Poniedziałek, 28 lipca 2014
Maraton nr 50 - Cyklokarpaty WOJNICZ
Maraton nr 50!!!
Cyklokarpaty Wojnicz
Czas: 3 h 38 minut
Kategoria m 5/7
Kobiety open: 8/12
Przewyższenie 1200m
Km: 51
Kiedy odwołano majowy Wojnicz i pojawił się nowy lipcowy termin (niestety „kolidujący” z terminem maratonu w Stroniu) zaczęłam nieśmiało myśleć o przejechaniu na drugi dzień Wojnicza.
Plany były nieśmiałe ponieważ tylko raz jechałam zawody dzień po dniu (ale były to zawody na orientację, ze znacznie łatwiejszymi trasami, no i nie jechałam sama, ale w parze z Mirkiem, a wtedy jedzie się łatwiej).
Pomysł trochę mniej mi się zaczął podobać po ubiegłotygodniowym mega upalnym Jaśle. Pomyślałam, że jeśli w następny weekend będzie podobny upał, po prostu nie dam rady przejechać dwóch maratonów pod rząd. Ale myśl ciągle w głowie „siedziała”.
Decyzję uzależniałam od stanu organizmu i roweru po przejechaniu maratonu w Stroniu. W sumie długo się nie zastanawiałam, bo cała tarnowska frakcja GTA plus Adam zamierzali Wojnicz przejechać. Stwierdziłam więc, że nie będę się wyłamywać i spróbuję. Poza tym bardzo chciałam w taki sposób (startując) podziękować Marcinowi Bialikowi i jego pomocnikom za trud włożony w organizację maratonu. Pomyślałam: najwyżej się nie uda ( ale myśli, że się nie uda, skoro już zdecydowałam , że stanę na starcie, jakoś do siebie jednak za bardzo nie dopuszczałam), w myśl zasady: lepiej żałować, że się spróbowało niż żałować, że się nie spróbowało.
W Stroniu było b. ciepło, ale nie tak upalnie jak w Jaśle. Wojnicz zapowiadał się gorzej, bo prognozy pogody przewidywały bardzo wysokie temperatury. 5 godzinna podróż ze Stronia też była dość męcząca, powrót do Tarnowa późny.
Na szczęście obudziłam się w dobrej kondycji. Postanowiłam sprawdzić klocki ( na jakieś większe serwisowanie roweru nie było czasu, więc tylko smarowanie łańcucha). Okazało się, że z tyłu jest ich niewiele, a ponieważ spodziewałam się , że na wojnickiej trasie może być błotnie, postanowiłam klocki zmienić. Było z tym trochę problemów. Był moment, że pomyślałam, że to koniec, coś nie tak jest z hamulcem i z takim nie działającym na pewno nie pojadę. Udało się. W końcu stwierdziłam, że wszystko działa ok, wiec jadę do Wojnicza.
Przez te nerwy śniadanie byle jakie, na szybko, więc obawiam się, że wielkiej mocy nie będzie. W ogóle byłam bardzo, bardzo ciekawa jak zareaguje mój organizm na taki wysiłek dzień po dniu, jak będą pracowały nogi. W dodatku w takim upale. I co?
I niespodzianka. Naprawdę było ok. Jechałam jak każdy inny maraton, a może nawet lepiej, bo przez całą trasę ostro walczyłam z Magdą Winiarczyk (ostatecznie poległam 13 sekund, co nie zmienia nic , bo mam poczucie ogromnej satysfakcji po ukończeniu tego maratonu i po takiej walce na trasie. Bo nie odpuszczałam ani na chwilę).
Start i jest bardzo szybko.. Bałam się takiego właśnie tempa. Jak ja sobie dam radę tym razem? Na zmęczeniu. Ale jadę. Noga podaje. Pierwszy podjazd, którego się obawiałam ( że ludzie będą „spadać” z rowerów), idzie sprawnie. Jest w dużo lepszym stanie niż kiedy jechałam tutaj dwa tygodnie temu. Dwa tygodnie temu było sporo błota, słaba przyczepność, masa luźnych kamieni. Teraz nie jest tak źle. Na tym podjeździe mija mnie Magda i pierwsza myśl… nie gonię, bo się zagotuję, zabraknie mi sił i nie dojadę do mety. Ale jednak ambicja to ambicja i trzymam się tuż za nią. Zaczyna się zjazd przez las i Magda jeździe coraz wolniej, a ja korzystam z pierwszej okazji i wyprzedzam. Bardzo długo Magdy nie widzę i sądzę, że ją zgubiłam, ale jak się potem okazuje… jest uparta. W którymś momencie na śliskim zjeździe, gdzie rower mi nieznacznie się przechyla odpina mi się koło. Oj jest mało przyjemnie. Ustawiam rower na boku i zapinam koło. Obok przejeżdża kilku panów, ale żaden nawet nie zapytał, co się stało i czy trzeba pomóc.
Przez jakiś czas jadę asekuracyjnie ( wyobraźnia działa, myślę co byłoby gdybym koło odpięło się na jakimś szybkim zjeździe). Postanawiam na bufecie sprawdzić jeszcze raz czy wszystko na pewno jest w porządku. Dlaczego się odpięło? Widocznie nie zapięłam go zbyt mocno wymieniając klocki.
Przed wjazdem do lasu, tuż przed Melsztynem Magda mija mnie na podjeździe. Wiem, ze zaraz będzie niełatwy zjazd w lesie a dzisiaj dodatkowo śliski, więc myślę sobie, że będzie to moja szansa. Tak jest. Magda schodzi z roweru, ja jadę ( łatwo nie jest, bo jest bardzo ślisko, a wszystko mega rozjeżdżone). Jeszcze mały wypadek, wielki patyk wkręca mi się w szprychy, na szczęście w porę go zauważam i wyjmuję, nie ma żadnych szkód. Gdybym go nie zauważyła i pojechała dalej, to pewnie byłby koniec maratonu. Potem jest bufet , sprawdzam koło raz jeszcze, nalewam picie i jadę dalej.
Ostro pod górę po asfalcie w kierunku ruin w Melsztynie. Do ruin podchodzę, bo wiem, co mnie tam czeka. Zwykle tam zjeżdżam i jak jest ślisko to nie jest łatwo. Dość stromo, wiec wiem , że z podjechaniem będzie problemem. Magda tuż za mną. Zjeżdżam z ruin i mocno do przodu, wiem, że zaraz będzie wąwóz, z którym Magda pewnie będzie mieć problem.
Wąwóz ( krótki odcinek, ale zdecydowanie jak na cyklokarapackie trasy dość trudny – kamienie, koleiny, do tego ślisko) zjeżdżam i jadę dalej. Nie wiem ile razy potem wyprzedzała Magda mnie (zwykle na podjazdach), albo ja ją (na zjazdach). Było tego dużo. Na ostrym zakręcie Magda mówi: jedź, jedź i tak mnie wyprzedzisz na zjeździe. Mówię, że siły mam nadwątlone, bo wczoraj maraton, ona mówi, że wczoraj jechała jakiś szosowy wyścig i mówi mi, że generalnie jeździ na szosie, więc kompletnie nie potrafi zjeżdżać i czasem jej wstyd. No więc jak się okazuje obydwie jedziemy wyścig dzień po dniu. W którymś momencie (jest delikatnie pod górę po szutrze) widzę Marcina Bialika, pyta mnie czy mnie polać wodą, mówię, że tak. Pyta mnie: a tobie co? Zapierd… jak maszyna. Popsułaś się?
Śmieje się i mówię: uciekam:).
