Wpisy archiwalne w miesiącu
Maj, 2015
Dystans całkowity: | 747.00 km (w terenie 230.00 km; 30.79%) |
Czas w ruchu: | 41:44 |
Średnia prędkość: | 17.90 km/h |
Liczba aktywności: | 16 |
Średnio na aktywność: | 46.69 km i 2h 36m |
Więcej statystyk |
Niedziela, 31 maja 2015
Maraton w Polańczyku - relacja
Maraton nr 57 Cyklokarpaty Polańczyk
Kat.K4 miejsce 3/4
Kobiety open 3/6
Open 117/130
Czas: 5 h 47 min
Km:54 Przewyższenie:1600 m
Rower Mirona przed maratonem © Iza
Rower Mirona po maratonie © Iza
Miron na mecie © Iza
Z Panią Krystyną po maratonie © Iza
I jeszcze raz z Panią Krystyną © Iza
A tutaj jest filmik z dystansu hobby. Jakieś nikłe wyobrażenie o trasie daje, chociaż tutaj są głównie fragmenty, gdzie na ogół dało się jechać. k
Kat.K4 miejsce 3/4
Kobiety open 3/6
Open 117/130
Czas: 5 h 47 min
Km:54 Przewyższenie:1600 m
Rower Mirona przed maratonem © Iza
Rower Mirona po maratonie © Iza
Mój rower wyglądał dokładnie tak samo. Płakać się chciało. Na razie wiem, że na pewno muszę wymienić klocki w tylnym hamulcu. Czy coś jeszcze? To się okaże.
Na początek napiszę, że jestem bardzo dumna z mojej drużyny czyli GOMOLA TRANS AIRCO. Wszyscy dojechali do mety (a w tych warunkach to jest COŚ). Wynik świetny (o ile nasze obliczenia są właściwie) I miejsce drużynowo było w Polańczyku.
Nie było wstydu i hańby, a była gloria:).
U żródeł sukcesu być może leżą pewne kotlety. Kotlety Pani Krytystyny. Częstowała nimi przed wyścigiem, ale miny częstowanych mówiły same za siebie. Nie zjedli. Może to jest tajemnica tego sukcesu?:) (że nie zjedli).
No dobra, a teraz będzie już bardzo poważnie, bo to był poważny maraton.
Po maratonie w Kluszkowcach, Mirek, mój kolega, napisał mi: teraz będzie już tylko łatwiej.
Nie było. Cyklokarpaty reklamują się hasłem : maratony rowerowe, które dadzą ci satysfakcję.
Nie wiem jak inni, ale ja wielkiej satysfakcji nie czuję (nie tym razem).
Po dojechaniu na metę czułam złość. Wielką złość, że ktoś zdecydował się wpuścić kolarzy w takie” maliny”.
Wiele maratonów przejechałam. Były takie jak Piwniczna 2013 czy Krynica 2010, Karpacz 2014 które doświadczyły mnie mocniej (dłuższa albo równie długa jazda , awarie sprzętu, zimno/błoto, upał/błoto, bardzo trudny technicznie wyścig), ale tutaj…oprócz tego, że było wyjątkowo ciężko , to bez zadowolenia z jazdy. Zero przyjemności z jazdy. Zero przyjemności ze zjeżdżania…Zero przyjemności z podjeżdżania (bo albo niepoodjeżdżane błotne kawałki, albo niekończące się szerokie szutrowe drogi w palącym słońcu).
Jestem przyzwyczajona do chodzenia/podchodzenia na maratonach (tak to jest w górach). W życiu jednak tyle nie szłam, targając za sobą nieprawdopodobnie ciężki, bo oblepiony błotem rower, a to chyba nie o to chodzi w jeździe na rowerze. Zadowolona jestem jedynie z tego, że nie „pękłam”, że jakoś zniosłam to psychicznie, że nie zeszłam z trasy. Bo przetrwać to – ile to kosztowało –wie ten kto przejechał.
Organizator moim zdaniem popełnił zasadniczy błąd – zmieniając trasę (w ub roku po nieciekawej w połowie asfaltowej trasie i krytyce zawodników, zmienił trasę na proporcje myślę : 90% teren, 10 procent asfalt) nie przygotował krótszego wariantu w razie załamania pogody. A padało wiele dni przed wyścigiem i padało podobno do 2 w noc wyścig poprzedzającą.
Takie warianty zawsze miał przygotowane Grzegorz Golonko i to trzeba byłoby przemyśleć na przyszłość, zwłaszcza w takim terenie jak Bieszczady, bo bieszczadzkie błoto to błoto specyficzne, glina właściwie, która oblepia wszystko. Na ogół nieprzejezdna. Gdyby wczoraj dodatkowo spadł deszcz (a takie były prognozy) i np. spadłaby temperatura, nie nadążyłby organizator ze zwożeniem ludzi z trasy. Ma więc Grzesiek Prucnal twardy orzech do zgryzienia na przyszły rok, bo podejrzewam, że po tym co było wczoraj, niewiele osób przy podobnej pogodzie zdecyduje się na jazdę w Polańczyku.
Na tym maratonie wyjątkowo liczyły się: waga roweru i siła do jego noszenia, pchania, wciągania pod górę, umiejętność chodzenia. I cierpliwość do wyciągania co chwilę błota z różnych jego części. Cierpliwości mi nie zabrakło (na szczęście). Chodzę wolno więc niestety… czas przejechania/przejścia jest jaki jest. Długiiiiii……
No i dobre buty liczyły się bardzo, takie które nie zostawały wessane przez błotne kałuże (takie zdarzenia miały miejsce). Moje wytrzymały.
Rower mam stosunkowo ciężki, a sił w porównaniu do panów, zdecydowanie mniej i dlatego w lesie, gdzie był pierwszy błotny fragment z wydzieraniem rowerów z błota, wielu zawodników mnie wyprzedziło. Ja lubię chodzić (zwłaszcza na miasto):), ale z rowerem chodzić nie lubię, a już wczorajsze chodzenie zdecydowanie mi się nie podobało.
Lubię jeździć w błocie, nie panikuję jak go zobaczę, ale to co zastałam wczoraj na trasie to nie była żadna frajda.
Ale do rzeczy. Maraton zaczął się długim podjazdem najpierw asfaltowym, potem trochę szutru i teren. Jechało mi się jako tako, starałam się jechać mocno, więc nogi zabolały. Po wjechaniu w teren początkowo było jeszcze względnie. Wiele fragmentów dało się jechać, a nawet zjeżdżać, chociaż to było już obarczone sporym ryzykiem.
Ale potem zaczęła się „zabawa”. Zanim jednak nastąpiła, wyprzedziła mnie jakaś dziewczyna. Podejrzewałam, że to jest rywalka z mojej kategorii (ale nie znam jej dobrze, mało wyścigów jeździłyśmy razem). Popędziłam więc za nią i postanowiłam postarać się trzymać jej, jak najdłużej dam radę. Ona wyprzedziła dwóch chłopaków, pokręcili głowami. Za chwilę ja ich wyprzedziłam, usłyszałam:
- Ja pierdzielę, widziałeś to.
Ucierpiała męska duma. Dwie kobiety ich wyprzedziły:).
Jechałam długo za nią. Zaczął się szutrowy ostry podjazd. Dojechałam, wyprzedziłam. Wjechałyśmy na asfalt, jechałam z przodu. Potem szuter, ona mnie wyprzedziła. Jechałam za nią. A potem nastąpił wjazd do lasu. Bardzo szybko trzeba było zejść z rowerów, ponieważ błotne podejście do jazdy się nie nadawało. Tam jeszcze miałam siłę szybko iść, wyprzedziłam ją. Z naprzeciwka szedł facet (chyba jej mąż) i powiedział:
- Daj mi kluczyki do auta, nie jadę dalej. Tam jest błoto po kolana.
Pomyślałam: eeee.. przesadza chyba. Nie przesadzał. No i szłyśmy/jechałyśmy sobie mniej więcej obok siebie, do momentu kiedy zaczęło się COŚ czego do końca życia nie zapomnę. Kilkukilometrowy spacer po lesie, z błotem, bajorem, gliną i nie wiadomo czym jeszcze sięgającym do łydek, kolan itd. Rower bardzo szybko przestał mnie słuchać, zapchane wszystko. Koła się nie kręciły. Kiedy zaczęło się jakieś podejście, z przerażeniem stwierdziłam, że waży chyba ze 20 kg, a ja nie jestem w stanie wciągnąć go za sobą na górę (a czasem wyciągnąć z błota, tak zassyało). I tak co chwilę. Targanie roweru z błota, ciągnięcie za sobą pod górę z całej siły (jakie szczęście, że chodziłam w zimie na siłownię:)).
Tam przestałam już myśleć o rywalizacji, tam zastanawiałam się jak to przetrwać, co zrobić żeby ten rower do góry jakoś wciągać. Tam naprawdę chciało mi się płakać. Co 5 metrów (dosłownie), była przerwa i wyciąganie błota spod podkowy, spod tylnego trójkąta, bo koła się nie kręciły. Trudne to jest do opisania i wyobrażenia. Co chwilę nogi zapadały się do połowy łydek w błocie. W pewnym momencie powiedziałam do towarzyszy niedoli:
- Mogli nam powiedzieć, żeby nie brać rowerów i zabrać jakieś wygodne górskie buty.
Sporą część tego fragmentu szłam z chłopakiem z Leska. Mówił, że maraton w Przemyślu to w porównaniu do tego było NIC. I ja mu wierzę, ponieważ w takich okolicznościach przyrody, jeszcze nigdy tyle nie wędrowałam na maratonie (a naprawdę przez 8 sezonów przeżyłam już bardzo wiele) i wydzieranie roweru błotu nigdy nie kosztowało mnie tyle sił.
Wszystko (przerzutki, łańcuch itd.) zalepione tak, że kiedy dzisiaj myłam rower, byłam zdziwiona, że on tam gdzie mogłam jechać, w ogóle jechał (w życiu też nie ubrudziłam się myjąc rower tak jak dzisiaj). Ten błotny syf miał siłę rażenia.
W pewnym momencie jak wyjechaliśmy na asfalt, a to dziadostwo zaczęło odpadać, jakas wielka gula przylepiła mi się do pleców. Pomyślałam (nie bez złości):
- No nie dość, że człowiek zmęczony, to jeszcze z garbem na plecach trzeba jechać…
Po wyjeździe z lasu było trochę fragmentów gdzie dało się jechać. Tam odjechali mi faceci, zostałam sama. Bardzo długi czas jechałam sama – przygnębiające dość. Kiedy więc zobaczyłam na horyzoncie jakiegoś kolarza i w końcu do niego dojechałam, byłam wniebowzięta. Ale on wyraźnie słabł i został z tyłu. Znowu więc jechałam sama.
Kiedy zaczął się długi szutrowy podjazd zobaczyłam kogoś przed sobą. Mozolnie pedałując dojechałam. To była dziewczyna. Na oko sporo młodsza ode mnie. Kiedy zrównałam się z nią, zaczęła mocniej naciskać na pedały. Pomyślałam:
-Dziewczyno, toż to ja walczę tutaj o życie, a ty chcesz się ścigać? Daj spokój…
No ale zaciągnęło jej łańcuch i się zatrzymała. Stanęłam również, zapytałam czy ma smar. Nie miała, dałam jej więc swój, żeby nasmarowała łańcuch. Zapytałam ją czy nie wie kiedy jest bufet. Powiedziała, że na 36 km. Był 32 km. Dramat, bo nie miałam już nic do picia. Nie wiedziałam jeszcze, że bufet okazał się być na 40 km. 8 km bez wody pod górę, przy palącym słońcu. No niefajnie.
