Wpisy archiwalne w miesiącu
Luty, 2015
Dystans całkowity: | 93.00 km (w terenie 8.00 km; 8.60%) |
Czas w ruchu: | 04:41 |
Średnia prędkość: | 19.86 km/h |
Liczba aktywności: | 2 |
Średnio na aktywność: | 46.50 km i 2h 20m |
Więcej statystyk |
Wtorek, 24 lutego 2015
Motywacje
Podczytuję sobie to tu, to tam jak inni trenują, co jedzą, na czym jeżdżą, co planują.
Mam lekki zamęt w głowie, bo jedni piszą, że trenują w 80% na asfalcie, drudzy w ogóle nie wjeżdżają na asfalt, jedni jedzą węglowodany, drudzy (jak np. Karolina Kozela) węglowodanów unikają, jedni jeżdżą na dużych kołach, drudzy piszą, że to nic nie daje itd., itp.
No i w co tu wierzyć? Co tu robić? Kogo naśladować i czy warto w ogóle naśladować?
No może i warto jeśli ma się przekonanie, że to dobra droga, bo chyba najgorsze jest bezmyślne małpowanie, wszak nie od dzisiaj wiadomo, że to co dobre dla jednego, niekoniecznie musi być dobre dla drugiego.
Dzisiaj przeczytałam wywiad z Mają Koman (to jest taka dziewczyna, która śpiewa taką piosenkę, która to była pewną formą żartu, ale niektórzy, ci którzy nie potrafią złapać dystansu i czytać między wierszami, a tacy są na świecie – oskarżali Maję o różne rzeczy). Piosenka to ta (jeśli macie ochotę posłuchać):
Mam lekki zamęt w głowie, bo jedni piszą, że trenują w 80% na asfalcie, drudzy w ogóle nie wjeżdżają na asfalt, jedni jedzą węglowodany, drudzy (jak np. Karolina Kozela) węglowodanów unikają, jedni jeżdżą na dużych kołach, drudzy piszą, że to nic nie daje itd., itp.
No i w co tu wierzyć? Co tu robić? Kogo naśladować i czy warto w ogóle naśladować?
No może i warto jeśli ma się przekonanie, że to dobra droga, bo chyba najgorsze jest bezmyślne małpowanie, wszak nie od dzisiaj wiadomo, że to co dobre dla jednego, niekoniecznie musi być dobre dla drugiego.
Dzisiaj przeczytałam wywiad z Mają Koman (to jest taka dziewczyna, która śpiewa taką piosenkę, która to była pewną formą żartu, ale niektórzy, ci którzy nie potrafią złapać dystansu i czytać między wierszami, a tacy są na świecie – oskarżali Maję o różne rzeczy). Piosenka to ta (jeśli macie ochotę posłuchać):
I w tymże wywiadzie Maja powiedziała:
„Nie leży mi w 100% żadna religia, żadna ideologia, żadna subkultura. Wszędzie jest trochę prawdy i trochę bełkotu”.
I tak chyba należy podejść do tych różnych rad, w 100% najlepszych metod treningowych, 100% najlepszej diety i sprzętu na którym jeździmy.
Będzie truizm ale (zwłaszcza w przypadku takich amatorów jak ja) po prostu trzeba iść swoją, własną drogą.
Więc ja tak sobie „trenuję” ( trenuje to ciągle słowo ujęte w cudzysłów), trenuję jak czuję, jak uważam za słuszne,ile mogę i ile daje radę mój organizm, jem co mi organizm podpowiada żeby jeść itd.
Zapewne błędy popełniam. Może nawet duże.
Jeśli te błędy w konsekwencji nie przyniosą dobrych wyników w zawodach, myślę, że wybaczy mi to moja drużyna, a ja mojej drużynie zrekompensuje to w inny sposób, wszak w naszej amatorsko - kolarskiej wspólnocie nie wynik jest najważniejszy. Wspólnota jest najważniejsza.
Tak sobie wracając wczoraj z siłowni, myślałam o tym, co jest dla mnie główną motywacją do „trenowania” na dzień dzisiejszy, przygotowywania się do sezonu i jak w ciągu kilku lat ta motywacja się zmieniała. Najpierw motywacją do trenowania było ukończenie maratonu. Potem motywacją było przejeżdżanie trudnych tras (w tle gdzieś tam była rywalizacja). Potem przejeżdżanie trudnych tras współistniało prawie na jednej płaszczyźnie z rywalizacją („prawie”, bo jednak zawsze ważniejsze było to pierwsze).
A co jest teraz? Teraz najważniejsi są ludzie. Ludzie i ta wspólnota, którą tworzymy w GTA. To głównie dlatego jeszcze mi się chce.
I to głównie dla tej wspólnoty chcę jeździć lepiej . Żeby mieli ze mnie pociechę:). Drużyna żeby miała pociechę.
To chyba fajna sprawa, dojść po kilku latach udziału w zawodach do takiej motywacji?
Nie każdemu jest dane, nie każdy ma taką FAJNĄ drużynę.
Wiem , że moja drużyna potrafi docenić nie tylko dobry wynik, ale i całokształt. To dla mnie ważne.
Motywację mam obecnie dużą, chęci do „treningów” ogromne (tym są większe im większe przeciwności losu i swiadomość, że różnie może być z tym sezonem, ale może to właśnie w ten sposób działa, że im trudniej, tym człowiek bardziej się stara i bardziej mu zależy).
W ostatnich dniach ogromną motywację dała mi Justyna Kowalczyk – ten jej niezłomny charakter. To jest człowiek, który pięknie pokazuje jak podnosić się nie tylko ze sportowego upadku. Takich ludzi warto naśladować. Nie w kwestii trenowania, diety itp. bo przecież w którym miejscu jest ona, w którym ja, ale w kwestii podnoszenia się z upadku, ze sportowego niebytu. W kwestii wiary, że się da.
Że rzetelną pracą po słabym początku sezonu, można dojść do sukcesu.
To jest największa sztuka - podnieść się po upadku. Nie każdy potrafi jej sprostać.
Kiedyś pod którymś wpisem na blogu Mamby, nawiązała się taka dyskusja. Ktoś napisał, że jeśli wynik nie jest najważniejszy to jest się tylko i wyłącznie turystą a nie kolarzem. Zaczęłam się zastanawiam kim wobec tego jestem. Ani kolarzem ani turystą. Na kolarza za mało, na turystę za dużo. Mini-kolarz czy maksi-turysta?
Czy to jednak ważne jak nazwą nas inni, jak sami siebie określimy w związku z uprawianym sportem?
Najważniejsze jest to, że „trening” przynosi satysfakcję, że wychodząc z siłowni uśmiecham się od ucha do ucha, bo wykonałam kawał dobrej roboty, bo czuję to fajne zmęczenie, bo są endorfiny, najważniejsze jest to, że znowu razem z moim rowerem byliśmy w górkach, najważniejsze jest to, że niebawem zobaczę tych wszystkich ludzi, którzy czują podobnie jak ja (mam nadzieję, że uda się, że chociaż kilka maratonów stanie się moim udziałem).
Bo to jest bardzo znacząca część mojego życia. I tak jak Justyna zostaje z nartami… tak ja zostaję z rowerem, zostaję z zawodami, dopóki mi wystarczy sił, zdrowia, pieniędzy i dopóki okoliczności będą pozwalały. Bo gdzie ja znajdę lepszych Przyjaciół, niż tych których znalazłam dzięki rowerowi?
Kilka dni temu zamieściłam wpis dla Panów, trochę nierozumiejących nas kobiet jeżdżących w maratonie MTB. Wiem, że są też ci, którzy rozumieją. I mam nadzieję, że jest to większość.
I niespodziewanie dla mnie, jeden z moich teamowych kolegów namówił mnie, żeby ten wpis przerobić na artykuł na Lovebikes. Przerobiłam. Ufam w mądrość panów, refleksję, zrozumienie, dystans do siebie i artykułu. Przecież i bez Was i bez nas kobiet, nie byłoby maratonów MTB. Jesteśmy sobie nawzajem potrzebni. Zapraszam do przeczytania: http://goo.gl/5reAVJ
„Nie leży mi w 100% żadna religia, żadna ideologia, żadna subkultura. Wszędzie jest trochę prawdy i trochę bełkotu”.
I tak chyba należy podejść do tych różnych rad, w 100% najlepszych metod treningowych, 100% najlepszej diety i sprzętu na którym jeździmy.
Będzie truizm ale (zwłaszcza w przypadku takich amatorów jak ja) po prostu trzeba iść swoją, własną drogą.
Więc ja tak sobie „trenuję” ( trenuje to ciągle słowo ujęte w cudzysłów), trenuję jak czuję, jak uważam za słuszne,ile mogę i ile daje radę mój organizm, jem co mi organizm podpowiada żeby jeść itd.
Zapewne błędy popełniam. Może nawet duże.
Jeśli te błędy w konsekwencji nie przyniosą dobrych wyników w zawodach, myślę, że wybaczy mi to moja drużyna, a ja mojej drużynie zrekompensuje to w inny sposób, wszak w naszej amatorsko - kolarskiej wspólnocie nie wynik jest najważniejszy. Wspólnota jest najważniejsza.
Tak sobie wracając wczoraj z siłowni, myślałam o tym, co jest dla mnie główną motywacją do „trenowania” na dzień dzisiejszy, przygotowywania się do sezonu i jak w ciągu kilku lat ta motywacja się zmieniała. Najpierw motywacją do trenowania było ukończenie maratonu. Potem motywacją było przejeżdżanie trudnych tras (w tle gdzieś tam była rywalizacja). Potem przejeżdżanie trudnych tras współistniało prawie na jednej płaszczyźnie z rywalizacją („prawie”, bo jednak zawsze ważniejsze było to pierwsze).
A co jest teraz? Teraz najważniejsi są ludzie. Ludzie i ta wspólnota, którą tworzymy w GTA. To głównie dlatego jeszcze mi się chce.
I to głównie dla tej wspólnoty chcę jeździć lepiej . Żeby mieli ze mnie pociechę:). Drużyna żeby miała pociechę.
To chyba fajna sprawa, dojść po kilku latach udziału w zawodach do takiej motywacji?
Nie każdemu jest dane, nie każdy ma taką FAJNĄ drużynę.
Wiem , że moja drużyna potrafi docenić nie tylko dobry wynik, ale i całokształt. To dla mnie ważne.
Motywację mam obecnie dużą, chęci do „treningów” ogromne (tym są większe im większe przeciwności losu i swiadomość, że różnie może być z tym sezonem, ale może to właśnie w ten sposób działa, że im trudniej, tym człowiek bardziej się stara i bardziej mu zależy).
W ostatnich dniach ogromną motywację dała mi Justyna Kowalczyk – ten jej niezłomny charakter. To jest człowiek, który pięknie pokazuje jak podnosić się nie tylko ze sportowego upadku. Takich ludzi warto naśladować. Nie w kwestii trenowania, diety itp. bo przecież w którym miejscu jest ona, w którym ja, ale w kwestii podnoszenia się z upadku, ze sportowego niebytu. W kwestii wiary, że się da.
Że rzetelną pracą po słabym początku sezonu, można dojść do sukcesu.
To jest największa sztuka - podnieść się po upadku. Nie każdy potrafi jej sprostać.
Kiedyś pod którymś wpisem na blogu Mamby, nawiązała się taka dyskusja. Ktoś napisał, że jeśli wynik nie jest najważniejszy to jest się tylko i wyłącznie turystą a nie kolarzem. Zaczęłam się zastanawiam kim wobec tego jestem. Ani kolarzem ani turystą. Na kolarza za mało, na turystę za dużo. Mini-kolarz czy maksi-turysta?
Czy to jednak ważne jak nazwą nas inni, jak sami siebie określimy w związku z uprawianym sportem?
Najważniejsze jest to, że „trening” przynosi satysfakcję, że wychodząc z siłowni uśmiecham się od ucha do ucha, bo wykonałam kawał dobrej roboty, bo czuję to fajne zmęczenie, bo są endorfiny, najważniejsze jest to, że znowu razem z moim rowerem byliśmy w górkach, najważniejsze jest to, że niebawem zobaczę tych wszystkich ludzi, którzy czują podobnie jak ja (mam nadzieję, że uda się, że chociaż kilka maratonów stanie się moim udziałem).
Bo to jest bardzo znacząca część mojego życia. I tak jak Justyna zostaje z nartami… tak ja zostaję z rowerem, zostaję z zawodami, dopóki mi wystarczy sił, zdrowia, pieniędzy i dopóki okoliczności będą pozwalały. Bo gdzie ja znajdę lepszych Przyjaciół, niż tych których znalazłam dzięki rowerowi?
Kilka dni temu zamieściłam wpis dla Panów, trochę nierozumiejących nas kobiet jeżdżących w maratonie MTB. Wiem, że są też ci, którzy rozumieją. I mam nadzieję, że jest to większość.
I niespodziewanie dla mnie, jeden z moich teamowych kolegów namówił mnie, żeby ten wpis przerobić na artykuł na Lovebikes. Przerobiłam. Ufam w mądrość panów, refleksję, zrozumienie, dystans do siebie i artykułu. Przecież i bez Was i bez nas kobiet, nie byłoby maratonów MTB. Jesteśmy sobie nawzajem potrzebni. Zapraszam do przeczytania: http://goo.gl/5reAVJ
- Aktywność Ciężary
Niedziela, 22 lutego 2015
MTB niedziela
Niektórzy trenowali na Gran Canarii, inni wkrótce udadzą się do Chorwacji, no to ja też postanowiłam zaliczyć jakiś „ zagraniczny” trening i udałam się w takie miejsce…
Kierunek treningu:) © Iza