Ale Magda mnie dochodzi i wyprzedza. W lesie na zjeździe trzymam się jej, ale jest trudno. Na jakieś 4 km przed metą odchodzi mi trochę na asfalcie, ale obiecuję sobie nie odpuszczać. Wiem, że będzie trudno, widać szosowe przygotowanie Magdy, ma sporo pary. A do mety już prawie tylko asfalt. Potem myślę: po co ci to? Miałaś tutaj tylko dojechać do mety, to miał być sukces po wczorajszym maratonie – dojechanie do mety. Ambicja nie pozwala jednak na odpuszczanie. To jadę i gonię , jedziemy bardzo , bardzo szybko. Kiedy wpadamy na starą czwórkę, na liczniku mam grubo ponad 40 km/h. Zawsze mnie to dziwi, skąd pod koniec maratonu człowiek ma jeszcze tyle sił. Zbliżam się do niej, ale wiem, że już nie zdążę bo do mety jest jakieś 500 m. Gdyby było trochę więcej to kto wie. Być może by się udało.
Na mecie jest 13 sekund przede mną, ale obie jesteśmy zadowolone, dziękujemy sobie. Miło, fajnie, przyjemnie. Nie ma żadnej „złości”, że to ona wygrała.
Dla mnie samo ukończenie tego maratonu to spora satysfakcja. Nie dość, ze dzień po innym starcie, to jeszcze ten jubileusz. 50 maratonów , to może nie jest jakaś super imponująca liczba, ale to już coś.
A trasa? Marcin Bialik i spółka postarali się. Zmienili trasę w stosunku do tej z ubiegłego roku. Stała się naprawdę ciekawsza i dużo bardziej wymagająca. Niektóre odcinki w lesie takie naprawdę górskie. Pewnie sporo osób było mocno zdziwionych skąd w okolicach Wojnicza takie „góry”. Tym razem były też widoki, bo mgła i deszcz z ubiegłego roku, to tylko wspomnienie. Sporo smaku dodały trasie również śliskie zjazdy (a to nie było takie fajne błoto jak w Pruchniku, tylko śliska glina, trzeba było bardzo uważać). Do tego upał zrobił swoje. Na szczęście trasa w 2/3 pewnie biegła przez las, więc upał nie był tak odczuwalny jak np. w Jaśle. Dużo fajniej się jechało. Ja sama jestem zdziwiona, ze jechało mi się tak dobrze, że wynik punktowo taki sam jak w Jaśle, a przecież jechałam na zmęczeniu. To mnie bardzo podbudowało. No i maraton numer 50 ukończony, fajnie było to świętować na własnych śmieciach.
Organizacja bez zarzutu. Niektórzy skarżą się na oznaczenie trasy, ale nie bardzo wiem o co chodzi, bo ani przez moment nie miałam żadnych wątpliwości. I jeszcze muszę wspomnieć o kibicującej na trasie Pani, która wymachiwała polską flagą, a jak mnie zobaczyła to krzyczała: brawo dziewczyna!!!
Dekoracja, miejsce 5 , tym razem satysfakcjonuję mnie, bo o 4 walczyłam dzielnie. Nie udało się, ale nie mam sobie nic do zarzucenia. Podczas dekoracji, ktoś mówi do burmistrza: a to jest ta pani, co tak ładnie o nas pisze. Miło.
Pisze i pisać będzie, bo wojnickie tereny są piękne, mają duży potencjał i naprawdę kolarze z Tarnowa powinni pojawiać się tam częściej.
Cała nasza tarnowska frakcja GTA plus Adam, dzielnie stanęła na starcie na drugi dzień po maratonie i po męczącej podróży. Wyniki dobre, satysfakcjonujące nas ( Krysia jak zwykle jako jedyna kobieta przejechała giga, Marcin w końcu zdobył upragnione trzecie miejsce, Andrzej był 6).
I jeszcze słówko o śmieceniu na trasie. Nasza akcja chyba zaczyna przynosić spodziewane efekty. Śmieci na trasie chyba było mniej ( ale były!!!).
