Niedziela, 29 sierpnia 2010
Maraton błotny w Krakowie - relacja
Maraton nr 29
Powerade MTB Suzuki Marathon
Kraków 28 sierpnia 2010
Przewyższenie 1200 m, km 71
Miejsce w kategorii 6
Czas jazdy 4 h 42 min
Plan w tym roku był taki żeby Krakowa nie jechać.
Nie bardzo chciało mi się pokonywać po raz czwarty pod rząd tę samą dość płaską i niegórską trasę.
Dlatego też pojechałam do Murowanej Gośliny, niejako zamiast Krakowa.
Ale przeróżne moje perypetie sprawiły , że ani Murowana Goslina, ani Głuszyca ani tym bardziej Krynica to nie były szczególnie udane dla mnie występy.
Tak więc postanowiłam wystartować w Krakowie.
Jechałam bez szczególnych emocji i bez wielkiej radości, jaka towarzyszy mi przy gorskich edycjach.
Ale życie lubi zaskakiwać, a szczególnie pogoda, która stosunkowo łatwą trasę zamieniła w szkołę przetrwania.
Ale po kolei.
Prognozy były niestety bezlitosne. Będzie padać, padało w piątek. Pomimo tego pomyślałam: w Krakowie nigdy nie będzie tak jak w górach, nawet jak mocno popada, nie będzie takie błota.
Załozyłam więc na przód bulldoga, na tył pythona.
No tak.. python okazał się pomyłką:), ale i tak jakoś mimo wszystko dawał radę.
Kiedy dojechalismy do Krakowa jeszcze nie padało, ale czarne, ołowiane chmury wisiały nad miastem. Padać zaczęło dosyć szybko, a własciwie to lunęło.
Krysia w mojej przeciwdeszczowej kurtce przytwierdzała nam numery startowe i szykowała się do swojego startu na giga.
Ja póki co nie ruszłam się z auta. No ale w koncu trzeba było wyjść. Deszcz chwilowo przestać padać, by znowu zaatakować tych, którzy ruszali na giga.
Jeśli chodzi o mnie nawet się nie rozgrzałam.
Spotkałam kolegów z Mielca i stalismy pod drzewem, ale kiedy otworzyli sektory postanowilismy w nich stanąć, żeby nie przepychać się przez tłumy na pierwszym podjeździe.
Stalismy tak ok. 40 min, moknąc i marznąc, bo ciepło też nie było.
Od razu zdecydowałam, ze nie zakładam okularów ( mając w pamięci Gorlice), gdzie przez zachlapane okulary nie widziałam dosłownie nic.
Tym razem w kieszonce miałam smar, wiec jakoś byłam spokojniejsza o łańcuch. Naiwna kobieto...
No i w końcu start. Na Błoniach nigdy nie jest łatwo, bo wertepy dają w kość. Tym razem było bardzo trudno, duże błoto powodowało , że trzeba było włożyć masę siły, żeby w jakimś przyzwoitym tempie jechać.
Postanowiłam zacząć mocno, żeby zająć jakąs dobrą pozycję do ataku na pierwszym błotnistym podjeździe, gdzie było wiadomo, ze będą korki.
Bo trasa maratonu została zmieniona, jakby odwrócona, nie było podjazdu pod ZOO.
Początek asfaltem, potem wjazd do lasu i wiele osób już miało spore trudności z jazdą. Jechałam póki mogłam, potem schodzący z rowerów skutecznie uniemożliwiali jazdę.
Gdzieś w tym momencie wyprzedził mnie Robert, może i dobrze bo był dla mnie motywacją, żeby jechać mocniej:)
No i miałam go cały czas na oku.
A w lesie wszechogarniające błoto. Po prostu normalna błotna masakra.
Brak okularów sprawiał , że do oczu co rusz dostawało się błoto… Były momenty, ze naprawdę nic nie widziałam.
Deszcz padał cały czas. Przecierałam oczy nawet na zjazdach, co było dosyć niebezpieczne, ale nie było wyjścia.
W któryms momencie doszłam do Roberta i krzyknęłam: dawaj, dawaj jedziemy po lepszy wynik.
Było zimno, było błotno, ale jechało mi się dobrze, po prostu trudne warunki sprawiły, że miałam radość z tej jazdy. Jakoś tak ... zaczęła mi sie trasa w Krakowie podobać, w mysl zasady, im trudniej tym większa satysfakcja.
Niestety ok. 29 km łancuch zaczął zaciagać i wiedziałam już, że będą problemy.
Przystanęłam więc, akurat Robert był tuż za mną. Też się zatrzymał. Posmarowałam łancuch trochę. Pomogło na chwilę.
Potem kolejny podjazd terenowy, taki do zrobienia bez problemów, co z tego jak mój napęd odmawiał posłuszeństwa. Znowu postój… sięgam do kieszonki.. smaru nie ma. Kiedy mi wypadł? Nie wiem.
No i wtedy mój dobry humor nieco mnie opuścił…Wiedziałam już , ze cięzko będzie mi dalej jechać i marzenia o dobrym wyniku szlag trafi…
No ale jadę.. co robić.
Podjazd w lesie, muszę zejść…
Nagle ktoś mnie mija i krzyczy: cześć Iza…
Paweł z MPEC-u.
Pytam: masz smar?
Paweł: mam, poczekaj wjadę na górę to się zatrzymam.
Biorę smar, smaruję.
Paweł mówi: na dlugo nie pomoże.
Pomaga na chwilę.
Tam na tej górze mija mnie jakaś wysoka dziewczyna i jakos tak podświadomie czuję ze jest z mojej kategorii.
Jadę dalej. Błoto w oczach wciąż przeszkadza, ale siły jeszcze są.
Na bufecie zatrzymuję się , polewam wodą przerzutki , łancuch, wyciagam błoto z czego mogę i jadę dalej.
No przecież miał być dobry wynik, więc mocno się mobilizuję. "Dawaj , dawaj kobieto" – mówię do siebie.
Żeby tylko ten rower działał sprawniej. Marzenie pewnie wszystkich jadących...
Widzę ludzi hamujących butami.
„Aha, koniec klocków”. Co rusz z niepokojem dotykam swoich klamek. Żeby się tylko u mnie nie skonczyły.
Do mety coraz blizej, ale wciąż błotne sekwencje. Dobrze, że są asfaltowe odcinki, wtedy wrzucam blat i jadę ponad 30 km/h , ile sił w nogach, żeby chociaż na tym asfalcie nadrobić.
Gdzieś na ok. 15 km do mety , mija mnie dziewczyna. Wydaje mi się ze to Agnieszka Sobczak z mojej kategorii, no więc… ile sił w nogach za nią.
Agnieszka jest wyżej w generalce, i na kazdym maratonie lepsza ode mnie.
Nie daję jej odjechać, czuję swoją szansę. Mijam ją. Potem ona mnie, idzie mocno pod górę. Mam moment zwątpienia i myśle sobie: a jedź sobie…
Ale zaraz sama siebie strofuję: nie wolno tak myśleć kobieto, jedziemy, jedziemy.
Jakis podjazd, mój łancuch znowu zaczyna szaleć, przeklinam na głos, Agnieszka mnie mija.
Tym razem nie działający dobrze napęd okazał się moim sprzymierzeńcem. Wrzucam na te przełożenia , które działają ( twarde) i jadę. Mocno pod górę.
I tym razem ja mijam Agnieszkę i cały czas mocno się mobilizuję.
Zjazdy chociaż śliskie pokonuje pewnie. Jestem zadowolona, bo masa ludzi schodzi, a ja jadę. Jaka to przyjemność mijać schodzących na takich sliskich, niebezpiecznych zjazdach.
Na liczniku mam 62 km, wiec myslę: już niedaleko: jakieś 4 km.
I nagle tabliczka: 10 km do mety…
O nie!!!
Siły jeszcze są, ale ten napęd... to jest naprawdę masakra. Ponadto zaczynam się czuć głodna, a w kieszonce zero żelu już. Boję się, żeby nie odcięło mi prądu .
Pije więc może to pomoże. Mało piłam w czasie tego maratonu, niecały bidon. Niepotrzebnie dżwigalam ze sobą cały drugi, pełny bidon.
Jedziemy . I jeszcze jeden podjazd po kostce brukowej. Mocno pod górę , bo i tak młynek nie działa. Ludzie młynkują, ja na sredniej, mijam kilka osób. Niektórzy patrzą zdziwieni. Potem znowu las i zjazdy. Tu mam przewagę. Masa osób znowu schodzi.
Jakis kamienisty odcinek, jakis kibic krzyczy: nie tak szybko, tu są kamienie.
Myśle sobie: o co mu chodzi..? nie jadę tak szybko.
Na ostatnim bufecie chwytam w przelocie dwa wafle, bo w żołądku już pustka. No i mocno dalej.
"jeszcze trochę, jeszcze , dasz radę. Nie jest źle. przypomnij sobie jak tu walczyłaś w ub roku. teraz też się da".
Zjazd gdzie ustawieni sa panowie robiący zdjęcia. Ludzie schodzą. ja zjeżdżam.
Na ostatnim zjeździe widzę przed sobą dwie dziewczyny, w tym tę jedną wysoką, chyba z mojej kategorii. Schodzą, ja zjeżdzam, wiec dochodzę je bez problemu. Wpadamy na asfalt. Mocno pedałuję i jestem przez chwilę na czele. Niestety na moście przed Błoniami, zamiast na chodnik , wjeżdzam na jezdnię, przede mna auto, muszę zwolnić żeby nie wpaść wprost pod auto. Dziewczyny mi odjeżdzają, ale gonię.
Co z tego, kiedy końcówka na Błoniach w strasznym błocie. Siedzę "wysokiej" na kole, ale napęd zaczyna szaleć i nie pozwala na wiele.
Wpadam na metę kilka sekund za nią.
Jak się okazało potem była z mojej kategorii, gdybym ją „dopadała” byłabym 5.
Tego jednego mi żal. Bardzo. Może jednak pomimo niesprawnego napędu nie dałam z siebie wszystkiego?
Agnieszkę Sobczak zostawiam z tyłu, ale myślę, ze mogła mieć problemy z hamulcami, bo jest ode mnie lepsza.
Na mecie Paweł. Patrzy na mnie śmiejąc się i mówi: ja też tak wyglądam…?
No, tak dokładnie pewnie tak – smieje się.
Jakis fotograf robi mi zdjęcia. Przecieram oczy, strasznie bolą, pełno w nich błota.
Mówię do fotografa: ale ja nie płaczę…
Idę do auta i nie wiem co ze sobą zrobić… jestem tak brudna, jak nie byłam jeszcze nigdy. Rower cały czarny… Oczy czerwone jak u królika.
Stajemy do myjki z chłopakami z Mielca i stoimy chyba z godzinę. Trzęsiemy się z zimna. Mokre ciuchy… błeeeee…
Karcherem probujemy zmyc z siebie trochę błota. Potem jakies proby mycia wodą mineralną, mokrymi chusteczkami. No tak to jeszcze nie było w historii moich 4 letnich startów.
Rower myłam dzisiaj ponad dwie godziny. Czyściłam wszystko co się dało, nawet zaciski do kół.
Dostaje dziwnego smsa od Mirka. Pisze: no i co ? kicha?
Myślę sobie: cholera, cos nie tak pewnie w wynikach.. pewnie sprawdzał w sieci.
Więc idę do Czechów.
Podaje numer a oni: nie ma pani..
Ja: jak to nie ma? byłam na mecie.
Podaje im orientacyjny czas, nazwisko dziewczyny za którą przyjechałam. Znajdują mój numer na jakiejś kartce i mówią: ok., jest ok.
Jesteś 6.
Mówię: ale na dekoracji kto inny był 6.
Czech mówi: przepraszam..
Macham ręką i mówię: nieważne, ważne żeby w wynikach się zgadzało.
Bo ten wyścig daje mi 4 miejsce w generalce i po prostu jestem bardzo szczęsliwa.
Na mecie spotykam wielu znajomych między innymi Czarną Mambe, która mówi ze straciła klocki i to dośc wcześnie. Ale pomimo tego jakoś dojechała. Szacunek. Wiem co to znaczy 40 km jechac bez hamulców.
Potem spotykam Paulinę, ktora mowi: o jej ale masz oczy....
Krysia przyjeżdzą z giga, jest 2 , zaraz za Justyna Frączek. Wielki szacunek!
I tak Kraków, który miał być łatwy, szybki i przyjemny sprawia, że zapamietam go do końca zycia.
Naprawdę niełatwy to był maraton pomimo dość skąpego przewyższenia.
Powerade MTB Suzuki Marathon
Kraków 28 sierpnia 2010
Przewyższenie 1200 m, km 71
Miejsce w kategorii 6
Czas jazdy 4 h 42 min
Plan w tym roku był taki żeby Krakowa nie jechać.
Nie bardzo chciało mi się pokonywać po raz czwarty pod rząd tę samą dość płaską i niegórską trasę.
Dlatego też pojechałam do Murowanej Gośliny, niejako zamiast Krakowa.
Ale przeróżne moje perypetie sprawiły , że ani Murowana Goslina, ani Głuszyca ani tym bardziej Krynica to nie były szczególnie udane dla mnie występy.
Tak więc postanowiłam wystartować w Krakowie.
Jechałam bez szczególnych emocji i bez wielkiej radości, jaka towarzyszy mi przy gorskich edycjach.
Ale życie lubi zaskakiwać, a szczególnie pogoda, która stosunkowo łatwą trasę zamieniła w szkołę przetrwania.
Ale po kolei.
Prognozy były niestety bezlitosne. Będzie padać, padało w piątek. Pomimo tego pomyślałam: w Krakowie nigdy nie będzie tak jak w górach, nawet jak mocno popada, nie będzie takie błota.
Załozyłam więc na przód bulldoga, na tył pythona.
No tak.. python okazał się pomyłką:), ale i tak jakoś mimo wszystko dawał radę.
Kiedy dojechalismy do Krakowa jeszcze nie padało, ale czarne, ołowiane chmury wisiały nad miastem. Padać zaczęło dosyć szybko, a własciwie to lunęło.
Krysia w mojej przeciwdeszczowej kurtce przytwierdzała nam numery startowe i szykowała się do swojego startu na giga.
Ja póki co nie ruszłam się z auta. No ale w koncu trzeba było wyjść. Deszcz chwilowo przestać padać, by znowu zaatakować tych, którzy ruszali na giga.
Jeśli chodzi o mnie nawet się nie rozgrzałam.
Spotkałam kolegów z Mielca i stalismy pod drzewem, ale kiedy otworzyli sektory postanowilismy w nich stanąć, żeby nie przepychać się przez tłumy na pierwszym podjeździe.
Stalismy tak ok. 40 min, moknąc i marznąc, bo ciepło też nie było.
Od razu zdecydowałam, ze nie zakładam okularów ( mając w pamięci Gorlice), gdzie przez zachlapane okulary nie widziałam dosłownie nic.
Tym razem w kieszonce miałam smar, wiec jakoś byłam spokojniejsza o łańcuch. Naiwna kobieto...
No i w końcu start. Na Błoniach nigdy nie jest łatwo, bo wertepy dają w kość. Tym razem było bardzo trudno, duże błoto powodowało , że trzeba było włożyć masę siły, żeby w jakimś przyzwoitym tempie jechać.
Postanowiłam zacząć mocno, żeby zająć jakąs dobrą pozycję do ataku na pierwszym błotnistym podjeździe, gdzie było wiadomo, ze będą korki.
Bo trasa maratonu została zmieniona, jakby odwrócona, nie było podjazdu pod ZOO.
Początek asfaltem, potem wjazd do lasu i wiele osób już miało spore trudności z jazdą. Jechałam póki mogłam, potem schodzący z rowerów skutecznie uniemożliwiali jazdę.
Gdzieś w tym momencie wyprzedził mnie Robert, może i dobrze bo był dla mnie motywacją, żeby jechać mocniej:)
No i miałam go cały czas na oku.
A w lesie wszechogarniające błoto. Po prostu normalna błotna masakra.
Brak okularów sprawiał , że do oczu co rusz dostawało się błoto… Były momenty, ze naprawdę nic nie widziałam.
Deszcz padał cały czas. Przecierałam oczy nawet na zjazdach, co było dosyć niebezpieczne, ale nie było wyjścia.
W któryms momencie doszłam do Roberta i krzyknęłam: dawaj, dawaj jedziemy po lepszy wynik.
Było zimno, było błotno, ale jechało mi się dobrze, po prostu trudne warunki sprawiły, że miałam radość z tej jazdy. Jakoś tak ... zaczęła mi sie trasa w Krakowie podobać, w mysl zasady, im trudniej tym większa satysfakcja.
Niestety ok. 29 km łancuch zaczął zaciagać i wiedziałam już, że będą problemy.
Przystanęłam więc, akurat Robert był tuż za mną. Też się zatrzymał. Posmarowałam łancuch trochę. Pomogło na chwilę.
Potem kolejny podjazd terenowy, taki do zrobienia bez problemów, co z tego jak mój napęd odmawiał posłuszeństwa. Znowu postój… sięgam do kieszonki.. smaru nie ma. Kiedy mi wypadł? Nie wiem.
No i wtedy mój dobry humor nieco mnie opuścił…Wiedziałam już , ze cięzko będzie mi dalej jechać i marzenia o dobrym wyniku szlag trafi…
No ale jadę.. co robić.
Podjazd w lesie, muszę zejść…
Nagle ktoś mnie mija i krzyczy: cześć Iza…
Paweł z MPEC-u.
Pytam: masz smar?
Paweł: mam, poczekaj wjadę na górę to się zatrzymam.
Biorę smar, smaruję.
Paweł mówi: na dlugo nie pomoże.
Pomaga na chwilę.
Tam na tej górze mija mnie jakaś wysoka dziewczyna i jakos tak podświadomie czuję ze jest z mojej kategorii.
Jadę dalej. Błoto w oczach wciąż przeszkadza, ale siły jeszcze są.
Na bufecie zatrzymuję się , polewam wodą przerzutki , łancuch, wyciagam błoto z czego mogę i jadę dalej.
No przecież miał być dobry wynik, więc mocno się mobilizuję. "Dawaj , dawaj kobieto" – mówię do siebie.
Żeby tylko ten rower działał sprawniej. Marzenie pewnie wszystkich jadących...
Widzę ludzi hamujących butami.
„Aha, koniec klocków”. Co rusz z niepokojem dotykam swoich klamek. Żeby się tylko u mnie nie skonczyły.
Do mety coraz blizej, ale wciąż błotne sekwencje. Dobrze, że są asfaltowe odcinki, wtedy wrzucam blat i jadę ponad 30 km/h , ile sił w nogach, żeby chociaż na tym asfalcie nadrobić.
Gdzieś na ok. 15 km do mety , mija mnie dziewczyna. Wydaje mi się ze to Agnieszka Sobczak z mojej kategorii, no więc… ile sił w nogach za nią.
Agnieszka jest wyżej w generalce, i na kazdym maratonie lepsza ode mnie.
Nie daję jej odjechać, czuję swoją szansę. Mijam ją. Potem ona mnie, idzie mocno pod górę. Mam moment zwątpienia i myśle sobie: a jedź sobie…
Ale zaraz sama siebie strofuję: nie wolno tak myśleć kobieto, jedziemy, jedziemy.
Jakis podjazd, mój łancuch znowu zaczyna szaleć, przeklinam na głos, Agnieszka mnie mija.
Tym razem nie działający dobrze napęd okazał się moim sprzymierzeńcem. Wrzucam na te przełożenia , które działają ( twarde) i jadę. Mocno pod górę.
I tym razem ja mijam Agnieszkę i cały czas mocno się mobilizuję.
Zjazdy chociaż śliskie pokonuje pewnie. Jestem zadowolona, bo masa ludzi schodzi, a ja jadę. Jaka to przyjemność mijać schodzących na takich sliskich, niebezpiecznych zjazdach.
Na liczniku mam 62 km, wiec myslę: już niedaleko: jakieś 4 km.
I nagle tabliczka: 10 km do mety…
O nie!!!
Siły jeszcze są, ale ten napęd... to jest naprawdę masakra. Ponadto zaczynam się czuć głodna, a w kieszonce zero żelu już. Boję się, żeby nie odcięło mi prądu .
Pije więc może to pomoże. Mało piłam w czasie tego maratonu, niecały bidon. Niepotrzebnie dżwigalam ze sobą cały drugi, pełny bidon.
Jedziemy . I jeszcze jeden podjazd po kostce brukowej. Mocno pod górę , bo i tak młynek nie działa. Ludzie młynkują, ja na sredniej, mijam kilka osób. Niektórzy patrzą zdziwieni. Potem znowu las i zjazdy. Tu mam przewagę. Masa osób znowu schodzi.
Jakis kamienisty odcinek, jakis kibic krzyczy: nie tak szybko, tu są kamienie.
Myśle sobie: o co mu chodzi..? nie jadę tak szybko.
Na ostatnim bufecie chwytam w przelocie dwa wafle, bo w żołądku już pustka. No i mocno dalej.
"jeszcze trochę, jeszcze , dasz radę. Nie jest źle. przypomnij sobie jak tu walczyłaś w ub roku. teraz też się da".
Zjazd gdzie ustawieni sa panowie robiący zdjęcia. Ludzie schodzą. ja zjeżdżam.
Na ostatnim zjeździe widzę przed sobą dwie dziewczyny, w tym tę jedną wysoką, chyba z mojej kategorii. Schodzą, ja zjeżdzam, wiec dochodzę je bez problemu. Wpadamy na asfalt. Mocno pedałuję i jestem przez chwilę na czele. Niestety na moście przed Błoniami, zamiast na chodnik , wjeżdzam na jezdnię, przede mna auto, muszę zwolnić żeby nie wpaść wprost pod auto. Dziewczyny mi odjeżdzają, ale gonię.
Co z tego, kiedy końcówka na Błoniach w strasznym błocie. Siedzę "wysokiej" na kole, ale napęd zaczyna szaleć i nie pozwala na wiele.
Wpadam na metę kilka sekund za nią.
Jak się okazało potem była z mojej kategorii, gdybym ją „dopadała” byłabym 5.
Tego jednego mi żal. Bardzo. Może jednak pomimo niesprawnego napędu nie dałam z siebie wszystkiego?
Agnieszkę Sobczak zostawiam z tyłu, ale myślę, ze mogła mieć problemy z hamulcami, bo jest ode mnie lepsza.
Na mecie Paweł. Patrzy na mnie śmiejąc się i mówi: ja też tak wyglądam…?
No, tak dokładnie pewnie tak – smieje się.
Jakis fotograf robi mi zdjęcia. Przecieram oczy, strasznie bolą, pełno w nich błota.
Mówię do fotografa: ale ja nie płaczę…
Idę do auta i nie wiem co ze sobą zrobić… jestem tak brudna, jak nie byłam jeszcze nigdy. Rower cały czarny… Oczy czerwone jak u królika.
Stajemy do myjki z chłopakami z Mielca i stoimy chyba z godzinę. Trzęsiemy się z zimna. Mokre ciuchy… błeeeee…
Karcherem probujemy zmyc z siebie trochę błota. Potem jakies proby mycia wodą mineralną, mokrymi chusteczkami. No tak to jeszcze nie było w historii moich 4 letnich startów.
Rower myłam dzisiaj ponad dwie godziny. Czyściłam wszystko co się dało, nawet zaciski do kół.
Dostaje dziwnego smsa od Mirka. Pisze: no i co ? kicha?
Myślę sobie: cholera, cos nie tak pewnie w wynikach.. pewnie sprawdzał w sieci.
Więc idę do Czechów.
Podaje numer a oni: nie ma pani..
Ja: jak to nie ma? byłam na mecie.
Podaje im orientacyjny czas, nazwisko dziewczyny za którą przyjechałam. Znajdują mój numer na jakiejś kartce i mówią: ok., jest ok.
Jesteś 6.
Mówię: ale na dekoracji kto inny był 6.
Czech mówi: przepraszam..
Macham ręką i mówię: nieważne, ważne żeby w wynikach się zgadzało.
Bo ten wyścig daje mi 4 miejsce w generalce i po prostu jestem bardzo szczęsliwa.
Na mecie spotykam wielu znajomych między innymi Czarną Mambe, która mówi ze straciła klocki i to dośc wcześnie. Ale pomimo tego jakoś dojechała. Szacunek. Wiem co to znaczy 40 km jechac bez hamulców.
Potem spotykam Paulinę, ktora mowi: o jej ale masz oczy....
Krysia przyjeżdzą z giga, jest 2 , zaraz za Justyna Frączek. Wielki szacunek!
I tak Kraków, który miał być łatwy, szybki i przyjemny sprawia, że zapamietam go do końca zycia.
Naprawdę niełatwy to był maraton pomimo dość skąpego przewyższenia.
Trzy kobiety w drodze do mety© lemuriza1972
Kuracja w krakowskim SPA:)© lemuriza1972
trochę się biedak ubrudził:)© lemuriza1972
I jak to wszystko zmyć???© lemuriza1972
Kobieta na mecie:)© lemuriza1972
- DST 71.00km
- Teren 55.00km
- Czas 04:42
- VAVG 15.11km/h
- Podjazdy 1200m
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Gratulacje Iza :)
Po tej krakowskiej relacji doszedłem do wniosku: jesteś dzielna ! :)
JPbike - 16:45 wtorek, 31 sierpnia 2010 | linkuj
Po tej krakowskiej relacji doszedłem do wniosku: jesteś dzielna ! :)
JPbike - 16:45 wtorek, 31 sierpnia 2010 | linkuj
Również gratuluję 6 miejsca, a łatwo nie było w takich warunkach. Życzę utrzymania tego 4 miejsca w generalce!
Kraków pokazał się z zupełnie innej strony niż zwykłe, taki maraton trzeba przejechać, bo tego opisać się nie da.
Pozdrawiam. noddi - 20:44 poniedziałek, 30 sierpnia 2010 | linkuj
Kraków pokazał się z zupełnie innej strony niż zwykłe, taki maraton trzeba przejechać, bo tego opisać się nie da.
Pozdrawiam. noddi - 20:44 poniedziałek, 30 sierpnia 2010 | linkuj
no trochę tego błotka wywieźliśmy z Krakowa ;) ładnie pojechałaś, gratulacje ! Krysia mnie gdzieś mykła na trasie, nawet nie wiem kiedy ;)
pozdrawiam AdAmUsO - 10:21 poniedziałek, 30 sierpnia 2010 | linkuj
pozdrawiam AdAmUsO - 10:21 poniedziałek, 30 sierpnia 2010 | linkuj
Szczerze podziwiam za samozaparcie i gratuluję!
gojda - 08:00 poniedziałek, 30 sierpnia 2010 | linkuj
Na ucho powiem ci, że Agnieszka złapała gumę na 5 km prze metą.
Gratuluje wyniku. MAMBA - 21:34 niedziela, 29 sierpnia 2010 | linkuj
Gratuluje wyniku. MAMBA - 21:34 niedziela, 29 sierpnia 2010 | linkuj
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!