Wpisy archiwalne w miesiącu
Listopad, 2015
Dystans całkowity: | 60.00 km (w terenie 10.00 km; 16.67%) |
Czas w ruchu: | 03:30 |
Średnia prędkość: | 17.14 km/h |
Liczba aktywności: | 1 |
Średnio na aktywność: | 60.00 km i 3h 30m |
Więcej statystyk |
Niedziela, 29 listopada 2015
Danielka
Ubiegłoroczną relację z Danielki rozpoczęłam fragmentem piosenki z muscialu „Skrzypek na dachu”:
„Zapytasz mnie : kiedy to się zaczęło?
Odpowiem Ci: nie wiem…
ALE TO TRADYCJA”
Tajemnica dziury w nodze Mirjona © Iza
Wyra.
Tak jest! © Iza
Nie tylko rzeczy ginęły. Sobotniej nocy ukradziono nam też księżyc. Cóż takie czasy, dużo rzeczy pojawia się albo znika nocami (nie tylko dobytek Wierzby).
Tym razem Wierzba nie bawił się statkiem czy też z Tadkiem, ale wszystko jeszcze przed nami, bo pewnie niejeden wnuk jeszcze się Wierzbie „przytrafi”.
Bawiła się za to Marta, z pomysłem jak to na córkę Mirjona przystało.
Marta, córka Mirka i jej przyodziany Król Julian
Pierwszy baławan w tym sezonie © Iza
Wracamy do domu © Iza
Ale my tutaj jeszcze wrócimy. Następna relacja – za rok.
Zdjęcie pożegnalno-pamiątkowe © Iza
Zdjęcie pożegnalno-pamiętkowe nr 2 © Iza
„Zapytasz mnie : kiedy to się zaczęło?
Odpowiem Ci: nie wiem…
ALE TO TRADYCJA”
Tradycja w narodzie nie zginęła, chociaż „naród”, w tym roku nieco jakby skromniejszy, zwłaszcza jeśli chodzi o dzień drugi.
Niech „naród” żałuje, bo jak to bywa w Danielce i w tym roku nie obyło się bez wydarzeń, które staną się legendą i jeszcze długo będą sobie przekazywane jak ludowe podania:).
Danielka czyli nasze gomolowe świętowanie końca sezonu.
W tym roku później niż zwykle, ponieważ Wierzba szalał na sanatoryjnym turnusie. Turnus ten wyszedł mu na dobre, nauczył się tego i owego (np. przepuszczał mnie w drzwiach kwitując to tym, że „nauczył się w sanatorium”).
Jak widać powiedzenie „czym skorupka za młodu nasiąknie…” nie zawsze okazuje się być prawdą, a sanatorium stwarza możliwości rozwinięcia swojej osobowości i nabycia ogłady.
Musi jednak Wierzba odbyć jednak jeszcze niejeden turnus, ponieważ z tą ogładą i elegancją (zwłaszcza nocną) różnie jeszcze bywa. Ma też niejakie kłopoty z orientacją w terenie, więc przy następnej okazji pomysł na prezent już jest – GPS jak nic będzie przydatny.
Wierzba nasz bowiem obudziwszy się w nocy lekko był zdezorientowany. Zerwawszy się na nogi krzyczał podobno: Kaj jo jest? Kaj jo jest?
Ma też kłopoty niemałe z utrzymywaniem swojego dobytku przy sobie, ponieważ w ten jeden, jedyny w swoim rodzaju weekend, zagubił telefon, kosmetyczkę i nieprzemakalne spodnie. Telefon został cudownie odnaleziony w węglarce (górnika - emeryta ciągnie do węgla) już w sobotę, natomiast kosmetyczka i spodnie odnalazły się dopiero w niedzielę, tuż przed wyjazdem.
Osobną kategorią tej opowieści będzie nasz Mirjon, miewający mrożące krew w żyłach przygody gdziekolwiek tylko się pojawi. Mirjon został oddany pod opiekę przez żonę jego Gosię, Rudej i mnie, obiecałyśmy, że go przypilnujemy i tym razem nie będzie żadnych krwawych niespodzianek. Przypilnowanie Mirjona to jednak misja z gatunku mission impossible, o czym Gosia musiała doskonale wiedzieć, stąd jej obawy co do tego wyjazdu.
Wczoraj wieczorem Mirjon zdjął skarpetę i robił sobie zdjęcia swojej poranionej nogi. Kiedy zapytałam „co się stało?”, Mirjon odpowiedział, że nie ma pojęcia.
Zagadka wyjaśniła się rano (jak widać patyki dopadają nie tylko przerzutki).
Danielka czyli nasze gomolowe świętowanie końca sezonu.
W tym roku później niż zwykle, ponieważ Wierzba szalał na sanatoryjnym turnusie. Turnus ten wyszedł mu na dobre, nauczył się tego i owego (np. przepuszczał mnie w drzwiach kwitując to tym, że „nauczył się w sanatorium”).
Jak widać powiedzenie „czym skorupka za młodu nasiąknie…” nie zawsze okazuje się być prawdą, a sanatorium stwarza możliwości rozwinięcia swojej osobowości i nabycia ogłady.
Musi jednak Wierzba odbyć jednak jeszcze niejeden turnus, ponieważ z tą ogładą i elegancją (zwłaszcza nocną) różnie jeszcze bywa. Ma też niejakie kłopoty z orientacją w terenie, więc przy następnej okazji pomysł na prezent już jest – GPS jak nic będzie przydatny.
Wierzba nasz bowiem obudziwszy się w nocy lekko był zdezorientowany. Zerwawszy się na nogi krzyczał podobno: Kaj jo jest? Kaj jo jest?
Ma też kłopoty niemałe z utrzymywaniem swojego dobytku przy sobie, ponieważ w ten jeden, jedyny w swoim rodzaju weekend, zagubił telefon, kosmetyczkę i nieprzemakalne spodnie. Telefon został cudownie odnaleziony w węglarce (górnika - emeryta ciągnie do węgla) już w sobotę, natomiast kosmetyczka i spodnie odnalazły się dopiero w niedzielę, tuż przed wyjazdem.
Osobną kategorią tej opowieści będzie nasz Mirjon, miewający mrożące krew w żyłach przygody gdziekolwiek tylko się pojawi. Mirjon został oddany pod opiekę przez żonę jego Gosię, Rudej i mnie, obiecałyśmy, że go przypilnujemy i tym razem nie będzie żadnych krwawych niespodzianek. Przypilnowanie Mirjona to jednak misja z gatunku mission impossible, o czym Gosia musiała doskonale wiedzieć, stąd jej obawy co do tego wyjazdu.