Nie do wszystkich dociera to, że wyrzucając je postępują źle. Na starcie , w sektorze stał obok mnie zawodnik, od którego cała akcja się zaczęła. Ten sam, który na trasie w Pruchniku wyrzucił butelkę. Ktoś podawał mu butelkę z jednym z bardziej znanych izotoników, a on (wyraźnie pod moim adresem) powiedział do tej osoby: daj, daj.. będzie czym rzucać. Czy rzucał , nie wiem. Nie widziałam, ale pozostawię to bez komentarza, bo takim zachowaniem daje świadectwo o sobie i podejściu do tematu. Zero refleksji. Szkoda tylko, że nie zdaje sobie sprawy, że "pracuje" nie tylko na swoje konto, ale również na konto teamu, w którym jeździ.
Pozostałym, którzy czynnie przyłączyli się do naszej akcji, bardzo dziękujemy!
Marcin © lemuriza1972
Cyklokarpaty Wojnicz
Czas: 3 h 38 minut
Kategoria m 5/7
Kobiety open: 8/12
Przewyższenie 1200m
Km: 51
Kiedy odwołano majowy Wojnicz i pojawił się nowy lipcowy termin (niestety „kolidujący” z terminem maratonu w Stroniu) zaczęłam nieśmiało myśleć o przejechaniu na drugi dzień Wojnicza.
Plany były nieśmiałe ponieważ tylko raz jechałam zawody dzień po dniu (ale były to zawody na orientację, ze znacznie łatwiejszymi trasami, no i nie jechałam sama, ale w parze z Mirkiem, a wtedy jedzie się łatwiej).
Pomysł trochę mniej mi się zaczął podobać po ubiegłotygodniowym mega upalnym Jaśle. Pomyślałam, że jeśli w następny weekend będzie podobny upał, po prostu nie dam rady przejechać dwóch maratonów pod rząd. Ale myśl ciągle w głowie „siedziała”.
Decyzję uzależniałam od stanu organizmu i roweru po przejechaniu maratonu w Stroniu. W sumie długo się nie zastanawiałam, bo cała tarnowska frakcja GTA plus Adam zamierzali Wojnicz przejechać. Stwierdziłam więc, że nie będę się wyłamywać i spróbuję. Poza tym bardzo chciałam w taki sposób (startując) podziękować Marcinowi Bialikowi i jego pomocnikom za trud włożony w organizację maratonu. Pomyślałam: najwyżej się nie uda ( ale myśli, że się nie uda, skoro już zdecydowałam , że stanę na starcie, jakoś do siebie jednak za bardzo nie dopuszczałam), w myśl zasady: lepiej żałować, że się spróbowało niż żałować, że się nie spróbowało.
W Stroniu było b. ciepło, ale nie tak upalnie jak w Jaśle. Wojnicz zapowiadał się gorzej, bo prognozy pogody przewidywały bardzo wysokie temperatury. 5 godzinna podróż ze Stronia też była dość męcząca, powrót do Tarnowa późny.
Na szczęście obudziłam się w dobrej kondycji. Postanowiłam sprawdzić klocki ( na jakieś większe serwisowanie roweru nie było czasu, więc tylko smarowanie łańcucha). Okazało się, że z tyłu jest ich niewiele, a ponieważ spodziewałam się , że na wojnickiej trasie może być błotnie, postanowiłam klocki zmienić. Było z tym trochę problemów. Był moment, że pomyślałam, że to koniec, coś nie tak jest z hamulcem i z takim nie działającym na pewno nie pojadę. Udało się. W końcu stwierdziłam, że wszystko działa ok, wiec jadę do Wojnicza.
Przez te nerwy śniadanie byle jakie, na szybko, więc obawiam się, że wielkiej mocy nie będzie. W ogóle byłam bardzo, bardzo ciekawa jak zareaguje mój organizm na taki wysiłek dzień po dniu, jak będą pracowały nogi. W dodatku w takim upale. I co?
