Wpisy archiwalne w miesiącu
Sierpień, 2010
Dystans całkowity: | 1046.00 km (w terenie 258.00 km; 24.67%) |
Czas w ruchu: | 55:48 |
Średnia prędkość: | 18.48 km/h |
Maksymalna prędkość: | 57.00 km/h |
Suma podjazdów: | 5160 m |
Liczba aktywności: | 24 |
Średnio na aktywność: | 43.58 km i 2h 32m |
Więcej statystyk |
Wtorek, 31 sierpnia 2010
Dla miłośników kotów i rowerów, no i nie tylko:)
Siedzę przed komputerem z kotem na kolanach, czuję się ociężała, czuję się źle, bo od trzech dni żadnego ruchu...
Spełniam się za to jako.. kucharka, wczoraj były pyszne nalesniki, teraz przygotowuje gołąbki i... strasznie żałuję, ze nie wyjechałam dzisiaj na rower.
Trochę "spękłam" bo ołowiane chmury wisiały nad Tarnowem, zimno jest a do tego boli mnie zmasakrowany podczas krakowskiego maratonu palec ( za małe, nasiąkniete buty spowodowały tę masakrę).
ale przecież.. nie takie rzeczy przechodziłam.. więc siędzę i żałuję i mam wrażenie, ze przez te 3 dni brzuch mi juz urósł haha. Jestem jednak uzależniona od ruchu.
A tu powoli nadchodzi czas herbatek z sokiem malinowym:)
I kołdrę cieplejszą chyba czas wyjąć bo zimno...
Ale ja mam nadzieję, ze zanim nadejdą zimowe chłody i zanim znowu zacznę chodzić na zimowe wędrówki, będzie jeszcze piękna jesień i jeszcze pojeździmy na bajku prawda?:)
Marzy mi sie Jamna w kolorach jesieni, marzą mi sie wędrówki po górach jesiennych.
A zima cóż.. przyjdzie czy tego chcemy czy nie i trzeba sie do niej pozytywnie nastawić. Na zime mam już swoje plany: rzecz jasna basen, ścianka i kto wie .. może zakupię biegówki:)
Więc źle nie będzie.
A na razie póki co coś dla miłosników kotów i rowerów, bo oto któregoś pięknego poranka spiesząc na pociąg ujrzałam rankiem wczesnym taki oto widok.
( gdyby tak mój kot chciał sie ze mna zabrać na maraton, nie miałabym takich wyrzutów sumienia, kiedy zostaje na 2 dni sam w domu)
Spełniam się za to jako.. kucharka, wczoraj były pyszne nalesniki, teraz przygotowuje gołąbki i... strasznie żałuję, ze nie wyjechałam dzisiaj na rower.
Trochę "spękłam" bo ołowiane chmury wisiały nad Tarnowem, zimno jest a do tego boli mnie zmasakrowany podczas krakowskiego maratonu palec ( za małe, nasiąkniete buty spowodowały tę masakrę).
ale przecież.. nie takie rzeczy przechodziłam.. więc siędzę i żałuję i mam wrażenie, ze przez te 3 dni brzuch mi juz urósł haha. Jestem jednak uzależniona od ruchu.
A tu powoli nadchodzi czas herbatek z sokiem malinowym:)
I kołdrę cieplejszą chyba czas wyjąć bo zimno...
Ale ja mam nadzieję, ze zanim nadejdą zimowe chłody i zanim znowu zacznę chodzić na zimowe wędrówki, będzie jeszcze piękna jesień i jeszcze pojeździmy na bajku prawda?:)
Marzy mi sie Jamna w kolorach jesieni, marzą mi sie wędrówki po górach jesiennych.
A zima cóż.. przyjdzie czy tego chcemy czy nie i trzeba sie do niej pozytywnie nastawić. Na zime mam już swoje plany: rzecz jasna basen, ścianka i kto wie .. może zakupię biegówki:)
Więc źle nie będzie.
A na razie póki co coś dla miłosników kotów i rowerów, bo oto któregoś pięknego poranka spiesząc na pociąg ujrzałam rankiem wczesnym taki oto widok.
( gdyby tak mój kot chciał sie ze mna zabrać na maraton, nie miałabym takich wyrzutów sumienia, kiedy zostaje na 2 dni sam w domu)
a może tak go zabrać na wyścig?© lemuriza1972
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 29 sierpnia 2010
Maraton błotny w Krakowie - relacja
Maraton nr 29
Powerade MTB Suzuki Marathon
Kraków 28 sierpnia 2010
Przewyższenie 1200 m, km 71
Miejsce w kategorii 6
Czas jazdy 4 h 42 min
Plan w tym roku był taki żeby Krakowa nie jechać.
Nie bardzo chciało mi się pokonywać po raz czwarty pod rząd tę samą dość płaską i niegórską trasę.
Dlatego też pojechałam do Murowanej Gośliny, niejako zamiast Krakowa.
Ale przeróżne moje perypetie sprawiły , że ani Murowana Goslina, ani Głuszyca ani tym bardziej Krynica to nie były szczególnie udane dla mnie występy.
Tak więc postanowiłam wystartować w Krakowie.
Jechałam bez szczególnych emocji i bez wielkiej radości, jaka towarzyszy mi przy gorskich edycjach.
Ale życie lubi zaskakiwać, a szczególnie pogoda, która stosunkowo łatwą trasę zamieniła w szkołę przetrwania.
Ale po kolei.
Prognozy były niestety bezlitosne. Będzie padać, padało w piątek. Pomimo tego pomyślałam: w Krakowie nigdy nie będzie tak jak w górach, nawet jak mocno popada, nie będzie takie błota.
Załozyłam więc na przód bulldoga, na tył pythona.
No tak.. python okazał się pomyłką:), ale i tak jakoś mimo wszystko dawał radę.
Kiedy dojechalismy do Krakowa jeszcze nie padało, ale czarne, ołowiane chmury wisiały nad miastem. Padać zaczęło dosyć szybko, a własciwie to lunęło.
Krysia w mojej przeciwdeszczowej kurtce przytwierdzała nam numery startowe i szykowała się do swojego startu na giga.
Ja póki co nie ruszłam się z auta. No ale w koncu trzeba było wyjść. Deszcz chwilowo przestać padać, by znowu zaatakować tych, którzy ruszali na giga.
Jeśli chodzi o mnie nawet się nie rozgrzałam.
Spotkałam kolegów z Mielca i stalismy pod drzewem, ale kiedy otworzyli sektory postanowilismy w nich stanąć, żeby nie przepychać się przez tłumy na pierwszym podjeździe.
Stalismy tak ok. 40 min, moknąc i marznąc, bo ciepło też nie było.
Od razu zdecydowałam, ze nie zakładam okularów ( mając w pamięci Gorlice), gdzie przez zachlapane okulary nie widziałam dosłownie nic.
Tym razem w kieszonce miałam smar, wiec jakoś byłam spokojniejsza o łańcuch. Naiwna kobieto...
No i w końcu start. Na Błoniach nigdy nie jest łatwo, bo wertepy dają w kość. Tym razem było bardzo trudno, duże błoto powodowało , że trzeba było włożyć masę siły, żeby w jakimś przyzwoitym tempie jechać.
Postanowiłam zacząć mocno, żeby zająć jakąs dobrą pozycję do ataku na pierwszym błotnistym podjeździe, gdzie było wiadomo, ze będą korki.
Bo trasa maratonu została zmieniona, jakby odwrócona, nie było podjazdu pod ZOO.
Początek asfaltem, potem wjazd do lasu i wiele osób już miało spore trudności z jazdą. Jechałam póki mogłam, potem schodzący z rowerów skutecznie uniemożliwiali jazdę.
Gdzieś w tym momencie wyprzedził mnie Robert, może i dobrze bo był dla mnie motywacją, żeby jechać mocniej:)
No i miałam go cały czas na oku.
A w lesie wszechogarniające błoto. Po prostu normalna błotna masakra.
Brak okularów sprawiał , że do oczu co rusz dostawało się błoto… Były momenty, ze naprawdę nic nie widziałam.
Deszcz padał cały czas. Przecierałam oczy nawet na zjazdach, co było dosyć niebezpieczne, ale nie było wyjścia.
W któryms momencie doszłam do Roberta i krzyknęłam: dawaj, dawaj jedziemy po lepszy wynik.
Było zimno, było błotno, ale jechało mi się dobrze, po prostu trudne warunki sprawiły, że miałam radość z tej jazdy. Jakoś tak ... zaczęła mi sie trasa w Krakowie podobać, w mysl zasady, im trudniej tym większa satysfakcja.
Niestety ok. 29 km łancuch zaczął zaciagać i wiedziałam już, że będą problemy.
Przystanęłam więc, akurat Robert był tuż za mną. Też się zatrzymał. Posmarowałam łancuch trochę. Pomogło na chwilę.
Potem kolejny podjazd terenowy, taki do zrobienia bez problemów, co z tego jak mój napęd odmawiał posłuszeństwa. Znowu postój… sięgam do kieszonki.. smaru nie ma. Kiedy mi wypadł? Nie wiem.
No i wtedy mój dobry humor nieco mnie opuścił…Wiedziałam już , ze cięzko będzie mi dalej jechać i marzenia o dobrym wyniku szlag trafi…
No ale jadę.. co robić.
Podjazd w lesie, muszę zejść…
Nagle ktoś mnie mija i krzyczy: cześć Iza…
Paweł z MPEC-u.