Wczoraj wieczorem Mirjon zdjął skarpetę i robił sobie zdjęcia swojej poranionej nogi. Kiedy zapytałam „co się stało?”, Mirjon odpowiedział, że nie ma pojęcia.
Zagadka wyjaśniła się rano (jak widać patyki dopadają nie tylko przerzutki).
Tajemnica dziury w nodze Mirjona © Iza
Wyra.
Cóż, o Wyrze też mogłabym napisać epopeję, nie wiem jednak czy ktokolwiek dotrwałby do jej końca.
Od Wyry dowiedziałam się, że 99% uchodźców to tacy sami ludzie jak ja i PREZES.
Teoria jest ciekawa, najbardziej dla mnie i Prezesa i tych co z nami obcują.
Mocna grupa pod przewodnictwem PREZESA, wybrała się w sobotę na pizzę do Rajczy. Miało być trochę naokoło, przez góry i lasy i było. Prezes ma jedną wspólną cechę z Panem Adamem – uwielbiają skróty. Tym razem skrót był zacny, bo zamiast na pizzę doprowadził grupę z powrotem do Danielki. Na szczęście Sufa ma Sufobus i prawo jazdy też jeszcze ma, zostali uratowani. Taka tradycja - co roku musi odbywać się jakaś akcja ratunkowa. Nie wiem tylko dlaczego - zawsze Sufa jest tym , który ratuje.
Posiedzenie w pizzerni w Rajczy, odbyło się, a ono też stało się elementem tej tradycji.
Była też ruda na myszach czyli
Teoria jest ciekawa, najbardziej dla mnie i Prezesa i tych co z nami obcują.
Mocna grupa pod przewodnictwem PREZESA, wybrała się w sobotę na pizzę do Rajczy. Miało być trochę naokoło, przez góry i lasy i było. Prezes ma jedną wspólną cechę z Panem Adamem – uwielbiają skróty. Tym razem skrót był zacny, bo zamiast na pizzę doprowadził grupę z powrotem do Danielki. Na szczęście Sufa ma Sufobus i prawo jazdy też jeszcze ma, zostali uratowani. Taka tradycja - co roku musi odbywać się jakaś akcja ratunkowa. Nie wiem tylko dlaczego - zawsze Sufa jest tym , który ratuje.
Posiedzenie w pizzerni w Rajczy, odbyło się, a ono też stało się elementem tej tradycji.
Była też ruda na myszach czyli
Tak jest! © Iza
Nie tylko rzeczy ginęły. Sobotniej nocy ukradziono nam też księżyc. Cóż takie czasy, dużo rzeczy pojawia się albo znika nocami (nie tylko dobytek Wierzby).
Tym razem Wierzba nie bawił się statkiem czy też z Tadkiem, ale wszystko jeszcze przed nami, bo pewnie niejeden wnuk jeszcze się Wierzbie „przytrafi”.
Bawiła się za to Marta, z pomysłem jak to na córkę Mirjona przystało.
Marta, córka Mirka i jej przyodziany Król Julian
Pierwszy baławan w tym sezonie © Iza
Wracamy do domu © Iza
Ale my tutaj jeszcze wrócimy. Następna relacja – za rok.
Zdjęcie pożegnalno-pamiątkowe © Iza
Zdjęcie pożegnalno-pamiętkowe nr 2 © Iza
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 23 listopada 2015
Bieganie (4)
Zaletą słuchania Radia Kraków, a zwłaszcza słuchania podczas biegania, jest to, że od czasu do czasu udaje mi się usłyszeć coś absolutnie dla mnie nowego, coś co mi się spodoba.
Kobieta jest utalentowana, ma fajny głos, jest przepiękna, a do tego co podejrzałam na profilu facebookowym, ma słabość do etno-ciuchów:).
No i jest żoną bardzo znanego krakowskiego muzyka, współpracującego z wieloma znanymi muzykami, kiedyś współtworzącego zespół Chłopcy z placu Broni, Jacka Królika.
Kobieta jest utalentowana, ma fajny głos, jest przepiękna, a do tego co podejrzałam na profilu facebookowym, ma słabość do etno-ciuchów:).
No i jest żoną bardzo znanego krakowskiego muzyka, współpracującego z wieloma znanymi muzykami, kiedyś współtworzącego zespół Chłopcy z placu Broni, Jacka Królika.
Tak więc dzisiaj trochę biegania, między innymi przy utworach wykonywanych przez Olę Królik.
Śniegu jeszcze nie ma, ale oczekuję. Niecierpliwie.
Mój teamowy kolega, drugi ściemniacz po Andrzeju, ściemnia na FB, że mieszka w Wellington. Czasem coś też wspomina o Gliwicach, tymaczasem wyszło szydło z worka. Namierzyli Cię Sufa. Już wiadomo skąd nadajesz. Tylko Ty mi powiedz, dlaczego Ty ukrywasz swoje żydowskie korzenie?:) http://tiny.pl/ggdvx
Mój teamowy kolega, drugi ściemniacz po Andrzeju, ściemnia na FB, że mieszka w Wellington. Czasem coś też wspomina o Gliwicach, tymaczasem wyszło szydło z worka. Namierzyli Cię Sufa. Już wiadomo skąd nadajesz. Tylko Ty mi powiedz, dlaczego Ty ukrywasz swoje żydowskie korzenie?:) http://tiny.pl/ggdvx
- Aktywność Bieganie
Niedziela, 22 listopada 2015
Po roku
Minął już ponad rok.
Zapytacie „od czego”?
Od czasu, kiedy zafascynował mnie temat żywienia i wiele to zmieniło w moim życiu.
Zapytacie: jakie widzę plusy? Wiele ich widzę – zaraz będzie o nich.
Najpierw jednak opowiem Wam co zmieniłam.
Po pierwsze: sposób robienia zakupów (dodałam też kilka nowych miejsc w których te zakupy robię). Sposób? Jest bardzo prosty. Trzeba kupować świadomie. Banał – czytać etykiety. Że zajmuje dużo czasu? Owszem trochę zajmuje, ale gwarantuje, że tylko na początku. Potem już się wie, czego się chce i do półek z produktami zmierza się w ciemno. Ot, czasem, kiedy pojawia się w sklepie coś nowego, wtedy trzeba poczytać. Jeśli nie macie czasu na czytanie w sklepie, polecam wpisać w wyszukiwarkę Czytamy etykiety (świetna, pożyteczna strona). Zakupy (oprócz sklepu osiedlowego, w którym mam też półkę ze zdrową żywnością) robię na warzywnych targach, w sklepach ze zdrową żywnością, czasem (rzadko) w Internecie. Staram się kupować rzeczy jak najmniej przetworzone, bez wszystkich zbędnych dodatków. Czy mnie to zrujnowało? Absolutnie nie. Być może wydaje nieco więcej pieniędzy na jedzenie, ale nie wydaje na lekarstwa, suplementy diety, lekarzy.
Po drugie: zaczęłam jeść śniadania przed wyjściem do pracy. To zasadniczo zmieniło cały mój dzień. Przychodzę do pracy z energią, bez uczucia senności, bóli głowy itd. A wcześniej piłam kawę najpierw, a śniadanie jadłam o …11.
Jak wygląda śniadanie? Różnie. Zazwyczaj jest to: omlet Mamby (kto czyta mojego bloga uważnie, przepis zna, omlet z płatków owsianych, banana, dwóch jajek – zblendować i gotowe. Ja dodaję jeszcze karob i smaruję po usmażeniu – dżemem). Kasza jaglana ze zblendowanym bananem i rodzynkami, żurawiną. Jogurt naturalny ze zblendowanym bananem i moja mieszanka (płatki owsiane, jagody goji,rodzynki, żurawina). Jajka sadzone z suszonymi pomidorami. Czasem wafle ryżowe z dżemem (rzadko).
Po trzecie: gotuję sama, raczej szerokim łukiem omijam bary (chociaż parę razy w ciągu tego roku zdarzyło mi się).. Fast foodowe jedzenie nie wchodzi w grę. Dużo ryżu, kaszy, makaronów żytnich, kukurydzianych.
Po czwarte: unikam cukru, unikam słodyczy sklepowych (jeśli już, to to co sama upiekę – mam kilka wypróbowanych świetnych ciast).
Po piąte: wyrzuciłam tzw. suplementy diety (bo one nie są poddane nadzorowi, nie wiadomo co w nich jest pisałam kiedyś o tym). Nie łykam witamin z apteki. Staram się bazować na owocach i warzywach.
Jeśli chodzi o żele na wyścigi (bo tylko wtedy je jem), to kupuję głównie żele Agisko (dobry, naturalny skład). Izotniki robię sama, na bazie miodu, soli, cytryny, czasem soku z pędów sosny.
Po szóste: zioła. Pokrzywa, czystek (bardzo wspomaga układ immunologiczny) – to podstawa.
Po siódme: jem mało chleba, jeśli już to żytni (sprawdzony), albo ten, który sama upiekę.
Po ósme: jeśli już coś smażę to na oleju kokosowym.
To tak w skrócie.
To teraz o efektach.
Jest dobrze. Mniej kilogramów to oczywiście cieszy, ale nie to jest najważniejsze. Najważniejsze, że od ponad roku ani razu nie byłam przeziębiona. Ani razu! A zdarzało mi się to dawniej często. Owszem bywa tak, że czuję jakby miała nadchodzić choroba. Wtedy… szybciutko podwójna porcja czystka, kurkuma z pieprzem, wywar z imbiru sok z rokitnika i za kilka godzin jest ok.
Nie bywam tak zmęczona w pracy, jak bywałam wcześniej. Bywam zmęczona i owszem, ale jest inaczej (lepiej) niż było. Zapytacie jak to się przełożyło na wyniki sportowe?
Ciężko powiedzieć, bo miałam w tym roku mało czasu na trenowanie i w zasadzie ciężko to nazwać trenowaniem. Mało jeździłam na rowerze, jeśli jeździłam, to były to raczej przejażdżki, a nie treningi. Ale czułam się na rowerze lepiej niż w ub. roku, zwłaszcza na wiosnę było kilka takich momentów, że naprawdę czułam moc.
Więc warto – warto przyglądnąć się swojemu jedzeniu, żeby po prostu lepiej się czuć.
PS I wiecie co zauwazyłam przez ten rok? Jest lepiej jeśli chodzi o produkty w sklepach, pojawia się coraz więcej z lepszym składem.
A dzisiaj basen. Przyjemna pora, przyjemnie się pływało (było mało ludzi). A kiedy wróciłam z basenu, otworzyłam drzwi.. to poczułam zapach jabłek. Bajka. Dostałam od Pani Krystyny całą reklamówkę, zdrowych, niepryskanych jabłek, więc je wczoraj usmażyłam. Dodałam trochę cynamonu (bo lubię) i… zapewniłam sobie bajkowy zapach sadu w domu. Polecam!
A tutaj możecie poczytać jak Ruda zmagała się z glutenem. Walka to nierówna, ciężka, ale da się ją wygrać. http://tnij.at/gluten
Zapytacie „od czego”?
Od czasu, kiedy zafascynował mnie temat żywienia i wiele to zmieniło w moim życiu.
Zapytacie: jakie widzę plusy? Wiele ich widzę – zaraz będzie o nich.
Najpierw jednak opowiem Wam co zmieniłam.
Po pierwsze: sposób robienia zakupów (dodałam też kilka nowych miejsc w których te zakupy robię). Sposób? Jest bardzo prosty. Trzeba kupować świadomie. Banał – czytać etykiety. Że zajmuje dużo czasu? Owszem trochę zajmuje, ale gwarantuje, że tylko na początku. Potem już się wie, czego się chce i do półek z produktami zmierza się w ciemno. Ot, czasem, kiedy pojawia się w sklepie coś nowego, wtedy trzeba poczytać. Jeśli nie macie czasu na czytanie w sklepie, polecam wpisać w wyszukiwarkę Czytamy etykiety (świetna, pożyteczna strona). Zakupy (oprócz sklepu osiedlowego, w którym mam też półkę ze zdrową żywnością) robię na warzywnych targach, w sklepach ze zdrową żywnością, czasem (rzadko) w Internecie. Staram się kupować rzeczy jak najmniej przetworzone, bez wszystkich zbędnych dodatków. Czy mnie to zrujnowało? Absolutnie nie. Być może wydaje nieco więcej pieniędzy na jedzenie, ale nie wydaje na lekarstwa, suplementy diety, lekarzy.
Po drugie: zaczęłam jeść śniadania przed wyjściem do pracy. To zasadniczo zmieniło cały mój dzień. Przychodzę do pracy z energią, bez uczucia senności, bóli głowy itd. A wcześniej piłam kawę najpierw, a śniadanie jadłam o …11.
Jak wygląda śniadanie? Różnie. Zazwyczaj jest to: omlet Mamby (kto czyta mojego bloga uważnie, przepis zna, omlet z płatków owsianych, banana, dwóch jajek – zblendować i gotowe. Ja dodaję jeszcze karob i smaruję po usmażeniu – dżemem). Kasza jaglana ze zblendowanym bananem i rodzynkami, żurawiną. Jogurt naturalny ze zblendowanym bananem i moja mieszanka (płatki owsiane, jagody goji,rodzynki, żurawina). Jajka sadzone z suszonymi pomidorami. Czasem wafle ryżowe z dżemem (rzadko).
Po trzecie: gotuję sama, raczej szerokim łukiem omijam bary (chociaż parę razy w ciągu tego roku zdarzyło mi się).. Fast foodowe jedzenie nie wchodzi w grę. Dużo ryżu, kaszy, makaronów żytnich, kukurydzianych.
Po czwarte: unikam cukru, unikam słodyczy sklepowych (jeśli już, to to co sama upiekę – mam kilka wypróbowanych świetnych ciast).
Po piąte: wyrzuciłam tzw. suplementy diety (bo one nie są poddane nadzorowi, nie wiadomo co w nich jest pisałam kiedyś o tym). Nie łykam witamin z apteki. Staram się bazować na owocach i warzywach.
Jeśli chodzi o żele na wyścigi (bo tylko wtedy je jem), to kupuję głównie żele Agisko (dobry, naturalny skład). Izotniki robię sama, na bazie miodu, soli, cytryny, czasem soku z pędów sosny.
Po szóste: zioła. Pokrzywa, czystek (bardzo wspomaga układ immunologiczny) – to podstawa.
Po siódme: jem mało chleba, jeśli już to żytni (sprawdzony), albo ten, który sama upiekę.
Po ósme: jeśli już coś smażę to na oleju kokosowym.
To tak w skrócie.
To teraz o efektach.
Jest dobrze. Mniej kilogramów to oczywiście cieszy, ale nie to jest najważniejsze. Najważniejsze, że od ponad roku ani razu nie byłam przeziębiona. Ani razu! A zdarzało mi się to dawniej często. Owszem bywa tak, że czuję jakby miała nadchodzić choroba. Wtedy… szybciutko podwójna porcja czystka, kurkuma z pieprzem, wywar z imbiru sok z rokitnika i za kilka godzin jest ok.
Nie bywam tak zmęczona w pracy, jak bywałam wcześniej. Bywam zmęczona i owszem, ale jest inaczej (lepiej) niż było. Zapytacie jak to się przełożyło na wyniki sportowe?
Ciężko powiedzieć, bo miałam w tym roku mało czasu na trenowanie i w zasadzie ciężko to nazwać trenowaniem. Mało jeździłam na rowerze, jeśli jeździłam, to były to raczej przejażdżki, a nie treningi. Ale czułam się na rowerze lepiej niż w ub. roku, zwłaszcza na wiosnę było kilka takich momentów, że naprawdę czułam moc.
Więc warto – warto przyglądnąć się swojemu jedzeniu, żeby po prostu lepiej się czuć.
PS I wiecie co zauwazyłam przez ten rok? Jest lepiej jeśli chodzi o produkty w sklepach, pojawia się coraz więcej z lepszym składem.
A dzisiaj basen. Przyjemna pora, przyjemnie się pływało (było mało ludzi). A kiedy wróciłam z basenu, otworzyłam drzwi.. to poczułam zapach jabłek. Bajka. Dostałam od Pani Krystyny całą reklamówkę, zdrowych, niepryskanych jabłek, więc je wczoraj usmażyłam. Dodałam trochę cynamonu (bo lubię) i… zapewniłam sobie bajkowy zapach sadu w domu. Polecam!
A tutaj możecie poczytać jak Ruda zmagała się z glutenem. Walka to nierówna, ciężka, ale da się ją wygrać. http://tnij.at/gluten
- Aktywność Pływanie
Poniedziałek, 16 listopada 2015
Basen (2)
"Człowiek nie zna swojego serca. Zimą koło naszej jednostki prowadzono jeńców niemieckich. Szli przemarznięci, z podartymi kołdrami na głowie, w popalonych płaszczach. A mróz był taki, że ptaki spadały w locie. Zamarzały. W tej kolumnie szedł jakiś żołnierz... Chłopiec. Na twarzy zamarzały mu łzy... a ja wiozłam na taczkach chleb do stołówki. On nie może oderwać oczu od taczek, nie widzi mnie, tylko te taczki. Chleb, chleb... biorę jeden bochenek, odłamuję kawałek i daje Niemcowi. On bierze... Bierze i nie wierzy...Nie może uwierzyć. Nie wierzy! Byłam szczęśliwa... Byłam szczęśliwa, że nie mogę nienawidzić!"
Swietłana Aleksijewicz "Wojna nie ma w sobie nic z kobiety".
Nie móc nienawidzić - tego sobie i Wam życzę.
Basen. Cieszyłam się kiedy otwierali wyremontowany basen w Mościcach. Radość była przedwczesna. Nie spodziewałam się, że będę aerobiki i inne zajęcia, przez co ilość torów do pływania będzie ograniczona.
Swietłana Aleksijewicz "Wojna nie ma w sobie nic z kobiety".
Nie móc nienawidzić - tego sobie i Wam życzę.
Basen. Cieszyłam się kiedy otwierali wyremontowany basen w Mościcach. Radość była przedwczesna. Nie spodziewałam się, że będę aerobiki i inne zajęcia, przez co ilość torów do pływania będzie ograniczona.
- Aktywność Pływanie
Środa, 11 listopada 2015
Bieganie (3)
Bieganie w rytm utworów z tej płyty. Taka audycja w Radiu Kraków była.
http://allegro.pl/muchy-powracajaca-fala-najnowsz...
A ten utwór jakoś najbardziej zapadł mi w pamięć. Piosenka zespołu Izrael.
http://allegro.pl/muchy-powracajaca-fala-najnowsz...
A ten utwór jakoś najbardziej zapadł mi w pamięć. Piosenka zespołu Izrael.
Bardzo ciepło jak na ten listopadowy dzień (biegałam między 18 a 19). Żałowałam, że jednak nie zdecydowałam się na rower, ale mnie ta ponura pogoda i wiatr skutecznie zniechęciły.
A na koniec film, dla tych, którzy interesują się historią, szczególnie dla tych, którzy są z moich okolic i jeszcze nie byli, to powinni odwiedzić cmentarz Legionistów Polskich w Łowczówku, może z większą świadomością historyczną po obejrzeniu tego filmu?
„Łowczówek” nazwa ta figuruje na tablicy umieszczonej na Grobie Nieznanego Żołnierza. Teren pod cmentarz podarował miejscowy Żyd.
Na cmentarzu (o czym już kiedyś pisałam) spoczywa gen. Gryf Łowczowski. Tak sobie zażyczył. Miał 17 lat kiedy walczył w Bitwie pod Łowczówkiem. Zmarł kilkadziesiąt lat później, ale chciał spoczywać na właśnie tym cmentarzu.
Wspominałam już, że miałam okazję poznać jego syna. Przyszedł kiedyś wymienić prawo jazdy. Byłam oczarowana – kulturą, elokwencją, prezencją. To spotkanie zostanie w mojej pamięci.
Ciekawy film.
A na koniec film, dla tych, którzy interesują się historią, szczególnie dla tych, którzy są z moich okolic i jeszcze nie byli, to powinni odwiedzić cmentarz Legionistów Polskich w Łowczówku, może z większą świadomością historyczną po obejrzeniu tego filmu?
„Łowczówek” nazwa ta figuruje na tablicy umieszczonej na Grobie Nieznanego Żołnierza. Teren pod cmentarz podarował miejscowy Żyd.
Na cmentarzu (o czym już kiedyś pisałam) spoczywa gen. Gryf Łowczowski. Tak sobie zażyczył. Miał 17 lat kiedy walczył w Bitwie pod Łowczówkiem. Zmarł kilkadziesiąt lat później, ale chciał spoczywać na właśnie tym cmentarzu.
Wspominałam już, że miałam okazję poznać jego syna. Przyszedł kiedyś wymienić prawo jazdy. Byłam oczarowana – kulturą, elokwencją, prezencją. To spotkanie zostanie w mojej pamięci.
Ciekawy film.
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 11 listopada 2015
Smaki dzieciństwa
„Jedyny ratunek przed rzeczywistością, to nie traktować jej zbyt serio” – tak powiedział podobno K.I. Gałczyński.
Cytat pochodzi z książki Joanny Olczak-Ronikier „Wtedy. Opowieść o powojennym Krakowie”.
Jeden z moich kolegów wciąż powtarza mi coś, co brzmi na kształt tego cytatu, sens w każdym bądź razie taki jest. Mnie jednak wciąż przydarza się traktować rzeczywistość zbyt serio.
J.Olczak-Ronkier napisała kolejną, bardzo ciekawą książkę, w której mamy kawałek powojennego Krakowa (opowieść urywa się mniej więcej w 1950r. bo jak twierdzi autorka, potem nadeszły takie czasy, których wspominać i pisać o nich nie chce). 5 lat, które opisuje to nie tylko „pocztówka” z ówczesnego Krakowa, ale masa ciekawostek z życia polskich literatów. Autorka bowiem mieszkała wraz z mamą i babcią pod słynnym krakowskim adresem: Krupnicza 22 (Dom Literatów).
Teraz też dla mnie stała się jasna pewna rzecz…na którą zastanawiałam się w 2002 r.
Otóż miałam to wielkie szczęście, zupełnie niespodziewanie, poznać Panią Joannę. Na swoje nieszczęście nic wtedy o niej nie wiedziałam, nawet – wstyd się przyznać, nie wiedziałam, że taka osoba istnieje.
A było to tak. Jak już kiedyś wspominałam (a to jedno z najfajniejszych i najlepszych wspomnień z mojego życia) za sprawą recenzji książki Olgi Tokarczuk (tak, tak tej samej, którą jak wyczytałam wczoraj niektórzy chcą dzisiaj wbijać na pal), którą napisałam, otrzymałam pewną nagrodę i znalazłam się niespodziewanie dla siebie na Gali Rozdania Nagrody Nike. Było to wydarzenie dla mnie zupełnie niewiarygodne. Pomijajając już możliwość poznania mojej ulubionej pisarki (Olgi Tokarczuk), o którym wtedy marzyłam, to liczba osobistości ze świata kultury i polityki zgromadzona tego wieczoru w Teatrze Stanisławowskim w Łazienkach, przyprawiała o zawrót głowy. Los dał mi cudowną możliwość zobaczenia na własne oczy i Jerzego Pilcha (siedział obok mnie) i Julię Hartwig, Andrzeja Stasiuka, Andrzeja Wajdę, Maję Komorowską, Grażynę Torbickią, ówczesnego Prezydenta RP, Premiera RP itd. Mogłabym wymieniać jeszcze długo. Wiem, że moja głowa „latała” na lewo i prawo, bo uwierzyć nie mogłam.
Dla mnie, nałogowego czytelnika to było coś niezwykłego.
Ale przejdźmy do meriutum. Sobota – dzień próby (gala odbywała się w niedzielę, transmisja była na żywo, więc trzeba było „popróbować”). Miałam jechać do Teatru. Przyjechał po nas samochód pod hotel, w którym mieszkałyśmy. Kierowca powiedział:
- Musimy jeszcze poczekać na tę panią z Krakowa…. (i tu padło nazwisko).
Ja zrozumiałam… Olszę… Jeśli ktoś pamięta, była kiedyś taka tenisistka. Zdziwiłam się nieco, bo cóż tenisistka ma do nagrody literackiej, no ale ok. Za jakąś chwilę pojawiła się Pani Joanna. Dystyngowana, elokwentna, skromna, miła, grzeczna. Tak ją zapamiętam. Dama.
Byłyśmy bardzo onieśmielone. Ja i moja przyjaciółka. Potakiwałyśmy tylko. Bałam się odezwać przy takiej osobie. Bałam się, ze palnę jakąś głupotę. Mówiła pięknym językiem, takim jakiego już się nie ma okazji raczej słyszeć. Może czasem w moim ulubionym Radio Kraków, gdzie kilku dziennikarzy stara się trzymać poziom.
Pamiętam, że powiedziała:
- Ciekawe czy przyjedzie Różewicz? Pewnie nie, on nie lubi takich uroczystości.
Pomyślałam wtedy: o jej... ta Pani zna Różewicza, kim ona jest?
Ta Pani tamtego wieczoru otrzymała Literacką Nagrodę Nike, za fenomenalnie napisaną historię swojej rodziny pt „W ogrodzie pamięci”. Ta Pani, wnuczka słynnego warszawskiego wydawcy, Jakuba Mortkowicza, pochodzenia żydowskiego, zasłużonego bardzo dla kultury polskiej (m.in. odkrywca Żeromskiego), jest współzałożycielką Piwnicy pod Baranami. Ta Pani dzięki temu, że jej mama i babcia po wojnie próbowały wydawać dalej polskich poetów, pisarzy, poznała ich tak wielu, że kiedy się czyta jej wspomnienia to aż trudno uwierzyć. Trudno uwierzyć, że chodziła na spacery z Leopoldem Staffem, że Tadeusz Różewicz bywał częstym gościem w ich pokoju na Krupniczej, że Gałczyński był ojcem jej serdecznej przyjaciółki Kiry. No i tak długo można by wymieniać.
„Wtedy” nie jest dziełem takiego kalibru jak „ W ogrodzie pamięci”, ale książka jest bardzo ciekawa myślę, nie tylko dla tych, których interesują się polską literaturą.
Rozdział o smakach dzieciństwa…. Świetny. Olczak-Ronikier opisuje "smaki" z dwóch sklepów, usytuowanych w pobliżu Krupniczej, smak lodów ze słynnej włoskiej lodziarni.
Od razu pomyślałam o smakach mojego dzieciństwa. O niebywałej zupie jarzynowej mojej Babci, której smak wspominamy do dzisiaj z siostrą. O smaku rudnickiego, okrągłego chleba, kiszonych małosolnych ogórków Babci.
Babcia mieszkała nieopodal rynku, na ulicy Wałowej, w Rudniku n/ Sanem. W tym Rynku były dwie cukiernie prywatne. Wielką nagrodą była dla mnie możliwość pójścia tam na lody włoskie. Zdarzało się to od czasu do czasu. Dostawałam od Babci stosowną sumę i biegłam. Te lody….jakie one miały smak!
Nie ma już teraz takich. W tych cukierniach, które były jednym z nielicznych wówczas prywatnych interesów, były też przepyszne bezy, zawijane w celofan. Ich smak też pamiętam. I jeszcze biszkopty z Jarosławia… Babcia wystawała je w kolejkach i trzymała w szafce, w pokoju. One też były nagrodą. Dostawałam od czasu do czasu. Świetnie smakowały do herbaty.
A kapusta kiszona i ogórki, od „baby” stojącej w jednej z bram przy dzisiejszym Placu AK w Mielcu? Czy ktoś pamięta ten smak? Kupowało się ogórki i kapustę (w małych rzecz jasna ilościach) i pożerało w drodze na religię (wtedy lekcje religii nie odbywały się jeszcze w szkole).
Basen. Dzień i godzina nie były dobrym wyborem. Dwa tory zajęte przez panie aeorbikujące się, dwa pozostałe zarezerwowane na naukę czy doskonalenie pływania. Ciasno więc i nieprzyjemnie. No, ale przynajmniej się trochę poruszałam, bo ostatnio ze sportem u mnie bardzo krucho.
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 8 listopada 2015
Łowczówek
Ze sportowego niebytu wyrwała mnie piękna, słoneczna, listopadowa pogoda oraz Pani Krystyna, Pan Adam i Piotrek.
Nie było to jednak łatwe doświadczenie, ponieważ przejechanie 60 km po takiej przerwie, przy dużym wietrze i po pagórkach, do łatwych zadań nie należy.
Ale jestem cała, zdrowa, bez upadków (a biorąc pod uwagę mokre liście i mokre podłoże pod nimi, jest to dla mnie pewien wyczyn).
Zaczęliśmy od podjazdu na Lubinkę od Szczepanowic (od kościoła).
Zapytałam: - Czy koniecznie muszę tędy jechać?
- Nie. Możesz iść – odpowiedział Pan Adam, albo Piotrek, nie pamiętam już który z nich to był.
Jakoś się jednak wturlałam, ale nie bez bólu jednak. Potem Pani Krystyna wymyśliła Dolinę Izy. Powiedziałam, że dopiero tam byłam (hm.. „dopiero” to nieco źle powiedziane, ponieważ minęło już 2 tygodnie). Pani Krystyna powiedziała, że nie jest to argument.
Towarzystwo wymyśliło, że będziemy zjeżdżać nie szutrem od szlabanu, a terenem od innego szlabanu. Hm.. pomyślałam, że będzie to ekscytujące doświadczenie biorąc pod uwagę, że zrobiło się listopadowo i większość liści już na ziemi.
Tak też było. Pani Krystyna powiedziała, że jedzie się jak po polu minowym. Co racja to racja. Spora dawka adrenaliny.
A potem przejazd przez potoczek (też spora dawka adrenaliny, bo ryzyko zamoczenia butów było, a zamoczyć buty w listopadzie to niefajna sprawa).
No i 3 km szutrowego podjazdu, dość mokrego dzisiaj. A potem pytanie co robić dalej. Pierwotny plan był, aby jechać do Łowczówka (tam dzisiaj były uroczystości patriotyczne). Fakt jednak, że będzie tam sporo osób dzisiaj, jakoś mi nie pasował, bo jednak mało komfortowo podczas takich uroczystości czuję się w rowerowym stroju.
No ale w końcu… sama jednak rzuciłam hasło, że jesteśmy już niedaleko Łowczówka, że trzeba tylko na Wał wjechać, a potem już w zasadzie z górki. Pojechaliśmy.
Tuż przed podjazdem na Wał (tym "najfajnieszym"), powiedziałam, że chyba się musi pomodlić do św. Andrzeja Boboli.
Pani Krystyna zapytała, dlaczego do niego.
- Bo to jest patron "od trudnych czasów" ...
Tak, doświadczył mnie ten podjazd... doświadczył.
Łowczówek. Sporo już tutaj pisałam na temat Cmentarza Legionistów, na temat Bitwy pod Łowczówkiem, więc nie będę się powtarzać. Może tylko tyle, że w każdą niedzielę poprzedzającą 11 listopada, odbywają się tutaj uroczystości. Jest msza, jest wspólne śpiewanie pieśni patriotycznych, są insenizacje, jest żołnierska grochówka.
W Łowczówku sporo znajomych osób udało mi się spotkać. M.in. kolegę Jaśka, z którym to (m.in. z nim) odbyłam pierwszą prawdziwą wyprawę na rowerze górskim, na Liwocz.
Spotkałam też Anetę, moją koleżankę, z którą mieszkałyśmy w akademiku w Krakowie. Aneta mieszka w Łowczówku. Pamiętam kiedy się poznałyśmy i pytałam skąd jest, kiedy mi powiedziała, że z Łowczówka, powiedziałam:
- Bitwa pod Łowczówkiem…
Uśmiechnęła się, zadowolona, że wiem, że pamiętam. No tak, nie mieszkałam wtedy w Tarnowie, ale chodziłam do humanistycznej klasy w liceum i miałam dobrego nauczyciela historii.
Spotkaliśmy też Oliwię-harcerkę, córkę Pani Krystyny i Pana Adama.
Spróbowaliśmy grochówki. Jako, że pełna była mało akceptowalnej dla mnie kiełbasy i słoniny, stałam nieco bezradna z plastikową miską pełną tych rarytasów i powiedziałam (rozglądając się rozpaczliwie wokół) :
- Przydałby się jakiś pies…
Na co spokojnie Jasiek odpowiedział:
- Na mnie czasem mówią "pies"… (Jasiek jest policjantem).
Cóż.. wyszłam niechcący na tzw. mistrzynię taktu.
Z Łowczówka powrót do domu wzdłuż Białej.
Dobry dzień.
Nie było to jednak łatwe doświadczenie, ponieważ przejechanie 60 km po takiej przerwie, przy dużym wietrze i po pagórkach, do łatwych zadań nie należy.
Ale jestem cała, zdrowa, bez upadków (a biorąc pod uwagę mokre liście i mokre podłoże pod nimi, jest to dla mnie pewien wyczyn).
Zaczęliśmy od podjazdu na Lubinkę od Szczepanowic (od kościoła).
Zapytałam: - Czy koniecznie muszę tędy jechać?
- Nie. Możesz iść – odpowiedział Pan Adam, albo Piotrek, nie pamiętam już który z nich to był.
Jakoś się jednak wturlałam, ale nie bez bólu jednak. Potem Pani Krystyna wymyśliła Dolinę Izy. Powiedziałam, że dopiero tam byłam (hm.. „dopiero” to nieco źle powiedziane, ponieważ minęło już 2 tygodnie). Pani Krystyna powiedziała, że nie jest to argument.
Towarzystwo wymyśliło, że będziemy zjeżdżać nie szutrem od szlabanu, a terenem od innego szlabanu. Hm.. pomyślałam, że będzie to ekscytujące doświadczenie biorąc pod uwagę, że zrobiło się listopadowo i większość liści już na ziemi.
Tak też było. Pani Krystyna powiedziała, że jedzie się jak po polu minowym. Co racja to racja. Spora dawka adrenaliny.
A potem przejazd przez potoczek (też spora dawka adrenaliny, bo ryzyko zamoczenia butów było, a zamoczyć buty w listopadzie to niefajna sprawa).
No i 3 km szutrowego podjazdu, dość mokrego dzisiaj. A potem pytanie co robić dalej. Pierwotny plan był, aby jechać do Łowczówka (tam dzisiaj były uroczystości patriotyczne). Fakt jednak, że będzie tam sporo osób dzisiaj, jakoś mi nie pasował, bo jednak mało komfortowo podczas takich uroczystości czuję się w rowerowym stroju.
No ale w końcu… sama jednak rzuciłam hasło, że jesteśmy już niedaleko Łowczówka, że trzeba tylko na Wał wjechać, a potem już w zasadzie z górki. Pojechaliśmy.
Tuż przed podjazdem na Wał (tym "najfajnieszym"), powiedziałam, że chyba się musi pomodlić do św. Andrzeja Boboli.
Pani Krystyna zapytała, dlaczego do niego.
- Bo to jest patron "od trudnych czasów" ...
Tak, doświadczył mnie ten podjazd... doświadczył.
Łowczówek. Sporo już tutaj pisałam na temat Cmentarza Legionistów, na temat Bitwy pod Łowczówkiem, więc nie będę się powtarzać. Może tylko tyle, że w każdą niedzielę poprzedzającą 11 listopada, odbywają się tutaj uroczystości. Jest msza, jest wspólne śpiewanie pieśni patriotycznych, są insenizacje, jest żołnierska grochówka.
W Łowczówku sporo znajomych osób udało mi się spotkać. M.in. kolegę Jaśka, z którym to (m.in. z nim) odbyłam pierwszą prawdziwą wyprawę na rowerze górskim, na Liwocz.
Spotkałam też Anetę, moją koleżankę, z którą mieszkałyśmy w akademiku w Krakowie. Aneta mieszka w Łowczówku. Pamiętam kiedy się poznałyśmy i pytałam skąd jest, kiedy mi powiedziała, że z Łowczówka, powiedziałam:
- Bitwa pod Łowczówkiem…
Uśmiechnęła się, zadowolona, że wiem, że pamiętam. No tak, nie mieszkałam wtedy w Tarnowie, ale chodziłam do humanistycznej klasy w liceum i miałam dobrego nauczyciela historii.
Spotkaliśmy też Oliwię-harcerkę, córkę Pani Krystyny i Pana Adama.
Spróbowaliśmy grochówki. Jako, że pełna była mało akceptowalnej dla mnie kiełbasy i słoniny, stałam nieco bezradna z plastikową miską pełną tych rarytasów i powiedziałam (rozglądając się rozpaczliwie wokół) :
- Przydałby się jakiś pies…
Na co spokojnie Jasiek odpowiedział:
- Na mnie czasem mówią "pies"… (Jasiek jest policjantem).
Cóż.. wyszłam niechcący na tzw. mistrzynię taktu.
Z Łowczówka powrót do domu wzdłuż Białej.
Dobry dzień.
Las na Lubince © Iza
Piotrek podjeżdża © Iza
Las na Lubince © Iza
W kierunku Doliny Izy © Iza
Po drodze © Iza
Trochę górek © Iza
W Dolinie Izy © Iza
Łowczówek - uroczystości © Iza
Z Oliwią © Iza
Łowczówek - uroczystości 2 © Iza
Oliwia nalewa herbatę © Iza
- DST 60.00km
- Teren 10.00km
- Czas 03:30
- VAVG 17.14km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 5 listopada 2015
Poza sportem - reportaż z Lampedusy
Wielki przypływ © Iza
Manipulacja, dezinformacja…
„ Wszystkie nieporozumienia biorą się stąd, że wmawia się nam rzeczy, które nie istnieją”.
Prof. Fragapane, były burmistrz Lampedusy.
Don Mimmo, proboszcz parafii na Lampedusie:
„Mówię im również: jakie to szczęście, że uchodźcy są właśnie tutaj, że możemy ich widzieć, spotykać. Bo myślenie o kimś, kogo się nie zna, wystawia na pokusę potwornego grzechu. Grzechu rasizmu. Kiedy myślimy o przybyszach mających inny kolor skóry, inną religię i obyczaje, którzy do naszych problemów dorzucają własne, a przy tym wyrywają nas ze świętego spokoju, łatwo jest myśleć o nich z nieprzyjaźnią. A kiedy widzisz tonącą matkę z dzieckiem na rękach, nie masz w sobie miejsca na rasizm. Stajesz się nimi. Współczujesz, czyli czujesz tak jak oni. Ratujesz ich jak własną rodzinę”.
Często słyszę (kiedy opowiadam fragmenty fabuły książek, które czytam):
- Po co czytasz takie okropności?
Uśmiecham się, bywa, że czasem irytuję, bo odpowiedź wydaje mi się oczywista. Skoro ktoś opisał wojnę, jakiś inny kataklizm, patologię i skoro nie zrobił tego w formie krótkiej notki w gazecie bulwarowej, to chyba po COŚ to zrobił.
Więc czytam. Chcę wiedzieć co dzieje się na świecie. Może w Afganistanie, może w Syrii, chce wiedzieć jak wyglądała II wojna światowa. To czytam. Nie ma innej drogi, żeby się dowiedzieć, bo na podróż do miejsc, o których czytam, raczej szans nie ma . Zwłaszcza na podróż do przeszłości.
Szkoda mi czasu na czytanie o bzdetach. Łatwiej nam nie wiedzieć, udawać, że czegoś nie ma. Wyprzeć. Przeczekać. Zająć się jakąś „literaturą” o kolejnej rozwiedzionej pani, która odżyła po rozwodzie, znalazła partnera, dała sobie radę w życiu. Takie historie nie bardzo mnie interesują.
Usłyszałam o książce Jarosława Mikołajewskiego w Radiu Kraków. Wiedziałam, że MUSZĘ ją mieć. Muszę przeczytać, a potem muszę o niej napisać.
„Wielki przypływ” to reportaż z włoskiej wyspy Lampedusy. To taka wyspa położona bardzo blisko Afryki. Wyspa z prawdopodobnie najpiękniejszą plażą świata. Ale też wyspa z nieprawdopodobnie wysoką liczbą uchodźców, którzy docierają tam każdej nocy. To tam w październiku 2013r. utonęło 366 osób.
„ 7 października byłem na lotnisku, w hangarze, w którym ustawiano 366 trumien. Powiem ci bez wstydu, nie udało mi się wtedy pomodlić. Nie umiałem wypowiedzieć ani słowa modlitwy. Zdarzyło mi się to po raz drugi w życiu. Pierwszy raz to było w Auschwitz, kiedy stanąłem w drzwiach celi tak ciasnej, że więźniowie nie mogli się poruszać. Nie potrafiłem wprawić w ruch ani umysłu ani serca. Nie mogłem wzbudzić w sobie żadnej myśli”.
Don Mimmo, proboszcz parafii na Lampedusie.
Doktor Bartolo każdej nocy na pomoście bada uchodźców. Za darmo. W dzień pracuje, w nocy pomaga. Kiedy opowiada o tym wszystkim, co trudno nawet sobie wyobrazić, o nieludzkich warunkach transportu, o cierpieniach, płacze.
„To ludzie, zdrowi, silni. Muszą być tacy żeby stawić czoła tym cierpieniom. Inaczej nie doszliby do Libii, na brzeg. Nie przetrwaliby oczekiwania na łódź, nie wypłynęli w morze, nie dopłynęliby do Lampedusy. Choroby, które u nich diagnozujemy są związane głównie z trudami podróży. Uciekają przed wszystkim: prześladowaniami, wojną, fatalnymi warunkami życiowymi. Przyjeżdżają do nas żeby znaleźć trochę spokoju i jakąkolwiek pracę. Byleby tylko zdobyć trochę pieniędzy i przesłać rodzinom”. „ Bo kiedy mówię, to wszystko mnie boli. Do żywego. I jeśli zgodziłem się na rozmowę, to po to żeby te słowa do kogoś dotarły. Inaczej szkoda naszego czasu. Mówię o tym, zebyś poinformował o tym co dzieje się na Morzu Śródziemnym. W Polsce, albo Polaków we władzach europejskich. Na przykład Tuska. I tym samym żebyś coś zmienił. Bo zazwyczaj jest tak, ze ludzie słyszą o cierpieniu, o podróży przez morze, o dziesiątkach czy setkach ofiar, może się nawet wzruszają, lecz ich wyobraźnia za tym nie nadąża. Za migawką obejrzaną w wiadomościach nie idzie przeżycie, które jątrzy, nie daje spokoju, nie pozwala spać. I wtedy nic się nie zmienia. A musi się zmienić, bo to niepojęte, że to wszystko dzieje się w Europie w XXI wieku”.
To jest książka, która boli. To jest książka, w której nie ma jednego zbędnego słowa, to jest książka, która uruchamia wyobraźnię i wyjaśnia wiele. To jest książka, którą po prostu trzeba przeczytać. Nie wolno jej pominąć, przemilczeć.
To jest też spotkanie z niesamowitymi ludźmi, którzy robią tak wiele dla innych.
Przeczytajcie ją, nie zamykajcie oczu, nie zamykajcie serc, spróbujcie poczuć i zrozumieć więcej. Ona jest właśnie po to.
„ Żyjemy tak jakby razem z nami miał się skończyć wszechświat” – mówi jeden z bohaterów Mikołajewskiego.
Nie wolno nam tak żyć.
- Aktywność Jazda na rowerze