Dziewczyna mi odjechała, ale jej już nie goniłam, bo .. niestety znowu poczułam objawy migreny, czyli aura- ciemne plamy przed oczami. Zatrzymałam się, wyjęłam apap i aviomarin (taki sposób na migrenę „sprzedał” mi Tomek). Pomogło. Przeszło w miarę szybko. Jeśli ktoś cierpi na te nieszczęsne migreny, to jest to dobry sposób – cierpi się znacznie krócej. Trzeba tylko w porę zareagować i bardzo szybko zażyć to co wymieniłam powyżej. Myślę, że migrenę mogło spowodować osłabienie, które to przyszło wraz z brakiem wody.
Na 40 km bufet, więc jem, pije i smaruję „wysuszony” już strasznie łańcuch. Panowie na bufecie patrzą na porozrzucane wokół śmieci i mówią:
- O rany trzeba to będzie wszystko posprzątać…
Mówię:
- Uwierzcie, lepiej to posprzątać niż przeżyć to, co dane nam było przeżyć tam w lesie.
- Słyszeliśmy – mówią.
Ktoś pyta ile km do mety. 10 km…
Gdybym wiedziała jakie to kilometry.. to pewnie bym tam płakała, dobrze, że nie wiedziałam. Długiiieeeeee… błotne podejście. Tutaj wyprzedza mnie dwóch facetów (chwalą, jakieś wyrazy szacunku słyszę… no miło chociaż wiem przecież jaki dramatyczny czas będę mieć na mecie). Jadę dalej, jak już da się jechać. Na początku jest spokojnie, trochę szutru, trochę asfaltu, a potem bardzo stromy szutrowy podjazd. Jadę. Wyprzedzam tam moją dziewczynę od smaru. Idzie. Wyraźnie tam opadła z sił. A potem wjazd do lasu i znowu to samo… wędrówka, wędrówka i nierówna walka z błotem. Rozpacz. Kiedy w końcu po prawie 6 godzinach (bez 13 minut) dojeżdżam do mety, czuję wielką złość. Lubię jak jest trudno, lubię wyzwania, przejechałam wiele trudnych maratonów, ale TEN to nie był wyścig MTB.
Nie wiem jak go określić. Wiem, że nie jestem odosobniona w swoich odczuciach. Tak mówiło wiele osób. Oto co napisał na FB Mariusz Królikowski:
„Przyjechałem 4 open i 1 w M4. Przyjechałem to dużo powiedziane. Pierwsze 20 km chodziliśmy w błocie po pas. Coś takiego jeszcze nie widziałem, na maratonie. Po godzinie byliśmy na 11km. Cieszyłem się jak widziałem szuter lub asfalt co na MTB uważam za zło”
Takie właśnie krótkie podsumowanie, tego co krótkie przynajmniej dla mnie nie było.
Nasz Miron (6 open na giga, 4 w kategorii) powiedział po maratonie: - Potrzebuję psychologa… I niech to wystarczy za komentarz.
Nic więcej nie mam do dodania. Chciałabym jak najszybciej o tym zapomnieć. Nie było to fajne doświadczenie, chociaż oczywiście świetnie mieć jest poczucie, że dało się radę na tak wyczerpującej fizycznie i przede wszystkim psychiczne trasie.
Na trasie z Panią Krystyną © Iza
Na początek napiszę, że jestem bardzo dumna z mojej drużyny czyli GOMOLA TRANS AIRCO. Wszyscy dojechali do mety (a w tych warunkach to jest COŚ). Wynik świetny (o ile nasze obliczenia są właściwie) I miejsce drużynowo było w Polańczyku.
Nie było wstydu i hańby, a była gloria:).
U żródeł sukcesu być może leżą pewne kotlety. Kotlety Pani Krytystyny. Częstowała nimi przed wyścigiem, ale miny częstowanych mówiły same za siebie. Nie zjedli. Może to jest tajemnica tego sukcesu?:) (że nie zjedli).
No dobra, a teraz będzie już bardzo poważnie, bo to był poważny maraton.
Po maratonie w Kluszkowcach, Mirek, mój kolega, napisał mi: teraz będzie już tylko łatwiej.
Nie było. Cyklokarpaty reklamują się hasłem : maratony rowerowe, które dadzą ci satysfakcję.
Nie wiem jak inni, ale ja wielkiej satysfakcji nie czuję (nie tym razem).
Po dojechaniu na metę czułam złość. Wielką złość, że ktoś zdecydował się wpuścić kolarzy w takie” maliny”.
Wiele maratonów przejechałam. Były takie jak Piwniczna 2013 czy Krynica 2010, Karpacz 2014 które doświadczyły mnie mocniej (dłuższa albo równie długa jazda , awarie sprzętu, zimno/błoto, upał/błoto, bardzo trudny technicznie wyścig), ale tutaj…oprócz tego, że było wyjątkowo ciężko , to bez zadowolenia z jazdy. Zero przyjemności z jazdy. Zero przyjemności ze zjeżdżania…Zero przyjemności z podjeżdżania (bo albo niepoodjeżdżane błotne kawałki, albo niekończące się szerokie szutrowe drogi w palącym słońcu).
Jestem przyzwyczajona do chodzenia/podchodzenia na maratonach (tak to jest w górach). W życiu jednak tyle nie szłam, targając za sobą nieprawdopodobnie ciężki, bo oblepiony błotem rower, a to chyba nie o to chodzi w jeździe na rowerze. Zadowolona jestem jedynie z tego, że nie „pękłam”, że jakoś zniosłam to psychicznie, że nie zeszłam z trasy. Bo przetrwać to – ile to kosztowało –wie ten kto przejechał.
Organizator moim zdaniem popełnił zasadniczy błąd – zmieniając trasę (w ub roku po nieciekawej w połowie asfaltowej trasie i krytyce zawodników, zmienił trasę na proporcje myślę : 90% teren, 10 procent asfalt) nie przygotował krótszego wariantu w razie załamania pogody. A padało wiele dni przed wyścigiem i padało podobno do 2 w noc wyścig poprzedzającą.
Takie warianty zawsze miał przygotowane Grzegorz Golonko i to trzeba byłoby przemyśleć na przyszłość, zwłaszcza w takim terenie jak Bieszczady, bo bieszczadzkie błoto to błoto specyficzne, glina właściwie, która oblepia wszystko. Na ogół nieprzejezdna. Gdyby wczoraj dodatkowo spadł deszcz (a takie były prognozy) i np. spadłaby temperatura, nie nadążyłby organizator ze zwożeniem ludzi z trasy. Ma więc Grzesiek Prucnal twardy orzech do zgryzienia na przyszły rok, bo podejrzewam, że po tym co było wczoraj, niewiele osób przy podobnej pogodzie zdecyduje się na jazdę w Polańczyku.
Na tym maratonie wyjątkowo liczyły się: waga roweru i siła do jego noszenia, pchania, wciągania pod górę, umiejętność chodzenia. I cierpliwość do wyciągania co chwilę błota z różnych jego części. Cierpliwości mi nie zabrakło (na szczęście). Chodzę wolno więc niestety… czas przejechania/przejścia jest jaki jest. Długiiiiii……
No i dobre buty liczyły się bardzo, takie które nie zostawały wessane przez błotne kałuże (takie zdarzenia miały miejsce). Moje wytrzymały.
Rower mam stosunkowo ciężki, a sił w porównaniu do panów, zdecydowanie mniej i dlatego w lesie, gdzie był pierwszy błotny fragment z wydzieraniem rowerów z błota, wielu zawodników mnie wyprzedziło. Ja lubię chodzić (zwłaszcza na miasto):), ale z rowerem chodzić nie lubię, a już wczorajsze chodzenie zdecydowanie mi się nie podobało.
Lubię jeździć w błocie, nie panikuję jak go zobaczę, ale to co zastałam wczoraj na trasie to nie była żadna frajda.
Ale do rzeczy. Maraton zaczął się długim podjazdem najpierw asfaltowym, potem trochę szutru i teren. Jechało mi się jako tako, starałam się jechać mocno, więc nogi zabolały. Po wjechaniu w teren początkowo było jeszcze względnie. Wiele fragmentów dało się jechać, a nawet zjeżdżać, chociaż to było już obarczone sporym ryzykiem.
Ale potem zaczęła się „zabawa”. Zanim jednak nastąpiła, wyprzedziła mnie jakaś dziewczyna. Podejrzewałam, że to jest rywalka z mojej kategorii (ale nie znam jej dobrze, mało wyścigów jeździłyśmy razem). Popędziłam więc za nią i postanowiłam postarać się trzymać jej, jak najdłużej dam radę. Ona wyprzedziła dwóch chłopaków, pokręcili głowami. Za chwilę ja ich wyprzedziłam, usłyszałam:
- Ja pierdzielę, widziałeś to.
Ucierpiała męska duma. Dwie kobiety ich wyprzedziły:).
Jechałam długo za nią. Zaczął się szutrowy ostry podjazd. Dojechałam, wyprzedziłam. Wjechałyśmy na asfalt, jechałam z przodu. Potem szuter, ona mnie wyprzedziła. Jechałam za nią. A potem nastąpił wjazd do lasu. Bardzo szybko trzeba było zejść z rowerów, ponieważ błotne podejście do jazdy się nie nadawało. Tam jeszcze miałam siłę szybko iść, wyprzedziłam ją. Z naprzeciwka szedł facet (chyba jej mąż) i powiedział:
- Daj mi kluczyki do auta, nie jadę dalej. Tam jest błoto po kolana.
Pomyślałam: eeee.. przesadza chyba. Nie przesadzał. No i szłyśmy/jechałyśmy sobie mniej więcej obok siebie, do momentu kiedy zaczęło się COŚ czego do końca życia nie zapomnę. Kilkukilometrowy spacer po lesie, z błotem, bajorem, gliną i nie wiadomo czym jeszcze sięgającym do łydek, kolan itd. Rower bardzo szybko przestał mnie słuchać, zapchane wszystko. Koła się nie kręciły. Kiedy zaczęło się jakieś podejście, z przerażeniem stwierdziłam, że waży chyba ze 20 kg, a ja nie jestem w stanie wciągnąć go za sobą na górę (a czasem wyciągnąć z błota, tak zassyało). I tak co chwilę. Targanie roweru z błota, ciągnięcie za sobą pod górę z całej siły (jakie szczęście, że chodziłam w zimie na siłownię:)).
Tam przestałam już myśleć o rywalizacji, tam zastanawiałam się jak to przetrwać, co zrobić żeby ten rower do góry jakoś wciągać. Tam naprawdę chciało mi się płakać. Co 5 metrów (dosłownie), była przerwa i wyciąganie błota spod podkowy, spod tylnego trójkąta, bo koła się nie kręciły. Trudne to jest do opisania i wyobrażenia. Co chwilę nogi zapadały się do połowy łydek w błocie. W pewnym momencie powiedziałam do towarzyszy niedoli:
- Mogli nam powiedzieć, żeby nie brać rowerów i zabrać jakieś wygodne górskie buty.
Sporą część tego fragmentu szłam z chłopakiem z Leska. Mówił, że maraton w Przemyślu to w porównaniu do tego było NIC. I ja mu wierzę, ponieważ w takich okolicznościach przyrody, jeszcze nigdy tyle nie wędrowałam na maratonie (a naprawdę przez 8 sezonów przeżyłam już bardzo wiele) i wydzieranie roweru błotu nigdy nie kosztowało mnie tyle sił.
Wszystko (przerzutki, łańcuch itd.) zalepione tak, że kiedy dzisiaj myłam rower, byłam zdziwiona, że on tam gdzie mogłam jechać, w ogóle jechał (w życiu też nie ubrudziłam się myjąc rower tak jak dzisiaj). Ten błotny syf miał siłę rażenia.
W pewnym momencie jak wyjechaliśmy na asfalt, a to dziadostwo zaczęło odpadać, jakas wielka gula przylepiła mi się do pleców. Pomyślałam (nie bez złości):
- No nie dość, że człowiek zmęczony, to jeszcze z garbem na plecach trzeba jechać…
Po wyjeździe z lasu było trochę fragmentów gdzie dało się jechać. Tam odjechali mi faceci, zostałam sama. Bardzo długi czas jechałam sama – przygnębiające dość. Kiedy więc zobaczyłam na horyzoncie jakiegoś kolarza i w końcu do niego dojechałam, byłam wniebowzięta. Ale on wyraźnie słabł i został z tyłu. Znowu więc jechałam sama.
Kiedy zaczął się długi szutrowy podjazd zobaczyłam kogoś przed sobą. Mozolnie pedałując dojechałam. To była dziewczyna. Na oko sporo młodsza ode mnie. Kiedy zrównałam się z nią, zaczęła mocniej naciskać na pedały. Pomyślałam:
-Dziewczyno, toż to ja walczę tutaj o życie, a ty chcesz się ścigać? Daj spokój…
No ale zaciągnęło jej łańcuch i się zatrzymała. Stanęłam również, zapytałam czy ma smar. Nie miała, dałam jej więc swój, żeby nasmarowała łańcuch. Zapytałam ją czy nie wie kiedy jest bufet. Powiedziała, że na 36 km. Był 32 km. Dramat, bo nie miałam już nic do picia. Nie wiedziałam jeszcze, że bufet okazał się być na 40 km. 8 km bez wody pod górę, przy palącym słońcu. No niefajnie.
Dziewczyna mi odjechała, ale jej już nie goniłam, bo .. niestety znowu poczułam objawy migreny, czyli aura- ciemne plamy przed oczami. Zatrzymałam się, wyjęłam apap i aviomarin (taki sposób na migrenę „sprzedał” mi Tomek). Pomogło. Przeszło w miarę szybko. Jeśli ktoś cierpi na te nieszczęsne migreny, to jest to dobry sposób – cierpi się znacznie krócej. Trzeba tylko w porę zareagować i bardzo szybko zażyć to co wymieniłam powyżej. Myślę, że migrenę mogło spowodować osłabienie, które to przyszło wraz z brakiem wody.
Na 40 km bufet, więc jem, pije i smaruję „wysuszony” już strasznie łańcuch. Panowie na bufecie patrzą na porozrzucane wokół śmieci i mówią:
- O rany trzeba to będzie wszystko posprzątać…
Mówię:
- Uwierzcie, lepiej to posprzątać niż przeżyć to, co dane nam było przeżyć tam w lesie.
- Słyszeliśmy – mówią.
Ktoś pyta ile km do mety. 10 km…
Gdybym wiedziała jakie to kilometry.. to pewnie bym tam płakała, dobrze, że nie wiedziałam. Długiiieeeeee… błotne podejście. Tutaj wyprzedza mnie dwóch facetów (chwalą, jakieś wyrazy szacunku słyszę… no miło chociaż wiem przecież jaki dramatyczny czas będę mieć na mecie). Jadę dalej, jak już da się jechać. Na początku jest spokojnie, trochę szutru, trochę asfaltu, a potem bardzo stromy szutrowy podjazd. Jadę. Wyprzedzam tam moją dziewczynę od smaru. Idzie. Wyraźnie tam opadła z sił. A potem wjazd do lasu i znowu to samo… wędrówka, wędrówka i nierówna walka z błotem. Rozpacz. Kiedy w końcu po prawie 6 godzinach (bez 13 minut) dojeżdżam do mety, czuję wielką złość. Lubię jak jest trudno, lubię wyzwania, przejechałam wiele trudnych maratonów, ale TEN to nie był wyścig MTB.
Nie wiem jak go określić. Wiem, że nie jestem odosobniona w swoich odczuciach. Tak mówiło wiele osób. Oto co napisał na FB Mariusz Królikowski:
„Przyjechałem 4 open i 1 w M4. Przyjechałem to dużo powiedziane. Pierwsze 20 km chodziliśmy w błocie po pas. Coś takiego jeszcze nie widziałem, na maratonie. Po godzinie byliśmy na 11km. Cieszyłem się jak widziałem szuter lub asfalt co na MTB uważam za zło”
Takie właśnie krótkie podsumowanie, tego co krótkie przynajmniej dla mnie nie było.
Nasz Miron (6 open na giga, 4 w kategorii) powiedział po maratonie: - Potrzebuję psychologa… I niech to wystarczy za komentarz.
Nic więcej nie mam do dodania. Chciałabym jak najszybciej o tym zapomnieć. Nie było to fajne doświadczenie, chociaż oczywiście świetnie mieć jest poczucie, że dało się radę na tak wyczerpującej fizycznie i przede wszystkim psychiczne trasie.
Miron na mecie © Iza
Z Panią Krystyną po maratonie © Iza
I jeszcze raz z Panią Krystyną © Iza
A tutaj jest filmik z dystansu hobby. Jakieś nikłe wyobrażenie o trasie daje, chociaż tutaj są głównie fragmenty, gdzie na ogół dało się jechać. k
- DST 54.00km
- Teren 45.00km
- Czas 05:47
- VAVG 9.34km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 31 maja 2015
Koszmar a nie maraton
Życie sobie wszystko weryfikuje.
Kluszkowce miały być najcięższym maratonem w Cyklo w tym sezonie.
Nie były.
Dziś to już wiem.
Żegnając się z Andrzejem, powiedziałam, ze nigdy więcej nie będę żartować w ten sposób - że pójdziemy w trupa, że szybko objedziemy, żeby pobiesiadować.
Trupem to jestem i owszem po tym maratonie, trupem zdaje się być mój rower. Kiedy go wnosiłam do domu (jakiii ciężki oblepiony błotem), zastanawiałam się jak byłam w stanie jechać na nim pod górę (tam gdzie jechać się dało).
A przecież to już jest rower gdzie sporo kg błota z niego odpadło, na koncowych fragmentach trasy.
Bo były takie momenty, że wazył ok 20 kg i dosłownie musiałam go ciągnąć (nie podprowadzać), a ciągnąć pod górę, a on się ciągnąć nie bardzo dał, bo koła się nie kręciły. Płakać się chciało.
Tony błota (a właściwie wszech oblepiającej gliny), w których nogi zapadały się po kostki (co tu mówić o jechaniu, kiedy iść momentami było cięzko).
Ogromny sprawdzian dla psychiki, bo powodów do zejścia z trasy była dzisiaj masa. Sama nie wiem jak udało mi się to przetrwać - ale udało się!
Jedynie 6 kobiet na mega skonczyło ten kuriozalny wyścig - więc jestem dumna, że jestem jedną z nich.
Jedna na giga - oczywiście Pani Krystyna - brawo, brawo, brawo!
Drużyna spisała się znakomicie (chyba pierwsze miejsce drużynowo). A nawet jeśli nie pierwsze - to i tak jesteście wielcy kochani.
Wszyscy dojechali do mety, a dzisiaj to naprawde był wyczyn.
Koszmarna, bezsensowna trasa, nie przynosząca żadnej przyjemności z jazdy.
nie wiem kto zdecydował się na wpuszczenie ludzi w coś takiego.
I do tego z zapowiadanego przewyższenia 1300, zrobiło się ponad 1600 m, co robi wielką różnicę.
Padam..
To nie był fajny maraton, zdecydowanie nie.
A o reszcie jutro, dzisiaj już idę spać. Nic dzisiaj już nie zdziałam, ale wszystko co miałam zrobić, zrobiłam dzisiaj na tej trasie. 5 godzin i 47 min jazdy...
Dałam z siebie maksium sił fizycznych i psychicznych. Ja i wszyscy którym udało się dojechać do mety.
Kluszkowce miały być najcięższym maratonem w Cyklo w tym sezonie.
Nie były.
Dziś to już wiem.
Żegnając się z Andrzejem, powiedziałam, ze nigdy więcej nie będę żartować w ten sposób - że pójdziemy w trupa, że szybko objedziemy, żeby pobiesiadować.
Trupem to jestem i owszem po tym maratonie, trupem zdaje się być mój rower. Kiedy go wnosiłam do domu (jakiii ciężki oblepiony błotem), zastanawiałam się jak byłam w stanie jechać na nim pod górę (tam gdzie jechać się dało).
A przecież to już jest rower gdzie sporo kg błota z niego odpadło, na koncowych fragmentach trasy.
Bo były takie momenty, że wazył ok 20 kg i dosłownie musiałam go ciągnąć (nie podprowadzać), a ciągnąć pod górę, a on się ciągnąć nie bardzo dał, bo koła się nie kręciły. Płakać się chciało.
Tony błota (a właściwie wszech oblepiającej gliny), w których nogi zapadały się po kostki (co tu mówić o jechaniu, kiedy iść momentami było cięzko).
Ogromny sprawdzian dla psychiki, bo powodów do zejścia z trasy była dzisiaj masa. Sama nie wiem jak udało mi się to przetrwać - ale udało się!
Jedynie 6 kobiet na mega skonczyło ten kuriozalny wyścig - więc jestem dumna, że jestem jedną z nich.
Jedna na giga - oczywiście Pani Krystyna - brawo, brawo, brawo!
Drużyna spisała się znakomicie (chyba pierwsze miejsce drużynowo). A nawet jeśli nie pierwsze - to i tak jesteście wielcy kochani.
Wszyscy dojechali do mety, a dzisiaj to naprawde był wyczyn.
Koszmarna, bezsensowna trasa, nie przynosząca żadnej przyjemności z jazdy.
nie wiem kto zdecydował się na wpuszczenie ludzi w coś takiego.
I do tego z zapowiadanego przewyższenia 1300, zrobiło się ponad 1600 m, co robi wielką różnicę.
Padam..
To nie był fajny maraton, zdecydowanie nie.
A o reszcie jutro, dzisiaj już idę spać. Nic dzisiaj już nie zdziałam, ale wszystko co miałam zrobić, zrobiłam dzisiaj na tej trasie. 5 godzin i 47 min jazdy...
Dałam z siebie maksium sił fizycznych i psychicznych. Ja i wszyscy którym udało się dojechać do mety.
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 30 maja 2015
Geocaching ciężkowicki
Hm… jeśli jutro pójdzie coś nie tak, to będę miała komu winę przypisać!
Dzisiaj miałam odpoczywać, nogi ułożyć wygodnie do góry, żeby sobie odpoczywały i były gotowe na jutro, ale mój kolega Tomek, fan a nawet fanatyk goecachingu wyciągnął mnie w okolice Ciężkowic na poszukiwania. A że.. jak to ja spokojnie usiedzieć nie mogę i jak coś to daje się wyciągać albo w jakieś rowerowo niebezpieczne okolice, albo ewentualnie np. na miasto, to jako fanka tychże wyjść na miasto pojechałam z Tomkiem m.in. do Skamieniałego Miasta (zawsze to wszak jakieś miasto, no i dużo zielonego tam jest:)).
Tak wygląda winowajca (jakby ktoś nie znał tego fanatyka).Dzisiaj miałam odpoczywać, nogi ułożyć wygodnie do góry, żeby sobie odpoczywały i były gotowe na jutro, ale mój kolega Tomek, fan a nawet fanatyk goecachingu wyciągnął mnie w okolice Ciężkowic na poszukiwania. A że.. jak to ja spokojnie usiedzieć nie mogę i jak coś to daje się wyciągać albo w jakieś rowerowo niebezpieczne okolice, albo ewentualnie np. na miasto, to jako fanka tychże wyjść na miasto pojechałam z Tomkiem m.in. do Skamieniałego Miasta (zawsze to wszak jakieś miasto, no i dużo zielonego tam jest:)).
Winowajca:) © Iza
Poszwędaliśmy się to to to tam. W międzyczasie nawet burza nas dopadła.
Nos mój niestety zbyt "układny" jest i zdjęcie to nie do końca jest takie jakbym chciała:)
(ale charakter za to "pasujący").
Czarownica na tle Czarownicy (tak ta skała się nazywa) © Iza
A takie tam © Iza
W Skamieniałym Mieście © Iza
Ciężkowice w dole © Iza
Coś zielonego się przyplątało (widocznie lubi różowe) © Iza
Powiatowy Giewont © Iza
Tam wszedł Tomek, a potem ja © Iza
Schodzi © Iza
Jeszcze trochę skałek © Iza
a to już cmentarz wojenny w Staszkówce.
No polazł!!! Starszej nie posłuchał…
Polazł!!! © Iza
No i taki to był dzień.
A na jutro wszystko już gotowe. Nogi jak na pro-kolarza (haha) wygolone, maszyna startowa przygotowana czeka i doczekać się nie może.
Jeszcze tylko bardzo wcześnie trzeba wstać ( i niestety przynajmniej druga połowa meczu mnie ominie, bo trzeba iść spać) i … jazda!
Jak to mawia Andrzej: Izunia, idziemy w trupa.
No niewątpliwie. To trzymajcie kciuki. Gomolowe towarzystwo jedzie jutro zawojować Krainę Wilka. Miasta nie będzie, Wyry jutro nie będzie (kto będzie zamykał stawkę na giga?), ale damy radę. Mamy umowę z Andrzejem, że szybko to przejedziemy (czytaj: pójdziemy w trupa), żeby było więcej czasu na biesiadowanie i podziwianie widoków. Tylko Pani Krystyna pojedzie na to swoje giga, to ją część biesiadowania ominie, ale odbijemy sobie na mieście (kiedyś, jakimś).
PS
Ratunku jakieś oberwanie chmury... znowu będzie dużo błota???:)
I like it!
(ale KTM-owi to już mniej).
Może przezyjemy.
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 28 maja 2015
Tarnów-Mielec, Mielec-Tarnów
Na początek… zaproszenie.
O Hance Wójciak pisałam już wiele (bo naprawdę warto). Hanka, oprócz wszystkich przymiotów w postaci pięknego głosu, pięknej osobowości, perlistego śmiechu itd jest osobą bardzo bezpośrednią, kontaktową .
Po którymś z koncertów ośmieliłam się napisać do niej kilka słów (za pomocą FB… tak, tak.. ja niegdyś wróg FB, teraz doceniam jego dobrodziejstwo, bo pozwala mi na kontakty z takimi ciekawymi osobami i dzięki niemu o wielu wydarzeniach się dowiaduje).
Hanka odpisała serdecznie i miło. No i kilka razy sobie „pogadałyśmy”.
Wczoraj gratulowałam jej prezentacji „Matuli” w Teleexspresie i Hanka zaprosiła mnie do słuchania koncertów Kapeli w Radiu Rzeszów (piątek) i Radiu Białystok (niedziela).
Niedziela – nie da rady, będę wracać z Polańczyka. Ale w piątek jak najbardziej.
Więc i Was zachęcam … można słuchać przez internet. Jutro 19.05. Naprawdę warto „zaprzyjaźnić się” z Hanką i muzyką Kapeli.
O Hance Wójciak pisałam już wiele (bo naprawdę warto). Hanka, oprócz wszystkich przymiotów w postaci pięknego głosu, pięknej osobowości, perlistego śmiechu itd jest osobą bardzo bezpośrednią, kontaktową .
Po którymś z koncertów ośmieliłam się napisać do niej kilka słów (za pomocą FB… tak, tak.. ja niegdyś wróg FB, teraz doceniam jego dobrodziejstwo, bo pozwala mi na kontakty z takimi ciekawymi osobami i dzięki niemu o wielu wydarzeniach się dowiaduje).
Hanka odpisała serdecznie i miło. No i kilka razy sobie „pogadałyśmy”.
Wczoraj gratulowałam jej prezentacji „Matuli” w Teleexspresie i Hanka zaprosiła mnie do słuchania koncertów Kapeli w Radiu Rzeszów (piątek) i Radiu Białystok (niedziela).
Niedziela – nie da rady, będę wracać z Polańczyka. Ale w piątek jak najbardziej.
Więc i Was zachęcam … można słuchać przez internet. Jutro 19.05. Naprawdę warto „zaprzyjaźnić się” z Hanką i muzyką Kapeli.
A ja od 4 dni słucham płyty Raz Dwa Trzy (prezent urodzinowy od Pani Krystyny) i słucham i słucham i nasłuchać się nie mogę.
Nadzieja to plan
on ziści się nam
przydarzy się na pewno się zdarzy
więc uwierz za dwóch
ty i twój duch
z nadzieją wam będzie do twarzy
więc uwierz za dwóch ty i twój duch
z nadzieją jest bardziej do twarzy
jutro możemy być szczęśliwi
jutro możemy tacy być
jutro by mogło być w tej chwili gdyby w ogóle mogło być
Tak… nadzieja to mój PLAN. Nadzieja na wiele rzeczy w życiu, bo życie jest nieprzewidywalne i wiele fajnych rzeczy może się w nim przydarzyć. I Wam NADZIEI życzę. Bo przecież.. JUTRO MOŻEMY BYĆ SZCZĘŚLIWI.
A dzisiaj.. dzisiaj musiałam jechać do Mielca. Zdecydowałam się na rower (nie wiem czy to było takie bardzo mądre, bo przecież zawody w niedzielę). Mam jednak nadzieję (tak tak NADZIEJĘ), że uda się zregenerować. Tym bardziej, że jazda chociaż długa, chociaż tradycyjnie w towarzystwie wiatru i milionów TIRÓW i innych samochodów przebiegła dość bezboleśnie. Nie czuję się jakoś specjalnie zmęczona.
A zdecydowałam się na rower, bo po południu połączenia z Tarnowem nie ma i musiałabym wracać... przez Rzeszów.
No, ale żeby nie było tak fajnie.. miałam dzisiaj spotkanie (bliskie) ze Strażą Miejską w Mielcu. Oj, jaki wstyd…:)
Przejechałam przez jedno przejście, będąc na 100% pewna, że wolno mi tam przejechać, bo ścieżka rowerowa to była i wszyscy przejeżdżali.
A nie wolno mi było.
Pan strażnik był bardzo poważny, mnie do śmiechu nie było, bo nie dość, że w oczy zajrzało widmo mandatu, to jeszcze musiałam być u siostry na określoną godzinę i bałam się, że się spóźnię. Ale Pan strażnik.. puścił mnie wolno:). Pouczył tylko. Wrażenie na nim zrobiła rzecz jedna. Zapytał mnie o dane.. adres itd. Podałam, a on na to:
- Ale tam jest Pani zameldowana, a tutaj pani pomieszkuje?
- Nie, mieszkam w Tarnowie.
- To skąd Pani jedzie?
-no z Tarnowa
(wielkie oczy pana strażnika).
- to o której pani wyjechała? (było ciut po 10).
- o 8.
-????? Podziwiam.
I tak zasłużyłam sobie, zwykłą asfaltową jazdą 56 km z Tarnowa do Mielca na podziw Pana strażnika i jedynie pouczenie. Swoją drogą to zabawne jest… Człowiek przejechał tyle trudnych wyścigów.. w górach, z dużym przewyższeniem, w błocie czasem i deszczu.. a tu podziw budzi taki dystans asfaltowy. Ludziom bardziej działa na wyobraźnię taki dystans z miasta x do miasta y. Jeżdżą samochodami to się im wydaje jakimś mistrzostwem świata przejechanie tego rowerem. A to żadne tam mistrzostwo świata.
Jakiś tam maraton, nic im nie mówi. Tego wyobrazić sobie nie mogą. Nie ma się co dziwić. Tego nie da można sobie wyobrazić. Ile to kosztuje sił, samozaparcia, i też umiejętności technicznych czasem.. to ciężko sobie wyobrazić. To trzeba przeżyć po prostu. Kto jechał to wie.
PS Mecz Polska-Rosja w siatkówce. Oglądacie?:)
- DST 113.00km
- Czas 04:41
- VAVG 24.13km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 26 maja 2015
I tak warto żyć...
Gomolątko i Panowie z Raz Dwa Trzy © Iza
Pada i padać nie przestaje. Kiedy tak pada to przypomina się mi piosenka Skubasa „Rain down”.
Pada sobie, pada cały dzień
Koniec nadejść nie wydaje się
Blisko Taki rodzaj nudy wkrada się
Wszystko mam co tylko mógłbym chcieć
Czy wszystko Ktoś odejdzie z kimś
Ogień już zgasł
Przez deszcz
Złość odejdzie z nim
Odmieni nas Przez sen.
No.. Albo „Deszcz w Cisnej” (w Bieszczadach jak dobrze pójdzie będę w niedzielę, na maratonie. Oby więc nie padało).
W wielkim mieście niebo jasne i wiadomo - żyć niełatwo w wielkim mieście...
Bo to widać, nikną ludzie, przy wystawach,
i o cudzie myślą i nareszcie:
nad głowami anioł leci, od tej pory komuś w życiu będzie znacznie lepiej.
Kto nie poznał tych radości,
niech spróbuje znów pokochać kogoś jeszcze prościej.
i ja doczekam kiedyś takiej chwili i nie mogę się nadziwić że ja doczekam tego dnia
I ja doczekam kiedyś takiej chwili i nie mogę się nadziwić, że ja.. doczekam tego dnia…. Czego doczekam?
Może kogoś pokocham prościej, a może doczekam leku na HD?
Nadzieja.
I oto chodzi.
A póki co to to co daje życie chwytam i mocno się tego trzymam i przyjmuje z wdzięcznością na ogół.
Jak się da, dnia każdego.
Kiedy nasz śląski kolega Sufa w ramach relaksu po wieczorze wyborczym zajadał ser Prezydent, które to nadmiernie spożyte kalorie musiał potem spalić i mocno pedałował (na rowerze), my z Panią Krystyną udałyśmy się na miasto (w ramach m.in.relaksu po wieczorze wyborczym, który to wieczór mocno był się przedłużył, a był dodatkowo moim wieczorem urodzinowym).
Nie było to wielkie miasto, bo w wielkim mieście nie mieszkamy (ma to swoje plusy).
Jest to miasto na tyle duże jednak, że czasem przyjeżdża do niego znany zespół i można posłuchać i poprzeżywać dużo. Zanim jednak mogłam przeżywać muzykę zespołu Raz Dwa Trzy, w autobusie linii O wysłuchałam koncertu… disco polo.
Cóż.. w „wielkim” mieście „wielka” muzyka w autobusach czasem się zdarza (nie był to pierwszy raz kiedy mnie taką uraczono).
Ale do rzeczy. To był drugi koncert Raz Dwa Trzy na którym byłam.
Pierwszy, również w Tarnowie, na Rynku w ubiegłym roku, wyjątkowy był piękny w wyjątkowo arktycznych jak miasto zwane Biegunem ciepła, warunkach klimatycznych. Czapka, rękawiczki w maju (bo to chyba ma był). Ale pamiętam nie tylko to zimno, pamiętam przepiękna muzykę i moc wrażeń.
Wczorajszy koncert był inny, bo bez orkiestry symfonicznej, ale nie znaczy, że gorszy. Miejsca w pierwszym rzędzie dają te możliwość, że można obserwować muzyków, a to jest to co ja bardzo lubię robić. Bezwystydnie i nachalnie patrzę więc na emocje na twarzach, na gesty.
I jak ja im zazdroszczę tej pasji łączonej z pracą!!!
Na muzyce znam się średnio, nie mnie ją oceniać, ja mogę mówić o emocjach, które we mnie budzi, a budzi wielkie. Życie bez niej byłoby puste i mało znaczące. Odkąd jeżdżę/chodzę na koncerty doznania są dużo większe.
Kto chodzi/jeździ na koncerty, wie doskonale o czym piszę i czym jest słuchanie muzyki na żywo.
No więc było wiele emocji (to jest muzyka, która bardzo mi pasuje, słowa też bardzo do mnie trafiają).
Tym razem szczególne oko miałam na Pana, który grał na trąbce (czasem też śpiewał), ponieważ tenże Pan zdecydowanie wyróżniał się jeśli chodzi o emocje (te płynące z „uprawiania” muzyki). Bardzo, bardzo pozytywnie Pan się wyróżniał emocjami jak również dużym urokiem osobistym.
Tym bardziej mocno przyjemnie mi było, kiedy dostałam od właśnie tego Pana różę. Więc Pan dostał ode mnie ksywę „Pan od róży” (Pan mam nadzieję się nie obrazi, ponieważ ksywa uważam jest ładna). Było uroczo, było z emocjami…
Gomolątkow rękach Adama Nowaka © Iza
Mogłabym co drugi dzień chodzić na koncerty (co drugi, bo kiedyś trzeba jednak jeździć na rowerze i parę innych rzeczy w życiu porobić:)).
Hm… jakiś czas temu pisałam tutaj o sprawie, która łatwa dla mnie nie jest. O pewnym poczuciu zagrożenia, w którym żyć mi przyszło…
Ale… I TAK WARTO ŻYĆ.
A między innymi dla takich chwil jak wczorajszy koncert się żyje.
Gomolątko i Panowie z Raz Dwa Trzy nr 2 © Iza
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 24 maja 2015
Krótka jazda
Plany były dzisiaj.. dalekosiężne.
Tzn nasza jazda miała sięgać daleko (Jaworz w Beskidzie Wyspowym), ale obudził nas deszcz.
Z wielkich planów wyszła więc krótka jazda po okolicy.
Miało być na czysto i na sucho, a wróciłyśmy ubłocone jak po niejednym maratonie (tak jakoś mokro było w Lesie Radłowskim).
Pieguski z GTA © Iza
Z cyklu „ach jaka piękna jest ojczyzna nasza”. Gdzieś pomiędzy Zakrzowem a Łukanowicami.
Filip Springer miałby o czym pisać.
Taki "cud" architektury © Iza
A to już obrazek z Mościć. Ogrodowe zwierzaki, ale takie w lepszym guście. No i chyba mają wiele lat. Ciekawe kto je postawił, kto wykonał. Może ktoś wie?
Architektura ogrodowa © Iza
W oddali jest również dzik.
Architektura ogrodowa part 2 © Iza
Pieguski z GTA © Iza
Z cyklu „ach jaka piękna jest ojczyzna nasza”. Gdzieś pomiędzy Zakrzowem a Łukanowicami.
Filip Springer miałby o czym pisać.
Taki "cud" architektury © Iza
A to już obrazek z Mościć. Ogrodowe zwierzaki, ale takie w lepszym guście. No i chyba mają wiele lat. Ciekawe kto je postawił, kto wykonał. Może ktoś wie?
Architektura ogrodowa © Iza
W oddali jest również dzik.
Architektura ogrodowa part 2 © Iza
- DST 31.00km
- Teren 10.00km
- Czas 01:24
- VAVG 22.14km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 23 maja 2015
Zbiory
Aż 5 dni odpoczynku od roweru. Odpoczynku spowodowanego moim poobijaniem, ale przede wszystkim paskudną pogodą.
Gdyby była lepsza, zapewne zdecydowałabym się wcześniej wsiąść na rower.
Dzisiaj już nic nie boli. Wszystko jest ok. A że pogoda jaka jest każdy widzi, próbowałam zaklinać wiosnę i wczoraj zrobiłam sobie wiosnę na parapecie.
Dzisiaj już nic nie boli. Wszystko jest ok. A że pogoda jaka jest każdy widzi, próbowałam zaklinać wiosnę i wczoraj zrobiłam sobie wiosnę na parapecie.
Zaklinanie wiosny © Iza
Dzisiaj pojechałam do lasu, w jedno takie takie miejsce gdzie rosną konwalie, moje ulubione kwiaty. Dostawałam je od Mamy na urodziny. Często.
Pięknie pachną, uwielbiam ten zapach.
Moje ulubione kwiaty © Iza
Poza tym zebrałam trochę pędów sosny. Obawiam się jednak, że za późno, bo te na syrop podobno trzeba zbierać na przełomie kwietnia/maja.
Nie wiem czy te, które zebrałam puszczą sok.
To nic.
Jeśli nie, na przyszły rok będę wiedzieć kiedy i gdzie zbierać (mam kilka miejsc).
Produkcja:) © IzaA na koniec…. Sfotografowany dzisiaj po drodze .
Zielnoświątkowy pies? ©
Iza I przypomniał mi się taki dialog. Zapytał mnie syn koleżanki mojej mamy, nie pamiętam ile miał lat. Może 9 ? W Mielcu odbywał się zjazd Zielonoświątkowców. Zapytał całkiem serio i poważnie.
- Izabela, ale dlaczego oni się tak nazywają. Czy oni się modlą do drzewa?
- DST 36.00km
- Teren 10.00km
- Czas 01:40
- VAVG 21.60km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 22 maja 2015
Sekret O'Brienów
Dzisiaj będzie tekst mocno dla mnie wyjątkowy. Raz jeden jedyny taki tekst się pojawi.
Dzisiaj nie będzie ani o rowerze, ani o gotowaniu.
Będzie o książce. W sumie przecież też często o nich piszę.
Ta, o której będzie dzisiaj jest dla mnie wyjątkowa. Czekałam na nią (bo wiadomość, że jest pisana miałam już od kilku miesięcy).
W książce znajdują się również podziękowania dla męża mojej koleżanki, wspaniałej, mądrej i niesłychanie dzielnej Marianny, który był kimś w rodzaju konsultanta. Więc i z tego powodu książka jest mi bliższa.
Jeśli uważnie czytacie mojego bloga, być może pamiętacie, że wklejałam kiedyś tutaj ten tekst. http://tnij.org/zpk48v7
Pierwszy raz z ważnych powodów postanowiłam opowiedzieć o Chorobie Huntingtona publicznie i tym skąd wzięła się w moim życiu.
Mówienie o tym nie jest łatwe. Ludzie z reguły nic nie wiedzą wiedzą na ten temat, a jeśli nigdy nie widzieli chorego na HD (z ruchami mimowolnymi, chwiejnym chodem, grymasami na twarzy i ogromnie wychudzonym ciałem), to trudno im wytłumaczyć na czym polega okrucieństwo tej choroby. Pierwszy raz opowiedziałam o tym ponieważ chciałam pomóc rowerowemu podróżnikowi, który wyruszył w swoją podróż, żeby „opowiadać” o chorobie, o której tak niewiele wiadomo, dzisiaj opowiem, żeby zachęcić do przeczytania książki.
Dlaczego? Bo zależy mi na tym, żeby jak najwięcej osób dowiedziało się, że istnieje taka choroba. Jeśli się dowiedzą być może komuś tam będzie kiedyś łatwiej. Być może nie będzie brany na ulicy za alkoholika (widziałam kiedyś na przystanku osobę chorą na HD, ja wiedziałam co jej jest, ale widziałam jak na nią patrzono), być może nie będzie wyśmiewany, być może ktoś nie będzie musiał walczyć do upadłego o skierowanie do poradni opieki paliatywnej, tak jak przyszło walczyć mnie i siostrze (bo lekarz uważał, że się mojej mamie „nie należy”, bo nie jest chora na chorobę nowotworową).
Być może po prostu będzie ZROZUMIANY. Być może otrzyma odrobinę wsparcia, może ktoś się do niego uśmiechnie, przytuli, wykona jakiś ludzki gest. To takie ważne!
Być może dzięki temu jego życie będzie łatwiejsze. Być może ktoś wpłaci jakiś datek na prowadzenie badań nad lekiem (o to prosi Lisa Genova w posłowiu do książki).
Dlatego zdecydowałam się o tym napisać tutaj (chociaż nie jest to takie łatwe).
Kiedy moja mama jeszcze wychodziła na zewnątrz, ale już była chora.. nic bardziej nie bolało niż te wścibskie, zdziwione spojrzenia. Inność zawsze budzi ciekawość, ale taka ciekawość, w takich przypadkach , przeszywa człowieka na wylot. Nic bardziej nie denerwowało, niż zdziwienie lekarza neurologa (tak, tak neurologa, który powinien COŚ wiedzieć o tej chorobie), że pacjentka jest taka szczupła…
I można by mnożyć przykłady. Dlatego takie ważne jest przekazywanie INFORMACJI na ten temat.
Lisa Genova pisze o chorobach. Ktoś może powiedzieć, że „żeruje” na nieszczęściach i na tym zarabia pieniądze. Ale to chyba nie tak. Jest neurobiologiem, dr nauk medycznych i wydaje mi się, że ma w sobie sporo empatii.
Nie spodziewajcie się jakiejś wielkiej literatury, to jest literatura popularna (momentami mocno razi mnie język powieści).
Ale Genova pisze o bardzo ważnych sprawach. Dla mnie najważniejszych.
Na podstawie jej książki „Motyl” powstał film „Still Alice”.
Tym razem Genova napisała o chorobie Huntingtona.
To jedna z recenzji książki, którą znalazłam w sieci. http://www.jusssi.pl/2015/05/sekret-obrienow-lisa...
Namawiam do przeczytania jej najnowszej powieści. Bardzo Was namawiam. Namawiam do mówienia znajomym o tej książce.
Mam nadzieję, wielką nadzieję, że przeczytają ją bliskie mi osoby, moi przyjaciele. Że będzie wtedy łatwiej nam się "porozumieć".
To, że się żyje z dużym zagrożeniem, sprawia, że bardzo mocno żyje się TU i TERAZ. Nie da się inaczej. Nie powinno się inaczej.
„Albo jesteś tu i teraz, albo nigdzie” Lisa Genova
Jestem Tu i Teraz. Codziennie. Bardzo mocno. Patrzę na świat… tak jak na to zasługuje. Z zachwytem (I Was tez do tego namawiam).
Bo cokolwiek się nie zdarzy, jest tyle rzeczy, na które można patrzeć z zachwytem i jest tyle momentów dla których warto żyć. Nawet gdyby to miało trwać bardzo krótko.
Dzisiaj nie będzie ani o rowerze, ani o gotowaniu.
Będzie o książce. W sumie przecież też często o nich piszę.
Ta, o której będzie dzisiaj jest dla mnie wyjątkowa. Czekałam na nią (bo wiadomość, że jest pisana miałam już od kilku miesięcy).
W książce znajdują się również podziękowania dla męża mojej koleżanki, wspaniałej, mądrej i niesłychanie dzielnej Marianny, który był kimś w rodzaju konsultanta. Więc i z tego powodu książka jest mi bliższa.
Jeśli uważnie czytacie mojego bloga, być może pamiętacie, że wklejałam kiedyś tutaj ten tekst. http://tnij.org/zpk48v7
Pierwszy raz z ważnych powodów postanowiłam opowiedzieć o Chorobie Huntingtona publicznie i tym skąd wzięła się w moim życiu.
Mówienie o tym nie jest łatwe. Ludzie z reguły nic nie wiedzą wiedzą na ten temat, a jeśli nigdy nie widzieli chorego na HD (z ruchami mimowolnymi, chwiejnym chodem, grymasami na twarzy i ogromnie wychudzonym ciałem), to trudno im wytłumaczyć na czym polega okrucieństwo tej choroby. Pierwszy raz opowiedziałam o tym ponieważ chciałam pomóc rowerowemu podróżnikowi, który wyruszył w swoją podróż, żeby „opowiadać” o chorobie, o której tak niewiele wiadomo, dzisiaj opowiem, żeby zachęcić do przeczytania książki.
Dlaczego? Bo zależy mi na tym, żeby jak najwięcej osób dowiedziało się, że istnieje taka choroba. Jeśli się dowiedzą być może komuś tam będzie kiedyś łatwiej. Być może nie będzie brany na ulicy za alkoholika (widziałam kiedyś na przystanku osobę chorą na HD, ja wiedziałam co jej jest, ale widziałam jak na nią patrzono), być może nie będzie wyśmiewany, być może ktoś nie będzie musiał walczyć do upadłego o skierowanie do poradni opieki paliatywnej, tak jak przyszło walczyć mnie i siostrze (bo lekarz uważał, że się mojej mamie „nie należy”, bo nie jest chora na chorobę nowotworową).
Być może po prostu będzie ZROZUMIANY. Być może otrzyma odrobinę wsparcia, może ktoś się do niego uśmiechnie, przytuli, wykona jakiś ludzki gest. To takie ważne!
Być może dzięki temu jego życie będzie łatwiejsze. Być może ktoś wpłaci jakiś datek na prowadzenie badań nad lekiem (o to prosi Lisa Genova w posłowiu do książki).
Dlatego zdecydowałam się o tym napisać tutaj (chociaż nie jest to takie łatwe).
Kiedy moja mama jeszcze wychodziła na zewnątrz, ale już była chora.. nic bardziej nie bolało niż te wścibskie, zdziwione spojrzenia. Inność zawsze budzi ciekawość, ale taka ciekawość, w takich przypadkach , przeszywa człowieka na wylot. Nic bardziej nie denerwowało, niż zdziwienie lekarza neurologa (tak, tak neurologa, który powinien COŚ wiedzieć o tej chorobie), że pacjentka jest taka szczupła…
I można by mnożyć przykłady. Dlatego takie ważne jest przekazywanie INFORMACJI na ten temat.
Lisa Genova pisze o chorobach. Ktoś może powiedzieć, że „żeruje” na nieszczęściach i na tym zarabia pieniądze. Ale to chyba nie tak. Jest neurobiologiem, dr nauk medycznych i wydaje mi się, że ma w sobie sporo empatii.
Nie spodziewajcie się jakiejś wielkiej literatury, to jest literatura popularna (momentami mocno razi mnie język powieści).
Ale Genova pisze o bardzo ważnych sprawach. Dla mnie najważniejszych.
Na podstawie jej książki „Motyl” powstał film „Still Alice”.
Tym razem Genova napisała o chorobie Huntingtona.
To jedna z recenzji książki, którą znalazłam w sieci. http://www.jusssi.pl/2015/05/sekret-obrienow-lisa...
Namawiam do przeczytania jej najnowszej powieści. Bardzo Was namawiam. Namawiam do mówienia znajomym o tej książce.
Mam nadzieję, wielką nadzieję, że przeczytają ją bliskie mi osoby, moi przyjaciele. Że będzie wtedy łatwiej nam się "porozumieć".
To, że się żyje z dużym zagrożeniem, sprawia, że bardzo mocno żyje się TU i TERAZ. Nie da się inaczej. Nie powinno się inaczej.
„Albo jesteś tu i teraz, albo nigdzie” Lisa Genova
Jestem Tu i Teraz. Codziennie. Bardzo mocno. Patrzę na świat… tak jak na to zasługuje. Z zachwytem (I Was tez do tego namawiam).
Bo cokolwiek się nie zdarzy, jest tyle rzeczy, na które można patrzeć z zachwytem i jest tyle momentów dla których warto żyć. Nawet gdyby to miało trwać bardzo krótko.
Historia to mgła
A jutra nie znamy
I sens tylko ma dziś teraz i tu
Może to tylko złudzenie,
Ale pomaga mi żyć
Każdy nasz gest ma znaczenie,
Ruch głową i słowo, milczenie i my
Może mam tylko nadzieję
Na inny wrażliwy świat
Może jest miejsce gdzie wszystko
Cokolwiek istnieje zostawia swój ślad.
Próbuje znów opisać to co tak lęka się nas
I wciąż jeszcze śpi głęboko w nas
Historia to mgła
A jutro nie ważne
I sens tylko ma dziś teraz i tu
Szczęśliwy ten z nas kto żyje uważnie
Bo dotrze do prawd za granicą słów
Z mamą. Kiedyś © Iza
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 17 maja 2015
Kluszkowce - relacja
Maraton nr 56
Cyklokarpaty Kluszkowce
miejsce kat. 2/3
kobiety open 7/12
open 168/198
Piszę te słowa, dzień po maratonie.
Czuję bardzo mocno i boleśnie każdą część lewej strony ciała. Od kolana (bardzo mocno stłuczone, ciężko się chodzi), po udo, biodro i łopatkę (ta bardzo boli). Musiałam jakieś salta robić, skoro tak mocno stłukłam łopatkę:).
Ból nie pozwolił spać w nocy.
Po co to wszystko piszę? Nie po to żeby się żalić, nie po to aby wzbudzać współczucie. Wszyscy to przecież znacie. Poza tym MTB to mój wybór i takie jest ryzyko wpisane w ten sport. Poobijana mocno byłam wielokrotnie. Jestem przyzwyczajona.
Piszę to, licząc na to, że niektórzy wyciągną wnioski na przyszłość. Że ich wielka chęć rywalizacji nie wyłączy ich zdrowego rozsądku.
Mogło się skończyć znacznie gorzej, mogłam się połamać ja, sprawca wypadku, ktoś jeszcze (ci którzy jechali za mną na szczęście zdążyli wyhamować). Mogliśmy bardzo uszkodzić rowery. Skończyło się na moich bardzo mocnych stłuczeniach (sprawcy wypadku pewnie również), moich podartych spodniach (jeszcze nie oglądałam dokładnie roweru) i złamanym koszyku na bidon. Na szczęście tylko tyle. O całym wydarzeniu – ku przestrodze będzie później.
Maraton w Kluszkowcach zapowiadał się jako najcięższy kondycyjnie w tym sezonie dla mnie. Raczej nie wystartuję w innym cyklu (planowałam nieśmiało dwa maratony w Bikemaratonie, a tam Wisła wydaje mi się jest cięższa kondycyjnie chyba niż Kluszkowce, 2 tys na 40 km i podjazdy dużo bardziej nastromione, takie moje subiektywne odczucie, ale może się mylę. Generalnie to podobne dość do siebie maratony, nawet zjazdy bardzo podobne pod względem nawierzchni i stopnia trudności).
Nie byłam pewna, czy jestem już gotowa na takie przewyższenie (tylko jedna dłuższa trasa przejechana w tym roku).
W dodatku o godz. 19 w sobotę dolewałam mleka do opon i kiedy zakręciłam kołem zaczęło strasznie trzeszczeć. Nerwy (że to piasta). Tomek przyszedł z pomocą, generalnie kazał się nie martwić i zaoferował swoje koło jakby co. Nie była to piasta. Ulga. Rower chyba zastrajkował w odwecie, że dzień wcześniej nazwałam go „starym” (no ale takie są fakty, rocznik 2009). W nocy koszmary jakieś.. lecimy z Panią Krystyną w jakąś przepaść. Nie nastraja to optymistycznie.
No dobra, ale jak się powiedziało A, trzeba powiedzieć B.
Dojeżdżamy do Kluszkowców (taka miejscowość niedaleko Czorsztyna). Okolica piękna, jezioro Czorsztyńskie, piękny widok na Tatry. Po drodze czarne chmury (budzą uzasadnione obawy).
Spotkania z drużyną (dużo NAS).
Jakieś pół godziny przed startem zaczyna padać i robi się zimno (9 stopni). Miny nam rzedną. Myślę, że może się okazać, że będzie powtórka z Piwnicznej (tym razem mam zapasowe klocki). Ale na szczęście deszcz odpuszcza, zostaje tylko zimno. Ono szybko przestaje być odczuwalne, bo maraton zaczyna się krótkim zjazdem a potem jest dość mocno pod górę (a po jakimś czasie wychodzi nawet słońce, niemniej jednak na zjazdach jest dość chłodno).
Peleton rusza pod górę © Iza
Na początku mięśnie mnie bolą i trochę mnie to martwi. Nie wygląda to dobrze. Pierwszy podjazd jedzie mi się tak sobie. Potem jednak mięśnie się „rozkręcają ”. Wyprzedza mnie Pani Krystyna, ale postanawiam nie odpuszczać i dość długo jadę w niedalekiej odległości za nią. Równo, ładnie jedzie i patrząc na nią, wiem, że będzie dzisiaj dobrze.
Obok mnie jedzie Ania Tkocz. Ją pamiętam z MTB Marathonu. Najpierw jeździła mega, potem przeniosła się na giga. Długo jedziemy razem, czasem zdarza mi się ją wyprzedzać pod górę. Pyta czy jadę długi dystans. Mówię, że nie. Ona mówi: ja długi.
- Wiem – odpowiadam –pamiętam cię. Z dawnych lat.
Uśmiecha się. Jedzie mi się dobrze. Więc jestem pełna optymizmu. Na poboczach niestety „nasi” , Wyra, Tomek Musioł, potem Sufa. Awarie.
Jeden z pechowców - Tomek ©Uśmiecha się. Jedzie mi się dobrze. Więc jestem pełna optymizmu. Na poboczach niestety „nasi” , Wyra, Tomek Musioł, potem Sufa. Awarie.
Jak na górski maraton zdecydowanie za dużo asfaltu na początek. Niby cały czas pod górę, no ale jeśli mamy wyścig MTB to jedynym wyznacznikiem MTB nie powinno być przewyższenie.
No ale ten asfalt i szuter do czasu, potem będą góry i teren. Porządne góry i porządny teren.
Jedzie się dobrze. Czuję, że jest odrobinę lepiej niż w ubiegłym roku. Nie ma strasznego umierania na podjazdach. Nie ma złych myśli. Tu i ówdzie wyprzedzam.
I wszystko jest ok, do ok 15 km. Najbardziej obiektywnie mógłby ocenić sytuację ktoś kto jechał za mną i za zawodnikiem, który chciał mnie wyprzedzić. Ale jedno jest pewne – człowiek ten jechał bardzo szybko – zdecydowanie za szybko, biorąc pod uwagę, że wkoło miał sporo osób, a na drodze masę błota i kamieni. Szybki zjazd, zaczyna się jakaś błotna sekwencja. Szukam optymalnej ścieżki. Jadę jakieś 20 cm od krawędzi drogi. Nagle słyszę lewa wolna (wszystko działo się w przeciągu kilku sekund pewnie). Nawet gdybym zdążyła zjechać, źle by się to skończyło, bo po prawej było takie błoto, że nie sądzę, żeby zjeżdżając zdołała utrzymać równowagę. Ale ja to „lewa wolna” słyszę zdecydowanie za późno, nie miałam czasu na reakcję. Człowiek wjeżdża we mnie, wylatuję z roweru jak z katapulty i wiem, że jeszcze będąc w powietrzu krzyczę: co Ty robisz? Podnosi się raban… ja zbieram się z ziemi, biegnę do roweru.. na szczęście ci co jechali za mną, w porę hamują.
Gość krzyczy na mnie, że to ja zajechałam mu drogę.
No sorry. Kiedy się wyprzedza na zjeździe trzeba mieć pewność, że jest dostatecznie dużo miejsca. Trzeba też przewidywać, że jeśli ktoś jedzie blisko przed tobą szukając dobrego toru jazdy, może go zmienić. Ja niestety nie mam oczu wkoło głowy, ani lusterek i nie wiem, że za mną ktoś gna z prędkością Pendolino. Trzeba też zachować odpowiednią prędkość, taką by był ewentualny czas na jakieś reakcje. Gość jechał bardzo, bardzo szybko. Zbyt szybko jak na taki tłum, który tam był. Krzyknął zdecydowanie za późno. Ktoś mu powiedział: człowieku pędzisz tak szybko…a tutaj jest kobieta.
Jestem na zjazdach uważna, zawsze robię miejsce kiedy mam takie możliwości, przepuszczam szybszych, kiedy sama jadę, wyprzedzam tylko wtedy kiedy wiem, że i dla mnie i dla wyprzedzanego będzie to bezpieczne. To nie jest Olimpiada czy mistrzostwa świata, a skutki upadku w takim sporcie jak MTB mogą być dramatyczne.
Koledzy, koleżanki uważajcie na siebie i innych na zjazdach. To czy dojedziecie do mety minutę wcześniej, naprawdę nie zmieni Waszego życia. Ale poważny upadek – może już je zmienić poważnie.
Wiecie jak to jest.. kilka sekund.. lot w powietrzu.. zderzenie z ziemią. I jeśli tylko da się radę wstać, to wstaje się szybko i ogląda rower. Bo bez niego dalej ani rusz. No to obejrzałam rower, otrzepałam się (z żalem spojrzałam na swoje zniszczone spodnie) i pojechałam dalej. Kolano bolało, udo bolało, ale pomyślałam, że jak się znowu rozkręcę to przejdzie. Tak było. Bólu po jakimś czasie specjalnie nie czułam, chociaż na jakość jazdy pewnie to jakoś wpłynęło. Zanim jednak pozbierałam się psychicznie, to minął jakiś czas, przez chwilę zjeżdżałam bardzo ostrożnie i wszystkiego mi się odechciało. Niestety.. dopadła mnie też migrena. Kiedy zaczęłam mieć przed oczami ciemne plamy, to już wiedziałam, co będzie dalej. Niewidzenie, potem ból głowy, osłabienie. Kiedy przytrafia mi się to COŚ podczas jazdy, chce mi się dosłownie płakać. Akurat wyjechałam w takie miejsce, gdzie piękne było widać ośnieżone szczyty Tatr.
Taka była jazda © Iza
Jedzie się dobrze. Czuję, że jest odrobinę lepiej niż w ubiegłym roku. Nie ma strasznego umierania na podjazdach. Nie ma złych myśli. Tu i ówdzie wyprzedzam.
I wszystko jest ok, do ok 15 km. Najbardziej obiektywnie mógłby ocenić sytuację ktoś kto jechał za mną i za zawodnikiem, który chciał mnie wyprzedzić. Ale jedno jest pewne – człowiek ten jechał bardzo szybko – zdecydowanie za szybko, biorąc pod uwagę, że wkoło miał sporo osób, a na drodze masę błota i kamieni. Szybki zjazd, zaczyna się jakaś błotna sekwencja. Szukam optymalnej ścieżki. Jadę jakieś 20 cm od krawędzi drogi. Nagle słyszę lewa wolna (wszystko działo się w przeciągu kilku sekund pewnie). Nawet gdybym zdążyła zjechać, źle by się to skończyło, bo po prawej było takie błoto, że nie sądzę, żeby zjeżdżając zdołała utrzymać równowagę. Ale ja to „lewa wolna” słyszę zdecydowanie za późno, nie miałam czasu na reakcję. Człowiek wjeżdża we mnie, wylatuję z roweru jak z katapulty i wiem, że jeszcze będąc w powietrzu krzyczę: co Ty robisz? Podnosi się raban… ja zbieram się z ziemi, biegnę do roweru.. na szczęście ci co jechali za mną, w porę hamują.
Gość krzyczy na mnie, że to ja zajechałam mu drogę.
No sorry. Kiedy się wyprzedza na zjeździe trzeba mieć pewność, że jest dostatecznie dużo miejsca. Trzeba też przewidywać, że jeśli ktoś jedzie blisko przed tobą szukając dobrego toru jazdy, może go zmienić. Ja niestety nie mam oczu wkoło głowy, ani lusterek i nie wiem, że za mną ktoś gna z prędkością Pendolino. Trzeba też zachować odpowiednią prędkość, taką by był ewentualny czas na jakieś reakcje. Gość jechał bardzo, bardzo szybko. Zbyt szybko jak na taki tłum, który tam był. Krzyknął zdecydowanie za późno. Ktoś mu powiedział: człowieku pędzisz tak szybko…a tutaj jest kobieta.
Jestem na zjazdach uważna, zawsze robię miejsce kiedy mam takie możliwości, przepuszczam szybszych, kiedy sama jadę, wyprzedzam tylko wtedy kiedy wiem, że i dla mnie i dla wyprzedzanego będzie to bezpieczne. To nie jest Olimpiada czy mistrzostwa świata, a skutki upadku w takim sporcie jak MTB mogą być dramatyczne.
Koledzy, koleżanki uważajcie na siebie i innych na zjazdach. To czy dojedziecie do mety minutę wcześniej, naprawdę nie zmieni Waszego życia. Ale poważny upadek – może już je zmienić poważnie.
Wiecie jak to jest.. kilka sekund.. lot w powietrzu.. zderzenie z ziemią. I jeśli tylko da się radę wstać, to wstaje się szybko i ogląda rower. Bo bez niego dalej ani rusz. No to obejrzałam rower, otrzepałam się (z żalem spojrzałam na swoje zniszczone spodnie) i pojechałam dalej. Kolano bolało, udo bolało, ale pomyślałam, że jak się znowu rozkręcę to przejdzie. Tak było. Bólu po jakimś czasie specjalnie nie czułam, chociaż na jakość jazdy pewnie to jakoś wpłynęło. Zanim jednak pozbierałam się psychicznie, to minął jakiś czas, przez chwilę zjeżdżałam bardzo ostrożnie i wszystkiego mi się odechciało. Niestety.. dopadła mnie też migrena. Kiedy zaczęłam mieć przed oczami ciemne plamy, to już wiedziałam, co będzie dalej. Niewidzenie, potem ból głowy, osłabienie. Kiedy przytrafia mi się to COŚ podczas jazdy, chce mi się dosłownie płakać. Akurat wyjechałam w takie miejsce, gdzie piękne było widać ośnieżone szczyty Tatr.
Niewiele jednak widziałam. Zrobiło mi się bardzo słabo. Siły na chwilę odeszły, ochota i entuzjazm do jazdy też.
Po jakimś czasie pojawił się asfaltowy zjazd. Zjeżdżałam w towarzystwie jakiejś dziewczyny (z którą jechałam dość długi fragment trasy) i mężczyzną. Kiedy byłam już dobre paręnaście metrów w dole, usłyszałam, że jakaś kobieta krzyczy , że jest rozjazd mega/giga. Spostrzegłam, że zjeżdżamy w kierunku mety. Jadący obok człowiek zapytał mnie gdzie ten rozjazd, powiedziałam, że obawiam się, że trzeba wrócić do góry. Byłam wściekła. Plamy przed oczami, ogólne osłabienie, a ja muszę szybko popedałować do góry, żeby nadrobić stracony czas. Dziewczyna jadąca przede mną głośno wyrażała swoją dezaprobatę.
Kiedy zaczęłam się wspinać pod jakąś górę, miałam chwilę słabości. Pomyślałam:
jesteś taka poobijana, nie widzisz dobrze w tej chwili, za chwilę pojawi się ból głowy i duże osłabienie, może lepiej zjechać do mety? Przecież jeszcze 30 km i to tych trudniejszych.
Ale zaraz zganiłam siebie w myślach. Pomyślałam: kiedyś w Piwnicznej było znacznie, znacznie trudniej. Był deszcz, bardzo zimno, mokro, duże przewyższenie i też miałaś migrenę. Wytrzymałaś na trasie 6, 5 godz. Wytrzymasz i teraz.
I pojechałam dalej.
Kiedy pojawił się pierwszy zjazd, miałam duże obawy, bo niewiele widziałam. No i miałam niewielkie kłopoty spowodowane tym niewidzeniem, ale nic się nie stało na szczęście. Zjazdy na tym maratonie były takie jak lubię. Dużo ostrych kamieni, dość szybko można było zjeżdżać. Nie było wielkich trudności technicznych, ale można powiedzieć, że jak na Cyklokarpaty, to były to zjazdy dość wymagające. Gdzieś tam po drodze (jeszcze mnie trzymała aura migrenowa) był dość wymagający podjazd. Goście obok szli, ale mnie się nawet znośnie jechało, pomimo migrenowej aury więc jechałam. Stał tam Lucjan i robił zdjęcia. Powiedział mi: Iza, zaraz będzie na dół.
Podjeżdżam © Iza
Przejeżdżam © Iza
Odjeżdżam © Iza
Podjechałam jeszcze kawałek. Stało dwóch kibiców, powiedzieli do mnie: szacun..
Miło, bo podjazd był dość wymagający.
Gdzieś tam po drodze © Iza
Powoli kończyło mi się picie. Zapytałam jakiegoś zawodnika jadącego obok mnie, kiedy będzie bufet. Powiedział, że powinien już być i że on też czeka bo już samą wodę pije i marzy o izotoniku. Kiedy dojechaliśmy do bufetu, stojące dziewczyny powiedziały: nie ma nic… ale tam u góry chłopaki będą mieć wodę.
Tyle, że do góry było bardzo pod górę i długo pod górę. Na górze rzeczywiście stało dwóch chłopaków, mieli trochę wody, więc wypiłam, dolałam do bidonu i pojechałam. Chyba właśnie gdzieś tam jak pociąg Pendolino minęło mnie pod górę 3 gości z JBG2 (Brzózka, Kowal i ktoś tam jeszcze). Niejednokrotnie mnie giga dublowało, ale czegoś takiego jeszcze nie widziałam. Zastanawiałam się co ja tutaj robię?
To było chyba gdzieś na 35 km. Wtedy zaczęła się „zabawa”. Wymagające podjazdy (niektóre pokonywałam z buta, bo albo dla mnie były niepoodjeżdżane, albo wiedziałam, że zbyt dużo sił kosztowałaby mnie walka z takim terenem). To był czerwony pieszy szlak. Ale sporo podjechałam. Tam spotkałam się z Jackiem Łysakowskim. Chwilę pogadaliśmy. Potem na jakimś podjeździe nieznacznie odjechałam Jackowi. Zaczął się leśny singiel po korzeniach. Jechałam wolno, ale jechałam. Nagle usłyszałam jak ktoś krzyczy: do przodu Gomola, do przodu. Czy jakoś tak to było. Jechał Miron (na giga). Śledziłam wyprzedzających mnie gigowców, więc wiedziałam, że Miron jedzie wysoko w stawce. Powiedział, że sobie wyprzedzi, więc zatrzymałam się, żeby mu było łatwiej. Jeszcze mu krzyknęłam, że mu łańcuch strasznie świszczy i tyle go widziałam.
Potem zaczął się zjazd. Na tym zjeździe Jacek mnie doszedł (co full to full). Usłyszałam jak mówi: chyba dojedziemy razem. No a potem jeszcze jeden podjazd, nie zdążyłam zrzucić na młynek.. no i z buta.. Jacek też, ale zdecydowanie lepiej szedł i na mecie był jakąś minutę przede mną.
Kiedy dojeżdżałam do mety pamiętałam, że musze zrzucić na młynek bo jest kawałek dziwnego podjazdu po jakichś jakby stopniach. Nie zdążyłam jednak i musiałam zsiąść z roweru, a do tego jak zsiadałam, to rower mi upadł (zmęczenie już dało znać o sobie). I wtedy usłyszałam Tadzia Liszkę jak krzyczy: jedziesz jeszcze, jedziesz, wyprzedź tego faceta. Do mety było jakieś 500m pod górę, a mnie właśnie minął pan z którym tasowaliśmy się bardzo długo na trasie. No to docisnęłam. Pan był twardy, nie dawał się, ale ostatecznie udało mi się wjechać na metę przed nim. Ot co znaczy doping kibiców. No i tak… Poobijana, doświadczona przez los tego dnia, dojechałam szczęśliwa do mety. Szczęśliwa, że się nie poddałam, szczęśliwa, że dosyć dobrze się podjeżdżało i to daje nadzieję na przyszłość. A nadzieja to jest to czego zdecydowanie potrzebuję.
Po prostu nie męczyłam się tak jak w ubiegłym roku. Oby tak było do końca. Mam nadzieję, że to nie jest jednorazowy „wybryk”. To był pechowy maraton dla mojej drużyny (dużo defektów), ale pomimo tego świetny drużynowy wynik (2 miejsce). Krysia objechała giga na 3 miejscu (3 tys przewyższenia na 88 km). Szacunek wielki!
Ja się jest GIGA Zawodniczką to się może liczyć na taki komietet powitalny.
Gdzieś tam po drodze © Iza
Powoli kończyło mi się picie. Zapytałam jakiegoś zawodnika jadącego obok mnie, kiedy będzie bufet. Powiedział, że powinien już być i że on też czeka bo już samą wodę pije i marzy o izotoniku. Kiedy dojechaliśmy do bufetu, stojące dziewczyny powiedziały: nie ma nic… ale tam u góry chłopaki będą mieć wodę.
Tyle, że do góry było bardzo pod górę i długo pod górę. Na górze rzeczywiście stało dwóch chłopaków, mieli trochę wody, więc wypiłam, dolałam do bidonu i pojechałam. Chyba właśnie gdzieś tam jak pociąg Pendolino minęło mnie pod górę 3 gości z JBG2 (Brzózka, Kowal i ktoś tam jeszcze). Niejednokrotnie mnie giga dublowało, ale czegoś takiego jeszcze nie widziałam. Zastanawiałam się co ja tutaj robię?
To było chyba gdzieś na 35 km. Wtedy zaczęła się „zabawa”. Wymagające podjazdy (niektóre pokonywałam z buta, bo albo dla mnie były niepoodjeżdżane, albo wiedziałam, że zbyt dużo sił kosztowałaby mnie walka z takim terenem). To był czerwony pieszy szlak. Ale sporo podjechałam. Tam spotkałam się z Jackiem Łysakowskim. Chwilę pogadaliśmy. Potem na jakimś podjeździe nieznacznie odjechałam Jackowi. Zaczął się leśny singiel po korzeniach. Jechałam wolno, ale jechałam. Nagle usłyszałam jak ktoś krzyczy: do przodu Gomola, do przodu. Czy jakoś tak to było. Jechał Miron (na giga). Śledziłam wyprzedzających mnie gigowców, więc wiedziałam, że Miron jedzie wysoko w stawce. Powiedział, że sobie wyprzedzi, więc zatrzymałam się, żeby mu było łatwiej. Jeszcze mu krzyknęłam, że mu łańcuch strasznie świszczy i tyle go widziałam.
Potem zaczął się zjazd. Na tym zjeździe Jacek mnie doszedł (co full to full). Usłyszałam jak mówi: chyba dojedziemy razem. No a potem jeszcze jeden podjazd, nie zdążyłam zrzucić na młynek.. no i z buta.. Jacek też, ale zdecydowanie lepiej szedł i na mecie był jakąś minutę przede mną.
Kiedy dojeżdżałam do mety pamiętałam, że musze zrzucić na młynek bo jest kawałek dziwnego podjazdu po jakichś jakby stopniach. Nie zdążyłam jednak i musiałam zsiąść z roweru, a do tego jak zsiadałam, to rower mi upadł (zmęczenie już dało znać o sobie). I wtedy usłyszałam Tadzia Liszkę jak krzyczy: jedziesz jeszcze, jedziesz, wyprzedź tego faceta. Do mety było jakieś 500m pod górę, a mnie właśnie minął pan z którym tasowaliśmy się bardzo długo na trasie. No to docisnęłam. Pan był twardy, nie dawał się, ale ostatecznie udało mi się wjechać na metę przed nim. Ot co znaczy doping kibiców. No i tak… Poobijana, doświadczona przez los tego dnia, dojechałam szczęśliwa do mety. Szczęśliwa, że się nie poddałam, szczęśliwa, że dosyć dobrze się podjeżdżało i to daje nadzieję na przyszłość. A nadzieja to jest to czego zdecydowanie potrzebuję.
Po prostu nie męczyłam się tak jak w ubiegłym roku. Oby tak było do końca. Mam nadzieję, że to nie jest jednorazowy „wybryk”. To był pechowy maraton dla mojej drużyny (dużo defektów), ale pomimo tego świetny drużynowy wynik (2 miejsce). Krysia objechała giga na 3 miejscu (3 tys przewyższenia na 88 km). Szacunek wielki!
Ja się jest GIGA Zawodniczką to się może liczyć na taki komietet powitalny.
Pani Krystyna wjeżdża na metę © Iza
Towarzysząc gigantce © I
a
Na podium © Iza
Ponieważ byłam nieumyta i nieprzebrana, uciekłam z podium, bo to wstyd i hańba tak wystąpić na podium. Prosiłam Sufę żeby wszedł za mnie, ale się nie zgodził. Widocznie uznał, że będzie to wstyd i hańba żeby to właśnie on mnie reprezentował.
Ucieka z podium © Iza
A jeśli chodzi o trasę.... Kondycyjnie wymagająca, 2 tys przewyższenia zrobiło swoje, ale jak na taką górską miejscówkę na początku zdecydowanie za dużo asfaltu i szutrów.
Tutaj jechało się szybko (kiedy spojrzałam na licznik po 15 km miałam na nim średnią nieosiągalną dla mnie wcześniej na górskich maratonach).
Takie ułożenie trasy sprawia nie lada problem jeśli chodzi o dobór opon (to już stały cyklokarapty mankament jeśli chodzi o trasy – sporo asfaltu).
Ja akurat mam jeden komplet opon, więc wyboru nie mam.
Ci, którzy jednak mają to właściwie nie wiadomo co robić… na asfalt i szuter przydałoby się coś lekkiego, ale w drugiej części trasy, było sporo ostrych kamieni i tutaj przydawał się solidniejszy bieżnik.
Minusami też były tylko dwa bufety na trasie (w tym na tym drugim nie było już wody jak dojechałam). Na takiej ciężkiej przewyższeniowo trasie, dwa bufety to jest zdecydowanie za mało. Oznakowanie też momentami pozostawiało wiele do życzenia. Rozjazd na giga/mega niezbyt przemyślany.
Następne cyklokarpackie trasy na które czekam niecierpliwe to Strzyżów (tam kiedyś już jechałam i to giga nawet udało mi się przejechać, ale podobno trasa była łatwiejsza wówczas, a z tego co mówią ci co jechali w późniejszych latach, trasa jest fajna) no i ZAKOPANE.
Żegnamy Kluszkowce © Iza
Następne cyklokarpackie trasy na które czekam niecierpliwe to Strzyżów (tam kiedyś już jechałam i to giga nawet udało mi się przejechać, ale podobno trasa była łatwiejsza wówczas, a z tego co mówią ci co jechali w późniejszych latach, trasa jest fajna) no i ZAKOPANE.
- DST 54.00km
- Teren 35.00km
- Czas 04:49
- VAVG 11.21km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 17 maja 2015
Kluszkowce objechane:)
Wziąwszy pod uwagę wszystkie nieszczęscia, które mi się przytrafiły podczas tego maratonu, to jestem bardzo, bardzo szczęsliwa, ze udało się skończyć i dumna, ze się nie poddałam i nie zeszłam z trasy.
A były ku temu powody.
Cieszę się, ze dojechałam bo pomimo świetnego drużynowego wyniku GTA (2 miejsce), moi koledzy i koleżanki mieli wiele defektów.
A koleżanka z Tarnowa, Kaśka P. wraz z większą grupą pomylili trasę (oznaczenie było średnie) i nie skonczyła maratonu.
Znam ten ból, spotkało mnie to w Wierchomli.
Przejechała 40 trudnych km... i na nic. Niestety.
Miałam obawy czy kondycyjnie wytrzymam 2 tys przewyższenia. Na razie zrobiłam w tym sezonie tylko jedną trasę z przewyższeniem 1700 m.
Obawy o kondycję były niepotrzebne.
Wytrzymałam i chociaż były cięzkie momenty, to spektakularnych zgonów nie było. To cieszy. Noga też raczej podawała. Czułam się chyba zdecydowanie lepiej niż na maratonach w ub sezonie.
Na zjazdach fajne, ja bardzo lubię takie zjazdy pełene kamieni.
Ale nie ma co popadać w hurra optymizm, bo to dopiero pierwszy start - czas pokaże co będzie dalej.
Do 15 km jechało mi się bardzo dobrze. Jechałyśmy równo z Anią Tkocz, która kiedyś jeździła giga u GG.
Ale potem... potem na jednym z bardzo szybkich zjazdów... jeden bardzo niecierpliwy człowiek tak mnie wyprzedzał... że zarówno i ja jak i on wylądawaliśmy z impetem na kamieniach.
Krzyczał, ze mu drogę zajechałam. To nieprawda.
Przydałoby się trochę znać na zasadach maratonowego bezpiecznego wyprzedzania na zjazdach, zwłaszcza jak to są dość szybkie zjazdy, a akurat na tym fragmencie były sporo błota.
Widocznie nikt mu nie powiedział, ze wyprzedza się wtedy, kiedy ma się na to miejsce, albo druga osoba ma gdzie zjechać i trzeba odpowiednio wczesnie to zasygnalizować prosząc o wolną, a nie robić to w ostatnim momencie. Bo czasu na reakcję nie miałam żadnego.
Uderzyłam całym lewym bokiem, głową. Potłukłam się solidnie i od razu pomyślałam: tak rąbnęłam głową, że pewnie będzie migrena.
I nie minęło 15 minut - słowo stało sie ciałem. Ciemno przed oczami....
Potem jeszcze pomyłka na rozjeździe, bo nikt nie był łaskaw dobrze kierować (zjechało nas sporo osób w dół), powrót do góry.
W tamtym momencie przeszła mi myśl, ze zjechać.. bo byłam obolała, niewidząca dobrze i z perspektywą dużego osłabienia migrenowego, a przede mną 25 km.
Ale nie zjechałam.
Teraz wiem, ze decyzja była dobra.
A o reszcie jutro.
A były ku temu powody.
Cieszę się, ze dojechałam bo pomimo świetnego drużynowego wyniku GTA (2 miejsce), moi koledzy i koleżanki mieli wiele defektów.
A koleżanka z Tarnowa, Kaśka P. wraz z większą grupą pomylili trasę (oznaczenie było średnie) i nie skonczyła maratonu.
Znam ten ból, spotkało mnie to w Wierchomli.
Przejechała 40 trudnych km... i na nic. Niestety.
Miałam obawy czy kondycyjnie wytrzymam 2 tys przewyższenia. Na razie zrobiłam w tym sezonie tylko jedną trasę z przewyższeniem 1700 m.
Obawy o kondycję były niepotrzebne.
Wytrzymałam i chociaż były cięzkie momenty, to spektakularnych zgonów nie było. To cieszy. Noga też raczej podawała. Czułam się chyba zdecydowanie lepiej niż na maratonach w ub sezonie.
Na zjazdach fajne, ja bardzo lubię takie zjazdy pełene kamieni.
Ale nie ma co popadać w hurra optymizm, bo to dopiero pierwszy start - czas pokaże co będzie dalej.
Do 15 km jechało mi się bardzo dobrze. Jechałyśmy równo z Anią Tkocz, która kiedyś jeździła giga u GG.
Ale potem... potem na jednym z bardzo szybkich zjazdów... jeden bardzo niecierpliwy człowiek tak mnie wyprzedzał... że zarówno i ja jak i on wylądawaliśmy z impetem na kamieniach.
Krzyczał, ze mu drogę zajechałam. To nieprawda.
Przydałoby się trochę znać na zasadach maratonowego bezpiecznego wyprzedzania na zjazdach, zwłaszcza jak to są dość szybkie zjazdy, a akurat na tym fragmencie były sporo błota.
Widocznie nikt mu nie powiedział, ze wyprzedza się wtedy, kiedy ma się na to miejsce, albo druga osoba ma gdzie zjechać i trzeba odpowiednio wczesnie to zasygnalizować prosząc o wolną, a nie robić to w ostatnim momencie. Bo czasu na reakcję nie miałam żadnego.
Uderzyłam całym lewym bokiem, głową. Potłukłam się solidnie i od razu pomyślałam: tak rąbnęłam głową, że pewnie będzie migrena.
I nie minęło 15 minut - słowo stało sie ciałem. Ciemno przed oczami....
Potem jeszcze pomyłka na rozjeździe, bo nikt nie był łaskaw dobrze kierować (zjechało nas sporo osób w dół), powrót do góry.
W tamtym momencie przeszła mi myśl, ze zjechać.. bo byłam obolała, niewidząca dobrze i z perspektywą dużego osłabienia migrenowego, a przede mną 25 km.
Ale nie zjechałam.
Teraz wiem, ze decyzja była dobra.
A o reszcie jutro.
- Aktywność Jazda na rowerze