I niespodzianka. Naprawdę było ok. Jechałam jak każdy inny maraton, a może nawet lepiej, bo przez całą trasę ostro walczyłam z Magdą Winiarczyk (ostatecznie poległam 13 sekund, co nie zmienia nic , bo mam poczucie ogromnej satysfakcji po ukończeniu tego maratonu i po takiej walce na trasie. Bo nie odpuszczałam ani na chwilę).
Start i jest bardzo szybko.. Bałam się takiego właśnie tempa. Jak ja sobie dam radę tym razem? Na zmęczeniu. Ale jadę. Noga podaje. Pierwszy podjazd, którego się obawiałam ( że ludzie będą „spadać” z rowerów), idzie sprawnie. Jest w dużo lepszym stanie niż kiedy jechałam tutaj dwa tygodnie temu. Dwa tygodnie temu było sporo błota, słaba przyczepność, masa luźnych kamieni. Teraz nie jest tak źle. Na tym podjeździe mija mnie Magda i pierwsza myśl… nie gonię, bo się zagotuję, zabraknie mi sił i nie dojadę do mety. Ale jednak ambicja to ambicja i trzymam się tuż za nią. Zaczyna się zjazd przez las i Magda jeździe coraz wolniej, a ja korzystam z pierwszej okazji i wyprzedzam. Bardzo długo Magdy nie widzę i sądzę, że ją zgubiłam, ale jak się potem okazuje… jest uparta. W którymś momencie na śliskim zjeździe, gdzie rower mi nieznacznie się przechyla odpina mi się koło. Oj jest mało przyjemnie. Ustawiam rower na boku i zapinam koło. Obok przejeżdża kilku panów, ale żaden nawet nie zapytał, co się stało i czy trzeba pomóc.
Przez jakiś czas jadę asekuracyjnie ( wyobraźnia działa, myślę co byłoby gdybym koło odpięło się na jakimś szybkim zjeździe). Postanawiam na bufecie sprawdzić jeszcze raz czy wszystko na pewno jest w porządku. Dlaczego się odpięło? Widocznie nie zapięłam go zbyt mocno wymieniając klocki.
Przed wjazdem do lasu, tuż przed Melsztynem Magda mija mnie na podjeździe. Wiem, ze zaraz będzie niełatwy zjazd w lesie a dzisiaj dodatkowo śliski, więc myślę sobie, że będzie to moja szansa. Tak jest. Magda schodzi z roweru, ja jadę ( łatwo nie jest, bo jest bardzo ślisko, a wszystko mega rozjeżdżone). Jeszcze mały wypadek, wielki patyk wkręca mi się w szprychy, na szczęście w porę go zauważam i wyjmuję, nie ma żadnych szkód. Gdybym go nie zauważyła i pojechała dalej, to pewnie byłby koniec maratonu. Potem jest bufet , sprawdzam koło raz jeszcze, nalewam picie i jadę dalej.
Ostro pod górę po asfalcie w kierunku ruin w Melsztynie. Do ruin podchodzę, bo wiem, co mnie tam czeka. Zwykle tam zjeżdżam i jak jest ślisko to nie jest łatwo. Dość stromo, wiec wiem , że z podjechaniem będzie problemem. Magda tuż za mną. Zjeżdżam z ruin i mocno do przodu, wiem, że zaraz będzie wąwóz, z którym Magda pewnie będzie mieć problem.
Wąwóz ( krótki odcinek, ale zdecydowanie jak na cyklokarapackie trasy dość trudny – kamienie, koleiny, do tego ślisko) zjeżdżam i jadę dalej. Nie wiem ile razy potem wyprzedzała Magda mnie (zwykle na podjazdach), albo ja ją (na zjazdach). Było tego dużo. Na ostrym zakręcie Magda mówi: jedź, jedź i tak mnie wyprzedzisz na zjeździe. Mówię, że siły mam nadwątlone, bo wczoraj maraton, ona mówi, że wczoraj jechała jakiś szosowy wyścig i mówi mi, że generalnie jeździ na szosie, więc kompletnie nie potrafi zjeżdżać i czasem jej wstyd. No więc jak się okazuje obydwie jedziemy wyścig dzień po dniu. W którymś momencie (jest delikatnie pod górę po szutrze) widzę Marcina Bialika, pyta mnie czy mnie polać wodą, mówię, że tak. Pyta mnie: a tobie co? Zapierd… jak maszyna. Popsułaś się?
Śmieje się i mówię: uciekam:).
Ale Magda mnie dochodzi i wyprzedza. W lesie na zjeździe trzymam się jej, ale jest trudno. Na jakieś 4 km przed metą odchodzi mi trochę na asfalcie, ale obiecuję sobie nie odpuszczać. Wiem, że będzie trudno, widać szosowe przygotowanie Magdy, ma sporo pary. A do mety już prawie tylko asfalt. Potem myślę: po co ci to? Miałaś tutaj tylko dojechać do mety, to miał być sukces po wczorajszym maratonie – dojechanie do mety. Ambicja nie pozwala jednak na odpuszczanie. To jadę i gonię , jedziemy bardzo , bardzo szybko. Kiedy wpadamy na starą czwórkę, na liczniku mam grubo ponad 40 km/h. Zawsze mnie to dziwi, skąd pod koniec maratonu człowiek ma jeszcze tyle sił. Zbliżam się do niej, ale wiem, że już nie zdążę bo do mety jest jakieś 500 m. Gdyby było trochę więcej to kto wie. Być może by się udało.
Na mecie jest 13 sekund przede mną, ale obie jesteśmy zadowolone, dziękujemy sobie. Miło, fajnie, przyjemnie. Nie ma żadnej „złości”, że to ona wygrała.
Dla mnie samo ukończenie tego maratonu to spora satysfakcja. Nie dość, ze dzień po innym starcie, to jeszcze ten jubileusz. 50 maratonów , to może nie jest jakaś super imponująca liczba, ale to już coś.
A trasa? Marcin Bialik i spółka postarali się. Zmienili trasę w stosunku do tej z ubiegłego roku. Stała się naprawdę ciekawsza i dużo bardziej wymagająca. Niektóre odcinki w lesie takie naprawdę górskie. Pewnie sporo osób było mocno zdziwionych skąd w okolicach Wojnicza takie „góry”. Tym razem były też widoki, bo mgła i deszcz z ubiegłego roku, to tylko wspomnienie. Sporo smaku dodały trasie również śliskie zjazdy (a to nie było takie fajne błoto jak w Pruchniku, tylko śliska glina, trzeba było bardzo uważać). Do tego upał zrobił swoje. Na szczęście trasa w 2/3 pewnie biegła przez las, więc upał nie był tak odczuwalny jak np. w Jaśle. Dużo fajniej się jechało. Ja sama jestem zdziwiona, ze jechało mi się tak dobrze, że wynik punktowo taki sam jak w Jaśle, a przecież jechałam na zmęczeniu. To mnie bardzo podbudowało. No i maraton numer 50 ukończony, fajnie było to świętować na własnych śmieciach.
Organizacja bez zarzutu. Niektórzy skarżą się na oznaczenie trasy, ale nie bardzo wiem o co chodzi, bo ani przez moment nie miałam żadnych wątpliwości. I jeszcze muszę wspomnieć o kibicującej na trasie Pani, która wymachiwała polską flagą, a jak mnie zobaczyła to krzyczała: brawo dziewczyna!!!
Dekoracja, miejsce 5 , tym razem satysfakcjonuję mnie, bo o 4 walczyłam dzielnie. Nie udało się, ale nie mam sobie nic do zarzucenia. Podczas dekoracji, ktoś mówi do burmistrza: a to jest ta pani, co tak ładnie o nas pisze. Miło.
Pisze i pisać będzie, bo wojnickie tereny są piękne, mają duży potencjał i naprawdę kolarze z Tarnowa powinni pojawiać się tam częściej.
Cała nasza tarnowska frakcja GTA plus Adam, dzielnie stanęła na starcie na drugi dzień po maratonie i po męczącej podróży. Wyniki dobre, satysfakcjonujące nas ( Krysia jak zwykle jako jedyna kobieta przejechała giga, Marcin w końcu zdobył upragnione trzecie miejsce, Andrzej był 6).
I jeszcze słówko o śmieceniu na trasie. Nasza akcja chyba zaczyna przynosić spodziewane efekty. Śmieci na trasie chyba było mniej ( ale były!!!).
Nie do wszystkich dociera to, że wyrzucając je postępują źle. Na starcie , w sektorze stał obok mnie zawodnik, od którego cała akcja się zaczęła. Ten sam, który na trasie w Pruchniku wyrzucił butelkę. Ktoś podawał mu butelkę z jednym z bardziej znanych izotoników, a on (wyraźnie pod moim adresem) powiedział do tej osoby: daj, daj.. będzie czym rzucać. Czy rzucał , nie wiem. Nie widziałam, ale pozostawię to bez komentarza, bo takim zachowaniem daje świadectwo o sobie i podejściu do tematu. Zero refleksji. Szkoda tylko, że nie zdaje sobie sprawy, że "pracuje" nie tylko na swoje konto, ale również na konto teamu, w którym jeździ.
Pozostałym, którzy czynnie przyłączyli się do naszej akcji, bardzo dziękujemy!
Pan Adam © lemuriza1972
Gdzieś tam w wojnickich trawach © lemuriza1972
Andrzej w wąwozie © lemuriza1972 Andrzej na trasie © lemuriza1972
Na trasie © lemuriza1972
Pani Krystyna zjeżdża © lemuriza1972
I do mety © lemuriza1972
Pani Krystyna na mecie © lemuriza1972
Jeszcze jedno zdjęcie z dekoracji © lemuriza1972
Twórca trasy - Marcin Be © lemuriza1972
Foto Marian:) © lemuriza1972
Z Magdą na mecie © lemuriza1972
Dekoracja © lemuriza1972
Pani Krystyna na podium © lemuriza1972
Marcin na podium © lemuriza1972
- DST 51.00km
- Teren 40.00km
- Czas 03:38
- VAVG 14.04km/h
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
organizator wie, co to za drużyna.
My z chłopakami też rozmawiałyśmy (dużo).
No cóż.. zdarzył im sie taki rodzynek. lemuriza1972 - 18:22 wtorek, 29 lipca 2014 | linkuj
My z chłopakami też rozmawiałyśmy (dużo).
No cóż.. zdarzył im sie taki rodzynek. lemuriza1972 - 18:22 wtorek, 29 lipca 2014 | linkuj
Pani Izo... Co do śmieci: trzeba było podać drużynę w jakiej jeździ taki jegomość... Skoro robi na ich konto, to niech ci inni na niego wpłyną! Fajnie, że poruszyłyście ten temat, bo od pierwszego mojego maratonu wszystkie śmieci ze sobą... No prawie wszystkie: raz mi po prostu wypadł papierek przy wkładaniu do kieszonki już po konsumpcji i nie wróciłem po niego. Wnerwia mnie to: piękna okolica, widoki, lasy, łąki, pola i... NASZE (bo ewidentnie po kolarzach) śmieci! Że za dużo ważą? Że resztki żeli zasyfią kieszonkę z tyłu? Koszulkę poplamią? I tak przeważnie obłocona, to co za różnica! Do zobaczenia w Komańczy
kriwy - 09:00 wtorek, 29 lipca 2014 | linkuj
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!