Mój ulubiony Gutek śpiewa:
„Żeby móc się życiem cieszyć, trzeba grzeszyć i nie grzeszyć
mieć zasady i nie kłamać, czasem te zasady łamać”
No to ja dzisiaj złamałam swoją zasadę niejeżdżenia na początku sezonu po górkach (zwykle zanim ruszę pierwszy raz w górki, dwa tygodnie jeżdżę po płaskim).
Tak pięknie świeciło słońce. Czy można pozostać obojętnym na takie uroki świata?:) No nie.
Najpierw pomyślałam o Zakliczynie i drodze wzdłuż Dunajca, potem spontanicznie przyszła myśl o Lubince (z lekkim takim niepokojem czy nogi to wytrzymają). Ponieważ pierwsze krótkie podjazdy przebiegły bez większego bólu – Lubinka stała się celem.
Kiedy kończyłam podjazd usłyszałam (szło sobie pod górę dwóch starszych panów):
„ ale idzie to pod górę”. Usłyszeć coś takiego u progu sezonu – bezcenne:).
„TO” jakoś pod górę specjalnie „nie szło”. Raczej szło tak sobie, zwykle TO w sezonie potrafi ten podjazd pokonać szybciej. No, ale ok, nie będę pana wyprowadzać z błędu.
No to ja dzisiaj złamałam swoją zasadę niejeżdżenia na początku sezonu po górkach (zwykle zanim ruszę pierwszy raz w górki, dwa tygodnie jeżdżę po płaskim).
Tak pięknie świeciło słońce. Czy można pozostać obojętnym na takie uroki świata?:) No nie.
Najpierw pomyślałam o Zakliczynie i drodze wzdłuż Dunajca, potem spontanicznie przyszła myśl o Lubince (z lekkim takim niepokojem czy nogi to wytrzymają). Ponieważ pierwsze krótkie podjazdy przebiegły bez większego bólu – Lubinka stała się celem.
Kiedy kończyłam podjazd usłyszałam (szło sobie pod górę dwóch starszych panów):
„ ale idzie to pod górę”. Usłyszeć coś takiego u progu sezonu – bezcenne:).
„TO” jakoś pod górę specjalnie „nie szło”. Raczej szło tak sobie, zwykle TO w sezonie potrafi ten podjazd pokonać szybciej. No, ale ok, nie będę pana wyprowadzać z błędu.

Wyciąg na Lubince z oddali © Iza
Kiedy już wjechałam na szczyt – zastanawiałam się co dalej… Postanowiłam zjechać na dół i udać się w kierunku Zakliczyna, ale kiedy już tak jechałam wzdłuż Dunajca wpadł mi do głowy szaleńczy pomysł by udać się na.. Jurasówkę. No to pojechałam.

Takie tam.. zwierzaki © Iza
Prawie 4 km podjazdu, mozolnie i spokojnie, ale wytrwale. Na szczycie jeszcze sporo śniegu i sporo amatorów narciarstwa.

Jurasówka © Iza
Spożycie banana, sms z pozdrowieniami do Pani Krystyny (a ona na Słotwinach ech) i w drogę.
Suchy do tej pory asfalt zmienił się w bardzo niebezpieczny. Dużo wody, dużo lodu i dużo zmarzlin. Nie było to bezpieczne zjeżdżanie.
I jeszcze jedno mozolne wspinanie się na Wał i już w kierunku domu.
I cóż mam napisać? Że szczęście, że zalew endrofin, że czuję, że żyję. No.
Banały.
To napiszę, że:
- cieszę się, że mam rower (bez niego niewiele byłoby możliwe w tej kwestii),
- cieszę się, że mam siłę, żeby na te górki wjechać,
- cieszę się, że mam chęci, żeby z domu się ruszyć,
- cieszę się, że lubię się zmęczyć,
- cieszę się, że mam czas i mogę tak po prostu wyjść z domu i jechać (a wierzcie lub nie – nie każdy może)
- i najważniejsze – cieszę się, że jestem zdrowa!
No i znalazłam dzisiaj coś dla naszego kolegi teamowego Mirka Wójcika. Mirek, gdyby już kiedyś znudziło Ci się ściganie (zakładam, że to będzie w dalekiej przyszłości), zawsze możesz zostać członkiem:
Spożycie banana, sms z pozdrowieniami do Pani Krystyny (a ona na Słotwinach ech) i w drogę.
Suchy do tej pory asfalt zmienił się w bardzo niebezpieczny. Dużo wody, dużo lodu i dużo zmarzlin. Nie było to bezpieczne zjeżdżanie.
I jeszcze jedno mozolne wspinanie się na Wał i już w kierunku domu.
I cóż mam napisać? Że szczęście, że zalew endrofin, że czuję, że żyję. No.
Banały.
To napiszę, że:
- cieszę się, że mam rower (bez niego niewiele byłoby możliwe w tej kwestii),
- cieszę się, że mam siłę, żeby na te górki wjechać,
- cieszę się, że mam chęci, żeby z domu się ruszyć,
- cieszę się, że lubię się zmęczyć,
- cieszę się, że mam czas i mogę tak po prostu wyjść z domu i jechać (a wierzcie lub nie – nie każdy może)
- i najważniejsze – cieszę się, że jestem zdrowa!
No i znalazłam dzisiaj coś dla naszego kolegi teamowego Mirka Wójcika. Mirek, gdyby już kiedyś znudziło Ci się ściganie (zakładam, że to będzie w dalekiej przyszłości), zawsze możesz zostać członkiem:

Propozycja dla Mirka © Iza
Jest szansa dokonania zemsty na tej „krowie”, która nie dała Ci spać w Piwnicznej (a raczej na jej potomkach). Gdyby się udało, znalazłam Ci miejsce zbytu:

Miejsce zbytu:) © Iza
Zjeżdżając z Lubinki spotkałam braci Labudu i Olka (dawno nie widziałam braci Labudu ubranych w ciuchy z długim rękawem:)). Miło było Was spotkać:).
Po drodze do domu mycie roweru i sprint do domu, aby zdążyć na występ naszych narciarskich biegaczek. Wierzyłam, że będzie dobrze i było. Brawo Dziewczyny, jak przyjemnie było patrzeć na taką walkę!
PS Było słonce, były górki i był też stały element treningu kolarskiego czyli uciekanie przed psem. Kundlu z Lubinki zmusiłeś mnie do największego dzisiaj wysiłku:). Dzięki.
PS2
Dwa lata temu przeczytałam książkę pt Chustka. Ot pomyślałby ktoś... kolejna książka o odchodzeniu, pamiętnik choroby i odchodzenia. Nie. Książka jest niezwykła, bo niezwykła była autorka bloga. Świat widziała ... hm jak widziała? Sami musicie zobaczyć. Najlepiej przeczytać książkę. Ale już dzisiaj możecie obejrzeć film. Film, który bardzo chciałam obejrzeć, od kiedy przeczytałam książkę. Gdyby nie nominacja do Oscara, pewnie i dzisiaj nie miałabym okazji obejrzeć. Ale będę miała:) i już nie mogę się doczekać. Autorka filmu mówi, że podobno ten film robi cuda z ludźmi. No to się przekonajcie czy to prawda i poznajcie .... Joannę - Chustkę. Warto.. "Joanna" już dzisiaj nahttp://ninateka.pl/film/joanna-pokaz-specjalny
(Tomek dziękuję Ci, że dałeś mi znać o emisji filmu. Jak dobrze mieć fajnych i czujnych kolegów).
Po drodze do domu mycie roweru i sprint do domu, aby zdążyć na występ naszych narciarskich biegaczek. Wierzyłam, że będzie dobrze i było. Brawo Dziewczyny, jak przyjemnie było patrzeć na taką walkę!
PS Było słonce, były górki i był też stały element treningu kolarskiego czyli uciekanie przed psem. Kundlu z Lubinki zmusiłeś mnie do największego dzisiaj wysiłku:). Dzięki.
PS2
Dwa lata temu przeczytałam książkę pt Chustka. Ot pomyślałby ktoś... kolejna książka o odchodzeniu, pamiętnik choroby i odchodzenia. Nie. Książka jest niezwykła, bo niezwykła była autorka bloga. Świat widziała ... hm jak widziała? Sami musicie zobaczyć. Najlepiej przeczytać książkę. Ale już dzisiaj możecie obejrzeć film. Film, który bardzo chciałam obejrzeć, od kiedy przeczytałam książkę. Gdyby nie nominacja do Oscara, pewnie i dzisiaj nie miałabym okazji obejrzeć. Ale będę miała:) i już nie mogę się doczekać. Autorka filmu mówi, że podobno ten film robi cuda z ludźmi. No to się przekonajcie czy to prawda i poznajcie .... Joannę - Chustkę. Warto.. "Joanna" już dzisiaj nahttp://ninateka.pl/film/joanna-pokaz-specjalny
- DST 51.00km
- Teren 1.00km
- Czas 02:44
- VAVG 18.66km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 21 lutego 2015
Kobieta i MTB
Poćwiczone (na siłowni), pojeżdżone (na stacjonarnym).
Myślałam rano o rowerze, ale wiało dość mocno i to mnie zniechęciło. Może niepotrzebnie, bo kiedy wychodziłam z siłowni, pokazało się piękne słońce (i trochę było mi żal).
Będzie dzisiaj o kobiecie i MTB.
Do podjęcia tematu zainspirowała mnie czwartkowa rozmowa z Panią Krystyną, którą odbyłyśmy na siłowni. .
Krysia opowiadała jak przed jakimś długim, mozolnym podjazdem podczas maratonu w Szczawnicy, nawiązał się taki oto dialog z jadącym maraton panem (na bufecie rozmawiali).
Pan: o… kobieta, pani to ma łatwiej!
Krysia: w jakim sensie łatwiej?
Pan: no … mało kobiet jeździ, to wam łatwiej o lepsze miejsce.
Krysia: ale ja podobnie jak pan muszę zaraz wjechać na tę górę, taką samą trasę pokonać. No i… jechał pan kiedyś maraton mając okres?
(śmiech innych panów).
Krysia: no to jedziemy.. zapraszam do walki o to podium.
Pan przyjechał na metę pół godziny po Krysi. Gdyby był kobietą, na podium by się nie zmieścił.
Trochę irtytuję się kiedy słyszę takie wypowiedzi panów (a słyszę często). „Wam jest łatwiej, bo was jest mało”.
No tak, miejsce eksponowane na podium.. czy szerokim podium stoi przed nami otworem:).
Ale zanim się na to podium wdrapiemy (jak się niektórym wydaje, tylko dlatego, że jest nas mało), to jeszcze kilka rzeczy musimy zrobić.
Drodzy panowie, owszem jest nas mało w maratonach mtb.
Nie zastanawia Was dlaczego?
Nie czuję się jakoś szczególnie wyróżniona z powodu tego, że zajęłam się tym akurat sportem. Nie oczekuję hymnów pochwalnych, ale większego zrozumienia zwłaszcza kolegów, którzy tę samą pracę maratonową wykonują - to już tak.
Pisałam kiedyś – każdy sport wymaga wyrzeczeń, poświęceń i ciężkiej pracy. Niemniej jednak MTB (w moim przypadku maratony) to jest dla kobiety trudny sport.
Potrzebna jest spora siła, a tą natura na starcie obdarzyła nas w znacznie mniejszym zakresie niż was panowie.
Nie wiem czy to czujecie… ale pewnie to jest tak, że Wasze 20 kg do udźwignięcia na siłowni to dla mnie jest 40. W związku z tym żeby pokonać ten sam podjazd co Wy, potrzebuję dwa razy więcej energii (tak sobie "strzelam" przykładowo, że dwa razy więcej – nie wiem czy tak jest rzeczywiście, ale na pewno WIĘCEJ).
Potrzebna jest wytrzymałość, której pewnie też mam od natury trochę mniej.
Potrzebna jest odwaga (pomijam już karkołomne zjazdy:), ale przecież czasem jedziemy same, bez żadnego towarzystwa przez środek lasu, jako słabszej płci trudniej byłoby się nam obronić przed jakimś napastnikiem, który miałby zakusy na nasz rower). Musimy walczyć z tym o czym napisała Krysia, a uwierzcie jazda na zawodach w takich dniach może być podwójnie trudna. Nogi czasem w takich dniach są jak z waty, mięśnie bolą w specyficzny sposób. Odczuwa się spory ból.
Tak bywa.
Trzeba przyjąć do wiadomości, że ciało może znacznie ucierpieć (siniaki, obdarcia). To co mężczyźnie może dodać interesującego nieco łobuzerskiego image’u (co lubią w nich niektóre panie), kobiecie już uroku niekoniecznie dodaje (i przez wielu panów akceptowane nie jest).
Ile się czasem nasłuchałam tego jak koszmarnie wyglądam taka poobijana (od kolegów, od koleżanek). Ile razy musiałam, tym którzy mniej mnie znają - tłumaczyć, ze nikt mnie nie pobił, że nie miałam wypadku, tylko po prostu jeżdżę na rowerze.
Ile czasem musiałam się nakombinować w co się ubrać w letnie dni do pracy… żeby jakoś zakryć te siniaki na nogach.
Takie tam drobne trudności kobiety bawiącej się w MTB:).
Kiedyś podczas maratonu krakowskiego wyprzedzałam na podjeździe jednego z tarnowskich kolegów-kolarzy.
Powiedział mi wtedy: gdybym ważył tyle co ty, też bym tak podjeżdżał (moja waga była wtedy o jakieś 3 kg mniejsza niż teraz). Uśmiechnęłam się i powiedziałam, że siła sama nie przychodzi (mała waga zresztą tez, trzeba trochę nad nią popracować).
Panowie… przecież sami wiecie jak istotny przy podjeżdżaniu jest stosunek mocy do wagi. Sama mała waga nic nie da. Przecież ja z tą swoją kobiecą mniejszą siłą oprócz tej swojej wagi, mam do wtachania na górę rower o podobnej wadze jak wasz (a cześciej dużo cięższy, bo mój do najlżejszych nie należy). Czasem muszę go pchać na niepodjeżdżalnym podjeździe, czasem wziąć na plecy.
Maratony MTB przejeżdżamy na tych samych trasach. Nie tak jak xc gdzie kobiety jadą krócej , nie tak jak np. w biegach narciarskich gdzie kobiety biegną na 30 km, a mężczyźni na 50. Maraton to taka sama ilość kilometrów do przejechania i dla mężczyzn i dla kobiet.
Mam do podjechania dokładnie te same podjazdy, do zjechania te same zjazdy. Żeby się do zawodów przygotować, podejrzewam, że muszę włożyć w to tak przynajmniej 1/3 pracy więcej (zwłaszcza jeśli chodzi o trening siłowy).
Mam wielu kolegów-kolarzy i tylko jeden z nich, powiedział kiedyś: „ Jeśli kobieta jeździ podobnie do mnie, kończy zawody mniej więcej w tym samym czasie, to oznacza, że jest dużo lepsza ode mnie”
Sławku N – bardzo dziękuję Ci za to docenienie trudu kobiet i wieloletni szacunek okazywany mnie i moim koleżankom, które sportem się zajmują.
Myślę i mam nadzieję, że panów rozumiejących kwestie o których piszę jest znacznie więcej.
To nie dla Was ten tekst:).
Ten tekst jest dla tych, którzy wciąż jak mantrę powtarzają: wam jest łatwiej...
Nie piszę tego tekstu po to żebyście Panowie nasz wysiłek doceniali i bili przed nami pokłony. To nam do niczego w sumie nie jest potrzebne (chociaż wiadomo, ze pochwała i komplement to coś miłego), piszę to po to żebyście przestali wciąż powtarzać jak to nam na maratonach jest łatwiej…
Żebyście na siłowniach nie patrzyli podejrzliwie na dźwigane przez nas ciężary (z lekceważeniem), żebyście nie proponowali nam większych…z charakterystyczną pogardą w głosie (jak można być taką słabą, co to za ciężarek ona dźwiga!).
Nie zapominajcie, że kobieta tej siły ma znacznie, znacznie mniej.
A teraz ta, która nieodmiennie budzi mój podziw i szacunek ( i dlatego jest na mojej lodówce wciąż:)).
Jej tytaniczna praca, jej walka z przeciwnościami i… fanami Perfectu:), którym powiedziała zdecydowanie NIE.
Medalu jeszcze nie zdobyła, ale pokazała, że jest w grze. I myślę, że długo jeszcze będzie.
"Zostaję, bo uwielbiam swój zawód. A pierwszy słabszy sezon w życiu tylko mnie w tym przekonaniu utwierdził. Wszystkim, którzy wtrącają się do mojej pracy - czy to z troski, czy to z zazdrości - chcę wyraźnie powiedzieć, że potrafię sama podejmować decyzje. Ze sceny schodzić nie mam zamiaru, bo nawet na nią jeszcze nie wchodziłam. Harówka na biegówkach nie ma nic wspólnego z życiem w blasku reflektorów. Na szczęście. Nikomu miejsca nie blokuję. Niczyjego rozwoju nie zatrzymuję. Wręcz przeciwnie. Jestem kołem napędowym biegów w Polsce. Na domiar złego uprzedzam, że będę rozmieniać się na drobne. Mam zamiar pisać znacznie więcej - z Rosji napłynął właśnie świetny pomysł. Mam zamiar pomagać dalej Mukoludkom. Mam zamiar zadbać jeszcze o kilka innych ważnych dla mnie spraw. Uwielbiam wolność, na którą sobie ciężko zapracowałam. A wy, krytykanci wszelkiej maści, powinniście się cieszyć. Będziecie mieli przez kolejne trzy lata swoje mięso armatnie. Wilk syty, owca cała. Pełna symbioza."
Justyna Kowalczyk
A na koniec… film. Pani Krystyna otrzymała nominację od Pani Mamby (jak ja lubię być w Gomola Trans Airco!).
Krysia… jesteśmy w jednej drużynie, jesteśmy zaprzyjaźnione, ale nie dlatego to teraz piszę. Piszę, bo podobnie jak do Justyny mam do Pani Krystyny wielki szacunek.
To jest kobieta z której Tarnów powinien być dumny (niestety w żaden sposób nie została doceniona, chociaż myślę, ze jej specjalnie na tym nie zależy, ale kiedy widzę jak w innych miastach i miasteczkach docenia się amatorów startujących w MTB to trochę mi przykro, że nikt nigdy o Krysi nie pomyślał). 10 lat startów w maratonach (wszystko na dystansie giga). Trzy razy ukończone Trophy. Wątpię żeby w Tarnowie pojawia się jeszcze kiedyś taka zawodniczka.
Myślałam rano o rowerze, ale wiało dość mocno i to mnie zniechęciło. Może niepotrzebnie, bo kiedy wychodziłam z siłowni, pokazało się piękne słońce (i trochę było mi żal).
Będzie dzisiaj o kobiecie i MTB.
Do podjęcia tematu zainspirowała mnie czwartkowa rozmowa z Panią Krystyną, którą odbyłyśmy na siłowni. .
Krysia opowiadała jak przed jakimś długim, mozolnym podjazdem podczas maratonu w Szczawnicy, nawiązał się taki oto dialog z jadącym maraton panem (na bufecie rozmawiali).
Pan: o… kobieta, pani to ma łatwiej!
Krysia: w jakim sensie łatwiej?
Pan: no … mało kobiet jeździ, to wam łatwiej o lepsze miejsce.
Krysia: ale ja podobnie jak pan muszę zaraz wjechać na tę górę, taką samą trasę pokonać. No i… jechał pan kiedyś maraton mając okres?
(śmiech innych panów).
Krysia: no to jedziemy.. zapraszam do walki o to podium.
Pan przyjechał na metę pół godziny po Krysi. Gdyby był kobietą, na podium by się nie zmieścił.
Trochę irtytuję się kiedy słyszę takie wypowiedzi panów (a słyszę często). „Wam jest łatwiej, bo was jest mało”.
No tak, miejsce eksponowane na podium.. czy szerokim podium stoi przed nami otworem:).
Ale zanim się na to podium wdrapiemy (jak się niektórym wydaje, tylko dlatego, że jest nas mało), to jeszcze kilka rzeczy musimy zrobić.
Drodzy panowie, owszem jest nas mało w maratonach mtb.
Nie zastanawia Was dlaczego?
Nie czuję się jakoś szczególnie wyróżniona z powodu tego, że zajęłam się tym akurat sportem. Nie oczekuję hymnów pochwalnych, ale większego zrozumienia zwłaszcza kolegów, którzy tę samą pracę maratonową wykonują - to już tak.
Pisałam kiedyś – każdy sport wymaga wyrzeczeń, poświęceń i ciężkiej pracy. Niemniej jednak MTB (w moim przypadku maratony) to jest dla kobiety trudny sport.
Potrzebna jest spora siła, a tą natura na starcie obdarzyła nas w znacznie mniejszym zakresie niż was panowie.
Nie wiem czy to czujecie… ale pewnie to jest tak, że Wasze 20 kg do udźwignięcia na siłowni to dla mnie jest 40. W związku z tym żeby pokonać ten sam podjazd co Wy, potrzebuję dwa razy więcej energii (tak sobie "strzelam" przykładowo, że dwa razy więcej – nie wiem czy tak jest rzeczywiście, ale na pewno WIĘCEJ).
Potrzebna jest wytrzymałość, której pewnie też mam od natury trochę mniej.
Potrzebna jest odwaga (pomijam już karkołomne zjazdy:), ale przecież czasem jedziemy same, bez żadnego towarzystwa przez środek lasu, jako słabszej płci trudniej byłoby się nam obronić przed jakimś napastnikiem, który miałby zakusy na nasz rower). Musimy walczyć z tym o czym napisała Krysia, a uwierzcie jazda na zawodach w takich dniach może być podwójnie trudna. Nogi czasem w takich dniach są jak z waty, mięśnie bolą w specyficzny sposób. Odczuwa się spory ból.
Tak bywa.
Trzeba przyjąć do wiadomości, że ciało może znacznie ucierpieć (siniaki, obdarcia). To co mężczyźnie może dodać interesującego nieco łobuzerskiego image’u (co lubią w nich niektóre panie), kobiecie już uroku niekoniecznie dodaje (i przez wielu panów akceptowane nie jest).
Ile się czasem nasłuchałam tego jak koszmarnie wyglądam taka poobijana (od kolegów, od koleżanek). Ile razy musiałam, tym którzy mniej mnie znają - tłumaczyć, ze nikt mnie nie pobił, że nie miałam wypadku, tylko po prostu jeżdżę na rowerze.
Ile czasem musiałam się nakombinować w co się ubrać w letnie dni do pracy… żeby jakoś zakryć te siniaki na nogach.
Takie tam drobne trudności kobiety bawiącej się w MTB:).
Kiedyś podczas maratonu krakowskiego wyprzedzałam na podjeździe jednego z tarnowskich kolegów-kolarzy.
Powiedział mi wtedy: gdybym ważył tyle co ty, też bym tak podjeżdżał (moja waga była wtedy o jakieś 3 kg mniejsza niż teraz). Uśmiechnęłam się i powiedziałam, że siła sama nie przychodzi (mała waga zresztą tez, trzeba trochę nad nią popracować).
Panowie… przecież sami wiecie jak istotny przy podjeżdżaniu jest stosunek mocy do wagi. Sama mała waga nic nie da. Przecież ja z tą swoją kobiecą mniejszą siłą oprócz tej swojej wagi, mam do wtachania na górę rower o podobnej wadze jak wasz (a cześciej dużo cięższy, bo mój do najlżejszych nie należy). Czasem muszę go pchać na niepodjeżdżalnym podjeździe, czasem wziąć na plecy.
Maratony MTB przejeżdżamy na tych samych trasach. Nie tak jak xc gdzie kobiety jadą krócej , nie tak jak np. w biegach narciarskich gdzie kobiety biegną na 30 km, a mężczyźni na 50. Maraton to taka sama ilość kilometrów do przejechania i dla mężczyzn i dla kobiet.
Mam do podjechania dokładnie te same podjazdy, do zjechania te same zjazdy. Żeby się do zawodów przygotować, podejrzewam, że muszę włożyć w to tak przynajmniej 1/3 pracy więcej (zwłaszcza jeśli chodzi o trening siłowy).
Mam wielu kolegów-kolarzy i tylko jeden z nich, powiedział kiedyś: „ Jeśli kobieta jeździ podobnie do mnie, kończy zawody mniej więcej w tym samym czasie, to oznacza, że jest dużo lepsza ode mnie”
Sławku N – bardzo dziękuję Ci za to docenienie trudu kobiet i wieloletni szacunek okazywany mnie i moim koleżankom, które sportem się zajmują.
Myślę i mam nadzieję, że panów rozumiejących kwestie o których piszę jest znacznie więcej.
To nie dla Was ten tekst:).
Ten tekst jest dla tych, którzy wciąż jak mantrę powtarzają: wam jest łatwiej...
Nie piszę tego tekstu po to żebyście Panowie nasz wysiłek doceniali i bili przed nami pokłony. To nam do niczego w sumie nie jest potrzebne (chociaż wiadomo, ze pochwała i komplement to coś miłego), piszę to po to żebyście przestali wciąż powtarzać jak to nam na maratonach jest łatwiej…
Żebyście na siłowniach nie patrzyli podejrzliwie na dźwigane przez nas ciężary (z lekceważeniem), żebyście nie proponowali nam większych…z charakterystyczną pogardą w głosie (jak można być taką słabą, co to za ciężarek ona dźwiga!).
Nie zapominajcie, że kobieta tej siły ma znacznie, znacznie mniej.
A teraz ta, która nieodmiennie budzi mój podziw i szacunek ( i dlatego jest na mojej lodówce wciąż:)).
Jej tytaniczna praca, jej walka z przeciwnościami i… fanami Perfectu:), którym powiedziała zdecydowanie NIE.
Medalu jeszcze nie zdobyła, ale pokazała, że jest w grze. I myślę, że długo jeszcze będzie.
"Zostaję, bo uwielbiam swój zawód. A pierwszy słabszy sezon w życiu tylko mnie w tym przekonaniu utwierdził. Wszystkim, którzy wtrącają się do mojej pracy - czy to z troski, czy to z zazdrości - chcę wyraźnie powiedzieć, że potrafię sama podejmować decyzje. Ze sceny schodzić nie mam zamiaru, bo nawet na nią jeszcze nie wchodziłam. Harówka na biegówkach nie ma nic wspólnego z życiem w blasku reflektorów. Na szczęście. Nikomu miejsca nie blokuję. Niczyjego rozwoju nie zatrzymuję. Wręcz przeciwnie. Jestem kołem napędowym biegów w Polsce. Na domiar złego uprzedzam, że będę rozmieniać się na drobne. Mam zamiar pisać znacznie więcej - z Rosji napłynął właśnie świetny pomysł. Mam zamiar pomagać dalej Mukoludkom. Mam zamiar zadbać jeszcze o kilka innych ważnych dla mnie spraw. Uwielbiam wolność, na którą sobie ciężko zapracowałam. A wy, krytykanci wszelkiej maści, powinniście się cieszyć. Będziecie mieli przez kolejne trzy lata swoje mięso armatnie. Wilk syty, owca cała. Pełna symbioza."
Justyna Kowalczyk
A na koniec… film. Pani Krystyna otrzymała nominację od Pani Mamby (jak ja lubię być w Gomola Trans Airco!).
Krysia… jesteśmy w jednej drużynie, jesteśmy zaprzyjaźnione, ale nie dlatego to teraz piszę. Piszę, bo podobnie jak do Justyny mam do Pani Krystyny wielki szacunek.
To jest kobieta z której Tarnów powinien być dumny (niestety w żaden sposób nie została doceniona, chociaż myślę, ze jej specjalnie na tym nie zależy, ale kiedy widzę jak w innych miastach i miasteczkach docenia się amatorów startujących w MTB to trochę mi przykro, że nikt nigdy o Krysi nie pomyślał). 10 lat startów w maratonach (wszystko na dystansie giga). Trzy razy ukończone Trophy. Wątpię żeby w Tarnowie pojawia się jeszcze kiedyś taka zawodniczka.
- Aktywność Ciężary
Niedziela, 15 lutego 2015
Próba
Dzisiaj postanowiłam zrobić pewną próbę. Ponieważ nie raz i nie dwa widziałam filmy-selfie z pozycji roweru, byłam ciekawa czy tak się da. Miał to też być filmik z cyklu motywacyjnych.
Co z tego wyszło… hm… wyszło jak wyszło. Celowo nic nie poprawiam (bo przecież dałoby się). Jak próba to próba. Na swoje usprawiedliwienie mogę dodać tylko tyle, że ten telefon mam od niedawna i jeszcze go nie „czuję”.:)