Pytam: masz smar?
Paweł: mam, poczekaj wjadę na górę to się zatrzymam.
Biorę smar, smaruję.
Paweł mówi: na dlugo nie pomoże.
Pomaga na chwilę.
Tam na tej górze mija mnie jakaś wysoka dziewczyna i jakos tak podświadomie czuję ze jest z mojej kategorii.
Jadę dalej. Błoto w oczach wciąż przeszkadza, ale siły jeszcze są.
Na bufecie zatrzymuję się , polewam wodą przerzutki , łancuch, wyciagam błoto z czego mogę i jadę dalej.
No przecież miał być dobry wynik, więc mocno się mobilizuję. "Dawaj , dawaj kobieto" – mówię do siebie.
Żeby tylko ten rower działał sprawniej. Marzenie pewnie wszystkich jadących...
Widzę ludzi hamujących butami.
„Aha, koniec klocków”. Co rusz z niepokojem dotykam swoich klamek. Żeby się tylko u mnie nie skonczyły.
Do mety coraz blizej, ale wciąż błotne sekwencje. Dobrze, że są asfaltowe odcinki, wtedy wrzucam blat i jadę ponad 30 km/h , ile sił w nogach, żeby chociaż na tym asfalcie nadrobić.
Gdzieś na ok. 15 km do mety , mija mnie dziewczyna. Wydaje mi się ze to Agnieszka Sobczak z mojej kategorii, no więc… ile sił w nogach za nią.
Agnieszka jest wyżej w generalce, i na kazdym maratonie lepsza ode mnie.
Nie daję jej odjechać, czuję swoją szansę. Mijam ją. Potem ona mnie, idzie mocno pod górę. Mam moment zwątpienia i myśle sobie: a jedź sobie…
Ale zaraz sama siebie strofuję: nie wolno tak myśleć kobieto, jedziemy, jedziemy.
Jakis podjazd, mój łancuch znowu zaczyna szaleć, przeklinam na głos, Agnieszka mnie mija.
Tym razem nie działający dobrze napęd okazał się moim sprzymierzeńcem. Wrzucam na te przełożenia , które działają ( twarde) i jadę. Mocno pod górę.
I tym razem ja mijam Agnieszkę i cały czas mocno się mobilizuję.
Zjazdy chociaż śliskie pokonuje pewnie. Jestem zadowolona, bo masa ludzi schodzi, a ja jadę. Jaka to przyjemność mijać schodzących na takich sliskich, niebezpiecznych zjazdach.
Na liczniku mam 62 km, wiec myslę: już niedaleko: jakieś 4 km.
I nagle tabliczka: 10 km do mety…
O nie!!!
Siły jeszcze są, ale ten napęd... to jest naprawdę masakra. Ponadto zaczynam się czuć głodna, a w kieszonce zero żelu już. Boję się, żeby nie odcięło mi prądu .
Pije więc może to pomoże. Mało piłam w czasie tego maratonu, niecały bidon. Niepotrzebnie dżwigalam ze sobą cały drugi, pełny bidon.
Jedziemy . I jeszcze jeden podjazd po kostce brukowej. Mocno pod górę , bo i tak młynek nie działa. Ludzie młynkują, ja na sredniej, mijam kilka osób. Niektórzy patrzą zdziwieni. Potem znowu las i zjazdy. Tu mam przewagę. Masa osób znowu schodzi.
Jakis kamienisty odcinek, jakis kibic krzyczy: nie tak szybko, tu są kamienie.
Myśle sobie: o co mu chodzi..? nie jadę tak szybko.
Na ostatnim bufecie chwytam w przelocie dwa wafle, bo w żołądku już pustka. No i mocno dalej.
"jeszcze trochę, jeszcze , dasz radę. Nie jest źle. przypomnij sobie jak tu walczyłaś w ub roku. teraz też się da".
Zjazd gdzie ustawieni sa panowie robiący zdjęcia. Ludzie schodzą. ja zjeżdżam.
Na ostatnim zjeździe widzę przed sobą dwie dziewczyny, w tym tę jedną wysoką, chyba z mojej kategorii. Schodzą, ja zjeżdzam, wiec dochodzę je bez problemu. Wpadamy na asfalt. Mocno pedałuję i jestem przez chwilę na czele. Niestety na moście przed Błoniami, zamiast na chodnik , wjeżdzam na jezdnię, przede mna auto, muszę zwolnić żeby nie wpaść wprost pod auto. Dziewczyny mi odjeżdzają, ale gonię.
Co z tego, kiedy końcówka na Błoniach w strasznym błocie. Siedzę "wysokiej" na kole, ale napęd zaczyna szaleć i nie pozwala na wiele.
Wpadam na metę kilka sekund za nią.
Jak się okazało potem była z mojej kategorii, gdybym ją „dopadała” byłabym 5.
Tego jednego mi żal. Bardzo. Może jednak pomimo niesprawnego napędu nie dałam z siebie wszystkiego?
Agnieszkę Sobczak zostawiam z tyłu, ale myślę, ze mogła mieć problemy z hamulcami, bo jest ode mnie lepsza.
Na mecie Paweł. Patrzy na mnie śmiejąc się i mówi: ja też tak wyglądam…?
No, tak dokładnie pewnie tak – smieje się.
Jakis fotograf robi mi zdjęcia. Przecieram oczy, strasznie bolą, pełno w nich błota.
Mówię do fotografa: ale ja nie płaczę…
Idę do auta i nie wiem co ze sobą zrobić… jestem tak brudna, jak nie byłam jeszcze nigdy. Rower cały czarny… Oczy czerwone jak u królika.
Stajemy do myjki z chłopakami z Mielca i stoimy chyba z godzinę. Trzęsiemy się z zimna. Mokre ciuchy… błeeeee…
Karcherem probujemy zmyc z siebie trochę błota. Potem jakies proby mycia wodą mineralną, mokrymi chusteczkami. No tak to jeszcze nie było w historii moich 4 letnich startów.
Rower myłam dzisiaj ponad dwie godziny. Czyściłam wszystko co się dało, nawet zaciski do kół.
Dostaje dziwnego smsa od Mirka. Pisze: no i co ? kicha?
Myślę sobie: cholera, cos nie tak pewnie w wynikach.. pewnie sprawdzał w sieci.
Więc idę do Czechów.
Podaje numer a oni: nie ma pani..
Ja: jak to nie ma? byłam na mecie.
Podaje im orientacyjny czas, nazwisko dziewczyny za którą przyjechałam. Znajdują mój numer na jakiejś kartce i mówią: ok., jest ok.
Jesteś 6.
Mówię: ale na dekoracji kto inny był 6.
Czech mówi: przepraszam..
Macham ręką i mówię: nieważne, ważne żeby w wynikach się zgadzało.
Bo ten wyścig daje mi 4 miejsce w generalce i po prostu jestem bardzo szczęsliwa.
Na mecie spotykam wielu znajomych między innymi Czarną Mambe, która mówi ze straciła klocki i to dośc wcześnie. Ale pomimo tego jakoś dojechała. Szacunek. Wiem co to znaczy 40 km jechac bez hamulców.
Potem spotykam Paulinę, ktora mowi: o jej ale masz oczy....
Krysia przyjeżdzą z giga, jest 2 , zaraz za Justyna Frączek. Wielki szacunek!
I tak Kraków, który miał być łatwy, szybki i przyjemny sprawia, że zapamietam go do końca zycia.
Naprawdę niełatwy to był maraton pomimo dość skąpego przewyższenia.
Powerade MTB Suzuki Marathon
Kraków 28 sierpnia 2010
Przewyższenie 1200 m, km 71
Miejsce w kategorii 6
Czas jazdy 4 h 42 min
Plan w tym roku był taki żeby Krakowa nie jechać.
Nie bardzo chciało mi się pokonywać po raz czwarty pod rząd tę samą dość płaską i niegórską trasę.
Dlatego też pojechałam do Murowanej Gośliny, niejako zamiast Krakowa.
Ale przeróżne moje perypetie sprawiły , że ani Murowana Goslina, ani Głuszyca ani tym bardziej Krynica to nie były szczególnie udane dla mnie występy.
Tak więc postanowiłam wystartować w Krakowie.
Jechałam bez szczególnych emocji i bez wielkiej radości, jaka towarzyszy mi przy gorskich edycjach.
Ale życie lubi zaskakiwać, a szczególnie pogoda, która stosunkowo łatwą trasę zamieniła w szkołę przetrwania.
Ale po kolei.
Prognozy były niestety bezlitosne. Będzie padać, padało w piątek. Pomimo tego pomyślałam: w Krakowie nigdy nie będzie tak jak w górach, nawet jak mocno popada, nie będzie takie błota.
Załozyłam więc na przód bulldoga, na tył pythona.
No tak.. python okazał się pomyłką:), ale i tak jakoś mimo wszystko dawał radę.
Kiedy dojechalismy do Krakowa jeszcze nie padało, ale czarne, ołowiane chmury wisiały nad miastem. Padać zaczęło dosyć szybko, a własciwie to lunęło.
Krysia w mojej przeciwdeszczowej kurtce przytwierdzała nam numery startowe i szykowała się do swojego startu na giga.
Ja póki co nie ruszłam się z auta. No ale w koncu trzeba było wyjść. Deszcz chwilowo przestać padać, by znowu zaatakować tych, którzy ruszali na giga.
Jeśli chodzi o mnie nawet się nie rozgrzałam.
Spotkałam kolegów z Mielca i stalismy pod drzewem, ale kiedy otworzyli sektory postanowilismy w nich stanąć, żeby nie przepychać się przez tłumy na pierwszym podjeździe.
Stalismy tak ok. 40 min, moknąc i marznąc, bo ciepło też nie było.
Od razu zdecydowałam, ze nie zakładam okularów ( mając w pamięci Gorlice), gdzie przez zachlapane okulary nie widziałam dosłownie nic.
Tym razem w kieszonce miałam smar, wiec jakoś byłam spokojniejsza o łańcuch. Naiwna kobieto...
No i w końcu start. Na Błoniach nigdy nie jest łatwo, bo wertepy dają w kość. Tym razem było bardzo trudno, duże błoto powodowało , że trzeba było włożyć masę siły, żeby w jakimś przyzwoitym tempie jechać.
Postanowiłam zacząć mocno, żeby zająć jakąs dobrą pozycję do ataku na pierwszym błotnistym podjeździe, gdzie było wiadomo, ze będą korki.
Bo trasa maratonu została zmieniona, jakby odwrócona, nie było podjazdu pod ZOO.
Początek asfaltem, potem wjazd do lasu i wiele osób już miało spore trudności z jazdą. Jechałam póki mogłam, potem schodzący z rowerów skutecznie uniemożliwiali jazdę.
Gdzieś w tym momencie wyprzedził mnie Robert, może i dobrze bo był dla mnie motywacją, żeby jechać mocniej:)
No i miałam go cały czas na oku.
A w lesie wszechogarniające błoto. Po prostu normalna błotna masakra.
Brak okularów sprawiał , że do oczu co rusz dostawało się błoto… Były momenty, ze naprawdę nic nie widziałam.
Deszcz padał cały czas. Przecierałam oczy nawet na zjazdach, co było dosyć niebezpieczne, ale nie było wyjścia.
W któryms momencie doszłam do Roberta i krzyknęłam: dawaj, dawaj jedziemy po lepszy wynik.
Było zimno, było błotno, ale jechało mi się dobrze, po prostu trudne warunki sprawiły, że miałam radość z tej jazdy. Jakoś tak ... zaczęła mi sie trasa w Krakowie podobać, w mysl zasady, im trudniej tym większa satysfakcja.
Niestety ok. 29 km łancuch zaczął zaciagać i wiedziałam już, że będą problemy.
Przystanęłam więc, akurat Robert był tuż za mną. Też się zatrzymał. Posmarowałam łancuch trochę. Pomogło na chwilę.
Potem kolejny podjazd terenowy, taki do zrobienia bez problemów, co z tego jak mój napęd odmawiał posłuszeństwa. Znowu postój… sięgam do kieszonki.. smaru nie ma. Kiedy mi wypadł? Nie wiem.
No i wtedy mój dobry humor nieco mnie opuścił…Wiedziałam już , ze cięzko będzie mi dalej jechać i marzenia o dobrym wyniku szlag trafi…
No ale jadę.. co robić.
Podjazd w lesie, muszę zejść…
Nagle ktoś mnie mija i krzyczy: cześć Iza…
Paweł z MPEC-u.
Pytam: masz smar?
Paweł: mam, poczekaj wjadę na górę to się zatrzymam.
Biorę smar, smaruję.
Paweł mówi: na dlugo nie pomoże.
Pomaga na chwilę.
Tam na tej górze mija mnie jakaś wysoka dziewczyna i jakos tak podświadomie czuję ze jest z mojej kategorii.
Jadę dalej. Błoto w oczach wciąż przeszkadza, ale siły jeszcze są.
Na bufecie zatrzymuję się , polewam wodą przerzutki , łancuch, wyciagam błoto z czego mogę i jadę dalej.
No przecież miał być dobry wynik, więc mocno się mobilizuję. "Dawaj , dawaj kobieto" – mówię do siebie.
Żeby tylko ten rower działał sprawniej. Marzenie pewnie wszystkich jadących...
Widzę ludzi hamujących butami.
„Aha, koniec klocków”. Co rusz z niepokojem dotykam swoich klamek. Żeby się tylko u mnie nie skonczyły.
Do mety coraz blizej, ale wciąż błotne sekwencje. Dobrze, że są asfaltowe odcinki, wtedy wrzucam blat i jadę ponad 30 km/h , ile sił w nogach, żeby chociaż na tym asfalcie nadrobić.
Gdzieś na ok. 15 km do mety , mija mnie dziewczyna. Wydaje mi się ze to Agnieszka Sobczak z mojej kategorii, no więc… ile sił w nogach za nią.
Agnieszka jest wyżej w generalce, i na kazdym maratonie lepsza ode mnie.
Nie daję jej odjechać, czuję swoją szansę. Mijam ją. Potem ona mnie, idzie mocno pod górę. Mam moment zwątpienia i myśle sobie: a jedź sobie…
Ale zaraz sama siebie strofuję: nie wolno tak myśleć kobieto, jedziemy, jedziemy.
Jakis podjazd, mój łancuch znowu zaczyna szaleć, przeklinam na głos, Agnieszka mnie mija.
Tym razem nie działający dobrze napęd okazał się moim sprzymierzeńcem. Wrzucam na te przełożenia , które działają ( twarde) i jadę. Mocno pod górę.
I tym razem ja mijam Agnieszkę i cały czas mocno się mobilizuję.
Zjazdy chociaż śliskie pokonuje pewnie. Jestem zadowolona, bo masa ludzi schodzi, a ja jadę. Jaka to przyjemność mijać schodzących na takich sliskich, niebezpiecznych zjazdach.
Na liczniku mam 62 km, wiec myslę: już niedaleko: jakieś 4 km.
I nagle tabliczka: 10 km do mety…
O nie!!!
Siły jeszcze są, ale ten napęd... to jest naprawdę masakra. Ponadto zaczynam się czuć głodna, a w kieszonce zero żelu już. Boję się, żeby nie odcięło mi prądu .
Pije więc może to pomoże. Mało piłam w czasie tego maratonu, niecały bidon. Niepotrzebnie dżwigalam ze sobą cały drugi, pełny bidon.
Jedziemy . I jeszcze jeden podjazd po kostce brukowej. Mocno pod górę , bo i tak młynek nie działa. Ludzie młynkują, ja na sredniej, mijam kilka osób. Niektórzy patrzą zdziwieni. Potem znowu las i zjazdy. Tu mam przewagę. Masa osób znowu schodzi.
Jakis kamienisty odcinek, jakis kibic krzyczy: nie tak szybko, tu są kamienie.
Myśle sobie: o co mu chodzi..? nie jadę tak szybko.
Na ostatnim bufecie chwytam w przelocie dwa wafle, bo w żołądku już pustka. No i mocno dalej.
"jeszcze trochę, jeszcze , dasz radę. Nie jest źle. przypomnij sobie jak tu walczyłaś w ub roku. teraz też się da".
Zjazd gdzie ustawieni sa panowie robiący zdjęcia. Ludzie schodzą. ja zjeżdżam.
Na ostatnim zjeździe widzę przed sobą dwie dziewczyny, w tym tę jedną wysoką, chyba z mojej kategorii. Schodzą, ja zjeżdzam, wiec dochodzę je bez problemu. Wpadamy na asfalt. Mocno pedałuję i jestem przez chwilę na czele. Niestety na moście przed Błoniami, zamiast na chodnik , wjeżdzam na jezdnię, przede mna auto, muszę zwolnić żeby nie wpaść wprost pod auto. Dziewczyny mi odjeżdzają, ale gonię.
Co z tego, kiedy końcówka na Błoniach w strasznym błocie. Siedzę "wysokiej" na kole, ale napęd zaczyna szaleć i nie pozwala na wiele.
Wpadam na metę kilka sekund za nią.
Jak się okazało potem była z mojej kategorii, gdybym ją „dopadała” byłabym 5.
Tego jednego mi żal. Bardzo. Może jednak pomimo niesprawnego napędu nie dałam z siebie wszystkiego?
Agnieszkę Sobczak zostawiam z tyłu, ale myślę, ze mogła mieć problemy z hamulcami, bo jest ode mnie lepsza.
Na mecie Paweł. Patrzy na mnie śmiejąc się i mówi: ja też tak wyglądam…?
No, tak dokładnie pewnie tak – smieje się.
Jakis fotograf robi mi zdjęcia. Przecieram oczy, strasznie bolą, pełno w nich błota.
Mówię do fotografa: ale ja nie płaczę…
Idę do auta i nie wiem co ze sobą zrobić… jestem tak brudna, jak nie byłam jeszcze nigdy. Rower cały czarny… Oczy czerwone jak u królika.
Stajemy do myjki z chłopakami z Mielca i stoimy chyba z godzinę. Trzęsiemy się z zimna. Mokre ciuchy… błeeeee…
Karcherem probujemy zmyc z siebie trochę błota. Potem jakies proby mycia wodą mineralną, mokrymi chusteczkami. No tak to jeszcze nie było w historii moich 4 letnich startów.
Rower myłam dzisiaj ponad dwie godziny. Czyściłam wszystko co się dało, nawet zaciski do kół.
Dostaje dziwnego smsa od Mirka. Pisze: no i co ? kicha?
Myślę sobie: cholera, cos nie tak pewnie w wynikach.. pewnie sprawdzał w sieci.
Więc idę do Czechów.
Podaje numer a oni: nie ma pani..
Ja: jak to nie ma? byłam na mecie.
Podaje im orientacyjny czas, nazwisko dziewczyny za którą przyjechałam. Znajdują mój numer na jakiejś kartce i mówią: ok., jest ok.
Jesteś 6.
Mówię: ale na dekoracji kto inny był 6.
Czech mówi: przepraszam..
Macham ręką i mówię: nieważne, ważne żeby w wynikach się zgadzało.
Bo ten wyścig daje mi 4 miejsce w generalce i po prostu jestem bardzo szczęsliwa.
Na mecie spotykam wielu znajomych między innymi Czarną Mambe, która mówi ze straciła klocki i to dośc wcześnie. Ale pomimo tego jakoś dojechała. Szacunek. Wiem co to znaczy 40 km jechac bez hamulców.
Potem spotykam Paulinę, ktora mowi: o jej ale masz oczy....
Krysia przyjeżdzą z giga, jest 2 , zaraz za Justyna Frączek. Wielki szacunek!
I tak Kraków, który miał być łatwy, szybki i przyjemny sprawia, że zapamietam go do końca zycia.
Naprawdę niełatwy to był maraton pomimo dość skąpego przewyższenia.
Trzy kobiety w drodze do mety© lemuriza1972
Kuracja w krakowskim SPA:)© lemuriza1972
trochę się biedak ubrudził:)© lemuriza1972
I jak to wszystko zmyć???© lemuriza1972
Kobieta na mecie:)© lemuriza1972
- DST 71.00km
- Teren 55.00km
- Czas 04:42
- VAVG 15.11km/h
- Podjazdy 1200m
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 28 sierpnia 2010
:)))))))))))
I już po.
ale jestem zadowolona:))))
Miejsce 6, w generalce 4.
Hm... nie chciało mi się jechać do Kowa, bo nudno, bo płasko, bo bez widoków.
No to pogoda postanowiła nam trasę urozmaić. Deszcz i błoto, błoto, błoto.
Ale pomimo tego do 30 km jechało mi sie rewelacyjnie.
Potem napęd zaczął szwankować, łancuch zaciągać. Pierwsze smarowanie.
Kiedy stanęłam na drugie, okazało się.. ze zgubiłam smar.
Poratował mnie kolega z Tarnowa.
Pomogło na chwilę. Potem zanowu to samo, wiec zmuszona byłam jechać na twardszych przełożeniach, co tylko wyszło mi na dobre, bo jechałam mocniej na podjazdach.
Zjazdy super, pomimo błotska, zero gleb, zero obrażeń, nawet jednego siniaczka.
Było świetnie, będzie co wspominać naprawdę.
Tylko tych km znowu jakoś wiecej, mój licznik pokazał 72.
nie wiem ile było w rzeczywistosci , pewnie 68, 70 bo mój licznik moze troche przekłamywać.
jestem strasznie zadowolona, jeszcze w tym sezonie nie jechało mi sie tak dobrze, pomimo tych kłopotów z napędem przez około połowę trasy.
4 miejsce w generalce będzie mi cięzko utrzymać, ale 5 jest bardzo realne.
ale jestem zadowolona:))))
Miejsce 6, w generalce 4.
Hm... nie chciało mi się jechać do Kowa, bo nudno, bo płasko, bo bez widoków.
No to pogoda postanowiła nam trasę urozmaić. Deszcz i błoto, błoto, błoto.
Ale pomimo tego do 30 km jechało mi sie rewelacyjnie.
Potem napęd zaczął szwankować, łancuch zaciągać. Pierwsze smarowanie.
Kiedy stanęłam na drugie, okazało się.. ze zgubiłam smar.
Poratował mnie kolega z Tarnowa.
Pomogło na chwilę. Potem zanowu to samo, wiec zmuszona byłam jechać na twardszych przełożeniach, co tylko wyszło mi na dobre, bo jechałam mocniej na podjazdach.
Zjazdy super, pomimo błotska, zero gleb, zero obrażeń, nawet jednego siniaczka.
Było świetnie, będzie co wspominać naprawdę.
Tylko tych km znowu jakoś wiecej, mój licznik pokazał 72.
nie wiem ile było w rzeczywistosci , pewnie 68, 70 bo mój licznik moze troche przekłamywać.
jestem strasznie zadowolona, jeszcze w tym sezonie nie jechało mi sie tak dobrze, pomimo tych kłopotów z napędem przez około połowę trasy.
4 miejsce w generalce będzie mi cięzko utrzymać, ale 5 jest bardzo realne.
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 27 sierpnia 2010
Protest
Taki sobie protest odbył się w Tarnowie.. przeciwko ścieżkom rowerowym w takim wydaniu, w jakim je sie u nas buduje.
a buduje się źle..
Tak, wiec pojechałam rano na tenże protest.
Potem było przygotowywanie roweru do maratonu.
Wymyłam, zmieniłam koło, nasmarowałam itd.
I powiedziałam Kateemkowi: bądź gotowy dziś do drogi, drogi, którą dobrze znasz...
Bo to będzie mój 4 maraton krakowski u GG.
ale potem uświadomiłam sobie, ze owszem , mój 4, ale Kateemka .. pierwszy.
Pada niestety i jutro też ma padać. trochę mam już dość maratonów w trudnych warunkach, ale jak trzeba będzie to sie przejedzie:).
Kraków to nie góry niestety.
No jest sporo przewyższenia mimo wszystko, mocno interwałowo, ale... nie ma tych widoków górskich itd.
Dlatego aż tak bardzo nie cieszy mnie ten maraton, no ale jadę, jadę i pozytywnie sie nastawiam. Mimo wszystko.
a buduje się źle..
Tak, wiec pojechałam rano na tenże protest.
Potem było przygotowywanie roweru do maratonu.
Wymyłam, zmieniłam koło, nasmarowałam itd.
I powiedziałam Kateemkowi: bądź gotowy dziś do drogi, drogi, którą dobrze znasz...
Bo to będzie mój 4 maraton krakowski u GG.
ale potem uświadomiłam sobie, ze owszem , mój 4, ale Kateemka .. pierwszy.
Pada niestety i jutro też ma padać. trochę mam już dość maratonów w trudnych warunkach, ale jak trzeba będzie to sie przejedzie:).
Kraków to nie góry niestety.
No jest sporo przewyższenia mimo wszystko, mocno interwałowo, ale... nie ma tych widoków górskich itd.
Dlatego aż tak bardzo nie cieszy mnie ten maraton, no ale jadę, jadę i pozytywnie sie nastawiam. Mimo wszystko.
- DST 13.00km
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 26 sierpnia 2010
Siemiechów czyli znowu góreczki
Wczoraj byłam z Agnieszką na ich działce...
Przecudne widoki, takie miejsce.. cóż.. prawdziwe miejsce do zycia na ziemi.
jeśli mieszkać poza miastem, to w takim miejscu. Z daleka od innych domów, w poblizu las i te przecudne widoki. Cały Beskid Sądecki jak na dłoni, Tatry i polskie i słowackie przy dobrej pogodzie...
Postanowiłam dzisiaj pojechać tam na rowerze. Ambitnie bo na Lubinkę przez Golgotę ( wybacz Karla, ale nie ma zdjęc). Tak więc pojechałam do Siemiechowa nieco okrężną drogą, ale plan był w tym tygodniu zaliczyć Golgotę, tak więc plan trzeba było zrealizować.
Założenie było takie żeby jechać spokojnie, ponieważ w sobotę maraton i tak więc jechałam spokojnie, na dośc lekkich przełożeniach.
Początek tradycyjnie , pod klasztor w Zglobicach, Zglobice, Koszyce, potem początek podjazdu asfaltem na Lubinkę, tam odbiłam do Dąbrówki Szczepanowskiej, wzdłuz Dunajca, kilkanaście km, a potem.. Golgota ( przy okazji "zmierzyłam" podjazd ma 1,5 km)
Dziwne... nie wyssała ze mnie sił jak to dawniej bywało. Może dlatego , że jechałam bardzo spokojniutko, na młyneczku od początku, nie szarpałam.
Widoki z Golgoty... jak to opisać...
Pieknych widoków w okolicy Tarnowa jest co niemiara, ale te z Golgoty z tych pieknych są najpiękniejsze.
Zakola Dunajca, góry, zieleń, Tarnów w dole... Można stać , patrzeć... i cieszyć się , że takie cuda dane nam jest oglądać.
Na skrzyżowaniu na Lubince pojechałam do góry na Wał. Stromy kawałek też na mlyneczku, chociaż w ub roku podjeżdzałam już na sredniej, ale było założenie - dzisiaj lekko - to było lekko.
No i podjazd na szczyt Wału.. nie jechałam do konca, ponieważ wczoraj zostałam przez Andrzeja poinstruuowana, że muszę tuż przed szczytem skręcić w lewo do lasu, zielonym szlakiem pieszym i czarnym rowerowym. Wówczas dojadę wprost do ich działki.
Hm.... nie jechałam nigdy w całości tamtędy, kiedys tylko zjechalismy do kamieniołomu, a potem wrócilismy.
a szkoda.
Piekny jest ten leśny kawałek.. taki trochę brzankowy.
Fajny podjazd terenowy i świetny zjazd, duzo dziur, kolein, jest gdzie poćwiczyć. A ja dzisiaj na pythonkach, wiec łatwo nie było, ale fajnie mi sie przejechało. przydał mi sie taki niespodziewany trening przed maratonem.
Naprawdę świetny leśny kawałek. Ile jeszcze jest takich nieodkrytych w okolicy?
Nęcą mnie niejednokrotnie te leśne drogi nieznane, ale sama boję się jednak w las jechać.. czasem mi się zdarza, ale nie zawsze mam odwagę. Przecież tak własnie odkryłam Dolinę Izy. Przepiekne miejsce.
No i rzeczywiście zielonym szlakiem dojechałam do działki Agnieszki, a tam.. zieleń, górki.. wiec usiadlam za polem kukurydzy i przez godzinę siedziałam patrząc na górki, wdychając zapachy...
ta cisza.. przerywana tylko cykaniem świerszczy.. albo szumem liści, slonce grzejące... i te GÓRY!
To jest jakiś cud natury GÓRY!!!
Siedziałam i myślałam: tak to jest własnie miejsce do zycia. Cudowne ( i słałam smsmy pełne zachwytu do siostry i znajomych).
Duzo bym dała za takie miejsce.
Miasto... Miasto jest tylko wygodne do mieszkania i nic więcej.
Tylko to ze sklepy, kina, lekarze pod nosem itd, ale miasto nie jest do życia.
Prawdziwe życie to tam gdzie Przyroda zagląda nam do okien.
Moja Babcia urodzona na wsi, mieszkająca w małym miasteczku, mająca swój dom i wielki ogród, bardzo rzadko przyjeżdzała do nas do miasta, tylko wtedy kiedy naprawdę musiała.
I kiedy tylko mogła siedziała na ławce pod blokiem, mówiła ze w mieszkaniu sie dusi. Nie rozumiałam jej wtedy. Nie lubiłam opuszczać miasta w wakacje i jeździć do niej.
Co ja bym dała teraz za wakacje w domu Babci, za ten ogród, za ten San nieopodal..
ale nie ma już Babci i nie ma jej ogrodu... i tych zapachów i jej jedynej na swiecie najlepszej na świecie zupy jarzynowej i .. ogórków kiszonych jedynych w swoim rodzaju i żadne nawet najlepsze maliny nie mają tego smaku co maliny Babci, i żadne papierówki nie są tak cholernie fajnie kwaśne...
Przecudne widoki, takie miejsce.. cóż.. prawdziwe miejsce do zycia na ziemi.
jeśli mieszkać poza miastem, to w takim miejscu. Z daleka od innych domów, w poblizu las i te przecudne widoki. Cały Beskid Sądecki jak na dłoni, Tatry i polskie i słowackie przy dobrej pogodzie...
Postanowiłam dzisiaj pojechać tam na rowerze. Ambitnie bo na Lubinkę przez Golgotę ( wybacz Karla, ale nie ma zdjęc). Tak więc pojechałam do Siemiechowa nieco okrężną drogą, ale plan był w tym tygodniu zaliczyć Golgotę, tak więc plan trzeba było zrealizować.
Założenie było takie żeby jechać spokojnie, ponieważ w sobotę maraton i tak więc jechałam spokojnie, na dośc lekkich przełożeniach.
Początek tradycyjnie , pod klasztor w Zglobicach, Zglobice, Koszyce, potem początek podjazdu asfaltem na Lubinkę, tam odbiłam do Dąbrówki Szczepanowskiej, wzdłuz Dunajca, kilkanaście km, a potem.. Golgota ( przy okazji "zmierzyłam" podjazd ma 1,5 km)
Dziwne... nie wyssała ze mnie sił jak to dawniej bywało. Może dlatego , że jechałam bardzo spokojniutko, na młyneczku od początku, nie szarpałam.
Widoki z Golgoty... jak to opisać...
Pieknych widoków w okolicy Tarnowa jest co niemiara, ale te z Golgoty z tych pieknych są najpiękniejsze.
Zakola Dunajca, góry, zieleń, Tarnów w dole... Można stać , patrzeć... i cieszyć się , że takie cuda dane nam jest oglądać.
Na skrzyżowaniu na Lubince pojechałam do góry na Wał. Stromy kawałek też na mlyneczku, chociaż w ub roku podjeżdzałam już na sredniej, ale było założenie - dzisiaj lekko - to było lekko.
No i podjazd na szczyt Wału.. nie jechałam do konca, ponieważ wczoraj zostałam przez Andrzeja poinstruuowana, że muszę tuż przed szczytem skręcić w lewo do lasu, zielonym szlakiem pieszym i czarnym rowerowym. Wówczas dojadę wprost do ich działki.
Hm.... nie jechałam nigdy w całości tamtędy, kiedys tylko zjechalismy do kamieniołomu, a potem wrócilismy.
a szkoda.
Piekny jest ten leśny kawałek.. taki trochę brzankowy.
Fajny podjazd terenowy i świetny zjazd, duzo dziur, kolein, jest gdzie poćwiczyć. A ja dzisiaj na pythonkach, wiec łatwo nie było, ale fajnie mi sie przejechało. przydał mi sie taki niespodziewany trening przed maratonem.
Naprawdę świetny leśny kawałek. Ile jeszcze jest takich nieodkrytych w okolicy?
Nęcą mnie niejednokrotnie te leśne drogi nieznane, ale sama boję się jednak w las jechać.. czasem mi się zdarza, ale nie zawsze mam odwagę. Przecież tak własnie odkryłam Dolinę Izy. Przepiekne miejsce.
No i rzeczywiście zielonym szlakiem dojechałam do działki Agnieszki, a tam.. zieleń, górki.. wiec usiadlam za polem kukurydzy i przez godzinę siedziałam patrząc na górki, wdychając zapachy...
ta cisza.. przerywana tylko cykaniem świerszczy.. albo szumem liści, slonce grzejące... i te GÓRY!
To jest jakiś cud natury GÓRY!!!
Siedziałam i myślałam: tak to jest własnie miejsce do zycia. Cudowne ( i słałam smsmy pełne zachwytu do siostry i znajomych).
Duzo bym dała za takie miejsce.
Miasto... Miasto jest tylko wygodne do mieszkania i nic więcej.
Tylko to ze sklepy, kina, lekarze pod nosem itd, ale miasto nie jest do życia.
Prawdziwe życie to tam gdzie Przyroda zagląda nam do okien.
Moja Babcia urodzona na wsi, mieszkająca w małym miasteczku, mająca swój dom i wielki ogród, bardzo rzadko przyjeżdzała do nas do miasta, tylko wtedy kiedy naprawdę musiała.
I kiedy tylko mogła siedziała na ławce pod blokiem, mówiła ze w mieszkaniu sie dusi. Nie rozumiałam jej wtedy. Nie lubiłam opuszczać miasta w wakacje i jeździć do niej.
Co ja bym dała teraz za wakacje w domu Babci, za ten ogród, za ten San nieopodal..
ale nie ma już Babci i nie ma jej ogrodu... i tych zapachów i jej jedynej na swiecie najlepszej na świecie zupy jarzynowej i .. ogórków kiszonych jedynych w swoim rodzaju i żadne nawet najlepsze maliny nie mają tego smaku co maliny Babci, i żadne papierówki nie są tak cholernie fajnie kwaśne...
- DST 58.00km
- Teren 4.00km
- Czas 02:57
- VAVG 19.66km/h
- VMAX 52.00km/h
- Temperatura 25.0°C
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 26 sierpnia 2010
Środa płasko:(
Najpierw do Mirka do sklepu. Po drodze do bankomatu, wiec przez miasto.. zgroza...
Haka mojego oryginalnego jeszcze nie ma , ale za to zamówiłam nowe buty. To była konieczność, bo w starych po maratonie w Gorlicach pojawiły sie dziury.
No a szmaciaki SixSixOne nadają się na treningi i nic wiecej, są za cięzkie i zbyt nasiąkają wodą, zeby jeździć w nich na maratony.
No więc jak dobrze pójdzie, bedę mieć nowe buty za jakiś tydzien:)
Czasu miałam mało, wieć po powrocie od Mirka pojechałam na płaską trasę.
Było to też spowodowane tym, ze zmieniłam łancuch w poniedziałek i trochę skakał mi na dwóch zebatkach.
Wiec chciałam go jeszcze trochę spasowąc i pojeździć szybko po płaskim na tych przełozeniach gdzie skacze. Chyba jest już ok, ale dzisiaj wybieram sie na dłuzszy trening to zobaczymy.
Cięzko sie jechało, okropny wiatr no i jazda po płaskim nie przynosi mi już wiele radości. Gdyby to byla jeszcze jakas nowa traska.. a tu Biała, Bobrowniki, łeg - Żabno- Radlów - Bobrowniki- Ostrów _ Moscice.
Srednia kiepska bo to siłowanie z wiatrem kosztowało mnie wiele
Wieczorem autem do Siemiechowa.. smiesznie... autem po moim treningowych ścieżkach. Jechalismy i myslałam : o tu sie cięzko podjeżdza:)
Sliczna ta działka mojej przyjaciółki. Piękna panorama na Beskid Sadecki i nie tylko, robiło sie coraz zimniej i z każdą minutą na horyzoncie przybywało gór bardziej skalistych.
Chyba tam dzisiaj pojade na rowerku. Juz sie cieszę na te górskie widoczki.
Szkoda, ze ten urlop taki krotki....
Jeszcze jutro.. sobota maraton, niedziela i .. koniec..
Haka mojego oryginalnego jeszcze nie ma , ale za to zamówiłam nowe buty. To była konieczność, bo w starych po maratonie w Gorlicach pojawiły sie dziury.
No a szmaciaki SixSixOne nadają się na treningi i nic wiecej, są za cięzkie i zbyt nasiąkają wodą, zeby jeździć w nich na maratony.
No więc jak dobrze pójdzie, bedę mieć nowe buty za jakiś tydzien:)
Czasu miałam mało, wieć po powrocie od Mirka pojechałam na płaską trasę.
Było to też spowodowane tym, ze zmieniłam łancuch w poniedziałek i trochę skakał mi na dwóch zebatkach.
Wiec chciałam go jeszcze trochę spasowąc i pojeździć szybko po płaskim na tych przełozeniach gdzie skacze. Chyba jest już ok, ale dzisiaj wybieram sie na dłuzszy trening to zobaczymy.
Cięzko sie jechało, okropny wiatr no i jazda po płaskim nie przynosi mi już wiele radości. Gdyby to byla jeszcze jakas nowa traska.. a tu Biała, Bobrowniki, łeg - Żabno- Radlów - Bobrowniki- Ostrów _ Moscice.
Srednia kiepska bo to siłowanie z wiatrem kosztowało mnie wiele
Wieczorem autem do Siemiechowa.. smiesznie... autem po moim treningowych ścieżkach. Jechalismy i myslałam : o tu sie cięzko podjeżdza:)
Sliczna ta działka mojej przyjaciółki. Piękna panorama na Beskid Sadecki i nie tylko, robiło sie coraz zimniej i z każdą minutą na horyzoncie przybywało gór bardziej skalistych.
Chyba tam dzisiaj pojade na rowerku. Juz sie cieszę na te górskie widoczki.
Szkoda, ze ten urlop taki krotki....
Jeszcze jutro.. sobota maraton, niedziela i .. koniec..
- DST 60.00km
- Czas 02:36
- VAVG 23.08km/h
- VMAX 37.00km/h
- Temperatura 24.0°C
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 24 sierpnia 2010
Górki znowu:)
Dzisiaj samotny wyjazd. Taki pt.. zdązyć przed deszczem… Cały dzień zbierały się deszczowe chmury, było parno.
Udało się. Zakonczyłam jazdę, zameldowałam się u mojej przyjaciółki, która akurat też ma urlop i .. zaczeło padać.
Dzisiaj było tak trochę na odwrót… Podjeżdzałam to co zwykle zjeżdzałam, albo zjeżdzałam to co zwykle podjeżdzam.
Zawsze myslałam o tym, żeby podjechać podjazd od Szczepanowic ( zwykle to zjeżdzamy), czyli podjazd przed szkołą obok kościoła. Dość stromo pod górę, na młyneczku:).
Wydawało mi się, ze ten asfalt jest dłuższy ale okazało się, ze to tylko 1 km. Potem zaczął się szutrowy podjazd lasem i też nie był tak długi jak mi się wydawało. Jakieś 3,5 km.
W środku lasu bieszczadzkie klimaty. Ścinka drzewa i nagle, dwa konie , furmanka, konie coś sobie podjadają, a pod furmanką spi zmęczony woźnica. Nie wiadomo tylko czym zmęczony . Pracą czy czymś innym?
Ponieważ podjazd okazał się krótszy niż spodziewałam, postanowiłam jeszcze na Wał podjechać. Przyszło mi też do głowy, żeby z Wału inaczej zjechać, więc pognałam czarnym szlakiem, częsciowo przez las, Łowczówek, Łowczów… cudne lasy, przepiękne widoki i zjazd do doliny Białej, a potem już do Pleśnej i przez Rzuchową, Koszyce do Tarnowa.
Tak jadąc przez te wsie pomyślałam, ze lubię te wiejskie klimaty. Że chciałabym mieszkać na wsi. Tyle pieknych domów ( tych drewnianych) po drodze. W tak pieknych miejscach, że dech zapiera.
Moja przyjaciółka kupiła działkę w terenach górkowatych . Będzie budować kiedyś w przyszłosci dom z bali, wiejski, sielski, anielski czyli klimaty takie jak lubimy.
Rystykalnie, przytulnie, kolorowo… sielsko.
Jak w serialu „Siedlisko”, jednym z moich ulubionych.
Takie miejsce na ziemi , gdzie zapuścić można korzenie, gdzie czas płynie inaczej.
A ona ( moja przyjaciółka) , będzie miała jeszcze górskie widoczki i Tatry przy dobrej pogodzie.
Też bym tak chciała, bo… czy pomimo najlepszych chęci stworzenia mieszkania z klimatem ( chyba mi się udało) można zapuścić korzenie w Tarnowie- Moscicach…
Gdzie pełno jest meneli wciąż pijanych, gdzie rano budzi mnie ( 4.30) podjeżdzające do sklepu miesnego auto ( trzask otwieranych drzwi), łomot przesuwanych po chodniku kontenerów….
A ja.. cóż.. górki lubię i kwiaty i zapachy, a tu nawet balkonu nie mam, tylko dwie doniczki z pieczołowicie hodowanymi : begonią żółtą, niecierpiekiem różowym, fioletowymi lobeliami i różowymi begoniami… I tyle:), ale dobre i to.
Przecież:)
Udało się. Zakonczyłam jazdę, zameldowałam się u mojej przyjaciółki, która akurat też ma urlop i .. zaczeło padać.
Dzisiaj było tak trochę na odwrót… Podjeżdzałam to co zwykle zjeżdzałam, albo zjeżdzałam to co zwykle podjeżdzam.
Zawsze myslałam o tym, żeby podjechać podjazd od Szczepanowic ( zwykle to zjeżdzamy), czyli podjazd przed szkołą obok kościoła. Dość stromo pod górę, na młyneczku:).
Wydawało mi się, ze ten asfalt jest dłuższy ale okazało się, ze to tylko 1 km. Potem zaczął się szutrowy podjazd lasem i też nie był tak długi jak mi się wydawało. Jakieś 3,5 km.
W środku lasu bieszczadzkie klimaty. Ścinka drzewa i nagle, dwa konie , furmanka, konie coś sobie podjadają, a pod furmanką spi zmęczony woźnica. Nie wiadomo tylko czym zmęczony . Pracą czy czymś innym?
Ponieważ podjazd okazał się krótszy niż spodziewałam, postanowiłam jeszcze na Wał podjechać. Przyszło mi też do głowy, żeby z Wału inaczej zjechać, więc pognałam czarnym szlakiem, częsciowo przez las, Łowczówek, Łowczów… cudne lasy, przepiękne widoki i zjazd do doliny Białej, a potem już do Pleśnej i przez Rzuchową, Koszyce do Tarnowa.
Tak jadąc przez te wsie pomyślałam, ze lubię te wiejskie klimaty. Że chciałabym mieszkać na wsi. Tyle pieknych domów ( tych drewnianych) po drodze. W tak pieknych miejscach, że dech zapiera.
Moja przyjaciółka kupiła działkę w terenach górkowatych . Będzie budować kiedyś w przyszłosci dom z bali, wiejski, sielski, anielski czyli klimaty takie jak lubimy.
Rystykalnie, przytulnie, kolorowo… sielsko.
Jak w serialu „Siedlisko”, jednym z moich ulubionych.
Takie miejsce na ziemi , gdzie zapuścić można korzenie, gdzie czas płynie inaczej.
A ona ( moja przyjaciółka) , będzie miała jeszcze górskie widoczki i Tatry przy dobrej pogodzie.
Też bym tak chciała, bo… czy pomimo najlepszych chęci stworzenia mieszkania z klimatem ( chyba mi się udało) można zapuścić korzenie w Tarnowie- Moscicach…
Gdzie pełno jest meneli wciąż pijanych, gdzie rano budzi mnie ( 4.30) podjeżdzające do sklepu miesnego auto ( trzask otwieranych drzwi), łomot przesuwanych po chodniku kontenerów….
A ja.. cóż.. górki lubię i kwiaty i zapachy, a tu nawet balkonu nie mam, tylko dwie doniczki z pieczołowicie hodowanymi : begonią żółtą, niecierpiekiem różowym, fioletowymi lobeliami i różowymi begoniami… I tyle:), ale dobre i to.
Przecież:)
Na Habalinie:)© lemuriza1972
Czchowskie górki:)© lemuriza1972
Jamna© lemuriza1972
W bacówce na Jamnej© lemuriza1972
- DST 49.00km
- Teren 10.00km
- Czas 02:22
- VAVG 20.70km/h
- VMAX 57.00km/h
- Temperatura 25.0°C
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 23 sierpnia 2010
Wyprawa na Jamną
I nadszedł urlop.
Chociaż krótki to bardzo długo oczekiwany:)
No i postanowiłam ( zanim się zaczął), że muszę uskutecznić jakąś wyprawę , długą i niespieszną, z podziwianiem widoków.
Żeby nie mysleć o czasach, przełożeniach, kolejnych podjazdach , tylko po prostu z głową wolną od treningowych założen , cieszyć się widokami, wjeżdzać na lżejszych przełozeniach i wolniej, wddychać zapachy, zatrzymywać się w wiejskich sklepach, na rynkach miasteczek, tam gdzie można zrobic jakieś ładne zdjęcie.
Celem stała się Jamna ( 530 m npm), jedno z piękniejszych miejsc w okolicach Tarnowa.
Jamna ma swój niepowtarzalny klimat , tutaj jest Dom św. Jacka, kosciół i Bacówka na Jamnej. Kto był tam chociaż raz na pewno będzie wracał. Ja wracam. jestem tam co najmniej 2, 3 razy w roku.
http://www.jamna.pl/
Ale na Jamną postanowiłam jechać tym razem inaczej. Nieco okrężoną drogą i troche bardziej asfaltową, ale koniecznie chciałam zaliczyć górę Habalinę ( 453 m npm) ( świetny podjazd od zapory w Czchowie).
Zaczęlismy tradycyjnie. Niebieskim szlakiem. W Zbylitowskiej Górze, cudem uniknelismy zderzenia z autem. Gośc wyjechał z zakrętu prosto na nas. Nie miałam gdzie uciekać , z prawej ogrodzenie, myslałam ze nie unikne tego zderzenia, ale kierowca wykonał manewr i ominął mnie o centymetry dosłownie.
Pojechalismy dalej. Przez las w Buczynie do niebieskiego szlaku nad Dunajcem.
Niestety. Tam porządki poosuwiskowe.
Musielismy zrobić niezły objazd żeby do szlaku w końcu dotrzeć. Potem do Zakliczyna cały czas wzdłuż Dunajca.
W Zakliczynie przyszedł czas na lody na Rynku, a potem ruszylismy dalej niebieskim szlakiem, fajnymi asfaltowymi, potem szutrowymi drogami przez pola, wioski… super. Przecudne widoki, zapachy, Dunajec, wzgorza.
No i jazda taka wycieczkowa, niespieszna. Ale fajnie!
Wreszcie dotarlismy do zapory w Czchowie i to trzeba się było zatrzymać żeby zrobić kilka fotek, bo naprawdę to jezioro wśród wzgórz.. robi wrażenie.
No a potem rozpoczęlismy jeden z gwoździ programu czyli podjazd na Habalinę.
To jest ( a raczej teraz mogę powiedzieć był) świetny podjazd. Szuterek jak na Jaworzynę, wśród lasów… momentami stromy.. przejechalismy.. nie wiem może jakis kilometr i nagle.. droga zupełnie urwana.. mimo to postanowiłam się jakoś przedostać bo stwierdziłam , że przecież dalej gdzieś droga musi być. No i była, ale szedł nią człowiek i powiedział zebysmy nie jechali dalej bo droga całkowicie w dalzej częsci urwana i nie przejedziemy. Objasnił nam jak się mamy dostać do Paleśnicy.
Pojechalismy.
Bardzo ostro pod górę. Tam znowu odpoczynek na zdjęcia, bo widoki zrobiły się cudne, znowu jezioro czchowskie przepiękne, wśród wzgórz.
Pojechalismy dalej. Niestety pomylilismy droge i było trochę przedzierania się przez błoto, krzaki a potem znowu w tył zwrot.
Ku mojemu zdziwieniu dotarlismy jednak do koncówki szutrowego podjazdu na Habalinę.
Było co podjężdżać:).
I znowu widoki nieziemskie. Pamietam, ze kiedyś była lepsza pogoda i Tatry jak na dłoni z Habaliny widziałam. Nie tym razem. Niestety:(
No i znowu długo pod górę, a potem w dół do Paleśnicy., gdzie zrobilismy przerwę w sklepie na uzupełnienie płynów.
Upał był b. duzy, nie wiem ale w czasie tej wycieczki wypiłam chyba z 4 bidony. Z Palesnicy na Jamną, ale niestety asfaltem:). bo przegapiłam drogę, która prowadziła do szutrowego podjazdu w lesie.
Ale podjazd i tak dał nam w kość, bo jest dosyć ostry a to słonce….I wreszcie Bacówka na Jamnej http://www.jamna.amu.edu.pl/
W Bacówce krótki odpoczynek ( lody i picie), potem jeszcze krótka wizyta na terenach Domu św. Jacka i zjazd w doł.
Na Jamną dotarlismy mając na licznikach 68 km, wiec postanowiłam , ze wracamy najkrótszą z możliwych dróg , bo i km w nogach i upał dało się odczuć.
Poza tym bałam się , ze lasem i terenem będę mieć problemy z trafieniem do Tarnowa.
Piekna wyprawa z prawdziwymi górskimi klimatami i zapachami.
Po drodze jeszcze krótka wizyta nad naszym pieknym, modrym Dunajcem.
Wstyd się przyznać ale to było moje pierwsze 100 km w tym roku.
Dawniej takie wyprawy to była "weekendowa codzienność".
Starty w maratonach,wszystko odmieniły i myslę, ze kiedys wyluzuję i po prostu dam sobie odpocząć od startów a skoncentruje się na wycieczkach.
Byłam w sobotę na spotkaniu klasowym ( z LO)
Siedziałam sobie ciuchutko, spokojnie, niewiele mówiłam, słuchałam.
Kolega, którego w ub roku spotkałam na Błonach po maratonie, powiedział zebym cos opowiedziała o rajdach jak to sie wyraził:). Powiedzialam: nie ma o czym opowiadać..
Bo pomyślałam: czy ktoś będzie chciał w ogóle mnie sluchać?
Czy ktoś zrozumie.. ze uwielbiam te górskie widoki i dlatego tak się morduje pod górę?
Że mam nogi posiniaczone i w bliznach, ze tytłam się w błocie, jade w deszczu, w upale…
Nie chciałam znowu się tłumaczyć: po co i dlaczego..
Bo może nikt by nie zrozumiał ze nie dla pieniedzy, ze jeszcze sporo dokładam.
A może by zrozumiał? Nie wiem…
Ale usłyszałam ( bo przecież wiadomo: bez męża, bez dzieci, to nie ma co robić… jeździ na rowerze): to co uciekłaś w sport?
Miałam ochotę wykrzyczeć: nie! Rany.. nie widziałas mnie 19 lat ale przecież wiesz, ze sport to było moje życie,. Zawsze. Siatkówka ( trenowanie), piłka nozna kibicowanie…
Nie uciekłam.. – chciałam krzyknąć- sport to nie jest ucieczka, to sposób na zycie….
Tak trudno to zrozumieć????
Gdybym miała męża i dzieci to też każda wyrwaną chwilę poświecałabym na sport.
Po prostu.
P.S Wieczorem będzie fotorelacja.
Czas jazdy jak na maratonie:). Mieszkam w pieknych okolicach.
Chociaż krótki to bardzo długo oczekiwany:)
No i postanowiłam ( zanim się zaczął), że muszę uskutecznić jakąś wyprawę , długą i niespieszną, z podziwianiem widoków.
Żeby nie mysleć o czasach, przełożeniach, kolejnych podjazdach , tylko po prostu z głową wolną od treningowych założen , cieszyć się widokami, wjeżdzać na lżejszych przełozeniach i wolniej, wddychać zapachy, zatrzymywać się w wiejskich sklepach, na rynkach miasteczek, tam gdzie można zrobic jakieś ładne zdjęcie.
Celem stała się Jamna ( 530 m npm), jedno z piękniejszych miejsc w okolicach Tarnowa.
Jamna ma swój niepowtarzalny klimat , tutaj jest Dom św. Jacka, kosciół i Bacówka na Jamnej. Kto był tam chociaż raz na pewno będzie wracał. Ja wracam. jestem tam co najmniej 2, 3 razy w roku.
http://www.jamna.pl/
Ale na Jamną postanowiłam jechać tym razem inaczej. Nieco okrężoną drogą i troche bardziej asfaltową, ale koniecznie chciałam zaliczyć górę Habalinę ( 453 m npm) ( świetny podjazd od zapory w Czchowie).
Zaczęlismy tradycyjnie. Niebieskim szlakiem. W Zbylitowskiej Górze, cudem uniknelismy zderzenia z autem. Gośc wyjechał z zakrętu prosto na nas. Nie miałam gdzie uciekać , z prawej ogrodzenie, myslałam ze nie unikne tego zderzenia, ale kierowca wykonał manewr i ominął mnie o centymetry dosłownie.
Pojechalismy dalej. Przez las w Buczynie do niebieskiego szlaku nad Dunajcem.
Niestety. Tam porządki poosuwiskowe.
Musielismy zrobić niezły objazd żeby do szlaku w końcu dotrzeć. Potem do Zakliczyna cały czas wzdłuż Dunajca.
W Zakliczynie przyszedł czas na lody na Rynku, a potem ruszylismy dalej niebieskim szlakiem, fajnymi asfaltowymi, potem szutrowymi drogami przez pola, wioski… super. Przecudne widoki, zapachy, Dunajec, wzgorza.
No i jazda taka wycieczkowa, niespieszna. Ale fajnie!
Wreszcie dotarlismy do zapory w Czchowie i to trzeba się było zatrzymać żeby zrobić kilka fotek, bo naprawdę to jezioro wśród wzgórz.. robi wrażenie.
No a potem rozpoczęlismy jeden z gwoździ programu czyli podjazd na Habalinę.
To jest ( a raczej teraz mogę powiedzieć był) świetny podjazd. Szuterek jak na Jaworzynę, wśród lasów… momentami stromy.. przejechalismy.. nie wiem może jakis kilometr i nagle.. droga zupełnie urwana.. mimo to postanowiłam się jakoś przedostać bo stwierdziłam , że przecież dalej gdzieś droga musi być. No i była, ale szedł nią człowiek i powiedział zebysmy nie jechali dalej bo droga całkowicie w dalzej częsci urwana i nie przejedziemy. Objasnił nam jak się mamy dostać do Paleśnicy.
Pojechalismy.
Bardzo ostro pod górę. Tam znowu odpoczynek na zdjęcia, bo widoki zrobiły się cudne, znowu jezioro czchowskie przepiękne, wśród wzgórz.
Pojechalismy dalej. Niestety pomylilismy droge i było trochę przedzierania się przez błoto, krzaki a potem znowu w tył zwrot.
Ku mojemu zdziwieniu dotarlismy jednak do koncówki szutrowego podjazdu na Habalinę.
Było co podjężdżać:).
I znowu widoki nieziemskie. Pamietam, ze kiedyś była lepsza pogoda i Tatry jak na dłoni z Habaliny widziałam. Nie tym razem. Niestety:(
No i znowu długo pod górę, a potem w dół do Paleśnicy., gdzie zrobilismy przerwę w sklepie na uzupełnienie płynów.
Upał był b. duzy, nie wiem ale w czasie tej wycieczki wypiłam chyba z 4 bidony. Z Palesnicy na Jamną, ale niestety asfaltem:). bo przegapiłam drogę, która prowadziła do szutrowego podjazdu w lesie.
Ale podjazd i tak dał nam w kość, bo jest dosyć ostry a to słonce….I wreszcie Bacówka na Jamnej http://www.jamna.amu.edu.pl/
W Bacówce krótki odpoczynek ( lody i picie), potem jeszcze krótka wizyta na terenach Domu św. Jacka i zjazd w doł.
Na Jamną dotarlismy mając na licznikach 68 km, wiec postanowiłam , ze wracamy najkrótszą z możliwych dróg , bo i km w nogach i upał dało się odczuć.
Poza tym bałam się , ze lasem i terenem będę mieć problemy z trafieniem do Tarnowa.
Piekna wyprawa z prawdziwymi górskimi klimatami i zapachami.
Po drodze jeszcze krótka wizyta nad naszym pieknym, modrym Dunajcem.
Wstyd się przyznać ale to było moje pierwsze 100 km w tym roku.
Dawniej takie wyprawy to była "weekendowa codzienność".
Starty w maratonach,wszystko odmieniły i myslę, ze kiedys wyluzuję i po prostu dam sobie odpocząć od startów a skoncentruje się na wycieczkach.
Byłam w sobotę na spotkaniu klasowym ( z LO)
Siedziałam sobie ciuchutko, spokojnie, niewiele mówiłam, słuchałam.
Kolega, którego w ub roku spotkałam na Błonach po maratonie, powiedział zebym cos opowiedziała o rajdach jak to sie wyraził:). Powiedzialam: nie ma o czym opowiadać..
Bo pomyślałam: czy ktoś będzie chciał w ogóle mnie sluchać?
Czy ktoś zrozumie.. ze uwielbiam te górskie widoki i dlatego tak się morduje pod górę?
Że mam nogi posiniaczone i w bliznach, ze tytłam się w błocie, jade w deszczu, w upale…
Nie chciałam znowu się tłumaczyć: po co i dlaczego..
Bo może nikt by nie zrozumiał ze nie dla pieniedzy, ze jeszcze sporo dokładam.
A może by zrozumiał? Nie wiem…
Ale usłyszałam ( bo przecież wiadomo: bez męża, bez dzieci, to nie ma co robić… jeździ na rowerze): to co uciekłaś w sport?
Miałam ochotę wykrzyczeć: nie! Rany.. nie widziałas mnie 19 lat ale przecież wiesz, ze sport to było moje życie,. Zawsze. Siatkówka ( trenowanie), piłka nozna kibicowanie…
Nie uciekłam.. – chciałam krzyknąć- sport to nie jest ucieczka, to sposób na zycie….
Tak trudno to zrozumieć????
Gdybym miała męża i dzieci to też każda wyrwaną chwilę poświecałabym na sport.
Po prostu.
P.S Wieczorem będzie fotorelacja.
Czas jazdy jak na maratonie:). Mieszkam w pieknych okolicach.
Dunajec© lemuriza1972
przed promem na Dunajcu© lemuriza1972
Jezioro Czchowskie w oddali© lemuriza1972
Czchów jezioro© lemuriza1972
Na Jamnej© lemuriza1972
Radość bo jestem na Jamnej:)© lemuriza1972
pod sklepem w Palesnicy© lemuriza1972
Nad pięknym modrym ... Dunajcem© lemuriza1972
widoki z Habaliny, w dole Dunajec© lemuriza1972
Widok na jezioro czchowskie z Habaliny© lemuriza1972
- DST 109.00km
- Teren 20.00km
- Czas 05:44
- VAVG 19.01km/h
- VMAX 57.00km/h
- Temperatura 35.0°C
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 22 sierpnia 2010
Mielec- Tarnów
Dzisiaj jeszcze dłużej:(
ale dzisiaj był potworny upał i lekko sie nie jechało.
W połowie trasy zaczął mnie strasznie boleć kregosłup. jednak jazda z plecakiem to nie na mój nie do konca zdrowy kręgosłup.
jak przyjechałam do domu to z ciekawości zważyłam plecak.
5,5 kg! no i wszystko jasne, dlatego tak bolał kregosłup.
ale myślę sobie... to chyba dobry trening z takim dodatkowym obciążeniem.
Mimo wszystko nie chciałabym wazyc 5 kg wiecej, albo mieć cięzszy o 5 kg rower.
Byłam wczoraj na spotkaniu klasowym z LO.
Dziewczyny powiedziały, ze jestem szczuplejsza niz byłam te 19 lat temu:).
pytały czy jakąś dietę stosuję.
Zaśmiałam się. Dieta? przecież ja jem bardzo dużo. nie ograniczam się w jedzeniu.
każdy trening czy maraton to tyle spalonych kalorii, ze o jakiś specjalnych dietach nie muszę mysleć.
Tras z Mielca niby płaska, ale jest kilka małych podjazdów. jeden to nawet taki ze mi predkosc spadła do 15 km/h.
w tym upale i z tym plecakiem wyjątkowo cieżko mi sie wjeżdzało.
I pomyślałam sobie: jak ja 3 lata temu objechałam trasę Krynica-Tarnów ( 90 km), wcale bynajmniej nie płaską z plecakiem znacznie cięzszym?
chyba sie starzeje, bo wtedy jakoś wiecej mocy było.
ale dzisiaj był potworny upał i lekko sie nie jechało.
W połowie trasy zaczął mnie strasznie boleć kregosłup. jednak jazda z plecakiem to nie na mój nie do konca zdrowy kręgosłup.
jak przyjechałam do domu to z ciekawości zważyłam plecak.
5,5 kg! no i wszystko jasne, dlatego tak bolał kregosłup.
ale myślę sobie... to chyba dobry trening z takim dodatkowym obciążeniem.
Mimo wszystko nie chciałabym wazyc 5 kg wiecej, albo mieć cięzszy o 5 kg rower.
Byłam wczoraj na spotkaniu klasowym z LO.
Dziewczyny powiedziały, ze jestem szczuplejsza niz byłam te 19 lat temu:).
pytały czy jakąś dietę stosuję.
Zaśmiałam się. Dieta? przecież ja jem bardzo dużo. nie ograniczam się w jedzeniu.
każdy trening czy maraton to tyle spalonych kalorii, ze o jakiś specjalnych dietach nie muszę mysleć.
Tras z Mielca niby płaska, ale jest kilka małych podjazdów. jeden to nawet taki ze mi predkosc spadła do 15 km/h.
w tym upale i z tym plecakiem wyjątkowo cieżko mi sie wjeżdzało.
I pomyślałam sobie: jak ja 3 lata temu objechałam trasę Krynica-Tarnów ( 90 km), wcale bynajmniej nie płaską z plecakiem znacznie cięzszym?
chyba sie starzeje, bo wtedy jakoś wiecej mocy było.
- DST 55.00km
- Czas 02:11
- VAVG 25.19km/h
- VMAX 36.00km/h
- Temperatura 35.0°C
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 22 sierpnia 2010
Tarnów-Mielec
Magnus dawno nie był ze mną w Mielcu. Trochę bałam sie nim jechac , bo on taki trochę zaniedbany, dawno nieserwisowany ( tyle ze ostatnio sie ulitowałam i go umyłam), ale dał radę.
Mnie nie jechało się szczególnie dobrze, stąd czas dosyć kiepski i co z a tym idzie średnia.
Jakoś tak noga nie podawała.
Może to plecak bardziej ciężki niż zwykle? a moze po prostu słabszy dzien.
zobaczymy jak będzie dzisiaj.
dzisiaj piękny dzien, mozna byłoby uskutecznić jakąś wyprawę fajną, no ale jestem w Mielcu. Za to jutr urlop, więc planuje jakąś wycieczkę.
Mnie nie jechało się szczególnie dobrze, stąd czas dosyć kiepski i co z a tym idzie średnia.
Jakoś tak noga nie podawała.
Może to plecak bardziej ciężki niż zwykle? a moze po prostu słabszy dzien.
zobaczymy jak będzie dzisiaj.
dzisiaj piękny dzien, mozna byłoby uskutecznić jakąś wyprawę fajną, no ale jestem w Mielcu. Za to jutr urlop, więc planuje jakąś wycieczkę.
- DST 55.00km
- Czas 02:08
- VAVG 25.78km/h
- VMAX 42.00km/h
- Temperatura 26.0°C
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze