Wpisy archiwalne w miesiącu
Kwiecień, 2015
Dystans całkowity: | 614.00 km (w terenie 134.00 km; 21.82%) |
Czas w ruchu: | 30:46 |
Średnia prędkość: | 19.96 km/h |
Liczba aktywności: | 13 |
Średnio na aktywność: | 47.23 km i 2h 22m |
Więcej statystyk |
Czwartek, 30 kwietnia 2015
Wiosennie
Pogoda łaskawie pokazała dzisiaj swoje lepsze oblicze (podobno tylko na chwilę). Postanowiłam więc wykorzystać dobrze ten czas.
To była jazda dość spokojna, z przyglądaniem się temu co wkoło, bez „napinki”.
Najpierw wertepami naddunajcowymi wzdłuż komorowskiego wału. Fajnie, ładnie i przyjemnie.
Na tych kamykach poćwiczyłam trochę technikę:). Jak się człowiek przyłoży da się przejechać.
Dunajec zdjęcie nr 1 © Iza
Dunajec zdjęcie nr 2 © Iza
Potem rundka po Lesie Radłowskim. Tam też spotkałam ptaszysko. Ptaszysko to była chyba czapla. Kiedy uleciała do góry…. zaczęła.. załatwiać swoje potrzeby, ale dużo tego było, bo ptak duży…
W każdym bądź razie cieszyłam się, że jadę kilkanaście metrów za nią.
Ptaszysko w Lesie © Iza
Nastepna była sowa. Również duża.
Drugie ptaszysko czyli sowa © Iza
Soczyście zielono © Iza
A potem było takie leśne zwierzę…
Leśne zwierzę © Iza
Zwierzę się mnie przestraszyło i zaczęło uciekać. Słyszałam, że KTM-y podobno szybko jeżdżą. Koty biegają jednak szybciej. KTM nie dał rady.
Stawy komorowskie © Iza
A na koniec narwałam sobie bzu z krzaka nad stawami komorowskimi.
KTM wiosenny © Iza
Najpierw wertepami naddunajcowymi wzdłuż komorowskiego wału. Fajnie, ładnie i przyjemnie.
Na tych kamykach poćwiczyłam trochę technikę:). Jak się człowiek przyłoży da się przejechać.
Dunajec zdjęcie nr 1 © Iza
Dunajec zdjęcie nr 2 © Iza
Potem rundka po Lesie Radłowskim. Tam też spotkałam ptaszysko. Ptaszysko to była chyba czapla. Kiedy uleciała do góry…. zaczęła.. załatwiać swoje potrzeby, ale dużo tego było, bo ptak duży…
W każdym bądź razie cieszyłam się, że jadę kilkanaście metrów za nią.
Ptaszysko w Lesie © Iza
Nastepna była sowa. Również duża.
Drugie ptaszysko czyli sowa © Iza
Soczyście zielono © Iza
A potem było takie leśne zwierzę…
Leśne zwierzę © Iza
Zwierzę się mnie przestraszyło i zaczęło uciekać. Słyszałam, że KTM-y podobno szybko jeżdżą. Koty biegają jednak szybciej. KTM nie dał rady.
Stawy komorowskie © Iza
A na koniec narwałam sobie bzu z krzaka nad stawami komorowskimi.
KTM wiosenny © Iza
A w Radiu Kraków dzisiaj w Kole Kultury mowa była o książce, którą właśnie czytam i mocno polecam.
Książkę napisała Magdalena Grzebałkowska (ta sama która napisała „Beksińskich. Portret podwójny”.). Książka nosi tytuł „1945. Wojna i pokój”
Z okładki książki: Autorka wkracza na ziemie przez chwile niczyje albo właśnie zagarnięte przez nową władzę, by przyjrzeć się z bliska losom ostatnich żyjących świadków tamtego czasu. Ludzi, którzy gonieni strachem próbowali się przedrzeć przez skuty lodem Zalew Wiślany (było ich pół miliona), przesiedleńców, którzy w swoich nowych domach zastawali jeszcze poprzednich właścicieli, szabrowników, dla których wyzwolone tereny stały się gigantycznym sklepem, ludzi którzy o włos wyprzedzili własną śmierć”. Czyta się świetnie. Czyta się o sprawach, który chyba nikt wcześniej aż na taką skalę się nie zajmował. Nic nie było czarno białe jak nam się może wydaje. Dobry Polak, zły Niemiec. Nasza ziemia, ich ziemia. Nasz dom, ich dom.
Niby było już po wojnie, ale czasy też trudne.
Polecam.
Niby było już po wojnie, ale czasy też trudne.
Polecam.
- DST 37.00km
- Teren 17.00km
- Czas 01:47
- VAVG 20.75km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 29 kwietnia 2015
Rzeka
„ Nad rzekę chodzi się po to, żeby odetchnąć, popatrzeć i trochę pomyśleć”
Filip Springer, Wanna z kolumnadą.
W tej książce jeden z rozdziałów poświęcony jest rzekom. Rzekom, które zazwyczaj zniknęły z map miast.
„Każde polskie miasto, które ma rzekę, ma też jakiś grzech z nią związny. Najlżejszy z katalogu – to grzech zaniechania, najcięższy –zabójstwo z premedytacją”.
Mam swoją rzekę. Najpiękniejszą z najpiękniejszych i co najważniejsze tak bardzo blisko domu. Doceniam ten fakt.
Czasem jeżdżę nad nią odetchną, popatrzeć, pomyśleć i posłuchać jak szumi.
Moja rzeka © Iza
Filip Springer, Wanna z kolumnadą.
W tej książce jeden z rozdziałów poświęcony jest rzekom. Rzekom, które zazwyczaj zniknęły z map miast.
„Każde polskie miasto, które ma rzekę, ma też jakiś grzech z nią związny. Najlżejszy z katalogu – to grzech zaniechania, najcięższy –zabójstwo z premedytacją”.
Mam swoją rzekę. Najpiękniejszą z najpiękniejszych i co najważniejsze tak bardzo blisko domu. Doceniam ten fakt.
Czasem jeżdżę nad nią odetchną, popatrzeć, pomyśleć i posłuchać jak szumi.
W poniedziałek była regeneracja. We wtorek były „załatwienia” na mieście i do domu przyszłam tak późno, że nie tylko nie wystarczyło czasu na rower, ale i nawet nie zdążyłam iść pooglądać kolarzy z Karpackiego Wyścigu Kurierów, którego prolog odbywał się prawie pod moim blokiem.
Dzisiaj było wietrznie i zimno (rano 5 stopni, kiedy kończyłam jazdę tylko o 5 więcej), ale plan był żeby dzisiaj jechać – więc plan zrealizowałam.
Ponieważ wielkimi krokami zbliża się dzień zawodów, toteż założyłam sobie spokojną jazdę. Nie do końca wyszło tak jak chciałam, bo jednak jak się jedzie podjazd asfaltowy i co chwilę przejeżdżają auta, to fakt ten bardzo mobilizuje do bardziej żwawej jazdy.
Najpierw przez Buczynę, potem asfaltem wzdłuż Dunajca do Janowic i na Lubinkę drogą powiatową czyli 6 km do góry. Podjazd „poszedł” mi nawet żwawo. Tak to chyba mogę określić.
A po wjechaniu na szczyt trzeba było już wracać do domu, zrobiło się późno (wyjechałam z domu dopiero o 17.15) i bardzo zimno (zmarzły mi stopy i dłonie). Bardzo kapryśna ta nasza wiosna, ale... piękna i już mocno kwitnąca i mocno zielona.
Mocno kwitnąco © Iza
Widok na świat z Lubinki © Iza
PS
Jak wiecie nie używam od wielu miesięcy "sztucznych"izotoników.
Ostatnio jeździłam na wodzie z syropem z pędów sosny (marki Łowicz). Wczoraj jednak kupiłam syrop z pędów sosny firmy Bacówka i nie ma porównania. Zdecydowanie bardziej wyrazisty, sosnowy smak.
Cena niestety też dużo bardziej wyrazista:).
Ale mimo wszystko polecam.
Jak wiecie nie używam od wielu miesięcy "sztucznych"izotoników.
Ostatnio jeździłam na wodzie z syropem z pędów sosny (marki Łowicz). Wczoraj jednak kupiłam syrop z pędów sosny firmy Bacówka i nie ma porównania. Zdecydowanie bardziej wyrazisty, sosnowy smak.
Cena niestety też dużo bardziej wyrazista:).
Ale mimo wszystko polecam.
- DST 41.00km
- Teren 7.00km
- Czas 01:47
- VAVG 22.99km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 26 kwietnia 2015
Mielec-Tarnów
Kiedy tylko wyjechałam z domu w Mielcu, wiedziałam, że nie mam co marzyć o osiągnieciu podobnego czasu jak w piątek.
Wiało.
I to konkretnie wiało.
Było więc ciężko, zupełnie odmiennie niż w piątek.
Do połowy drogi bardzo starałam się mimo wszystko utrzymywać jakąś przyzwoitą prędkość, potem jednak zdecydowanie zabrakło mi sił.
Zwłaszcza kiedy byłam już za Żabnem, nogi całkowicie nie chciały już kręcić, a do tego na kilka kilometrów przed Tarnowem zaczęło padać, więc już mi się odechciało jazdy.
Nogi dzisiaj bolały, plecak ciążył, z ulgą dojechałam do Tarnowa.
Być może wpływ na to miał nie tylko wiatr, a to, że właściwie od 9-15 byłam cały czas na nogach (kuchnia) i usiadłam tylko żeby zjeść obiad. To pewnie nie pomogło. W piątek jechałam wyspana, wypoczęta.
Ale mimo wszystko cieszę się, że nie pojechałam do Mielca autobusem.
Mało mam kilometrów w nogach w tym sezonie, a pierwsze zawody już wkrótce.
PS miałam dużo szcześcia. W domu byłam o 18.45, a jakoś tak niedługo po 19 zaczęła się regularna ulewa.
Wiało.
I to konkretnie wiało.
Było więc ciężko, zupełnie odmiennie niż w piątek.
Do połowy drogi bardzo starałam się mimo wszystko utrzymywać jakąś przyzwoitą prędkość, potem jednak zdecydowanie zabrakło mi sił.
Zwłaszcza kiedy byłam już za Żabnem, nogi całkowicie nie chciały już kręcić, a do tego na kilka kilometrów przed Tarnowem zaczęło padać, więc już mi się odechciało jazdy.
Nogi dzisiaj bolały, plecak ciążył, z ulgą dojechałam do Tarnowa.
Być może wpływ na to miał nie tylko wiatr, a to, że właściwie od 9-15 byłam cały czas na nogach (kuchnia) i usiadłam tylko żeby zjeść obiad. To pewnie nie pomogło. W piątek jechałam wyspana, wypoczęta.
Ale mimo wszystko cieszę się, że nie pojechałam do Mielca autobusem.
Mało mam kilometrów w nogach w tym sezonie, a pierwsze zawody już wkrótce.
PS miałam dużo szcześcia. W domu byłam o 18.45, a jakoś tak niedługo po 19 zaczęła się regularna ulewa.
Moje treningowe obciążenie © Iza
- DST 69.00km
- Czas 02:46
- VAVG 24.94km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 24 kwietnia 2015
Tarnów-Mielec
Jak inaczej się jedzie rano (wyjechałam o 8), "na świeżo", a nie po pracy, "na zmęczeniu".
Pomimo 6 kg balastu (plecak miałam cięższy niż zwykle, bo wiozłam jeszcze kołdrę - co prawda cienką, letnią, ale jednak, sama nie wiem jak upchałam ją do plecaka:)), jechało mi się wyjątkowo dobrze.
Przyjechałam niezmęczona, zadowolona, nogi nie bolały, kręgosłup nie bolał.
Jedyne co, to o nerwicę przyprawiają mnie wyprzedzające mnie samochody. Od Radomyśla do Mielca, jechał jeden za drugim (zwłaszcza te duże, które dodatkowo powodują podmuchy wiatru i jedzie się zdecydowanie ciężej).
Pomimo 6 kg balastu (plecak miałam cięższy niż zwykle, bo wiozłam jeszcze kołdrę - co prawda cienką, letnią, ale jednak, sama nie wiem jak upchałam ją do plecaka:)), jechało mi się wyjątkowo dobrze.
Przyjechałam niezmęczona, zadowolona, nogi nie bolały, kręgosłup nie bolał.
Jedyne co, to o nerwicę przyprawiają mnie wyprzedzające mnie samochody. Od Radomyśla do Mielca, jechał jeden za drugim (zwłaszcza te duże, które dodatkowo powodują podmuchy wiatru i jedzie się zdecydowanie ciężej).
- DST 69.00km
- Czas 02:41
- VAVG 25.71km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 22 kwietnia 2015
Terenowo
Nogi się dzisiaj zbuntowały.
Widocznie zbyt je zmęczyłam wczoraj i dzisiaj potrzebowały odpoczynku. Bardzo jednak chciałam wyjechać, bo jutro nie będę mieć czasu, a pogoda była sympatyczna. No to wyjechałam.
Już pierwszy podjazd dał mi sygnał, że łatwo nie będzie. W Buczynie natknęłam się na jakieś chłopaczka na rowerze. Jechał długo za mną, aż na niebieskim naddunajcowym minął mnie jak błyskawica. Sporo go to chyba kosztowało, bo po chwili opadł z sił. Minęłam go, jechałam przed nim, a potem skręciłam na pitstopowy podjazd, on pojechał prosto.
Początek podjazdu to był wielki ból nóg. Zastanawiałam się jak to jest możliwe, że tydzień temu, po dzień wcześniej zrobionym podjazdowym treningu, wjeżdżało mi się dobrze,a dzisiaj… No, ale tak to bywa ...sport.
Dzisiaj… miałam takie myśli na początku podjazdu żeby zawrócić do domu. No ale się jednak duch walki zwyciężył:), wjechałam i zrealizowałam do końca mój plan czyli zjazdem Adama do Doliny Izy, pod górę do szlabanu, a na koniec zjazd z Lubinki szutrowy od szlabanu. Powrót naddunajcowym i przez Buczynę. A ponieważ treningu dzisiaj nie dało się zrobić z powodu mojej słabości, była tylko takie powolne toczenie się pod górę, to porobiłam sobie trochę zdjęć. I to by było na tyle. Zmęczona jestem. Czas spać.
Widocznie zbyt je zmęczyłam wczoraj i dzisiaj potrzebowały odpoczynku. Bardzo jednak chciałam wyjechać, bo jutro nie będę mieć czasu, a pogoda była sympatyczna. No to wyjechałam.
Już pierwszy podjazd dał mi sygnał, że łatwo nie będzie. W Buczynie natknęłam się na jakieś chłopaczka na rowerze. Jechał długo za mną, aż na niebieskim naddunajcowym minął mnie jak błyskawica. Sporo go to chyba kosztowało, bo po chwili opadł z sił. Minęłam go, jechałam przed nim, a potem skręciłam na pitstopowy podjazd, on pojechał prosto.
Początek podjazdu to był wielki ból nóg. Zastanawiałam się jak to jest możliwe, że tydzień temu, po dzień wcześniej zrobionym podjazdowym treningu, wjeżdżało mi się dobrze,a dzisiaj… No, ale tak to bywa ...sport.
Dzisiaj… miałam takie myśli na początku podjazdu żeby zawrócić do domu. No ale się jednak duch walki zwyciężył:), wjechałam i zrealizowałam do końca mój plan czyli zjazdem Adama do Doliny Izy, pod górę do szlabanu, a na koniec zjazd z Lubinki szutrowy od szlabanu. Powrót naddunajcowym i przez Buczynę. A ponieważ treningu dzisiaj nie dało się zrobić z powodu mojej słabości, była tylko takie powolne toczenie się pod górę, to porobiłam sobie trochę zdjęć. I to by było na tyle. Zmęczona jestem. Czas spać.
Moja rzeka czyli Dunajec © Iza
Zazdrościcie mi tych widoków? Powinniście. Kojące, prawda?
Raz jeszcze © Iza
Coraz bardziej zielona Dolina Izy © Iza
Zawilce w Dolinie © Iza
Cmentarz wojenny © Iza
W Buczynie © Iza
- DST 36.00km
- Teren 20.00km
- Czas 02:09
- VAVG 16.74km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 21 kwietnia 2015
Krótka historia dzisiejszej jazdy
Temperatura nareszcie poszła w górę, ptaszki zaczęły śpiewać, kwitnące drzewa pachnąć, generalnie fajniej się zrobiło.
A pomimo tego nie chciało mi się wyjeżdżać dzisiaj. Jakoś tak..
Po obejrzeniu wczoraj w kinie „Dzikiej drogiej” (nareszcie doczekałam się obejrzenia ekranizacji książki, która jakiś czas temu tak bardzo mi się spodobała) zamarzyło mi się łażenie po górach. Coś innego. Do zrobienia. Do przeżycia.
Miejmy nadzieję, że coś w tym roku uda się pochodzić.
A tymczasem pojechałam na płaski, interwałowy „trening” bez wielkiej historii. Przez godzinę i 4 minuty gnanie ( no to co w moim przypadku nazywam „gnaniem” dla kogoś innego to pewnie spokojna jazda, no ale cóż.. taka rzeczywistość).
Przez tę godzinę jeździłam wzdłuż autostrady i robiłam 2 minutowe sprinty (bolało). A po godzinie wjechałam do lasu i tam zatrzymałam się na kilkadziesiąt sekund. Pomyślałam: w nosie mam treningi, życie jest zbyt krótkie żeby patrzeć na przednie koło tylko.
Więc popatrzyłam na kaczeńce.
Kaczeńce w Lesie Radłowskim © Iza
A pomimo tego nie chciało mi się wyjeżdżać dzisiaj. Jakoś tak..
Po obejrzeniu wczoraj w kinie „Dzikiej drogiej” (nareszcie doczekałam się obejrzenia ekranizacji książki, która jakiś czas temu tak bardzo mi się spodobała) zamarzyło mi się łażenie po górach. Coś innego. Do zrobienia. Do przeżycia.
Miejmy nadzieję, że coś w tym roku uda się pochodzić.
A tymczasem pojechałam na płaski, interwałowy „trening” bez wielkiej historii. Przez godzinę i 4 minuty gnanie ( no to co w moim przypadku nazywam „gnaniem” dla kogoś innego to pewnie spokojna jazda, no ale cóż.. taka rzeczywistość).
Przez tę godzinę jeździłam wzdłuż autostrady i robiłam 2 minutowe sprinty (bolało). A po godzinie wjechałam do lasu i tam zatrzymałam się na kilkadziesiąt sekund. Pomyślałam: w nosie mam treningi, życie jest zbyt krótkie żeby patrzeć na przednie koło tylko.
Więc popatrzyłam na kaczeńce.