Ulga w Lesie (tak się zwie ten potok) © Iza
Przyjemnie bardzo się kręciło. Żadnego chłodu. Momentami było dość błotniście. Zapomniałam już jak ciężko kręci się w błocie. Nogi jeszcze nie przyzwyczajone, trzeba będzie je powoli przyzwyczajać do rowerowego wysiłku. Zresztą nie tylko nogi. Pupa też trochę bolała, odzwyczajona od rowerowego siodełka.

Zimowo-wiosennie © Iza
A po powrocie w nagrodę koktajl bananowo –malinowy (kefir, banan i mrożone maliny). Bardzo to smaczne:). Nie ma porównania do tych odżywek w proszku, które popijałam bezmyślnie kiedyś.
A nawiązując jeszcze do tematu suplementacji (o czym pisałam wczoraj), zapytałam o to znajomą farmaceutkę. Oto co mi napisała (dzielę się, może komuś się przyda taka informacja):
Generalnie suplementom mówimy stanowcze NIE!!! Minerały, mikro i makroelementy najlepiej pozyskiwać ze zbilansowanej diety (bo masz naturalne substancje, które się wchłaniają!!! w suplementach masz substancje syntetycznie wytwarzane, trudniej im się wchłonąć, a jednocześnie łykasz MNOSTWO substancji pomocniczych, stad często mogą wystąpić biegunki, wypryski na twarzy). Jesz zdrowo, wszystko powinnaś mieć w normie. ACZKOLWIEK magnez na skurcze czasem się przydaje. Nie pamiętam nazwy, chyba faktycznie magneB6, ale na pewno z Sandozu jest bardzo dobry (sama łykałam pisząc prace mgr, bo pomaga na stres i zmęczenie, a i kawa mi magnez wypłukiwała), zawiera sól organiczną magnezu (chyba cytrynian), wiec wchłania się:) wiec MUSI działać. Nigdy nie kupuj niczego z tlenkiem magnezu!!!!!! Koktajl z bananem i naturalnym kakao tez powinien zadziałać .
Wczoraj słyszałam w Radiu Kraków rozmowę z człowiekiem (nazwiska nie pamiętam), który poddał się eksperymentowi spożywania jedzenia … w proszku. Jakiś preparat, który się rozpuszcza i pije podobno zastępuje całodzienne pożywienie. Że podobno to duża oszczędność czasu.. nie trzeba gotować, robić zakupów itd. Tylko gdzie przyjemność.. z własnoręcznego gotowania, z jedzenia, które przecież jest przyjemnością…? Gdzie przyjemność ze spotkań z przyjaciółmi przy jakimś pysznym daniu? Mam nadzieję, że wizje pisarzy, którzy opisywali, że w przyszłości naszą dietą będą pigułki, nie sprawdzą się. Co to byłby za świat, bez dobrego jedzenia?
Co z tego wyszło… hm… wyszło jak wyszło. Celowo nic nie poprawiam (bo przecież dałoby się). Jak próba to próba. Na swoje usprawiedliwienie mogę dodać tylko tyle, że ten telefon mam od niedawna i jeszcze go nie „czuję”.:)
Ponieważ jak widać:) nic nie słychać, wyjaśniam, że wybrałam dzisiaj zamiast siłowni rower.
Grzechem byłoby siedzieć w pomieszczeniu (a zwłaszcza pedałować w pomieszczeniu, bo długim pedałowaniem zwykle kończę pobyt na siłowni), podczas gdy na zewnątrz takie piękne słońce i wysoka jak na tę porę roku temperatura.
Wiosna prawie. Prawie.. ponieważ gdzieniegdzie było tak:
Ślady zimy © Iza
Grzechem byłoby siedzieć w pomieszczeniu (a zwłaszcza pedałować w pomieszczeniu, bo długim pedałowaniem zwykle kończę pobyt na siłowni), podczas gdy na zewnątrz takie piękne słońce i wysoka jak na tę porę roku temperatura.
Wiosna prawie. Prawie.. ponieważ gdzieniegdzie było tak:


Ulga w Lesie (tak się zwie ten potok) © Iza
Przyjemnie bardzo się kręciło. Żadnego chłodu. Momentami było dość błotniście. Zapomniałam już jak ciężko kręci się w błocie. Nogi jeszcze nie przyzwyczajone, trzeba będzie je powoli przyzwyczajać do rowerowego wysiłku. Zresztą nie tylko nogi. Pupa też trochę bolała, odzwyczajona od rowerowego siodełka.

Zimowo-wiosennie © Iza
A po powrocie w nagrodę koktajl bananowo –malinowy (kefir, banan i mrożone maliny). Bardzo to smaczne:). Nie ma porównania do tych odżywek w proszku, które popijałam bezmyślnie kiedyś.
A nawiązując jeszcze do tematu suplementacji (o czym pisałam wczoraj), zapytałam o to znajomą farmaceutkę. Oto co mi napisała (dzielę się, może komuś się przyda taka informacja):
Generalnie suplementom mówimy stanowcze NIE!!! Minerały, mikro i makroelementy najlepiej pozyskiwać ze zbilansowanej diety (bo masz naturalne substancje, które się wchłaniają!!! w suplementach masz substancje syntetycznie wytwarzane, trudniej im się wchłonąć, a jednocześnie łykasz MNOSTWO substancji pomocniczych, stad często mogą wystąpić biegunki, wypryski na twarzy). Jesz zdrowo, wszystko powinnaś mieć w normie. ACZKOLWIEK magnez na skurcze czasem się przydaje. Nie pamiętam nazwy, chyba faktycznie magneB6, ale na pewno z Sandozu jest bardzo dobry (sama łykałam pisząc prace mgr, bo pomaga na stres i zmęczenie, a i kawa mi magnez wypłukiwała), zawiera sól organiczną magnezu (chyba cytrynian), wiec wchłania się:) wiec MUSI działać. Nigdy nie kupuj niczego z tlenkiem magnezu!!!!!! Koktajl z bananem i naturalnym kakao tez powinien zadziałać .
Wczoraj słyszałam w Radiu Kraków rozmowę z człowiekiem (nazwiska nie pamiętam), który poddał się eksperymentowi spożywania jedzenia … w proszku. Jakiś preparat, który się rozpuszcza i pije podobno zastępuje całodzienne pożywienie. Że podobno to duża oszczędność czasu.. nie trzeba gotować, robić zakupów itd. Tylko gdzie przyjemność.. z własnoręcznego gotowania, z jedzenia, które przecież jest przyjemnością…? Gdzie przyjemność ze spotkań z przyjaciółmi przy jakimś pysznym daniu? Mam nadzieję, że wizje pisarzy, którzy opisywali, że w przyszłości naszą dietą będą pigułki, nie sprawdzą się. Co to byłby za świat, bez dobrego jedzenia?
- DST 42.00km
- Teren 7.00km
- Czas 01:57
- VAVG 21.54km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 14 lutego 2015
Bieganie
Taki oto wiosny znak :

Zakwitł kilka dni temu © Iza
Jeden hiacynt jednak wiosny nie czyni, o czym przekonałam się w Lesie Radłowskim dzisiaj (zima jeszcze przyczajona).

Skute lodem © Iza

Trochę śniegu © Iza
Znalazłam piękną, śnieżnobiałą drogę.
Idealne warunki do biegania © Iza
O rozciąganiu przed bieganiem i po bieganiu staram się pamiętać.

Rozciąganie © Iza

Zakwitł kilka dni temu © Iza
Jeden hiacynt jednak wiosny nie czyni, o czym przekonałam się w Lesie Radłowskim dzisiaj (zima jeszcze przyczajona).

Skute lodem © Iza

Trochę śniegu © Iza
Znalazłam piękną, śnieżnobiałą drogę.

Idealne warunki do biegania © Iza
O rozciąganiu przed bieganiem i po bieganiu staram się pamiętać.

Rozciąganie © Iza
Pobiegałam dzisiaj chwilę, ale żałowałam, że taka okazałam się niezorganizowana i nie pojechałam na rower (słońce pięknie przygrzewało).
Ale jakoś tak nie mogłam się dzisiaj zebrać, późne zakupy, późne sprzątanie, obiad niegotowy, więc tylko było bieganie.
Może jutro jakiś rower? Zobaczymy. W planie jest siłownia, ale ma być 6 stopni, słońce, więc może warto byłoby jednak pomyśleć o rowerze.
A teraz będzie o pewnej rzeczy, która mnie dość zaskoczyła. Być może większość z Was o tym wie, a część może będzie zaskoczona (tak jak ja w ubiegłym roku byłam zaskoczona, kiedy Sufa poinformował mnie, że w sklepach wcale nie ma cukru waniliowego a jakiś wanilinowy, czy jakoś tak on się nazywa i z wanilią niewiele ma wspólnego).
Jeśli są więc tacy, jak ja dotąd nieuświadomieni, to dzielę się wiedzą.
Jako osoba poddająca swój organizm dość dużemu wysiłkowi, muszę dbać o właściwy poziom potasu, magnezu itd.
Trochę nierozważnie podchodziłam dotąd jednak do tematu suplementacji. Jak był sezon to chyba w nadmiarze łykałam magnez, potas, żelazo. I nawet dorobiłam się w pewnym momencie nadmiaru w organizmie, co dobre nie jest jak wiadomo.
Od października nie łykam nic, staram się dostarczać organizmowi wszystkich niezbędnych witamin itd w pożywieniu.
Jak to będzie kiedy zacznie się sezon i wysiłek fizyczny będzie większy, to nie wiem (tym bardziej, że nie wiem czy uda mi się w ogóle ten sezon „zaliczyć”, bo sytuacja nie sprzyja).
Fragment artykułu z portalu Rynek Zdrowia (Przepis na utratę zdrowia):
„Kto to widział, żeby normalny człowiek dostarczał organizmowi dziennie 6 kg marchwi i 30 filiżanek zielonej herbaty? Ludzie są częścią przyrody i powinni funkcjonować jako jej element. Tymczasem inwazja środków, które sami sobie aplikujemy, staje się zjawiskiem niepokojącym. Od setek tysięcy lat ludzie spożywali naturalne produkty i funkcjonowali. Jeszcze 30 lat temu ludzie jedli sałatę, marchew, jabłka. Nie było suplementów. Poprzez ich wprowadzenie przechodzimy ewolucję - do naszych organizmów wprowadzamy substancje w postaci skoncentrowanej o niebywałym działaniu - ocenia prof. Ewa Widy-Tyszkiewicz z katedry farmakologii doświadczalnej i klinicznej Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego*. Jedna tabletka betakarotenu to ekwiwalent wymienionej ilości marchwi. Jedna kapsuła ekstraktu camellia sinensis oznacza "równowartość" ok. 5 filiżanek herbaty. Entuzjaści szybkiego zrzucenia kilogramów łykają kilka takich pigułek dziennie, często dorzucając do tego garść multiwitamin. To doskonały sposób na utratę zdrowia lub życia”.
Poszukując wczoraj dobrego preparatu z magnezem (nie dla siebie, a dla kogoś kto cierpi na jego niedobór), trafiłam na wpis na blogu " Farmaceutka radzi". Farmeceutka poradziła MagneB6 firmy Sanofi. Poczytałam ulotkę preparatu i zwróciłam uwagę na to, że w ulotce jest napisane „lek”. Przeglądnęłam wszystkie najbardziej znane i reklamowane preparaty magnezowe (w tym łykany przeze mnie w ub roku Magnez firmy Olimp) i co? I żaden z nich nie był lekiem, a jedynie suplementem (nie przyglądałam się zawartości preparatów a to też osobny temat).
Suplement to środek spożywczy, którego celem jest uzupełnianie diety, z wyłączeniem produktów posiadających właściwości produktu leczniczego. Nie są rejestrowane przez Urząd Rejestracji Produktów Leczniczych. W przypadku suplementów brak jest ustawowego wymogu ciągłego monitorowania bezpieczeństwa stosowania. Jakość jest nadzorowana jedynie przez Sanepid. Prawo nie wymaga rejestracji, ani szczegółowej dokumentacji gwarantującej jakość, skuteczność i bezpieczeństwo stosowania. A lek?
Wprowadzenie nowego leku do obrotu na rynku farmaceutycznym podlega ścisłym regulacjom prawnym i jest związane z długim i kosztownym procesem prowadzenia badań klinicznych. Zakończeniem procesu rejestracji jest pozwolenie na dopuszczenie do obrotu przygotowywane przez Urząd Rejestracji Produktów Leczniczych, Wyrobów Medycznych i Produktów Biobójczych, a podpisywany przez Ministra Zdrowia. Organem dopuszczającym lek na rynek jest, zatem Minister Zdrowia.
Więc następnym razem zanim kupicie reklamowany w tv środek, popatrzcie dobrze, co kupujecie, bo jeśli mamy do wyboru coś co musiało przejść badania kliniczne i coś co podlega jedynie kontroli Sanepidu, to chyba odpowiedź co kupić jest prosta.
No niestety do tej pory, nie miałam o tym zielonego pojęcia. A generalnie to uważajcie z tą suplementacją, łykaniem tych wszystkich cudownych środków, które są reklamowane w mediach. Chyba większość z nas zbyt beztrosko do tego podchodzi.
Może jutro jakiś rower? Zobaczymy. W planie jest siłownia, ale ma być 6 stopni, słońce, więc może warto byłoby jednak pomyśleć o rowerze.
A teraz będzie o pewnej rzeczy, która mnie dość zaskoczyła. Być może większość z Was o tym wie, a część może będzie zaskoczona (tak jak ja w ubiegłym roku byłam zaskoczona, kiedy Sufa poinformował mnie, że w sklepach wcale nie ma cukru waniliowego a jakiś wanilinowy, czy jakoś tak on się nazywa i z wanilią niewiele ma wspólnego).
Jeśli są więc tacy, jak ja dotąd nieuświadomieni, to dzielę się wiedzą.
Jako osoba poddająca swój organizm dość dużemu wysiłkowi, muszę dbać o właściwy poziom potasu, magnezu itd.
Trochę nierozważnie podchodziłam dotąd jednak do tematu suplementacji. Jak był sezon to chyba w nadmiarze łykałam magnez, potas, żelazo. I nawet dorobiłam się w pewnym momencie nadmiaru w organizmie, co dobre nie jest jak wiadomo.
Od października nie łykam nic, staram się dostarczać organizmowi wszystkich niezbędnych witamin itd w pożywieniu.
Jak to będzie kiedy zacznie się sezon i wysiłek fizyczny będzie większy, to nie wiem (tym bardziej, że nie wiem czy uda mi się w ogóle ten sezon „zaliczyć”, bo sytuacja nie sprzyja).
Fragment artykułu z portalu Rynek Zdrowia (Przepis na utratę zdrowia):
„Kto to widział, żeby normalny człowiek dostarczał organizmowi dziennie 6 kg marchwi i 30 filiżanek zielonej herbaty? Ludzie są częścią przyrody i powinni funkcjonować jako jej element. Tymczasem inwazja środków, które sami sobie aplikujemy, staje się zjawiskiem niepokojącym. Od setek tysięcy lat ludzie spożywali naturalne produkty i funkcjonowali. Jeszcze 30 lat temu ludzie jedli sałatę, marchew, jabłka. Nie było suplementów. Poprzez ich wprowadzenie przechodzimy ewolucję - do naszych organizmów wprowadzamy substancje w postaci skoncentrowanej o niebywałym działaniu - ocenia prof. Ewa Widy-Tyszkiewicz z katedry farmakologii doświadczalnej i klinicznej Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego*. Jedna tabletka betakarotenu to ekwiwalent wymienionej ilości marchwi. Jedna kapsuła ekstraktu camellia sinensis oznacza "równowartość" ok. 5 filiżanek herbaty. Entuzjaści szybkiego zrzucenia kilogramów łykają kilka takich pigułek dziennie, często dorzucając do tego garść multiwitamin. To doskonały sposób na utratę zdrowia lub życia”.
Poszukując wczoraj dobrego preparatu z magnezem (nie dla siebie, a dla kogoś kto cierpi na jego niedobór), trafiłam na wpis na blogu " Farmaceutka radzi". Farmeceutka poradziła MagneB6 firmy Sanofi. Poczytałam ulotkę preparatu i zwróciłam uwagę na to, że w ulotce jest napisane „lek”. Przeglądnęłam wszystkie najbardziej znane i reklamowane preparaty magnezowe (w tym łykany przeze mnie w ub roku Magnez firmy Olimp) i co? I żaden z nich nie był lekiem, a jedynie suplementem (nie przyglądałam się zawartości preparatów a to też osobny temat).
Suplement to środek spożywczy, którego celem jest uzupełnianie diety, z wyłączeniem produktów posiadających właściwości produktu leczniczego. Nie są rejestrowane przez Urząd Rejestracji Produktów Leczniczych. W przypadku suplementów brak jest ustawowego wymogu ciągłego monitorowania bezpieczeństwa stosowania. Jakość jest nadzorowana jedynie przez Sanepid. Prawo nie wymaga rejestracji, ani szczegółowej dokumentacji gwarantującej jakość, skuteczność i bezpieczeństwo stosowania. A lek?
Wprowadzenie nowego leku do obrotu na rynku farmaceutycznym podlega ścisłym regulacjom prawnym i jest związane z długim i kosztownym procesem prowadzenia badań klinicznych. Zakończeniem procesu rejestracji jest pozwolenie na dopuszczenie do obrotu przygotowywane przez Urząd Rejestracji Produktów Leczniczych, Wyrobów Medycznych i Produktów Biobójczych, a podpisywany przez Ministra Zdrowia. Organem dopuszczającym lek na rynek jest, zatem Minister Zdrowia.
Więc następnym razem zanim kupicie reklamowany w tv środek, popatrzcie dobrze, co kupujecie, bo jeśli mamy do wyboru coś co musiało przejść badania kliniczne i coś co podlega jedynie kontroli Sanepidu, to chyba odpowiedź co kupić jest prosta.
No niestety do tej pory, nie miałam o tym zielonego pojęcia. A generalnie to uważajcie z tą suplementacją, łykaniem tych wszystkich cudownych środków, które są reklamowane w mediach. Chyba większość z nas zbyt beztrosko do tego podchodzi.
- Aktywność Bieganie
Czwartek, 12 lutego 2015
Ballada o pączkach
Będzie dzisiaj.. łyżka dziegciu w całym tym słodkim dniu:).
Tradycja… rzecz święta.
Staram się ją szanować i podchodzić do niej poważnie. Tej „tłustoczwartkowej” mówię jednak zdecydowane „NIE” (nie tylko jako neofitka w zakresie zdrowego odżywiania… jakoś nigdy ta tradycja do mnie nie przemawiała, o tym już wiecie, pisałam o tym w ubiegłym roku).
Straszono mnie rok temu, że jeśli nie zjem ani jednego pączka, nie będzie się mi w życiu wiodło. Kiedy patrzę wstecz, nie odnotowuję jakichś znaczących klęsk życiowych, żaden kataklizm nie nastąpił.
Śmiało więc i bez obaw zamierzam kontynuować swoją nową święcką tradycję niejedzenia pączków i innych słodkości w Tłusty Czwartek. I kto mi zabroni?:).
Bardzo więc proszę nie przekonujcie mnie, że to niemądre, że to tradycja i można sobie pofolgować, że jeden pączek przecież nie zaszkodzi. Rzecz nie w jednym pączku – rzecz w tym, że od kilku miesięcy staram się jeść.. zdrowo, a tenże "niewinny" pączek wyjątkowo w mojej świadomości jawi się jako symbol niezdrowego jedzenia:).
A kto wie o co chodzi w tej tradycji Tłustego Czwartku i dlaczego taka a nie inna? Podobno sięga XVII wieku. Podobno wtedy jadano pączki nie na słodko, ale na słono ze skwarkami. Podobno najadano się w ten dzień, aby „najeść się” na zapas przed 40 dniowym postem.
Teraz raczej nie pościmy, ale ochoczo hołdujemy tradycji i ¾ nas w ten dzień pożera pączki. „Pożera” jest właściwym słowem w tym przypadku, ponieważ to nie jeden pączek, a zwykle dwa albo nawet trzy, a do tego dochodzi tzw chrust czy też inaczej mówiąc faworki.
Każdy jest panem swego losu – chcecie, lubicie możecie jeść do woli. Nie będę przekonywać, że nie warto, że słodycze i cukier to niezbyt fajna sprawa, w zamian jednak obiecajcie mi, że Wy nie będziecie mnie przekonywać, że źle robię nie szanując tej tradycji:).
Nie chcę pączków bo:
- nie są zdrowe (a ja staram się jeść zdrowo) i staram się być w tym konsekwentna,
- nie chcę pączków bo oprócz tego, że zawierają masę cukru (a on to nie tylko tycie, ale też inne przypadłości), to te nie pieczone w domu zawierają też masę innych rzeczy. Jakich? Proszę bardzo:
• Składniki pączka o smaku waniliowym: mąka pszenna, woda, mieszanka do ciasta drożdżowego (mąka pszenna, tłuszcz palmowy, cukier, serwatka w proszku (mleko), laktoza (mleko), sól jodowana, jaja w proszku, emulgator (E472a, lecytyny), substancje spulchniające (fosforany wapnia, węglany sodu), enzymy, przyprawy, aromat, wanilina, regulator kwasowości (kwas askorbinowy), barwnik (karoteny), nadzienie waniliowe (5%): (cukier, skrobia modyfikowana: acetylowany fosforan diskrobiowy), tłuszcz roślinny, serwatka w proszku (mleko), substancja zagęszczająca (alginian sodu), aromat, barwniki (karoteny), regulator kwasowości (trifosforany), sól jodowana, drożdże •
Składniki pączka z marmoladą: mąka pszenna, woda, mieszanka ciasta drożdżowego (mąka pszenna, tłuszcz palmowy, cukier, serwatka w proszku (z mleka), laktoza (mleko), sól jodowana, jaja w proszku, emulgatory (E472a, lecytyny), substancje spulchniające: (E341c, E500), przyprawy, aromat, wanilina, regulator kwasowości (kwas askorbinowy), barwnik (karoteny), sól, drożdże, nadzienie wieloowocowe (5%) (owoce mieszane, cukier, substancje konserwujące: (E211), kwas cytrynowy), drożdże • Składniki pączka z nadzieniem toffi: mąka pszenna, woda, mieszanka do ciasta drożdżowego: (mąka pszenna, tłuszcz palmowy, cukier, serwatka w proszku (mleko), laktoza (mleko), sól jodowana, białko i żółtko jaja kurzego w proszku, emulgator (mono- i diglicerydy kwasów tłuszczowych, mono- i diglicerydy kwasów tłuszczowych estryfikowane kwasem mono- i diacetylowinowym, lecytyny), substancja spulchniająca (fosforany wapnia, węglany sodu), enzymy, przyprawy, aromat wanilina, regulator kwasowości (kwas askorbinowy), barwnik (karoteny)), pomada (cukier), nadzienie o smaku toffi (5%) (cukier, woda, syrop glukozowo-fruktozowy z pszenicy, skrobia modyfikowana kukurydziana, tłuszcze: mieszanina nieutwardzonych tłuszczów roślinnych (tłuszcz palmowy, tłuszcz z rośliny shea), emulgator (lecytyny), utwardzony olej rzepakowy, barwniki (karmel amoniakalny, dwutlenek tytanu, ekstrakt z papryki), stabilizatory (sól sodowa karboksymetylocelulozy, guma gellan), regulator kwasowości (cytryniany wapnia), substancja konserwująca (sorbinian potasu), aromaty, sól), posypka karmelowa, drożdże.
Bardzo proszę, nie dziwcie się za bardzo, jeśli kiedyś poczęstujecie mnie czymś słodkim z cukierni czy sklepu, a ja być może powiem „nie, dziękuję”.
Nie namawiajcie i nie nalegajcie (bo to odmawianie i tłumaczenie się „dlaczego nie” jest nieco męczące i wydaje mi się takie zupełnie zbyteczne, żeby trzeba było się tłumaczyć z tego, że nie chce się jeść czegoś co nie jest zdrowe).
Postarajcie się podejść do sprawy ze zrozumieniem i odrobiną tolerancji – ja po prostu „tylko” albo „aż” STARAM SIĘ DOBRZE ODŻYWIAĆ. Unikam „chemii” w jedzeniu. I stało się to jednym ze znaczących elementów mojego życia.
W dzisiejszej audycji na temat uzależnienia od cukru (Radio Kraków), ktoś powiedział, że „jemy słodycze ponieważ lubimy sobie sprawiać przyjemność, bo wówczas pojawia się dopamina. I że być może warto byłoby wobec tego poszukać przyjemności innego rodzaju. Że może warto się zastanowić co jeszcze sprawia nam przyjemność”.
Nie muszę się specjalnie zastanawiać. Ja to wiem. I dlatego najpierw zjadłam dobry, własnoręcznie przygotowany obiad (przepis poniżej), teraz pójdę na siłownię i poćwiczę, a kiedy wrócę, to będę się wylegiwać w wannie pełnej gorącej wody, czytając. Taki mój „Przyjemny Czwartek” zamiast Tłustego.
Całe morze dopaminy dzisiaj, czego i Wam życzę (a jak jej sobie dostarczycie, to już Wasz wybór).
I przepis: Jeden podwójny filet z kurczaka (kroimy na małe kawałki, przyprawiamy czym chcemy, ale powinno być curry, u mnie jeszcze tymianek, estragon, pieprz), 2 szklanki dobrych płatków kukurydzianych zawijamy w czystą ścierkę i rozwałkujemy, kawałki kurczaka obtaczamy w mące (u mnie żytnia), potem w jajku i następnie w płatkach. A potem jeszcze do piekarnika (wykładamy na papierze do pieczenia) na 20 minut w 230 stopniach. Ja do tego zrobiłam sobie jeszcze warzywa (kalafior, brokuły, marchewka) z sosem czosnkowym (jogurt, czosnek) i komosą. Smacznego zdrowego jedzenia!
Tradycja… rzecz święta.
Staram się ją szanować i podchodzić do niej poważnie. Tej „tłustoczwartkowej” mówię jednak zdecydowane „NIE” (nie tylko jako neofitka w zakresie zdrowego odżywiania… jakoś nigdy ta tradycja do mnie nie przemawiała, o tym już wiecie, pisałam o tym w ubiegłym roku).
Straszono mnie rok temu, że jeśli nie zjem ani jednego pączka, nie będzie się mi w życiu wiodło. Kiedy patrzę wstecz, nie odnotowuję jakichś znaczących klęsk życiowych, żaden kataklizm nie nastąpił.
Śmiało więc i bez obaw zamierzam kontynuować swoją nową święcką tradycję niejedzenia pączków i innych słodkości w Tłusty Czwartek. I kto mi zabroni?:).
Bardzo więc proszę nie przekonujcie mnie, że to niemądre, że to tradycja i można sobie pofolgować, że jeden pączek przecież nie zaszkodzi. Rzecz nie w jednym pączku – rzecz w tym, że od kilku miesięcy staram się jeść.. zdrowo, a tenże "niewinny" pączek wyjątkowo w mojej świadomości jawi się jako symbol niezdrowego jedzenia:).
A kto wie o co chodzi w tej tradycji Tłustego Czwartku i dlaczego taka a nie inna? Podobno sięga XVII wieku. Podobno wtedy jadano pączki nie na słodko, ale na słono ze skwarkami. Podobno najadano się w ten dzień, aby „najeść się” na zapas przed 40 dniowym postem.
Teraz raczej nie pościmy, ale ochoczo hołdujemy tradycji i ¾ nas w ten dzień pożera pączki. „Pożera” jest właściwym słowem w tym przypadku, ponieważ to nie jeden pączek, a zwykle dwa albo nawet trzy, a do tego dochodzi tzw chrust czy też inaczej mówiąc faworki.
Każdy jest panem swego losu – chcecie, lubicie możecie jeść do woli. Nie będę przekonywać, że nie warto, że słodycze i cukier to niezbyt fajna sprawa, w zamian jednak obiecajcie mi, że Wy nie będziecie mnie przekonywać, że źle robię nie szanując tej tradycji:).
Nie chcę pączków bo:
- nie są zdrowe (a ja staram się jeść zdrowo) i staram się być w tym konsekwentna,
- nie chcę pączków bo oprócz tego, że zawierają masę cukru (a on to nie tylko tycie, ale też inne przypadłości), to te nie pieczone w domu zawierają też masę innych rzeczy. Jakich? Proszę bardzo:
• Składniki pączka o smaku waniliowym: mąka pszenna, woda, mieszanka do ciasta drożdżowego (mąka pszenna, tłuszcz palmowy, cukier, serwatka w proszku (mleko), laktoza (mleko), sól jodowana, jaja w proszku, emulgator (E472a, lecytyny), substancje spulchniające (fosforany wapnia, węglany sodu), enzymy, przyprawy, aromat, wanilina, regulator kwasowości (kwas askorbinowy), barwnik (karoteny), nadzienie waniliowe (5%): (cukier, skrobia modyfikowana: acetylowany fosforan diskrobiowy), tłuszcz roślinny, serwatka w proszku (mleko), substancja zagęszczająca (alginian sodu), aromat, barwniki (karoteny), regulator kwasowości (trifosforany), sól jodowana, drożdże •
Składniki pączka z marmoladą: mąka pszenna, woda, mieszanka ciasta drożdżowego (mąka pszenna, tłuszcz palmowy, cukier, serwatka w proszku (z mleka), laktoza (mleko), sól jodowana, jaja w proszku, emulgatory (E472a, lecytyny), substancje spulchniające: (E341c, E500), przyprawy, aromat, wanilina, regulator kwasowości (kwas askorbinowy), barwnik (karoteny), sól, drożdże, nadzienie wieloowocowe (5%) (owoce mieszane, cukier, substancje konserwujące: (E211), kwas cytrynowy), drożdże • Składniki pączka z nadzieniem toffi: mąka pszenna, woda, mieszanka do ciasta drożdżowego: (mąka pszenna, tłuszcz palmowy, cukier, serwatka w proszku (mleko), laktoza (mleko), sól jodowana, białko i żółtko jaja kurzego w proszku, emulgator (mono- i diglicerydy kwasów tłuszczowych, mono- i diglicerydy kwasów tłuszczowych estryfikowane kwasem mono- i diacetylowinowym, lecytyny), substancja spulchniająca (fosforany wapnia, węglany sodu), enzymy, przyprawy, aromat wanilina, regulator kwasowości (kwas askorbinowy), barwnik (karoteny)), pomada (cukier), nadzienie o smaku toffi (5%) (cukier, woda, syrop glukozowo-fruktozowy z pszenicy, skrobia modyfikowana kukurydziana, tłuszcze: mieszanina nieutwardzonych tłuszczów roślinnych (tłuszcz palmowy, tłuszcz z rośliny shea), emulgator (lecytyny), utwardzony olej rzepakowy, barwniki (karmel amoniakalny, dwutlenek tytanu, ekstrakt z papryki), stabilizatory (sól sodowa karboksymetylocelulozy, guma gellan), regulator kwasowości (cytryniany wapnia), substancja konserwująca (sorbinian potasu), aromaty, sól), posypka karmelowa, drożdże.
Bardzo proszę, nie dziwcie się za bardzo, jeśli kiedyś poczęstujecie mnie czymś słodkim z cukierni czy sklepu, a ja być może powiem „nie, dziękuję”.
Nie namawiajcie i nie nalegajcie (bo to odmawianie i tłumaczenie się „dlaczego nie” jest nieco męczące i wydaje mi się takie zupełnie zbyteczne, żeby trzeba było się tłumaczyć z tego, że nie chce się jeść czegoś co nie jest zdrowe).
Postarajcie się podejść do sprawy ze zrozumieniem i odrobiną tolerancji – ja po prostu „tylko” albo „aż” STARAM SIĘ DOBRZE ODŻYWIAĆ. Unikam „chemii” w jedzeniu. I stało się to jednym ze znaczących elementów mojego życia.
W dzisiejszej audycji na temat uzależnienia od cukru (Radio Kraków), ktoś powiedział, że „jemy słodycze ponieważ lubimy sobie sprawiać przyjemność, bo wówczas pojawia się dopamina. I że być może warto byłoby wobec tego poszukać przyjemności innego rodzaju. Że może warto się zastanowić co jeszcze sprawia nam przyjemność”.
Nie muszę się specjalnie zastanawiać. Ja to wiem. I dlatego najpierw zjadłam dobry, własnoręcznie przygotowany obiad (przepis poniżej), teraz pójdę na siłownię i poćwiczę, a kiedy wrócę, to będę się wylegiwać w wannie pełnej gorącej wody, czytając. Taki mój „Przyjemny Czwartek” zamiast Tłustego.
Całe morze dopaminy dzisiaj, czego i Wam życzę (a jak jej sobie dostarczycie, to już Wasz wybór).
I przepis: Jeden podwójny filet z kurczaka (kroimy na małe kawałki, przyprawiamy czym chcemy, ale powinno być curry, u mnie jeszcze tymianek, estragon, pieprz), 2 szklanki dobrych płatków kukurydzianych zawijamy w czystą ścierkę i rozwałkujemy, kawałki kurczaka obtaczamy w mące (u mnie żytnia), potem w jajku i następnie w płatkach. A potem jeszcze do piekarnika (wykładamy na papierze do pieczenia) na 20 minut w 230 stopniach. Ja do tego zrobiłam sobie jeszcze warzywa (kalafior, brokuły, marchewka) z sosem czosnkowym (jogurt, czosnek) i komosą. Smacznego zdrowego jedzenia!

Zamiast pączka © Iza
- Aktywność Ciężary
Niedziela, 8 lutego 2015
Zasypane
„ Śnieg zasypał dzisiaj wszystkie drogi….”
Te słowa z piosenki Kayah zawsze mi chodzą po głowie, kiedy jest tak jak dzisiaj.
Niektórzy już trenują na Gran Canarii (jak np. nasza Mamba, a z nią jak przypuszczam Artur), a u nas… u nas śnieg przysypał wszystkie drogi, dróżki i … ścieżki rowerowe.

Zasypane © Iza
No, ale jest ładnie. Bardzo ładnie.
Że niby co? Że tęsknicie do wiosny? To przeczytajcie:
„ Przybyła wreszcie wiosna, pani naszych pól i lasów. Pod niebem płyną obłoki stężonej siarki. Pierwsze nieśmiałe kwiaty, przesycone azotoksem, wychylają swe główki z jałowej ziemi. Nasze swojskie ptactwo świergocze przez cały dzień ochrypłymi od dwutlenku węgla głosikami. Roześmiane dziewczęta i weseli chłopcy, pachnący świeżością i fenolem, wyroili się na ulice zbłękitniałe od delikatnych oparów spalinowych.
Już i bory nasze ożywają pierwszymi pożarami. A brzydki, brudny śnieg odsłonił budzącą się do życia rolę, która błyszczy w wiosennym słonku milionami puszek po konserwach czy olejach, co przypominają drogocenne kamienie.
Już i rolnik siada na motocykl, żeby udać się do budki z piwem. Piękna jest wiosna roku 1974”.
T. Konwicki, Kalendarz i Klepsydra.
I co dalej chcecie wiosny?:).
Siłownia dzisiaj. Trochę żelastwa podźwigałam, co odczuwam obecnie:). Tym bardziej, że wzięłam się dzisiaj za ketlę dwa razy cięższą niż ta, którą mam w domu i … niektóre ćwiczenia, które wykonuję z moją, to było spore wyzwanie, a niektóre nie do wykonania póki co.
Tak więc dwie godziny siłowni i godzina spaceru, w mocno niesprzyjających okolicznościach przyrody. Zimno, wiatr, mało przyjemnie dzisiaj było.
Nic to jednak.. (ta siłownia) w porównaniu do dźwigania "gondolek" z 10 kilogramowymi bliźniakami. Na trzecie piętro i z trzeciego piętra. To jest wyzwanie prawdziwie. Ciężka jest dola matki bliźniaków mieszkającej tak wysoko.
A na koniec trochę off topic. Lubicie ziemniaki? Jeśli tak, to spróbujcie do ugotowanych ziemniaków dodać trochę masła i szczyptę kurkumy. I ubić je. Nie dość, że piękny kolor mają, to smak….. Od jakiegoś czas zawsze do ziemniaków dodaję kurkumę. Świetnie smakuje.
Zupełnie przypadkiem trafiłam wczoraj na film, który mogę polecić w celu.. poprawienia humoru, uporządkowania myśli, spędzanie przyjemnego czasu i pooglądania mieszkań z duszą i klimatem.
- Aktywność Ciężary
Sobota, 7 lutego 2015
Przez dziurkę od klucza...
„Szczęście w nieszczęściu to jest czasami największe szczęście w życiu” .
Takie zdanie znalazłam w książce Anny Janko „Mała zagłada”.
I pomyślałam, że w tym całym nieszczęściu, w tej klątwie wiszącej od wielu pokoleń nad rodziną mojej Mamy, mam wiele szczęścia.
Tyle fantastycznych ludzi poznałam dzięki TEMU. Czasem i tak trzeba popatrzeć na wielkie nieszczęście. Pomyślcie o tym.
Zrobiłam sobie podsumowanie stycznia (pod względem sportowego planu). Nie wyszło okazale. No, ale styczeń to był dla mnie bardzo trudny miesiąc i nie dało się inaczej. Mam nadzieję, że luty okaże się łaskawszy. Do końca lutego będę chciała regularnie „zaliczać” siłownię.
Potem mam nadzieję już ROWER.
A dzisiaj po 1,5 tygodniowej przerwie znowu sport na powietrzu czyli bieganie. Tak sobie pobiegłam w stronę Dunajca. Miałam plan dłuższego biegania po wertepach naddunajcowym, ale nogi dzisiaj wyjątkowo nie niosły. Zmęczone widocznie czwartkową siłownią (bo solidnie dałam im w kość).
Ślady życia © Iza
Takie zdanie znalazłam w książce Anny Janko „Mała zagłada”.
I pomyślałam, że w tym całym nieszczęściu, w tej klątwie wiszącej od wielu pokoleń nad rodziną mojej Mamy, mam wiele szczęścia.
Tyle fantastycznych ludzi poznałam dzięki TEMU. Czasem i tak trzeba popatrzeć na wielkie nieszczęście. Pomyślcie o tym.
Zrobiłam sobie podsumowanie stycznia (pod względem sportowego planu). Nie wyszło okazale. No, ale styczeń to był dla mnie bardzo trudny miesiąc i nie dało się inaczej. Mam nadzieję, że luty okaże się łaskawszy. Do końca lutego będę chciała regularnie „zaliczać” siłownię.
Potem mam nadzieję już ROWER.
A dzisiaj po 1,5 tygodniowej przerwie znowu sport na powietrzu czyli bieganie. Tak sobie pobiegłam w stronę Dunajca. Miałam plan dłuższego biegania po wertepach naddunajcowym, ale nogi dzisiaj wyjątkowo nie niosły. Zmęczone widocznie czwartkową siłownią (bo solidnie dałam im w kość).
Ha… muszę się Wam do czegoś przyznać.
Mam taką jedną niezbyt ładną przypadłość.
Lubię ludziom zaglądać w okna:).
No nie dlatego, że tak bardzo mnie ciekawi co robią, ale dlatego, że lubię patrzeć jak mieszkają. Co tam też wyrażają poprzez te swoje domostwa. I jakie wnioski? No niestety.. najczęściej niewiele wyrażają. Dominujące trendy w tej chwili to wysokiej klasy (a może dużych gabarytów sprzęt RTV). Koniecznie tak ustawiony żeby wszyscy widzieli, że go mamy. Zupełnie się w tych trendach nie odnajduję, z moim marnej klasy i małych gabarytów odbiornikiem:).
Strzeżcie się ci co mieszkacie w pobliżu, przechodząc mogę zajrzeć w okno i zobaczyć co też tam u was w trawie piszczy.
A tak na poważnie…:).
Przeczytałam dzisiaj artykuł: Przez dziurkę od klucza (WO Ekstra). Rzecz mnie interesująca, bo o wnętrzach (nie ludzkich, ale tych domowych).
„ Po latach idealnie wystylizowanych mieszkań przyszedł czas na autentyczność – z kablami na wierzchu i kartonami po mleku w kuchni. W branży wnętrzarskiej nigdy nie było ciekawiej!” . No może te kable i kartony to lekka przesada, ale... o autentyczność chodzi, a nie wnętrza "hotelarskie". W domach mieszkamy, więc to namiętne chowanie wszystkiego np w szafkach kuchennych, żeby nic na wierzchu nie stało, to chyba lekka przesada. Ja tam lubię.. słoje, słoiczki z przyprawami, ziołami, puszki z kawą, herbatą, kolorowe kubki, filiżanki. Na wierzchu. Taka kuchnia widać, że żyje, a nie tylko wygląda.
Nie lubię tych dzisiejszych, wystylizowanych mieszkań wg jednego wzoru. Tych brązów, beżów, bieli, kremów. Mebli na jedno kopyto (zazwyczaj w kolorach brązu). Nie lubię mieszkań bez duszy i bez kolorów. I bez książek!!!
Nie cierpię mieszkań bez książek. Takie nie mają u mnie żadnych szans.
„Nie trzeba dużo pieniędzy by żyć w pięknym miejscu. Wystarczą dobre pomysły i osobowość” (cytat z artykułu).
Muszę Wam powiedzieć, że niewiele widziałam w swoim życiu mieszkań (domów) z duszą. Mieszkań, które pokazywały jak „kolorowy” jest właściciel mieszkania.
Mieszkanie Agnieszki i Andrzeja (moich przyjaciół). Zwłaszcza teraz po remoncie. Klimat, dusza, ciepło, przytulność, kolory, książki, płyty, kuchnia ze słojami pełnymi przypraw. Nie ma tam bogactwa, ani drogich sprzętów. Jest to co najważniejsze – klimat.
To jest to czego szukam w mieszkaniach.
Krakowskie mieszkanie mojej znajomej. Widziane tylko na zdjęciach. Wystarczyło bym je zapamiętała.
Krakowskie mieszkanie na Salwatorze kuzynki mojej Mamy. Bez bogactwa (jeden pokój i kuchnia), bez drogich sprzętów. Delikatne światło lampy, pyszna herbata podana w pięknych dużych filiżankach.
Krakowskie mieszkanie mojego Trenera siatkówki, pełne antyków po jego teściach. W życiu nie widziałam czegoś tak niesamowitego w mieszkaniu!
Coś jeszcze? Może coś jeszcze było, ale generalnie nie było tego zbyt wiele.
Panuje jednak moda na albo bylejakość (kompletnie nieprzywiązywanie wagi do tego, żeby mieszkanie miało klimat), albo moda na mieszkania podobne do siebie jak krople wody.
Moja Mama... ona miała kiedyś bardzo artystyczną duszę (tak to określę). W latach 70, kiedy niewiele na rynku było ładnych rzeczy, wyczarowała mieszkanie jak z bajki. Czerwone zasłony w kuchennym oknie, niebieskie ściany i drewniane półki pomalowane przez nią .. na czerwono. Kafelki w łazience w kolorze błękitu.
Zielono- żółty pokój. Fotele kupione w sklepie (takie na których można było się pokręcić w koło) obite u tapicera na ładny ciepły żółty kolor (bo ten oryginalny był .. brązowy). Ciemno - zielone zasłony. I zawsze kwiaty.. wiosną, latem... cięte kwiaty w wazonie. W zależności od pory roku.. tulipany, narcyzy itd. Polska była bura wtedy. Szara, bura zimna, a u nas było.. kolorowo.
Byłam dumna z tego bajkowego mieszkania naszego. Nie było bogactwa, ale był klimat.
A ciekawe mieszkania (nie zawsze chciałabym w takich akurat mieszkać, ale nie można im odmówić tego, że są ciekawe) można obejrzeć wpisując w wyszukiwarkę The Selby. To o tym projekcie był artykuł, który czytałam.
PS Pozwoliłam sobie na deser dzisiaj. Banan grillowany z gorzką czekoladą. Jeśli jeszcze nie jedliście – próbujcie. Banana w skórce nacinamy, wkładamy kawałeczki gorzkiej czekolady (u mnie opcja gorzka) i na patelnię (u mnie taką do grillowania, ale chyba może być „normalna”).
I jeszcze jedno...jeśli jeszcze nie oglądaliście filmu pt Boyhood czas nadrobić zaległości. Nie będziecie żałować.
Mam taką jedną niezbyt ładną przypadłość.
Lubię ludziom zaglądać w okna:).
No nie dlatego, że tak bardzo mnie ciekawi co robią, ale dlatego, że lubię patrzeć jak mieszkają. Co tam też wyrażają poprzez te swoje domostwa. I jakie wnioski? No niestety.. najczęściej niewiele wyrażają. Dominujące trendy w tej chwili to wysokiej klasy (a może dużych gabarytów sprzęt RTV). Koniecznie tak ustawiony żeby wszyscy widzieli, że go mamy. Zupełnie się w tych trendach nie odnajduję, z moim marnej klasy i małych gabarytów odbiornikiem:).
Strzeżcie się ci co mieszkacie w pobliżu, przechodząc mogę zajrzeć w okno i zobaczyć co też tam u was w trawie piszczy.
A tak na poważnie…:).
Przeczytałam dzisiaj artykuł: Przez dziurkę od klucza (WO Ekstra). Rzecz mnie interesująca, bo o wnętrzach (nie ludzkich, ale tych domowych).
„ Po latach idealnie wystylizowanych mieszkań przyszedł czas na autentyczność – z kablami na wierzchu i kartonami po mleku w kuchni. W branży wnętrzarskiej nigdy nie było ciekawiej!” . No może te kable i kartony to lekka przesada, ale... o autentyczność chodzi, a nie wnętrza "hotelarskie". W domach mieszkamy, więc to namiętne chowanie wszystkiego np w szafkach kuchennych, żeby nic na wierzchu nie stało, to chyba lekka przesada. Ja tam lubię.. słoje, słoiczki z przyprawami, ziołami, puszki z kawą, herbatą, kolorowe kubki, filiżanki. Na wierzchu. Taka kuchnia widać, że żyje, a nie tylko wygląda.
Nie lubię tych dzisiejszych, wystylizowanych mieszkań wg jednego wzoru. Tych brązów, beżów, bieli, kremów. Mebli na jedno kopyto (zazwyczaj w kolorach brązu). Nie lubię mieszkań bez duszy i bez kolorów. I bez książek!!!
Nie cierpię mieszkań bez książek. Takie nie mają u mnie żadnych szans.
„Nie trzeba dużo pieniędzy by żyć w pięknym miejscu. Wystarczą dobre pomysły i osobowość” (cytat z artykułu).
Muszę Wam powiedzieć, że niewiele widziałam w swoim życiu mieszkań (domów) z duszą. Mieszkań, które pokazywały jak „kolorowy” jest właściciel mieszkania.
Mieszkanie Agnieszki i Andrzeja (moich przyjaciół). Zwłaszcza teraz po remoncie. Klimat, dusza, ciepło, przytulność, kolory, książki, płyty, kuchnia ze słojami pełnymi przypraw. Nie ma tam bogactwa, ani drogich sprzętów. Jest to co najważniejsze – klimat.
To jest to czego szukam w mieszkaniach.
Krakowskie mieszkanie mojej znajomej. Widziane tylko na zdjęciach. Wystarczyło bym je zapamiętała.
Krakowskie mieszkanie na Salwatorze kuzynki mojej Mamy. Bez bogactwa (jeden pokój i kuchnia), bez drogich sprzętów. Delikatne światło lampy, pyszna herbata podana w pięknych dużych filiżankach.
Krakowskie mieszkanie mojego Trenera siatkówki, pełne antyków po jego teściach. W życiu nie widziałam czegoś tak niesamowitego w mieszkaniu!
Coś jeszcze? Może coś jeszcze było, ale generalnie nie było tego zbyt wiele.
Panuje jednak moda na albo bylejakość (kompletnie nieprzywiązywanie wagi do tego, żeby mieszkanie miało klimat), albo moda na mieszkania podobne do siebie jak krople wody.
Moja Mama... ona miała kiedyś bardzo artystyczną duszę (tak to określę). W latach 70, kiedy niewiele na rynku było ładnych rzeczy, wyczarowała mieszkanie jak z bajki. Czerwone zasłony w kuchennym oknie, niebieskie ściany i drewniane półki pomalowane przez nią .. na czerwono. Kafelki w łazience w kolorze błękitu.
Zielono- żółty pokój. Fotele kupione w sklepie (takie na których można było się pokręcić w koło) obite u tapicera na ładny ciepły żółty kolor (bo ten oryginalny był .. brązowy). Ciemno - zielone zasłony. I zawsze kwiaty.. wiosną, latem... cięte kwiaty w wazonie. W zależności od pory roku.. tulipany, narcyzy itd. Polska była bura wtedy. Szara, bura zimna, a u nas było.. kolorowo.
Byłam dumna z tego bajkowego mieszkania naszego. Nie było bogactwa, ale był klimat.
A ciekawe mieszkania (nie zawsze chciałabym w takich akurat mieszkać, ale nie można im odmówić tego, że są ciekawe) można obejrzeć wpisując w wyszukiwarkę The Selby. To o tym projekcie był artykuł, który czytałam.
PS Pozwoliłam sobie na deser dzisiaj. Banan grillowany z gorzką czekoladą. Jeśli jeszcze nie jedliście – próbujcie. Banana w skórce nacinamy, wkładamy kawałeczki gorzkiej czekolady (u mnie opcja gorzka) i na patelnię (u mnie taką do grillowania, ale chyba może być „normalna”).
I jeszcze jedno...jeśli jeszcze nie oglądaliście filmu pt Boyhood czas nadrobić zaległości. Nie będziecie żałować.
- Aktywność Bieganie
Środa, 4 lutego 2015
Niechciany WF
To jest blog głównie sportowy, chociaż też czasem bywa okołosportowy, albo całkiem pozasportowy.
Wiecie jednak, że sport to moja pasja i życie bez niego miałoby dla mnie dużo mniejsze znaczenie.
W moim domu sport był obecny zawsze (ojciec piłkarz). Moja Mama niechętnie jednak na moje sportowanie patrzyła (sportowanie, które takie na poważnie zaczęło się przypadkiem, z ambicji się wzięło. Nie chciałam być gorsza w elementach siatkówki, których uczyłyśmy się na wf-ie, od koleżanki i tak bardzo się starałam, że w końcu nauczycielka wytypowała mnie na zawody.Od tych zawodów miłość do siatkówki się zaczęła. Koleżanka przez krótki czas tylko była lepsza. Potem przez wiele lat podstawówki i szkoły średniej przynosiła zwolnienia lekarskie z wf-u. Dopiero w maturalnej klasie zaczęła ćwiczyć. Chciała mieć ocenę na świadectwie, bo to była bardzo dobra uczennica. I tak ona odeszła od sportu bardzo szybko, a ja w sumie dzięki niej zostałam ze sportem na zawsze).
Zanim jednak była siatkówka na poważnie, to były jakieś wrotki (tak, tak nie było wtedy rolek, były wrotki), rower, bieganie po podwórku, granie w piłkę nożną z chłopakami, granie w siatkówkę na trzepaku.
Na to poważne zajęcie się siatkówką Mama patrzyła bardzo krzywo. Uważała, że sport to starta czasu, a ja powinnam się uczyć, bo tylko nauka jest ważna.
Początkowo jakoś jedno z drugim czasami nie szło w parze, ale w końcu pogodziłam i jedno i drugie. Dlaczego piszę o Mamie krzywo na to spoglądającej? Bo ten tekst jest do Mam i do Tatusiów, Dziadków i nauczycieli (tych od niewuefu). Nie patrzcie krzywo jeśli Wasze dzieci chcą zająć się sportem.
Bądźcie szczęśliwi, jeśli zechcą to robić. Wspierajcie ich w tym.
Przeczytałam wczoraj wywiad z Łukaszem Kadziewiczem, który wziął udział w akcji STOP Zwolnieniom Z WF-U. Jest dostępny na Onecie. Poczytajcie jakie przerażające są statystyki jeśli chodzi o udział w lekcjach wychowania fizycznego dzieci i młodzieży. Jak dzieci są bardzo otyłe, a czym grozi otyłość… o tym chyba nie muszę pisać. Ten tekst dał mi dużo do myślenia.
Nie do końca rozumiem.. dlaczego dzieci unikają wf-u. Nie mogę zrozumieć. W "moich" czasach na wf czekało się z niecierpliwością.
Dzisiaj tylko sygnalizuję problem , ale zamierzam się nim zająć trochę bardziej poważnie. Wkrótce.
Czytam teraz fantastyczną książkę Tadeusza Konwickiego „Kalendarz i klepsydra” (polecam gorąco, pięknie napisana, piękna polszczyzna, dużo anegdot, ciekawe spostrzeżenia).
Cytat dzisiaj będzie z tejże książki:
„ Uwielbiam sport. Ale słowo „uwielbiam” jest zbyt blade i anemiczne, żeby wyrazić mój stosunek do sportu. Bo sport w moim życiu spełnia rolę narkotyku. Potrafię godzinami patrzeć na gimnastykę artystyczną. Nawet na ping-pong. Nawet na zapasy. Rzeczywiście sport jest dla mnie narkotykiem. Podobnie jak wódka, tylko bardziej wyczerpuje mi organizm. Sport mnie znieczula, zagłusza, przenosi w jakiś kojący i pełen cudownych emocji wymiar. Sport mnie wyrywa z ćmiącej nieustannym bólem tkanki codziennego życia i jak kolorowy abstrakcyjny balon wznosi pod niebo dziwnych, bezinteresownych, kojących wzruszeń. Jeśli nie kibicuję z szowinistycznych pobudek, co mi się zresztą zdarza, to kibicuję w wolnym świecie prawdziwych znaczeń prawdziwych wydarzeń. Im wyżej mnie uniesie widowisko sportowe w nieskończoność abstrakcji, tym bardziej staje się szczęśliwy i tym dotkliwiej rozbijam się o pospolitość, spadając na ziemię. Ale żeby się narkotyzować się sportem, trzeba go jednak dobrze znać. Trzeba wiedzieć, co oznacza każdy szyfr ruchu, każdy hieroglif bezruchu, każda maska fizjonomii sportowca”.
A co moim sportem? Ćwiczę, biegam, zaprzyjaźniam się z siłownią. W miarę czasu i „wolnej” głowy. A w ramach motywacji mam od niedawna jeszcze jeden obrazek na lodówce.
Motywacja © Iza
Wiecie jednak, że sport to moja pasja i życie bez niego miałoby dla mnie dużo mniejsze znaczenie.
W moim domu sport był obecny zawsze (ojciec piłkarz). Moja Mama niechętnie jednak na moje sportowanie patrzyła (sportowanie, które takie na poważnie zaczęło się przypadkiem, z ambicji się wzięło. Nie chciałam być gorsza w elementach siatkówki, których uczyłyśmy się na wf-ie, od koleżanki i tak bardzo się starałam, że w końcu nauczycielka wytypowała mnie na zawody.Od tych zawodów miłość do siatkówki się zaczęła. Koleżanka przez krótki czas tylko była lepsza. Potem przez wiele lat podstawówki i szkoły średniej przynosiła zwolnienia lekarskie z wf-u. Dopiero w maturalnej klasie zaczęła ćwiczyć. Chciała mieć ocenę na świadectwie, bo to była bardzo dobra uczennica. I tak ona odeszła od sportu bardzo szybko, a ja w sumie dzięki niej zostałam ze sportem na zawsze).
Zanim jednak była siatkówka na poważnie, to były jakieś wrotki (tak, tak nie było wtedy rolek, były wrotki), rower, bieganie po podwórku, granie w piłkę nożną z chłopakami, granie w siatkówkę na trzepaku.
Na to poważne zajęcie się siatkówką Mama patrzyła bardzo krzywo. Uważała, że sport to starta czasu, a ja powinnam się uczyć, bo tylko nauka jest ważna.
Początkowo jakoś jedno z drugim czasami nie szło w parze, ale w końcu pogodziłam i jedno i drugie. Dlaczego piszę o Mamie krzywo na to spoglądającej? Bo ten tekst jest do Mam i do Tatusiów, Dziadków i nauczycieli (tych od niewuefu). Nie patrzcie krzywo jeśli Wasze dzieci chcą zająć się sportem.
Bądźcie szczęśliwi, jeśli zechcą to robić. Wspierajcie ich w tym.
Przeczytałam wczoraj wywiad z Łukaszem Kadziewiczem, który wziął udział w akcji STOP Zwolnieniom Z WF-U. Jest dostępny na Onecie. Poczytajcie jakie przerażające są statystyki jeśli chodzi o udział w lekcjach wychowania fizycznego dzieci i młodzieży. Jak dzieci są bardzo otyłe, a czym grozi otyłość… o tym chyba nie muszę pisać. Ten tekst dał mi dużo do myślenia.
Nie do końca rozumiem.. dlaczego dzieci unikają wf-u. Nie mogę zrozumieć. W "moich" czasach na wf czekało się z niecierpliwością.
Dzisiaj tylko sygnalizuję problem , ale zamierzam się nim zająć trochę bardziej poważnie. Wkrótce.
Czytam teraz fantastyczną książkę Tadeusza Konwickiego „Kalendarz i klepsydra” (polecam gorąco, pięknie napisana, piękna polszczyzna, dużo anegdot, ciekawe spostrzeżenia).
Cytat dzisiaj będzie z tejże książki:
„ Uwielbiam sport. Ale słowo „uwielbiam” jest zbyt blade i anemiczne, żeby wyrazić mój stosunek do sportu. Bo sport w moim życiu spełnia rolę narkotyku. Potrafię godzinami patrzeć na gimnastykę artystyczną. Nawet na ping-pong. Nawet na zapasy. Rzeczywiście sport jest dla mnie narkotykiem. Podobnie jak wódka, tylko bardziej wyczerpuje mi organizm. Sport mnie znieczula, zagłusza, przenosi w jakiś kojący i pełen cudownych emocji wymiar. Sport mnie wyrywa z ćmiącej nieustannym bólem tkanki codziennego życia i jak kolorowy abstrakcyjny balon wznosi pod niebo dziwnych, bezinteresownych, kojących wzruszeń. Jeśli nie kibicuję z szowinistycznych pobudek, co mi się zresztą zdarza, to kibicuję w wolnym świecie prawdziwych znaczeń prawdziwych wydarzeń. Im wyżej mnie uniesie widowisko sportowe w nieskończoność abstrakcji, tym bardziej staje się szczęśliwy i tym dotkliwiej rozbijam się o pospolitość, spadając na ziemię. Ale żeby się narkotyzować się sportem, trzeba go jednak dobrze znać. Trzeba wiedzieć, co oznacza każdy szyfr ruchu, każdy hieroglif bezruchu, każda maska fizjonomii sportowca”.
A co moim sportem? Ćwiczę, biegam, zaprzyjaźniam się z siłownią. W miarę czasu i „wolnej” głowy. A w ramach motywacji mam od niedawna jeszcze jeden obrazek na lodówce.
- Aktywność Ciężary