A potem zatrzymałam się przy grobie obok którego przejeżdżałam wielokrotnie, ale jakoś nigdy nie miałam czasu żeby się zatrzymać ( a zawsze byłam ciekawa czyj to grób).
Grób w Lesie Radłowskim © Iza
Tabliczka na grobie © Iza
" O wolnej Polsce śnił i nie doczekał się.
1944 rok.
Cześć - jego pamięci"
Chcecie zobaczyć jak wygląda Hołda Race?
Proszę bardzo!
https://polarlow.wordpress.com/2015/04/21/holda-ra...
- DST 43.00km
- Teren 12.00km
- Czas 01:45
- VAVG 24.57km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 19 kwietnia 2015
Wiosenna przejażdżka :).
Pisząc tytuł tego wpisu, uśmiecham się sama do siebie:).
Rano słońce bardzo przyjaźnie zaglądało w okna. Termometr - oszust myślę, że pokazał o wiele więcej niż powinien (było niewiele ponad 6 stopni podczas naszej jazdy, do tego zimny wiatr).
Dałam się nabrać. Inna sprawa, że kiedy wyjeżdżałam z domu o 9.40 chyba było nieco cieplej niż jakieś 3 godziny później. Dzisiaj okrojony skład: Krysia, Adam, Staszek i ja.
Chyba nie było chętnych na marznięcie (wcale się nie dziwię, gdybym wiedziała co mnie czeka, pewnie bym też nie wyjechała). Standardowo już w kierunku Błoń. Na Lubinkę podjechaliśmy od Szczepanowic (od kościoła), a potem szutrem w lesie do szlabanu. Potem na Lubince naszym nowym łącznikiem w kierunku zjazdu Staszka. Dzisiaj było wilgotno, ale ja chyba tak wolę niż zjazd po „wysuszonych” koleinach.
Na zjazdach już nieco lepiej (ale wciąż jeszcze wolno). Miałam dzisiaj jednak komfort, bo nie denerwowały mnie jęczące klocki. Jednak ewidentnie te poprzednie było mocno nieudane.
„Wyprażyłam” je w piekarniku i założyłam do Magnusa, zobaczymy co będzie. Trochę szkoda byłoby je wyrzucać, bo prawie nowe i do tego mam jeszcze jeden komplet. Tak więc na zjeździe już z trochę większym luzem, aczkolwiek jeszcze trochę pracy przede mną, żeby dojść do luzu z ubiegłego sezonu.
Za to Staszek płynie na zjeździe jak nie on (ktoś przez zimę podmienił Staszka).
I nie hulajnoguje absolutnie. Ja na chwilę obecną nie jestem w stanie zjeżdżać tak szybko jak on. No to Kolos ma problem.
Po zjeździe Staszka – podjazd (nie wiem czyj, trzeba mu jakąś nazwę nadać, wart jest tego). Wysysa siły i wymaga koncentracji. Dzisiaj niestety nie udało mi się wjechać w całości. Trochę za słabo zaatakowałam korzenie (za niska kadencja) i spadłam z roweru. Cóż. Ale i tak jestem zadowolona z tego podjazdu, bo to podjazd mocno terenowy, a fajnie mi się go jechało. Dzisiaj wymagał większych starań, bo był wilgotny. Podjazd ten dochodzi do żółtego pieszego szlaku. Tym razem nie zjechaliśmy do Pleśnej tylko pojechaliśmy do góry. A potem grzbietem Lubinki i asfaltem kilka kilometrów do góry, aż do szlabanu przy lesie, tak żeby terenem zjechać do Doliny Izy.
I tam poczułam, jak bardzo jest mi zimno… Zmarzły stopy… dłonie itd. Czułam się trochę jak na pamiętym maratonie w Piwnicznej. Nawet spytałam czy ktoś nie ma worka, bo chętnie bym założyła:). Nikt nie miał.
W Dolinie zjechaliśmy tym fajnym, terenowym zjazdem (ja oczywiście na szarym końcu) i podjeżdżanie do góry 3 km (i też na szarym końcu). W tym momencie siły zaczęły mnie opuszczać, było mi zimno, chciało mi się jeść i generalnie chciałam już do domu.
Pod szlabanem przysiedliśmy na chwilę i podeszła do nas jakaś pani. Okazało się, że pisze jakiś artykuł o szlaku frontu wschodniego (czyli o cmentarzach wojennych moich ulubionych). Zapytała czy może nam zrobić zdjęcie, jak tak sobie siedzimy (bo siedzieliśmy próbując rozgrzać zamarznięte kończyny i jedząc). Kiedy poszła po aparat, powiedziałam, że trzeba się zapytać do jakiej gazety robi te zdjęcia, bo ja np. nie w każdej gazecie chciałabym być. Np. Glamour lub Wróżka niekoniecznie mi odpowiada:).
Pani chyba usłyszała, bo powiedziała, że nie do gazety, a na jakiś portal, bo jest z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Miałam ochotę porozmawiać sobie z nią o tych cmentarzach, ale .. odjechała. No to my też pojechaliśmy, Adam chciał jechać jeszcze na terenowe ścieżki na Wał . Zaprotestowałam, było zbyt zimno i zaczynał padać deszcz.
Pojechaliśmy więc zielonym pieszym, który ma fajny zjazd i wysysający siły podjazd. No i to było na tyle dzisiejszego dnia. Dojeżdżałam do domu przemarznieta, w padającym deszczu. I pomyśleć, że niedługo maj. W domu wanna z gorącą wodą, grzane piwo z sokiem z pędów sosny (jak dawno piwa nie piłam!) i końska rogrzewająca maść na nogi. A potem kołdra. Pomogło.
Jest dobrze.
Zimno skutecznie zniechęciło mnie do robienia dzisiaj zdjęć.
Widok z żółtego szlaku pieszego © Iza
Rano słońce bardzo przyjaźnie zaglądało w okna. Termometr - oszust myślę, że pokazał o wiele więcej niż powinien (było niewiele ponad 6 stopni podczas naszej jazdy, do tego zimny wiatr).
Dałam się nabrać. Inna sprawa, że kiedy wyjeżdżałam z domu o 9.40 chyba było nieco cieplej niż jakieś 3 godziny później. Dzisiaj okrojony skład: Krysia, Adam, Staszek i ja.
Chyba nie było chętnych na marznięcie (wcale się nie dziwię, gdybym wiedziała co mnie czeka, pewnie bym też nie wyjechała). Standardowo już w kierunku Błoń. Na Lubinkę podjechaliśmy od Szczepanowic (od kościoła), a potem szutrem w lesie do szlabanu. Potem na Lubince naszym nowym łącznikiem w kierunku zjazdu Staszka. Dzisiaj było wilgotno, ale ja chyba tak wolę niż zjazd po „wysuszonych” koleinach.
Na zjazdach już nieco lepiej (ale wciąż jeszcze wolno). Miałam dzisiaj jednak komfort, bo nie denerwowały mnie jęczące klocki. Jednak ewidentnie te poprzednie było mocno nieudane.
„Wyprażyłam” je w piekarniku i założyłam do Magnusa, zobaczymy co będzie. Trochę szkoda byłoby je wyrzucać, bo prawie nowe i do tego mam jeszcze jeden komplet. Tak więc na zjeździe już z trochę większym luzem, aczkolwiek jeszcze trochę pracy przede mną, żeby dojść do luzu z ubiegłego sezonu.
Za to Staszek płynie na zjeździe jak nie on (ktoś przez zimę podmienił Staszka).
I nie hulajnoguje absolutnie. Ja na chwilę obecną nie jestem w stanie zjeżdżać tak szybko jak on. No to Kolos ma problem.
Po zjeździe Staszka – podjazd (nie wiem czyj, trzeba mu jakąś nazwę nadać, wart jest tego). Wysysa siły i wymaga koncentracji. Dzisiaj niestety nie udało mi się wjechać w całości. Trochę za słabo zaatakowałam korzenie (za niska kadencja) i spadłam z roweru. Cóż. Ale i tak jestem zadowolona z tego podjazdu, bo to podjazd mocno terenowy, a fajnie mi się go jechało. Dzisiaj wymagał większych starań, bo był wilgotny. Podjazd ten dochodzi do żółtego pieszego szlaku. Tym razem nie zjechaliśmy do Pleśnej tylko pojechaliśmy do góry. A potem grzbietem Lubinki i asfaltem kilka kilometrów do góry, aż do szlabanu przy lesie, tak żeby terenem zjechać do Doliny Izy.
I tam poczułam, jak bardzo jest mi zimno… Zmarzły stopy… dłonie itd. Czułam się trochę jak na pamiętym maratonie w Piwnicznej. Nawet spytałam czy ktoś nie ma worka, bo chętnie bym założyła:). Nikt nie miał.
W Dolinie zjechaliśmy tym fajnym, terenowym zjazdem (ja oczywiście na szarym końcu) i podjeżdżanie do góry 3 km (i też na szarym końcu). W tym momencie siły zaczęły mnie opuszczać, było mi zimno, chciało mi się jeść i generalnie chciałam już do domu.
Pod szlabanem przysiedliśmy na chwilę i podeszła do nas jakaś pani. Okazało się, że pisze jakiś artykuł o szlaku frontu wschodniego (czyli o cmentarzach wojennych moich ulubionych). Zapytała czy może nam zrobić zdjęcie, jak tak sobie siedzimy (bo siedzieliśmy próbując rozgrzać zamarznięte kończyny i jedząc). Kiedy poszła po aparat, powiedziałam, że trzeba się zapytać do jakiej gazety robi te zdjęcia, bo ja np. nie w każdej gazecie chciałabym być. Np. Glamour lub Wróżka niekoniecznie mi odpowiada:).
Pani chyba usłyszała, bo powiedziała, że nie do gazety, a na jakiś portal, bo jest z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Miałam ochotę porozmawiać sobie z nią o tych cmentarzach, ale .. odjechała. No to my też pojechaliśmy, Adam chciał jechać jeszcze na terenowe ścieżki na Wał . Zaprotestowałam, było zbyt zimno i zaczynał padać deszcz.
Pojechaliśmy więc zielonym pieszym, który ma fajny zjazd i wysysający siły podjazd. No i to było na tyle dzisiejszego dnia. Dojeżdżałam do domu przemarznieta, w padającym deszczu. I pomyśleć, że niedługo maj. W domu wanna z gorącą wodą, grzane piwo z sokiem z pędów sosny (jak dawno piwa nie piłam!) i końska rogrzewająca maść na nogi. A potem kołdra. Pomogło.
Jest dobrze.
Zimno skutecznie zniechęciło mnie do robienia dzisiaj zdjęć.
W Dolinie Izy © Iza
W Dolinie Izy 2 © Iza
- DST 48.00km
- Teren 20.00km
- Czas 03:14
- VAVG 14.85km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 18 kwietnia 2015
Bardzo leniwa sobota
Leń.
Sportowy.
Zawitał wraz z tym co na zewnątrz. To ma być wiosna??? Przeciwko takiej wiośnie protestuję. Na szczęście wiosnę mam na oknie, to sobie czasem na nią patrzę.
Śniadaniowy miks © Iza
Sportowy.
Zawitał wraz z tym co na zewnątrz. To ma być wiosna??? Przeciwko takiej wiośnie protestuję. Na szczęście wiosnę mam na oknie, to sobie czasem na nią patrzę.
Wiosna na parapecie © Iza
W desperacji myślałam, że jednak się ubiorę ciepło i na rowerze pojadę po rowerowe zakupy. No, ale Pani Krystyna jechała samochodem, to skorzystałam z okazji. I nawet poćwiczyć nic mi się nie chce (a potem będzie jęczenie, że na wyścigu idzie nie tak).
W dalszej części dnia „bawiłam się” w rowerowego mechanika. Wymieniłam mocno jęczące klocki z KTM-a i dałam mu nowe, a te stare przełożyłam do Magnusa. I jeszcze trochę prac przy KTM-ie. Hm.. cieszę się, że coś tam potrafię sobie zrobić, ale wolałabym jednak ten czas poświęcić na ugotowanie czegoś fajnego.
Dzisiaj postanowiłam zmodyfikować racuchy i dodałam do ciasta zmiksowanego banana. Takie kolarskie racuchy miały być. Wyszło tak średnio. Tzn smakowo rewelacja (tym bardziej, ze dostałam od pani Krystyny prawdziwy cukier waniliowy- żaden tam wanilinowy, a waniliowy. Różnica kolosalna), ale ciężko się je smażyło. Ciasto było zbyt lejące.
Lubicie płatki na śniadanie? Ja nie jestem ich wielbicielką. Jem od czasu do czasu, ale wolę np. owsiane czy gryczane w czymś przemycić (np. w omlecie Mamby) albo w batonach. Nie żebym ich nie lubiła, ale jedzenie ich nie sprawia mi wielkiej przyjemności, a jednak jedzenie przyjemnością być powinno.
Ale zrobiłam sobie taki miks i może łatwiej i smaczniej będzie. Wymieszałam płatki owsiane, gryczane, żytnie otręby, słonecznika, dynię, jagody Goji. Myślę, że z jogurtem naturalnym i odrobiną żurawiny i rodzynek będzie niezłe.
Odradzam kupowanie gotowych Muesli. One mają w sobie zazwyczaj bardzo dużo cukru albo syropu glukozowo-fruktozowego i masę niepotrzebnych substancji.
W desperacji myślałam, że jednak się ubiorę ciepło i na rowerze pojadę po rowerowe zakupy. No, ale Pani Krystyna jechała samochodem, to skorzystałam z okazji. I nawet poćwiczyć nic mi się nie chce (a potem będzie jęczenie, że na wyścigu idzie nie tak).
W dalszej części dnia „bawiłam się” w rowerowego mechanika. Wymieniłam mocno jęczące klocki z KTM-a i dałam mu nowe, a te stare przełożyłam do Magnusa. I jeszcze trochę prac przy KTM-ie. Hm.. cieszę się, że coś tam potrafię sobie zrobić, ale wolałabym jednak ten czas poświęcić na ugotowanie czegoś fajnego.
Dzisiaj postanowiłam zmodyfikować racuchy i dodałam do ciasta zmiksowanego banana. Takie kolarskie racuchy miały być. Wyszło tak średnio. Tzn smakowo rewelacja (tym bardziej, ze dostałam od pani Krystyny prawdziwy cukier waniliowy- żaden tam wanilinowy, a waniliowy. Różnica kolosalna), ale ciężko się je smażyło. Ciasto było zbyt lejące.
Lubicie płatki na śniadanie? Ja nie jestem ich wielbicielką. Jem od czasu do czasu, ale wolę np. owsiane czy gryczane w czymś przemycić (np. w omlecie Mamby) albo w batonach. Nie żebym ich nie lubiła, ale jedzenie ich nie sprawia mi wielkiej przyjemności, a jednak jedzenie przyjemnością być powinno.
Ale zrobiłam sobie taki miks i może łatwiej i smaczniej będzie. Wymieszałam płatki owsiane, gryczane, żytnie otręby, słonecznika, dynię, jagody Goji. Myślę, że z jogurtem naturalnym i odrobiną żurawiny i rodzynek będzie niezłe.
Odradzam kupowanie gotowych Muesli. One mają w sobie zazwyczaj bardzo dużo cukru albo syropu glukozowo-fruktozowego i masę niepotrzebnych substancji.
Śniadaniowy miks © Iza
A na koniec bardzo mocno polecam film.
Obejrzałam wczoraj, dzięki koleżance, która mi go poleciła.
Nie jest to nowy film. Kilka lat temu był nominowany do Oscara w kategorii najlepszy film nieanglojęzyczny. Przedziwna, intrygująca historia. Zakończenie wbija w fotel. Zaskakuje i powoduje, że nie da się potem o tym filmie nie myśleć z wyraźną dominującą myślą w głowie: jak po otrzymaniu takiej wiedzy, którą otrzymało rodzeństwo z „Pogorzeliska”, można dalej żyć? http://www.filmweb.pl/film/Pogorzelisko-2010-5122...
Nie jest to nowy film. Kilka lat temu był nominowany do Oscara w kategorii najlepszy film nieanglojęzyczny. Przedziwna, intrygująca historia. Zakończenie wbija w fotel. Zaskakuje i powoduje, że nie da się potem o tym filmie nie myśleć z wyraźną dominującą myślą w głowie: jak po otrzymaniu takiej wiedzy, którą otrzymało rodzeństwo z „Pogorzeliska”, można dalej żyć? http://www.filmweb.pl/film/Pogorzelisko-2010-5122...
Czwartek, 16 kwietnia 2015
Lubinkowo terenowo
Pierwsze zawody zbliżają się wielkimi krokami, więc na dzisiaj zaplanowałam jazdę w terenie.
Prawie jej w ogóle nie było w tym roku, więc trzeba było przypomnieć sobie jak się zjeżdża i podjeżdża w terenie. Dzisiaj z Panią Krystyną.
Trochę się wahałysmy ponieważ ciemne chmury kłębiły się wokół Tarnowa, ale napisałam do Pani Krystyny, że trzeba jechać, najwyżej zawrócimy. No i umówiłyśmy się pod jedną kapliczką, po czym Pani Krystyna zmieniła miejsce spotkania pod stadniną w Zbylitowskiej Górze. Cwaniak z niej – zafundowała mi na początek podjazd. No, ale ok, pomyślałam – rozgrzeje się i jej pokażę:). ( żart taki).
Podjazd poszedł w miarę bezboleśnie, co mnie mile zaskoczyło, bo po wczorajszym treningu podjazdowym spodziewałam się kłopotów. Zjechałyśmy do Buczyny i trochę się nam „łyso” zrobiło, bo w Buczynie na cmentarzu było sporo ludzi, zapewne Żydów, bo dzisiaj ich sporo do Polski przyjechało. Odwiedzają ważne dla nich miejsca pamięci. Już kiedyś pomyślałam, że tam w okolicy cmentarza, chociaż są świetne tereny do ćwiczenia techniki, to chyba trzeba przestać w bliskiej okolicy cmentarza jeździć. Tam są zbiorowe mogiły 10 tys ludzi, więc trochę tak… nie bardzo.
W Buczynie naprawdę pięknie, Pani Krystyna powiedziała, że przez te dywany zawilców nie może się na jeździe skoncentrować (wspominałam już, ze ona ma słabość do tych kwiatów? I to wielką). Potem niebieskim wzdłuż Dunajca. Kiedy dojeżdżałyśmy do Szepanowic, Krysia powiedziała: tylko wybierz jakiś łagodny, w miarę płaski podjazd na Lubinkę (może nie były to dokładnie takie słowa, ale sens taki).
Popatrzyłam zdumiona i zaśmiałam się. Mission impossible mi zgotowała Pani Krystyna.
Kto zna Lubinkę no to wie, że nie ma alternatywy łagodnego podjazdu, zwłaszcza do strony Dunajca. Wybrałyśmy podjazd, którego podobno bardzo nie lubi Lutek, czyli szuter obok Pit Stopu.
Także miałam okazję przypomnieć sobie końcówkę mojego wczorajszego podjeżdżania.
Zjazd do Doliny Izy, zjazdem Adama. Sucho. Nawet bardzo sucho. Czy bezpiecznie? Nie do końca bo liście, patyki.
A ja.. muszę się znowu oswajać ze zjazdami. Tragedii nie ma, ale szału też nie ma. Jeszcze asekuracyjnie i wolno to idzie, ale na szczęście bez przygód.
Z podjeżdżaniem jest lepiej. Dzisiaj zrobiłyśmy jeden techniczny, długi podjazd i.. po raz pierwszy w życiu wjechałam go w całości. Być może dlatego, ze było sucho, więc łatwiej się kręciło, więcej sił miałam. Jest dość długi, męczący.
W Dolinie podjechałyśmy szutrem do szlabanu. Tam znalazłyśmy psa, który udawał dzika, a właściwie to pies nas znalazł, by następnie nas porzucić.
Na Lubince zdecydowałyśmy się pojechać w nieznane i wjechałyśmy w las, odkrywając świetny i niełatwy zjazdo-podjazd (najpierw w dół, potem w górę). My sieroty po Golonce (taki profil na FB ktoś stworzył, ale nie byłam to ja:)) szukamy w okolicy fragmentów mocno terenowego jeżdżenia.
No i udało się. Zjazdo-podjazd okazał był się być łącznikiem ze zjazdem Staszka. Zjazd Staszka suchy, ale mocno rozjeżdżony, więc był dla mnie dzisiaj wyzwaniem. Chyba pierwszy trudniejszy zjazd w tym roku. Ale bez wypadków, chociaż wolno.
Potem był wspomniany już podjazd, którym dojeżdża się do żółtego pieszego. Żółtym pieszym w dół do Pleśnej. Kiedy już zjechałam, zauważyłam, że mam amortyzator zablokowany. No brawo – pierwsze zjazdy tego roku i takie sobie sama atrakcje funduję. Jak już odblokuję amora, to dopiero będę fruwać:), (taki żart).
Potem Pleśna, powrót wzdłuż Białej, Woźniczna , Kłokowa i do domu. Pożyteczne jeżdżenie. Dużo terenu. A to jest to o co chodzi w roweraniu. Przynajmniej mnie o to chodzi. Średnia mało imponująca, ale było kilka kilometrów mozolnego podjeżdżania, no i jednak obydwie byłyśmy po wczorajszym podjazdowym treningu (Krysia też taki sobie wczoraj robiła).
Widok z szutrowego podjazdu © Iza
Prawie jej w ogóle nie było w tym roku, więc trzeba było przypomnieć sobie jak się zjeżdża i podjeżdża w terenie. Dzisiaj z Panią Krystyną.
Trochę się wahałysmy ponieważ ciemne chmury kłębiły się wokół Tarnowa, ale napisałam do Pani Krystyny, że trzeba jechać, najwyżej zawrócimy. No i umówiłyśmy się pod jedną kapliczką, po czym Pani Krystyna zmieniła miejsce spotkania pod stadniną w Zbylitowskiej Górze. Cwaniak z niej – zafundowała mi na początek podjazd. No, ale ok, pomyślałam – rozgrzeje się i jej pokażę:). ( żart taki).
Podjazd poszedł w miarę bezboleśnie, co mnie mile zaskoczyło, bo po wczorajszym treningu podjazdowym spodziewałam się kłopotów. Zjechałyśmy do Buczyny i trochę się nam „łyso” zrobiło, bo w Buczynie na cmentarzu było sporo ludzi, zapewne Żydów, bo dzisiaj ich sporo do Polski przyjechało. Odwiedzają ważne dla nich miejsca pamięci. Już kiedyś pomyślałam, że tam w okolicy cmentarza, chociaż są świetne tereny do ćwiczenia techniki, to chyba trzeba przestać w bliskiej okolicy cmentarza jeździć. Tam są zbiorowe mogiły 10 tys ludzi, więc trochę tak… nie bardzo.
W Buczynie naprawdę pięknie, Pani Krystyna powiedziała, że przez te dywany zawilców nie może się na jeździe skoncentrować (wspominałam już, ze ona ma słabość do tych kwiatów? I to wielką). Potem niebieskim wzdłuż Dunajca. Kiedy dojeżdżałyśmy do Szepanowic, Krysia powiedziała: tylko wybierz jakiś łagodny, w miarę płaski podjazd na Lubinkę (może nie były to dokładnie takie słowa, ale sens taki).
Popatrzyłam zdumiona i zaśmiałam się. Mission impossible mi zgotowała Pani Krystyna.
Kto zna Lubinkę no to wie, że nie ma alternatywy łagodnego podjazdu, zwłaszcza do strony Dunajca. Wybrałyśmy podjazd, którego podobno bardzo nie lubi Lutek, czyli szuter obok Pit Stopu.
Także miałam okazję przypomnieć sobie końcówkę mojego wczorajszego podjeżdżania.
Zjazd do Doliny Izy, zjazdem Adama. Sucho. Nawet bardzo sucho. Czy bezpiecznie? Nie do końca bo liście, patyki.
A ja.. muszę się znowu oswajać ze zjazdami. Tragedii nie ma, ale szału też nie ma. Jeszcze asekuracyjnie i wolno to idzie, ale na szczęście bez przygód.
Z podjeżdżaniem jest lepiej. Dzisiaj zrobiłyśmy jeden techniczny, długi podjazd i.. po raz pierwszy w życiu wjechałam go w całości. Być może dlatego, ze było sucho, więc łatwiej się kręciło, więcej sił miałam. Jest dość długi, męczący.
W Dolinie podjechałyśmy szutrem do szlabanu. Tam znalazłyśmy psa, który udawał dzika, a właściwie to pies nas znalazł, by następnie nas porzucić.
Na Lubince zdecydowałyśmy się pojechać w nieznane i wjechałyśmy w las, odkrywając świetny i niełatwy zjazdo-podjazd (najpierw w dół, potem w górę). My sieroty po Golonce (taki profil na FB ktoś stworzył, ale nie byłam to ja:)) szukamy w okolicy fragmentów mocno terenowego jeżdżenia.
No i udało się. Zjazdo-podjazd okazał był się być łącznikiem ze zjazdem Staszka. Zjazd Staszka suchy, ale mocno rozjeżdżony, więc był dla mnie dzisiaj wyzwaniem. Chyba pierwszy trudniejszy zjazd w tym roku. Ale bez wypadków, chociaż wolno.
Potem był wspomniany już podjazd, którym dojeżdża się do żółtego pieszego. Żółtym pieszym w dół do Pleśnej. Kiedy już zjechałam, zauważyłam, że mam amortyzator zablokowany. No brawo – pierwsze zjazdy tego roku i takie sobie sama atrakcje funduję. Jak już odblokuję amora, to dopiero będę fruwać:), (taki żart).
Potem Pleśna, powrót wzdłuż Białej, Woźniczna , Kłokowa i do domu. Pożyteczne jeżdżenie. Dużo terenu. A to jest to o co chodzi w roweraniu. Przynajmniej mnie o to chodzi. Średnia mało imponująca, ale było kilka kilometrów mozolnego podjeżdżania, no i jednak obydwie byłyśmy po wczorajszym podjazdowym treningu (Krysia też taki sobie wczoraj robiła).
Moje ulubione jeziorko w mojej ulubionej Dolinie © Iza
A na koniec moc wrażeń w filmie mojego teamowego kolegi Filipa (znanego miłośnika bardzo trudnych zagranicznych etapówek i innych ekstremalnych wyzwań np imprezy w Danielce:)).
https://vimeo.com/120901836
- DST 40.00km
- Teren 20.00km
- Czas 02:29
- VAVG 16.11km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 15 kwietnia 2015
Lubinkowo - podjazdowo
Oj ciężko się było dzisiaj zebrać na „trening” (a taki miałam zaplanowany).
Jakiś taki dzień… do tego znowu ten wiatr. No, ale pomyślałam, że nie można bez końca się „obijać”. Weekend to było delikatne jeżdżenie, więc czas było żeby coś konkretnego zrobić.
Jakiś taki dzień… do tego znowu ten wiatr. No, ale pomyślałam, że nie można bez końca się „obijać”. Weekend to było delikatne jeżdżenie, więc czas było żeby coś konkretnego zrobić.
Ubiegłotygodniowe podjeżdżanie na Wał, spowodowało małą traumę (straszna ta niemoc była). Dzisiaj już wiem, że to z pewnością był efekt przeciążenia nóg nowymi ćwiczeniami z ketlą, bo dzisiaj było zupełnie inaczej.
Podjeżdżanie nie odbywa się co prawda z jakąś niesamowitą siłą, ani w niesamowitym tempie, ale jest zasadnicza różnica między tym co było w ub czwartek a tym co dzisiaj.
Najpierw przez Buczynę (bo chciałam trochę terenu zaliczyć) i do Szczepanowic niebieskim. W Szczepanowicach na podjazd za sklepem. To jest dziwny podjazd. Niby niedługi (jakieś nieco ponad 1 km), ale zaczyna się bardzo ostro, potem łagodnieje, by w końcowych jakichś 500 m przejść do straszliwej „ostrości”. Takiej z powodu, której zaczynają piec nogi, pali w przełyku i w ogóle ma się wrażenie, że się umrze (przynajmniej ja tak mam, bo taki np. Labudu pewnie go nawet nie zauważa:)).
Wygląda na zdjęciu jakby było płasko (jak zwykle zdjęcie mocno "wypłaszcza"), ale nie jest. Zresztą znak mówi wszystko.
Najpierw przez Buczynę (bo chciałam trochę terenu zaliczyć) i do Szczepanowic niebieskim. W Szczepanowicach na podjazd za sklepem. To jest dziwny podjazd. Niby niedługi (jakieś nieco ponad 1 km), ale zaczyna się bardzo ostro, potem łagodnieje, by w końcowych jakichś 500 m przejść do straszliwej „ostrości”. Takiej z powodu, której zaczynają piec nogi, pali w przełyku i w ogóle ma się wrażenie, że się umrze (przynajmniej ja tak mam, bo taki np. Labudu pewnie go nawet nie zauważa:)).
Wygląda na zdjęciu jakby było płasko (jak zwykle zdjęcie mocno "wypłaszcza"), ale nie jest. Zresztą znak mówi wszystko.
Początek podjazdu © Iza
Myślałam: podjadę dwa, może trzy razy. Podjechałam 4 razy. Tak to już jest z takim podjazdowym treningiem, że pierwszy podjazd idzie ciężko (psychicznie), a następne to już jakoś tak z rozpędu się robi.
Taki trening jest nudnawy, ale świetnie ćwiczy psychikę.
Kiedy zjechałam ostatni raz w dół, trochę się wahałam co dalej, aż w końcu zdecydowałam się na podjazd zielonym szlakiem w kierunku cmentarza. Dwa razy podjechałam. Jest umiarkowanie ostry i dość krótki. Myślę, że jakieś 500 m, chyba nie więcej. A na koniec pojechałam jeszcze na lubinkowe serpentyny.
Już w Tarnowie spotkałam Tomka, który jak się okazało również był na Lubince, tyle, ze wyjechał dużo wcześniej niż ja oraz moich kolegów ze starej drużyny czyli Stalbomatu, Kamila i Jaśka. Miło było się spotkać i chwilę pogadać.
Dobry dzień.
Myślałam: podjadę dwa, może trzy razy. Podjechałam 4 razy. Tak to już jest z takim podjazdowym treningiem, że pierwszy podjazd idzie ciężko (psychicznie), a następne to już jakoś tak z rozpędu się robi.
Taki trening jest nudnawy, ale świetnie ćwiczy psychikę.
Kiedy zjechałam ostatni raz w dół, trochę się wahałam co dalej, aż w końcu zdecydowałam się na podjazd zielonym szlakiem w kierunku cmentarza. Dwa razy podjechałam. Jest umiarkowanie ostry i dość krótki. Myślę, że jakieś 500 m, chyba nie więcej. A na koniec pojechałam jeszcze na lubinkowe serpentyny.
Już w Tarnowie spotkałam Tomka, który jak się okazało również był na Lubince, tyle, ze wyjechał dużo wcześniej niż ja oraz moich kolegów ze starej drużyny czyli Stalbomatu, Kamila i Jaśka. Miło było się spotkać i chwilę pogadać.
Dobry dzień.
- DST 41.00km
- Teren 6.00km
- Czas 02:16
- VAVG 18.09km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze