Wpisy archiwalne w miesiącu
Wrzesień, 2016
Dystans całkowity: | 467.00 km (w terenie 92.00 km; 19.70%) |
Czas w ruchu: | 25:40 |
Średnia prędkość: | 18.19 km/h |
Liczba aktywności: | 9 |
Średnio na aktywność: | 51.89 km i 2h 51m |
Więcej statystyk |
Wtorek, 27 września 2016
Góry
Ostatni, drugi dzień zaległego urlopu.
Zaczyna się żółty szlak pieszy © Iza
Trochę pod górę i takie widoki © Iza
Od razu radość © Iza
Widoki © Iza
Widoki, widoki © Iza
Coraz bardziej szczęśliwa © Iza
Pięknie © Iza
I dalej pięknie © Iza
Szczęśliwa bardzo © Iza
Na szlaku © Iza
Coraz więcej przestrzeni © Iza
Coraz bardziej jesiennie © Iza
Kolory © Iza
Ot taka roślinność © Iza
Zbliżam się do Rytra © Iza
Rytro w dole © Iza
Raz jeszcze Rytro © Iza
Szczęśliwa bo wszystko zgodnie z planem © Iza
Już w Rytrze © Iza
Już w Rytrze 2 © Iza
Ostatnie widoki © Izag"/>
Baszta w Rytrze © Iza
A wczoraj spotkanie z Filipem Springerem w tarnowskim BWA. Rzecz jasna spotkanie w związku z książką „Miasto Archipelag”, której to Tarnów jest jednym z miast-bohaterów.
Czy można było go wykorzystać lepiej? Chyba nie.
Według mnie nie. Nieco spontanicznie wsiadłam we wtorek do pociągu relacji Kraków-Krynica i pojechałam w góry. Tym górom, czyli Beskidowi Sądeckiemu nadałam miano gór przydomowych. To ciekawe, bo podobną odległość mam np. w Beskid Niski (tak w granicach 80-100 km). No tak, ale to chyba dlatego, że wiele mnie z nimi łączy. Rytro, VII kl. podstawówki.. to tutaj mieszkałyśmy z koleżankami siatkarkami, kiedy rozgrywałyśmy mistrzostwa makroregionu. 25 lat temu w Rytrze byłam na studenckim obozie siatkarskim. To z Piwnicznej po raz pierwszy poszłam na dłuższą górską wycieczkę (to było całkiem niedawno, jakiś 2009r.). To tutaj po raz pierwszy przekonałam się do czego służy rower górski (mój pierwszy rok przygody z góralem i wjazd na Jaworzynę), to tutaj „zaliczyłam” na nogach wiele szlaków, to wreszcie tutaj zaliczyłam kilka soczystych maratonów MTB (dzisiaj idąc myślałam o tym jakie to były cudowne wyścigi, jakie epickie.. ile w tym było radości, bólu, wysiłku). Patrzyłam pod nogi, na kamienie, korzenie i uśmiechałam się na wspomnienie siebie z tamtych maratonów. Byłam bardzo szczęśliwa przejeżdżając trasy w Piwnicznej, Szczawnicy, Krynicy. Czytałam kiedyś książkę pt Dzika droga (potem był film). Książka była oparta na faktach, bohaterka nie mając doświadczenia w górach, wybrała się w drogę. Wybrała się w drogę w całkiem spore góry, jedynym z najdłuższych szlaków na świecie. Sama. Nie dla sławy, nie dla oklasków, ale taki sposób wybrała sobie na wyleczenie się z traumy. Czytając książkę zastanawiałam się jak to jest możliwe, że fizycznie dała radę, ale przede wszystkim jak znalazła odwagę. Bo ja się nieco bałam. Wybrałam sobie szlak łączony (najpierw żółty z Piwnicznej do Przełęczy Bukowina), potem czerwony przez Cyrlę do Rytra. Nigdy tamtędy nie szłam, ba nigdy sama nie szłam żadnym szlakiem. Więc trochę się bałam, że pobłądzę, albo, ze spotkam jakiegoś dzikiego zwierza. Pomyślałam jednak: Iza, sama jeździć po lasach na rowerze… będzie ok. I poszłam. Nie żałowałam już po pierwszych kilkuset metrach, kiedy podeszłam do góry, a w dole zobaczyłam Piwniczną, Poprad i góry. Kolory jesieni… Zaczyna się robić kolorowo i jest tak pięknie, że dech zapiera, a dusza aż krzyczy z radości. Chciało mi się fruwać z radości! Dosłownie. Cisza, spokój (na odcinku Piwniczna- Przełęcz Bukowina czyli na od. 7 km), nie spotkałam żywej duszy. Następne 7 km. to 9 osób. Zapachy lasu, zapachy jesieni, wrzosy, czerwieniejące krzaki jagód, słoneczne polany. Słońce i góry. I ta cisza… i ten spokój! Jak ja jutro „poradzę” sobie z miastem? Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Było po prostu CUDOWNIE. Góry dają mi siłę. Nie wyobrażam sobie życia bez nich.
Początek "drogi" © Iza
Według mnie nie. Nieco spontanicznie wsiadłam we wtorek do pociągu relacji Kraków-Krynica i pojechałam w góry. Tym górom, czyli Beskidowi Sądeckiemu nadałam miano gór przydomowych. To ciekawe, bo podobną odległość mam np. w Beskid Niski (tak w granicach 80-100 km). No tak, ale to chyba dlatego, że wiele mnie z nimi łączy. Rytro, VII kl. podstawówki.. to tutaj mieszkałyśmy z koleżankami siatkarkami, kiedy rozgrywałyśmy mistrzostwa makroregionu. 25 lat temu w Rytrze byłam na studenckim obozie siatkarskim. To z Piwnicznej po raz pierwszy poszłam na dłuższą górską wycieczkę (to było całkiem niedawno, jakiś 2009r.). To tutaj po raz pierwszy przekonałam się do czego służy rower górski (mój pierwszy rok przygody z góralem i wjazd na Jaworzynę), to tutaj „zaliczyłam” na nogach wiele szlaków, to wreszcie tutaj zaliczyłam kilka soczystych maratonów MTB (dzisiaj idąc myślałam o tym jakie to były cudowne wyścigi, jakie epickie.. ile w tym było radości, bólu, wysiłku). Patrzyłam pod nogi, na kamienie, korzenie i uśmiechałam się na wspomnienie siebie z tamtych maratonów. Byłam bardzo szczęśliwa przejeżdżając trasy w Piwnicznej, Szczawnicy, Krynicy. Czytałam kiedyś książkę pt Dzika droga (potem był film). Książka była oparta na faktach, bohaterka nie mając doświadczenia w górach, wybrała się w drogę. Wybrała się w drogę w całkiem spore góry, jedynym z najdłuższych szlaków na świecie. Sama. Nie dla sławy, nie dla oklasków, ale taki sposób wybrała sobie na wyleczenie się z traumy. Czytając książkę zastanawiałam się jak to jest możliwe, że fizycznie dała radę, ale przede wszystkim jak znalazła odwagę. Bo ja się nieco bałam. Wybrałam sobie szlak łączony (najpierw żółty z Piwnicznej do Przełęczy Bukowina), potem czerwony przez Cyrlę do Rytra. Nigdy tamtędy nie szłam, ba nigdy sama nie szłam żadnym szlakiem. Więc trochę się bałam, że pobłądzę, albo, ze spotkam jakiegoś dzikiego zwierza. Pomyślałam jednak: Iza, sama jeździć po lasach na rowerze… będzie ok. I poszłam. Nie żałowałam już po pierwszych kilkuset metrach, kiedy podeszłam do góry, a w dole zobaczyłam Piwniczną, Poprad i góry. Kolory jesieni… Zaczyna się robić kolorowo i jest tak pięknie, że dech zapiera, a dusza aż krzyczy z radości. Chciało mi się fruwać z radości! Dosłownie. Cisza, spokój (na odcinku Piwniczna- Przełęcz Bukowina czyli na od. 7 km), nie spotkałam żywej duszy. Następne 7 km. to 9 osób. Zapachy lasu, zapachy jesieni, wrzosy, czerwieniejące krzaki jagód, słoneczne polany. Słońce i góry. I ta cisza… i ten spokój! Jak ja jutro „poradzę” sobie z miastem? Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Było po prostu CUDOWNIE. Góry dają mi siłę. Nie wyobrażam sobie życia bez nich.
Zaczyna się żółty szlak pieszy © Iza
Trochę pod górę i takie widoki © Iza
Od razu radość © Iza
Widoki © Iza
Widoki, widoki © Iza
Coraz bardziej szczęśliwa © Iza
Pięknie © Iza
I dalej pięknie © Iza
Szczęśliwa bardzo © Iza
Na szlaku © Iza
Coraz więcej przestrzeni © Iza
Coraz bardziej jesiennie © Iza
Kolory © Iza
Ot taka roślinność © Iza
Zbliżam się do Rytra © Iza
Rytro w dole © Iza
Raz jeszcze Rytro © Iza
Szczęśliwa bo wszystko zgodnie z planem © Iza
Już w Rytrze © Iza
Już w Rytrze 2 © Iza
Ostatnie widoki © Izag"/>
Baszta w Rytrze © Iza
A wczoraj spotkanie z Filipem Springerem w tarnowskim BWA. Rzecz jasna spotkanie w związku z książką „Miasto Archipelag”, której to Tarnów jest jednym z miast-bohaterów.
Powiedział Filip Springer, że zaletą małych miast, tym co się mu w nich podoba, to to, że wychodząc „na miasto” zawsze się kogoś spotka.
No to chyba prawda. Ja dzisiaj spacerując po Tarnowie po pracy, w oczekiwaniu na spotkanie z ulubionym autorem spotkałam kolegę znajomego „ z roweru”.
Powiedział też, że małe miasta mają tę zaletę, że da się w nich w miarę szybko dojechać z jednego końca na drugi, a nawet jak się człowiek uprze to dojść.
I że mieszkańcy małych miast nie doceniają tego.
Ma rację. Ja co prawda, przez remonty wracam teraz do domu pół godziny, ale gdybym się uparła doszłabym – mam 7 km.
Padło też stwierdzenie, że miasto tworzą ludzie.
I to prawda. W jednym z rozdziałów książki wyczytałam hasło, którym posługują się aktywiści z Zamościa.
„ W Zamościu nic się nie dzieje? A co zrobiłeś żeby się działo?”.
No właśnie.. w miejsce Zamościa proszę sobie wpisać Tarnów, Mielec, każde inne miasto, którego mieszkańcy często zwykli narzekać, że nic się nie dzieje (z czym ja absolutnie się nie zgadzam) i zapytać samego siebie co zrobiło się żeby było inaczej.
Zapytany przez kogoś w którym z opisywanych w książce miast, chciałby mieszkać, Springer odpowiedział:
- W Przemyślu i w Bielsku. Dlaczego? Bo są piękne i pięknie położone.
(Bielska nie znam, co do Przemyśla absolutnie się zgadzam).
Zapytany o Tarnów, odpowiedział szczerze:
- Są miejsca w Tarnowie bardzo piękne, ale i są bardzo brzydkie.
I z tym, jako element napływowy więc patrzący może trochę bardziej obiektywnie też się zgadzam.
Powiedział, że ludzi przy takich miastach jak Przemyśl, Bielsko, Wałbrzych, „trzyma” położenie, bo np. wsiadają na rower i po pół godzinie są w górach.
Pomyślałam: o rany, on nie był chyba nawet na Marcince, o Lubince już nie wspomnę.
Tak więc powiedziałam: że ja stąd też nie wyjadę, po wsiadam na rower i po pół godzinie jestem w górkach.
A na koniec prośba… Ośmielam się po raz drugi w tym roku zwrócić do Was o pomoc. Tym razem pomocy potrzebuje moja przyjaciółka z dawnych lat. I jej mąż. Magdę poznałam kiedy miałam 15 lat, grałyśmy w jednej drużynie w siatkówkę. Potem nasze drogi się rozeszły, Magda wyjechała za granicę. Przeszła swoje. Wczesne macierzyństwo i bardzo trudne małżeństwo zakończone rozwodem. Po wielu latach mieszkając już w USA Magda poznała Alesia, który został jej mężem. Niedługo potem zachorowała na nowotwór złośliwy i stoczyła walkę o swoje życie. Wygrała, ale efektem ubocznym tej walki był koniec marzeń o wspólnym dziecku. Magda jest pielęgniarką i z tego co „widzę” oddaną całym sercem swojemu zawodowi, który traktuje jak misję. Alesia nie znam, ale od lat słyszę od Magdy jaki to dobry, poczciwy facet i ja jej wierzę. Nie jest bowiem osobą, która wychwalałaby kogoś pod niebiosa, gdyby na to nie zasłużył. Niestety przeżywają teraz kolejny dramat, Aleś uległ bardzo poważnemu wypadkowi, przeszedł skomplikowane operacje. Problem polega nie tylko na tym, że zapewne będzie potrzeba dużo pieniędzy na rehabilitację, ale pieniądze potrzebne są już teraz, ponieważ w USA ubezpieczenie wygląda zupełnie inaczej niż u nas, i pokrywa ok.20% leczenia. Magda więc musi prosić o pomoc, bo sama absolutnie nie da sobie rady. Ważna jest każda złotówka, a właściwie każdy dolar. Tutaj jest link, w który należy kliknąć jeśli zdecydujecie się na pomoc. Liczę na Wasze wielkie serca. I z góry w imieniu swoim Magdy i Alesia, dziękuję. Oni zasługują na to, żeby dalej cieszyć się sobą. Płatność powinna być zrobiona kartą, bo za przelew do USA, trzeba słono płacić. Jeśli chodzi o kartę to mam taką informację przynajmniej z mojego banku, że jest to bezpłatne. https://www.gofundme.com/aleskrestarecovery
A na koniec prośba… Ośmielam się po raz drugi w tym roku zwrócić do Was o pomoc. Tym razem pomocy potrzebuje moja przyjaciółka z dawnych lat. I jej mąż. Magdę poznałam kiedy miałam 15 lat, grałyśmy w jednej drużynie w siatkówkę. Potem nasze drogi się rozeszły, Magda wyjechała za granicę. Przeszła swoje. Wczesne macierzyństwo i bardzo trudne małżeństwo zakończone rozwodem. Po wielu latach mieszkając już w USA Magda poznała Alesia, który został jej mężem. Niedługo potem zachorowała na nowotwór złośliwy i stoczyła walkę o swoje życie. Wygrała, ale efektem ubocznym tej walki był koniec marzeń o wspólnym dziecku. Magda jest pielęgniarką i z tego co „widzę” oddaną całym sercem swojemu zawodowi, który traktuje jak misję. Alesia nie znam, ale od lat słyszę od Magdy jaki to dobry, poczciwy facet i ja jej wierzę. Nie jest bowiem osobą, która wychwalałaby kogoś pod niebiosa, gdyby na to nie zasłużył. Niestety przeżywają teraz kolejny dramat, Aleś uległ bardzo poważnemu wypadkowi, przeszedł skomplikowane operacje. Problem polega nie tylko na tym, że zapewne będzie potrzeba dużo pieniędzy na rehabilitację, ale pieniądze potrzebne są już teraz, ponieważ w USA ubezpieczenie wygląda zupełnie inaczej niż u nas, i pokrywa ok.20% leczenia. Magda więc musi prosić o pomoc, bo sama absolutnie nie da sobie rady. Ważna jest każda złotówka, a właściwie każdy dolar. Tutaj jest link, w który należy kliknąć jeśli zdecydujecie się na pomoc. Liczę na Wasze wielkie serca. I z góry w imieniu swoim Magdy i Alesia, dziękuję. Oni zasługują na to, żeby dalej cieszyć się sobą. Płatność powinna być zrobiona kartą, bo za przelew do USA, trzeba słono płacić. Jeśli chodzi o kartę to mam taką informację przynajmniej z mojego banku, że jest to bezpłatne. https://www.gofundme.com/aleskrestarecovery
- Aktywność Wędrówka
Poniedziałek, 26 września 2016
Urlop
Dwa dni (zaległego z ub.roku) długo wyczekiwanego urlopu.
Przeczekałam poranną mgłę. Z domu „wygonił” mnie sąsiad remontujący swoje mieszkanie, z miasta „wygonił” mnie poniedziałkowy ruch (wyjeżdżałam z ulgą).
Trzeba było rozruszać zakwaszone nogi. Wiedziałam jednak, że nic wielkiego nie wytrzymają, więc zdecydowałam się dzisiaj „zdradzić” tereny około lubinkowe i pojechałam tam gdzie bywam zdecydowanie rzadziej, ale też bardzo lubię jeździć, bo są to miejsca wyjątkowe. Tak więc do Wojnicza, a stamtąd do Lasu Milowskiego.
Dla niezorientowanych - można tam dotrzeć na dwa sposoby. Ja polecam zdecydowanie niebieski szlak pieszy (to jest wersja trudniejsza), ale zdecydowanie bardziej mtbowska i bardziej widokowa (przy dobrej pogodzie w Jaworsku można dojrzeć Tatry). Można też pojechać zielonym szlakiem rowerowym (obydwa można zacząć wjeżdżając w uliczkę za kościołem w prawo, niby jest zakaz skrętu, ale szkal rowerowy tam jest, ot kuriozum), ale wtedy omija się niestety Jaworsko, a podjazd do miejsca zwanego Wolnica w Lesie Milowskim jest szeroki, szutrowy i nie budzi tyle emocji co niebieski pieszy. Potem można sobie niebieskim pojechać dalej do Melsztyna, ale to już dłuższa trasa. Ja w Lesie Milowskim skierowałam się na czarny pieszy szlak w kierunku Panieńskiej Góry. Uwielbiam Las Milowski, uwielbiam Las na Panieńskiej. Klimat tych lasów i niezliczone możliwości, widoki po drodze ( jadąc czarnym pieszym szlakiem tuż przed podjazdem na Panieńską Górę mamy piękny widok na górki i Dunajec). Las na Panieńskiej to miejsce wyjątkowe, nie bez przyczyny jest tam Rezerwat Przyrody. Podobno w maju pełno w nim storczyków (mnie nigdy nie udało się zobaczyć). Pojechałam na szczyt Panieńskiej, tam są pozostałości po zamku. Dawno tam nie byłam, a to też wyjątkowe miejsce. Kiedy się zna legendę związaną z Panieńską, to zupełnie inaczej patrzy się na to miejsce. Zjazd niebieskim szlakiem pieszym w kierunku Wielkiej Wsi zawsze budzi emocje, nie jest ekstremalnie trudny, ale nie jest też super lajtowy, zwłaszcza po deszczu (glina). Wiem o tym doskonale bo dwa upadki tam zaliczyłam kiedyś, w tym jeden b.poważny, bark bolał mnie po nim jakieś 3 miesiące. Słońce, klimaty już jesienne, sarna buszująca w malinach, jakieś ptaszysko w lesie, zapachy, cisza, bliskość przyrody – to sprawia, że znika zły humor. Polecam.
Panieńska Góra (326 m) – najdalej na wschód wysunięte wzniesienie Pogórza Wiśnickiego. Znajduje się na terenie Gminy Wojnicz w miejscowości Wielkiej Wsi w województwie małopolskim. Jest całkowicie porośnięte lasem. Na szczyt prowadzi niebieski szlak turystyczny rozpoczynający się na rynku w Wojniczu, można jednak wejść na niego w Wielkiej Wsi na szosie, u podnóży Panieńskiej Góry. Z Panieńską Górą związana jest ciekawa legenda. Jej akcja odbywa się w drugiej połowie XI wieku. Ówczesny król Polski, Bolesław Śmiały zorganizował z swoimi rycerzami wyprawę do Kijowa, aby wesprzeć swojego krewniaka walczącego tam o władzę. W czasie trwającej dwa lata wyprawy żony niektórych rycerzy zdradziły swoich mężów. Ci, gdy dowiedzieli się o tym potajemnie opuścili oddział, by ukarać swoje żony. Król zaocznie skazał na śmierć zarówno dezerterów, jak i ich niewierne żony. Te wraz z kochankami schroniły się na trudno dostępnej górze i tutaj walczyły o swoje życie. Zostały jednak pokonane przez żołnierzy Bolesława i ukarane. Górę, na której walczyły od tej pory nazwano Panieńską Gorą[3]. Szczyt Panieńskiej Góry ma obronny charakter i zostało to docenione. W XIV wieku wzniesiono na nim obronny zamek Trzewlin, który istniał do XVII wieku. Zachował się z niego tylko fragment fundamentów muru oraz fosa [3].
Przeczekałam poranną mgłę. Z domu „wygonił” mnie sąsiad remontujący swoje mieszkanie, z miasta „wygonił” mnie poniedziałkowy ruch (wyjeżdżałam z ulgą).
Trzeba było rozruszać zakwaszone nogi. Wiedziałam jednak, że nic wielkiego nie wytrzymają, więc zdecydowałam się dzisiaj „zdradzić” tereny około lubinkowe i pojechałam tam gdzie bywam zdecydowanie rzadziej, ale też bardzo lubię jeździć, bo są to miejsca wyjątkowe. Tak więc do Wojnicza, a stamtąd do Lasu Milowskiego.
Dla niezorientowanych - można tam dotrzeć na dwa sposoby. Ja polecam zdecydowanie niebieski szlak pieszy (to jest wersja trudniejsza), ale zdecydowanie bardziej mtbowska i bardziej widokowa (przy dobrej pogodzie w Jaworsku można dojrzeć Tatry). Można też pojechać zielonym szlakiem rowerowym (obydwa można zacząć wjeżdżając w uliczkę za kościołem w prawo, niby jest zakaz skrętu, ale szkal rowerowy tam jest, ot kuriozum), ale wtedy omija się niestety Jaworsko, a podjazd do miejsca zwanego Wolnica w Lesie Milowskim jest szeroki, szutrowy i nie budzi tyle emocji co niebieski pieszy. Potem można sobie niebieskim pojechać dalej do Melsztyna, ale to już dłuższa trasa. Ja w Lesie Milowskim skierowałam się na czarny pieszy szlak w kierunku Panieńskiej Góry. Uwielbiam Las Milowski, uwielbiam Las na Panieńskiej. Klimat tych lasów i niezliczone możliwości, widoki po drodze ( jadąc czarnym pieszym szlakiem tuż przed podjazdem na Panieńską Górę mamy piękny widok na górki i Dunajec). Las na Panieńskiej to miejsce wyjątkowe, nie bez przyczyny jest tam Rezerwat Przyrody. Podobno w maju pełno w nim storczyków (mnie nigdy nie udało się zobaczyć). Pojechałam na szczyt Panieńskiej, tam są pozostałości po zamku. Dawno tam nie byłam, a to też wyjątkowe miejsce. Kiedy się zna legendę związaną z Panieńską, to zupełnie inaczej patrzy się na to miejsce. Zjazd niebieskim szlakiem pieszym w kierunku Wielkiej Wsi zawsze budzi emocje, nie jest ekstremalnie trudny, ale nie jest też super lajtowy, zwłaszcza po deszczu (glina). Wiem o tym doskonale bo dwa upadki tam zaliczyłam kiedyś, w tym jeden b.poważny, bark bolał mnie po nim jakieś 3 miesiące. Słońce, klimaty już jesienne, sarna buszująca w malinach, jakieś ptaszysko w lesie, zapachy, cisza, bliskość przyrody – to sprawia, że znika zły humor. Polecam.
Panieńska Góra (326 m) – najdalej na wschód wysunięte wzniesienie Pogórza Wiśnickiego. Znajduje się na terenie Gminy Wojnicz w miejscowości Wielkiej Wsi w województwie małopolskim. Jest całkowicie porośnięte lasem. Na szczyt prowadzi niebieski szlak turystyczny rozpoczynający się na rynku w Wojniczu, można jednak wejść na niego w Wielkiej Wsi na szosie, u podnóży Panieńskiej Góry. Z Panieńską Górą związana jest ciekawa legenda. Jej akcja odbywa się w drugiej połowie XI wieku. Ówczesny król Polski, Bolesław Śmiały zorganizował z swoimi rycerzami wyprawę do Kijowa, aby wesprzeć swojego krewniaka walczącego tam o władzę. W czasie trwającej dwa lata wyprawy żony niektórych rycerzy zdradziły swoich mężów. Ci, gdy dowiedzieli się o tym potajemnie opuścili oddział, by ukarać swoje żony. Król zaocznie skazał na śmierć zarówno dezerterów, jak i ich niewierne żony. Te wraz z kochankami schroniły się na trudno dostępnej górze i tutaj walczyły o swoje życie. Zostały jednak pokonane przez żołnierzy Bolesława i ukarane. Górę, na której walczyły od tej pory nazwano Panieńską Gorą[3]. Szczyt Panieńskiej Góry ma obronny charakter i zostało to docenione. W XIV wieku wzniesiono na nim obronny zamek Trzewlin, który istniał do XVII wieku. Zachował się z niego tylko fragment fundamentów muru oraz fosa [3].
Jesiennie © Iza
Po drodze © Iza
Czarny pieszy szlak © Iza
Widoki © Iza
Na tle pozostałości po zamku © Iza
Rezerwat Przyrody © Iza
"zamek" © Iza
W drodze na zamek © Iza
Pozostałości po zamku © Iza
A na koniec o książce (dawno chyba nie było o książkach, chociaż ja wciąż czytam i mam nadzieję, że nigdy nie przestanę).
„ Jakie Malcom ma powody do zmartwień?, pytał JB, kiedy ich przyjaciel się czymś trapił, ale Jude wiedział: Malcom się martwił, ponieważ żyć znaczy martwić się. Życie jest przerażające, nieprzewidywalne. Nawet pieniądze nie uodpornią na to Malcoma całkowicie. Życie i jemu się przydarzy, i będzie mu musiał odpowiedzieć, tak jak reszta z nich”.
„Małe życie” Hanya Yanagihara
Czytam i często płaczę. Ktoś zapyta: po co więc czytać takie książki, które doprowadzają do takiego stanu? Odpowiedź dla mnie jest prosta. Życie to przebywanie z ludźmi, a żeby z nimi przebywać, trzeba mieć zdolność do empatii, żeby mieć zdolność do empatii według mnie konieczna jest pewna wiedza. Inaczej stać nas tylko na powiedzenie: bardzo ci współczuję.. I na tym się kończy, bo zwyczajnie, nie jesteśmy w stanie wejść w skórę drugiego człowieka, jeśli podobnej sytuacji w życiu nie przeżyliśmy. Nie jesteśmy w stanie uruchomić wyobraźni. Kiedy czytam taką książkę jak „Małe życie” jestem w tej empatii o krok bliżej, niż gdybym nie czytała. To dla mnie ważne. To mądra książka. Co chwilę wyłapuję takie „perełki” jak te zdania powyżej. To książka o empatii, przyjaźni, miłości i traumie determinującej całe życie. 800 stron wielkich emocji! Warto.
- DST 48.00km
- Teren 12.00km
- Czas 02:35
- VAVG 18.58km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 25 września 2016
Cergowa
„ Ilekroć jestem w Dukli, zawsze coś się dzieje” – napisał Andrzej Stasiuk w „Dukli”.
To może wobec tego Dukla coś takiego w sobie ma, że jeśli ją odwiedzisz zawsze coś się dzieje? Nie tylko u Stasiuka? Bo ja tak mam - byłam w Dukli czwarty raz (trzy poprzednie to były maratony), zawsze COŚ się działo.
Nie inaczej było dzisiaj (rozbiłam telefon… z hukiem upadł na asfalt u podnóża Cergowej), a jakieś 3 godziny przed dojściem do celu złapał nas solidny deszcz, lekka burza, potem pobłądziliśmy na szlaku, a na koniec „dopadła” na słynna beskidoniska glina i zejście do Dukli było przeżyciem nieco ekstremalnym.
„ No więc Dukla. Dziwne miasteczko z którego już nie ma dokąd pojechać, dalej jest tylko Słowacja, a jeszcze dalej Bieszczady, lecz po drodze diabeł jak litanię powtarza swoje „dobranoc” i nic z rzeczy ważnych się nie przydarza, nic tylko kruche domy przycupnięte przy szosie…” – znowu Stasiuk. A więc Dukla.
Na ogół pewnie senna, dzisiaj sobotnia, ożywiona. Targ. Taki niespotykany np. w Tarnowie. Tak wiejsko-miejski. Wiklinowe koszyki, używane ciuchy, warzywa, wielkie wory ziemniaków. Ja takie targi pamiętam z Rudnika. Chodziłam na nie z Babcią, kiedy chciała kupić kury, albo świnkę. Pamiętam do dzisiaj małe świnki, które sprzedający trzymali w lnianych workach, a ja delikatnie dotykałam, próbując dotknąć ryjka. Wzruszały mnie te małe świnki. Więc znowu tutaj jestem. Wróciłam. Ukochany Beskid Niski. Ten klimat…. „ Szosa to wznosi się i opada i za każdym wzniesieniem Cergowa wynurza się nad powierzchnię pejzażu coraz wyżej i wyżej. Przypomina szczyt, który chce się przewrócić. Jej północny stok jest niezwykle stromy, podczas gdy inne zbocza opadają łagodnie i po beskidzku. Góra wygląda jakby pełzła ku północy, wlokąc za sobą ciężkie, rozlazłe ciało jak jakaś foka albo człowiek, który pełznie na łokciach”. Weszliśmy z Agnieszką i Tomkiem, dzisiaj na Cergową. Potem poszliśmy dalej: Pustelnia św. Jana z Dukli, Chyrowa i do Dukli. Kawał solidnej trasy. Przepiękne, monumentalnie buki, zieleń bardzo soczysta momentami, cisza i spokój jak w żadnych innych górach, a deszcz wzmógł zapach lasu i butwiejących liści. Salamandra plamista spotkana po drodze i dwa domy w głębokim lesie, a raczej ich pozostałości. Jakaś historia kryje się za tymi ruinami. Ciekawe jaka? Popatrzcie jaka piękna jest Cergowa…
To może wobec tego Dukla coś takiego w sobie ma, że jeśli ją odwiedzisz zawsze coś się dzieje? Nie tylko u Stasiuka? Bo ja tak mam - byłam w Dukli czwarty raz (trzy poprzednie to były maratony), zawsze COŚ się działo.
Nie inaczej było dzisiaj (rozbiłam telefon… z hukiem upadł na asfalt u podnóża Cergowej), a jakieś 3 godziny przed dojściem do celu złapał nas solidny deszcz, lekka burza, potem pobłądziliśmy na szlaku, a na koniec „dopadła” na słynna beskidoniska glina i zejście do Dukli było przeżyciem nieco ekstremalnym.
„ No więc Dukla. Dziwne miasteczko z którego już nie ma dokąd pojechać, dalej jest tylko Słowacja, a jeszcze dalej Bieszczady, lecz po drodze diabeł jak litanię powtarza swoje „dobranoc” i nic z rzeczy ważnych się nie przydarza, nic tylko kruche domy przycupnięte przy szosie…” – znowu Stasiuk. A więc Dukla.
Na ogół pewnie senna, dzisiaj sobotnia, ożywiona. Targ. Taki niespotykany np. w Tarnowie. Tak wiejsko-miejski. Wiklinowe koszyki, używane ciuchy, warzywa, wielkie wory ziemniaków. Ja takie targi pamiętam z Rudnika. Chodziłam na nie z Babcią, kiedy chciała kupić kury, albo świnkę. Pamiętam do dzisiaj małe świnki, które sprzedający trzymali w lnianych workach, a ja delikatnie dotykałam, próbując dotknąć ryjka. Wzruszały mnie te małe świnki. Więc znowu tutaj jestem. Wróciłam. Ukochany Beskid Niski. Ten klimat…. „ Szosa to wznosi się i opada i za każdym wzniesieniem Cergowa wynurza się nad powierzchnię pejzażu coraz wyżej i wyżej. Przypomina szczyt, który chce się przewrócić. Jej północny stok jest niezwykle stromy, podczas gdy inne zbocza opadają łagodnie i po beskidzku. Góra wygląda jakby pełzła ku północy, wlokąc za sobą ciężkie, rozlazłe ciało jak jakaś foka albo człowiek, który pełznie na łokciach”. Weszliśmy z Agnieszką i Tomkiem, dzisiaj na Cergową. Potem poszliśmy dalej: Pustelnia św. Jana z Dukli, Chyrowa i do Dukli. Kawał solidnej trasy. Przepiękne, monumentalnie buki, zieleń bardzo soczysta momentami, cisza i spokój jak w żadnych innych górach, a deszcz wzmógł zapach lasu i butwiejących liści. Salamandra plamista spotkana po drodze i dwa domy w głębokim lesie, a raczej ich pozostałości. Jakaś historia kryje się za tymi ruinami. Ciekawe jaka? Popatrzcie jaka piękna jest Cergowa…
Cmentarz w Łysej Górze © Iza
Pozostałości po synagodze w Dukli © Iza
Cergowa © Iza
Po drodze © Iza
Na szczycie Cergowej © Iza
Agnieszka i Tomek © Iza
Widoczki © Iza
Widoki z Cergowej © Iza
Las na Cergowej © Iza
"zwłoki" drzewa (nazwa własna: Tomek) © Iza
Tarnina © Iza
Schodzimy z Cergowej © Iza
Widoki z Cergowej 2 © Iza
Kapliczka © Iza
Chyża © Iza
Bliźniaczki © Iza
Cergowa raz jeszcze © Iza
W drodze 2 © Iza
W drodze 3 © Iza
Widoczki © Iza
Młaka © Iza
Pustelnia św. Jana z Dukli © Iza
Trochę lasu © Iza
Zaczęło lać © Iza
Dość mokro © Iza
Dośc błotnie © Iza
Bąbelki © Iza
Salamandra © Iza
Dom zły © Iza
Cergowa (zejście z okolic Chyrowej) © Iza
Cergowa (zejście z okolic Chyrowej) 2 © Iza
Widok na Duklę © Iza
Widok na Duklę 2 © Iza
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 25 września 2016
Cergowa
„ Ilekroć jestem w Dukli, zawsze coś się dzieje” – napisał Andrzej Stasiuk w „Dukli”.
To może wobec tego Dukla coś takiego w sobie ma, że jeśli ją odwiedzisz zawsze coś się dzieje? Nie tylko u Stasiuka? Bo ja tak mam - byłam w Dukli czwarty raz (trzy poprzednie to były maratony), zawsze COŚ się działo.
Nie inaczej było dzisiaj (rozbiłam telefon… z hukiem upadł na asfalt u podnóża Cergowej), a jakieś 3 godziny przed dojściem do celu złapał nas solidny deszcz, lekka burza, potem pobłądziliśmy na szlaku, a na koniec „dopadła” na słynna beskidoniska glina i zejście do Dukli było przeżyciem nieco ekstremalnym.
„ No więc Dukla. Dziwne miasteczko z którego już nie ma dokąd pojechać, dalej jest tylko Słowacja, a jeszcze dalej Bieszczady, lecz po drodze diabeł jak litanię powtarza swoje „dobranoc” i nic z rzeczy ważnych się nie przydarza, nic tylko kruche domy przycupnięte przy szosie…” – znowu Stasiuk. A więc Dukla.
Na ogół pewnie senna, dzisiaj sobotnia, ożywiona. Targ. Taki niespotykany np. w Tarnowie. Tak wiejsko-miejski. Wiklinowe koszyki, używane ciuchy, warzywa, wielkie wory ziemniaków. Ja takie targi pamiętam z Rudnika. Chodziłam na nie z Babcią, kiedy chciała kupić kury, albo świnkę. Pamiętam do dzisiaj małe świnki, które sprzedający trzymali w lnianych workach, a ja delikatnie dotykałam, próbując dotknąć ryjka. Wzruszały mnie te małe świnki. Więc znowu tutaj jestem. Wróciłam. Ukochany Beskid Niski. Ten klimat…. „ Szosa to wznosi się i opada i za każdym wzniesieniem Cergowa wynurza się nad powierzchnię pejzażu coraz wyżej i wyżej. Przypomina szczyt, który chce się przewrócić. Jej północny stok jest niezwykle stromy, podczas gdy inne zbocza opadają łagodnie i po beskidzku. Góra wygląda jakby pełzła ku północy, wlokąc za sobą ciężkie, rozlazłe ciało jak jakaś foka albo człowiek, który pełznie na łokciach”. Weszliśmy z Agnieszką i Tomkiem, dzisiaj na Cergową. Potem poszliśmy dalej: Pustelnia św. Jana z Dukli, Chyrowa i do Dukli. Kawał solidnej trasy. Przepiękne, monumentalnie buki, zieleń bardzo soczysta momentami, cisza i spokój jak w żadnych innych górach, a deszcz wzmógł zapach lasu i butwiejących liści. Salamandra plamista spotkana po drodze i dwa domy w głębokim lesie, a raczej ich pozostałości. Jakaś historia kryje się za tymi ruinami. Ciekawe jaka? Popatrzcie jaka piękna jest Cergowa…
To może wobec tego Dukla coś takiego w sobie ma, że jeśli ją odwiedzisz zawsze coś się dzieje? Nie tylko u Stasiuka? Bo ja tak mam - byłam w Dukli czwarty raz (trzy poprzednie to były maratony), zawsze COŚ się działo.
Nie inaczej było dzisiaj (rozbiłam telefon… z hukiem upadł na asfalt u podnóża Cergowej), a jakieś 3 godziny przed dojściem do celu złapał nas solidny deszcz, lekka burza, potem pobłądziliśmy na szlaku, a na koniec „dopadła” na słynna beskidoniska glina i zejście do Dukli było przeżyciem nieco ekstremalnym.
„ No więc Dukla. Dziwne miasteczko z którego już nie ma dokąd pojechać, dalej jest tylko Słowacja, a jeszcze dalej Bieszczady, lecz po drodze diabeł jak litanię powtarza swoje „dobranoc” i nic z rzeczy ważnych się nie przydarza, nic tylko kruche domy przycupnięte przy szosie…” – znowu Stasiuk. A więc Dukla.
Na ogół pewnie senna, dzisiaj sobotnia, ożywiona. Targ. Taki niespotykany np. w Tarnowie. Tak wiejsko-miejski. Wiklinowe koszyki, używane ciuchy, warzywa, wielkie wory ziemniaków. Ja takie targi pamiętam z Rudnika. Chodziłam na nie z Babcią, kiedy chciała kupić kury, albo świnkę. Pamiętam do dzisiaj małe świnki, które sprzedający trzymali w lnianych workach, a ja delikatnie dotykałam, próbując dotknąć ryjka. Wzruszały mnie te małe świnki. Więc znowu tutaj jestem. Wróciłam. Ukochany Beskid Niski. Ten klimat…. „ Szosa to wznosi się i opada i za każdym wzniesieniem Cergowa wynurza się nad powierzchnię pejzażu coraz wyżej i wyżej. Przypomina szczyt, który chce się przewrócić. Jej północny stok jest niezwykle stromy, podczas gdy inne zbocza opadają łagodnie i po beskidzku. Góra wygląda jakby pełzła ku północy, wlokąc za sobą ciężkie, rozlazłe ciało jak jakaś foka albo człowiek, który pełznie na łokciach”. Weszliśmy z Agnieszką i Tomkiem, dzisiaj na Cergową. Potem poszliśmy dalej: Pustelnia św. Jana z Dukli, Chyrowa i do Dukli. Kawał solidnej trasy. Przepiękne, monumentalnie buki, zieleń bardzo soczysta momentami, cisza i spokój jak w żadnych innych górach, a deszcz wzmógł zapach lasu i butwiejących liści. Salamandra plamista spotkana po drodze i dwa domy w głębokim lesie, a raczej ich pozostałości. Jakaś historia kryje się za tymi ruinami. Ciekawe jaka? Popatrzcie jaka piękna jest Cergowa…
Cmentarz w Łysej Górze © Iza
Pozostałości po synagodze w Dukli © Iza
Cergowa © Iza
Po drodze © Iza
Na szczycie Cergowej © Iza
Agnieszka i Tomek © Iza
Widoczki © Iza
Widoki z Cergowej © Iza
Las na Cergowej © Iza
"zwłoki" drzewa (nazwa własna: Tomek) © Iza
Tarnina © Iza
Schodzimy z Cergowej © Iza
Widoki z Cergowej 2 © Iza
Kapliczka © Iza
Chyża © Iza
Bliźniaczki © Iza
Cergowa raz jeszcze © Iza
W drodze 2 © Iza
W drodze 3 © Iza
Widoczki © Iza
Młaka © Iza
Pustelnia św. Jana z Dukli © Iza
Trochę lasu © Iza
Zaczęło lać © Iza
Dość mokro © Iza
Dośc błotnie © Iza
Bąbelki © Iza
Salamandra © Iza
Dom zły © Iza
Cergowa (zejście z okolic Chyrowej) © Iza
Cergowa (zejście z okolic Chyrowej) 2 © Iza
Widok na Duklę © Iza
Widok na Duklę 2 © Iza
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 23 września 2016
Vege
Był piątkowy wieczór.
Trwała Olimpiada w RIO. Przyglądałam się biegnącej z uśmiechem na ustach po swój brązowy, olimpijski medal Oktawii Nowackiej. Słuchałam co mówi komentator na temat jej wyboistej drogi do sukcesu (poważna kontuzja w roku olimpijskim). Rósł podziw dla tej dziewczyny. Weszłam na blog Oliwii i dowiedziałam się, że jest weganką. Podziw wzrósł do rozmiarów niebotycznych. A potem przeczytałam co napisała na temat weganizmu Oktawia:
Weganizm często kojarzy się z radykalną dietą, ograniczeniami i wyrzeczeniami . Pamiętam jak w czasie studiów omawiając temat weganizmu stwierdziłam, że trzeba być co najmniej dziwnym, żeby zjadać tylko zieleninę. Dopiero potem dostrzegłam jak łatwo jest się wypowiadać na tematy, o których nie mamy pojęcia i jak mało wiedziałam o odżywianiu wegan. Wszystko zaczęło docierać […]
Pomyślałam: też niewiele wiem, właściwie nic. Czas się dowiedzieć. No to jak to jest – jest się dziwnym, kiedy zajada się tylko zieleninę? Że niby o sportowy sukces trudno nie jedząc mięsa? Chyba jednak nie tak – skoro Oktawia i wielu słynnych, wielkich sportowców to weganie. I wówczas przypomniałam sobie o Dominiku. Dominku zwanym Bulim, który od dobrych kilku lat z powodzeniem startuje w maratonach MTB, a od kilku miesięcy jest zdeklarowanym weganinem. Tutaj jest wywiad z Bulim. Przeczytajcie. Nie musicie od razu rzucać mięsa, ale warto trochę się zastanowić. Sięgnąć do sieci, pooglądać filmiki na temat tego jak wygląda hodowla.
http://tnij.org/wegedom
Dieta wegańska (a może skromniej.. może wegatariańska bardzo mnie wciąga, np. w tym tygodniu jadłam po raz pierwszy tofu… jest pyszne!!!) – to muszę przyznać. Rozmowa z Dominikiem bardzo mi w tym pomogła (w szukaniu przepisów na fajne, wegańskie dania). Ostatnio odkryłam dla siebie czerwoną soczewicę. Dzisiaj poszukałam w sieci i.. jest. Prosta (do zrobienia), ale przepyszna zupa z soczewicy i pomidorów. Pyszna niewiarygodnie, jestem zaskoczona tym wyrafinowanym (inaczej tego określić nie mogę) smakiem. Do tego delikatnie rozgrzewa.. w sam raz na te chłodne, jesienne dni. I aromat.. jedyny w swoim rodzaju, ale… ja ją trochę zmodyfikowałam w stosunku do przepisu (nie dałam kminku – nie jest moim ulubionym oraz kolendry ponieważ jej nie miałam). Zamiast świeżych pomidorów dodałam suszone ( suszone są wbrew pozorem zdrowsze niż te świeże, ja suszone uwielbiam, od kilku lat zawsze mam je w domu, kiedyś opowiedział mi o nich Mirek, leciałam wtedy do słonecznej Italii, Mirek poprosił o przywiezienie suszonych pomidorów, które Aśka, jego żona odkryła będąc we Włoszech, chwalił, że dodaje do wszystkiego do czego dodać można, że smak jest wyjątkowy, więc i ja pokochałam suszone pomidory). Dodałam też trochę świeżej bazylii, bo uważam, że połączenie pomidorów i bazylii, jest doskonałe. To smacznego!
http://www.olgasmile.com/zupa-z-soczewicy-z-pomidorami.html
Trwała Olimpiada w RIO. Przyglądałam się biegnącej z uśmiechem na ustach po swój brązowy, olimpijski medal Oktawii Nowackiej. Słuchałam co mówi komentator na temat jej wyboistej drogi do sukcesu (poważna kontuzja w roku olimpijskim). Rósł podziw dla tej dziewczyny. Weszłam na blog Oliwii i dowiedziałam się, że jest weganką. Podziw wzrósł do rozmiarów niebotycznych. A potem przeczytałam co napisała na temat weganizmu Oktawia:
Weganizm często kojarzy się z radykalną dietą, ograniczeniami i wyrzeczeniami . Pamiętam jak w czasie studiów omawiając temat weganizmu stwierdziłam, że trzeba być co najmniej dziwnym, żeby zjadać tylko zieleninę. Dopiero potem dostrzegłam jak łatwo jest się wypowiadać na tematy, o których nie mamy pojęcia i jak mało wiedziałam o odżywianiu wegan. Wszystko zaczęło docierać […]
Pomyślałam: też niewiele wiem, właściwie nic. Czas się dowiedzieć. No to jak to jest – jest się dziwnym, kiedy zajada się tylko zieleninę? Że niby o sportowy sukces trudno nie jedząc mięsa? Chyba jednak nie tak – skoro Oktawia i wielu słynnych, wielkich sportowców to weganie. I wówczas przypomniałam sobie o Dominiku. Dominku zwanym Bulim, który od dobrych kilku lat z powodzeniem startuje w maratonach MTB, a od kilku miesięcy jest zdeklarowanym weganinem. Tutaj jest wywiad z Bulim. Przeczytajcie. Nie musicie od razu rzucać mięsa, ale warto trochę się zastanowić. Sięgnąć do sieci, pooglądać filmiki na temat tego jak wygląda hodowla.
http://tnij.org/wegedom
Dieta wegańska (a może skromniej.. może wegatariańska bardzo mnie wciąga, np. w tym tygodniu jadłam po raz pierwszy tofu… jest pyszne!!!) – to muszę przyznać. Rozmowa z Dominikiem bardzo mi w tym pomogła (w szukaniu przepisów na fajne, wegańskie dania). Ostatnio odkryłam dla siebie czerwoną soczewicę. Dzisiaj poszukałam w sieci i.. jest. Prosta (do zrobienia), ale przepyszna zupa z soczewicy i pomidorów. Pyszna niewiarygodnie, jestem zaskoczona tym wyrafinowanym (inaczej tego określić nie mogę) smakiem. Do tego delikatnie rozgrzewa.. w sam raz na te chłodne, jesienne dni. I aromat.. jedyny w swoim rodzaju, ale… ja ją trochę zmodyfikowałam w stosunku do przepisu (nie dałam kminku – nie jest moim ulubionym oraz kolendry ponieważ jej nie miałam). Zamiast świeżych pomidorów dodałam suszone ( suszone są wbrew pozorem zdrowsze niż te świeże, ja suszone uwielbiam, od kilku lat zawsze mam je w domu, kiedyś opowiedział mi o nich Mirek, leciałam wtedy do słonecznej Italii, Mirek poprosił o przywiezienie suszonych pomidorów, które Aśka, jego żona odkryła będąc we Włoszech, chwalił, że dodaje do wszystkiego do czego dodać można, że smak jest wyjątkowy, więc i ja pokochałam suszone pomidory). Dodałam też trochę świeżej bazylii, bo uważam, że połączenie pomidorów i bazylii, jest doskonałe. To smacznego!
http://www.olgasmile.com/zupa-z-soczewicy-z-pomidorami.html
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 20 września 2016
DAGARAMA
Wzruszona jestem od wczoraj.
Tak właśnie, tak. Wzruszona i poruszona.
Dagarama 1 © Iza
Dagarama 2 © Iza
Dagarama 3 © Iza
Kapliczka w Wierzchosławicach © Iza
Dom W. Witosa w Wierzchosławicach © Iza
Dwudniaki © Iza
Moja tajemna leśna ścieżka © Iza
Wrzesniowe maki © Iza
Tak właśnie, tak. Wzruszona i poruszona.
„ Ale miasto jeszcze śpi. Powietrze przesycone węglowym dymem jest ostre i stanowcze. Jan Głuszak podnosi kołnierz starej wojskowej kapoty, wtula głowę w ramiona. Wychodzi z muzeum. Idą razem – on i Dagarama. Przez miasto, które nigdy nie oderwie się od ziemi. Znikają w świcie”.
Filip Springer, Miasto Archipelag
Wczoraj. Wczoraj przeczytałam fragment najnowszej książki Springera, ten fragment, który mnie najbardziej interesował czyli ten o Tarnowie. I oniemiałam. Nic nie wiedziałam o istnieniu Jana Głuszaka, geniusza, wizjonera, architekta futurysty, człowieka chorego na schizofrenię. Zaczęłam szukać, czytać. Urodził się i mieszkał w Tarnowie.
„ W 2000r. wyszedł przez okno” – to cytat z filmu o nim.
Życie – pomyślałam – to życie, to gotowy scenariusz filmu. Gdyby żył Krzysztof Krauze, to koniecznie trzeba byłoby mu opowiedzieć o Głuszaku. Taki Nikifor architektury. Takie miałam skojarzenie.
Ktoś powinien napisać biografię. Koniecznie. Filip Springer?
Tomek napisał mi wczoraj, że w moim mościckim parku, stoją rzeźby inspirowane jego projektami. I tak faktycznie jest! Wszystko sprawdziłam, po czym dzisiaj przejechałam przez park, oglądając rzeźby. Zawsze mnie dziwiły. Jakoś nie pasowały do parku, nie bardzo rozumiałam o co chodzi, ale jakoś nigdy nie pofatygowałam się, żeby przeczytać tabliczki. Są tutaj od 2011r. Gdybym przeczytała tabliczki, o 5 lat wcześniej dowiedziałabym się kim był DAGARAMA. Zimno dzisiaj.. stopy mi zmarzły. Pewnie w ogóle nie pojechałabym gdyby nie wielka potrzeba obejrzenia tych rzeźb. W Lesie Radłowskim pachnie jesienią i grzybami. Po tym lesie nie boję się jeździć. Dziwne, bo to przecież tam spotkała mnie jedna z przygód życia, a mianowicie łosie ujrzałam niespodziewanie. Zobaczyć łosie, to nie jest znowu taka codzienność. Dzisiaj myślę o tym z wdzięcznością dla Losu, wtedy byłam mocno wystraszona. Oj, bardzo mocno. Niby jesień, ale znalazłam wrześniowe maki i rumianki. Jakaś wrześniowa odmiana?
http://tnij.org/dagarama
Filip Springer, Miasto Archipelag
Wczoraj. Wczoraj przeczytałam fragment najnowszej książki Springera, ten fragment, który mnie najbardziej interesował czyli ten o Tarnowie. I oniemiałam. Nic nie wiedziałam o istnieniu Jana Głuszaka, geniusza, wizjonera, architekta futurysty, człowieka chorego na schizofrenię. Zaczęłam szukać, czytać. Urodził się i mieszkał w Tarnowie.
„ W 2000r. wyszedł przez okno” – to cytat z filmu o nim.
Życie – pomyślałam – to życie, to gotowy scenariusz filmu. Gdyby żył Krzysztof Krauze, to koniecznie trzeba byłoby mu opowiedzieć o Głuszaku. Taki Nikifor architektury. Takie miałam skojarzenie.
Ktoś powinien napisać biografię. Koniecznie. Filip Springer?
Tomek napisał mi wczoraj, że w moim mościckim parku, stoją rzeźby inspirowane jego projektami. I tak faktycznie jest! Wszystko sprawdziłam, po czym dzisiaj przejechałam przez park, oglądając rzeźby. Zawsze mnie dziwiły. Jakoś nie pasowały do parku, nie bardzo rozumiałam o co chodzi, ale jakoś nigdy nie pofatygowałam się, żeby przeczytać tabliczki. Są tutaj od 2011r. Gdybym przeczytała tabliczki, o 5 lat wcześniej dowiedziałabym się kim był DAGARAMA. Zimno dzisiaj.. stopy mi zmarzły. Pewnie w ogóle nie pojechałabym gdyby nie wielka potrzeba obejrzenia tych rzeźb. W Lesie Radłowskim pachnie jesienią i grzybami. Po tym lesie nie boję się jeździć. Dziwne, bo to przecież tam spotkała mnie jedna z przygód życia, a mianowicie łosie ujrzałam niespodziewanie. Zobaczyć łosie, to nie jest znowu taka codzienność. Dzisiaj myślę o tym z wdzięcznością dla Losu, wtedy byłam mocno wystraszona. Oj, bardzo mocno. Niby jesień, ale znalazłam wrześniowe maki i rumianki. Jakaś wrześniowa odmiana?
http://tnij.org/dagarama
Dagarama 1 © Iza
Dagarama 2 © Iza
Dagarama 3 © Iza
Kapliczka w Wierzchosławicach © Iza
Dom W. Witosa w Wierzchosławicach © Iza
Dwudniaki © Iza
Moja tajemna leśna ścieżka © Iza
Wrzesniowe maki © Iza
- DST 30.00km
- Teren 10.00km
- Czas 01:33
- VAVG 19.35km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 15 września 2016
Malinowe zagłębie
Jak okiem sięgnąć… maliny.
Cały masyw Lubinki w malinach. Czy okolice Lubinki to jakieś zagłębie malinowe? Czy po prostu maliny są Polsce aż tak są popularne? Ale właśnie w okolicy Lubinki mamy Małopolski Szlak Owocowy, więc może coś na rzeczy jest?
Zapachy, zapachy, zapachy. Maliny, jabłka, a nawet mięta. Poczułam ją w pewnym momencie, a zapach mięty jest jednym z moich ulubionych. Lubię ten moment kiedy poruszę moją kuchenną miętę i tak ją wtedy intensywnie czuć.
I zapach dymu z „polnych” ognisk.
Ciepły dzień, a jednak kiedy wyjeżdżałam z domu o 17… nie było już tak bardzo ciepło. Nierozważnie… wzięłam tylko rękawki. Kamizelki brak. Zapomniałam, że to już połowa września… Odczułam to pod koniec jazdy, kiedy słońce już zaszło, a od Dunajca „płynął” chłód. Nic to, mam sok z malin. Herbata z sokiem i jest … malinowo ciepło. Jesień. Tak, to już naprawdę jesień. To pewnie jedna z ostatnich takich fajnych popołudniowych jazd…
Niedługo, zbyt szybko będzie robić się ciemno, żeby można było sobie na coś takiego pozwolić. Będzie mi tego bardzo brakować, ale czekam też mocno na jesienne barwy drzew i wierzę, że trafi się przynajmniej jeden piękny, słoneczny weekend, kiedy będzie można wyjechać na rower i podziwiać te jesienne barwy. A może będzie ich całkiem więcej? Dzisiaj najpierw przez Buczynę, a potem podjazdem pierwszym za Pitstopem na Lubinkę. On nie jest jakiś bardzo „straszny”. Nie to co Lutkostrada czy Golgota. No ale ze dwa kilometry pod górę trzeba się opedałować. A potem.. ha… Obiecałam sobie, że za nic dzisiaj sama do żadnego lasu nie wjeżdżam, że zbyt dużo stresu to mnie ostatnio kosztowało. I co? No i jedna ścieżka miała taką moc kuszenia, że nią pojechałam, a jak już dojechałam do lasu, ukazała się piękna droga leśna (szeroka, kamienie, koleiny). No nic tylko zapowiedź przygody. Pojechałam. Jakie … piękne możliwości tam się rysują. Koniecznie trzeba kiedyś wrócić. Zwierząt nie spotkałam, jedynie pana z saperką. To moje zwiedzanie lasu skończy się kiedyś tak, że mnie coś w końcu „zeżre”. No, ale nie mogłam, po prostu nie mogłam się oprzeć. A potem już zachodzące słońce, rozświetlony nim Dunajec, a za chwilę księżyc i powrót do domu w ciemności i zimnie.
Cały masyw Lubinki w malinach. Czy okolice Lubinki to jakieś zagłębie malinowe? Czy po prostu maliny są Polsce aż tak są popularne? Ale właśnie w okolicy Lubinki mamy Małopolski Szlak Owocowy, więc może coś na rzeczy jest?
Zapachy, zapachy, zapachy. Maliny, jabłka, a nawet mięta. Poczułam ją w pewnym momencie, a zapach mięty jest jednym z moich ulubionych. Lubię ten moment kiedy poruszę moją kuchenną miętę i tak ją wtedy intensywnie czuć.
I zapach dymu z „polnych” ognisk.
Ciepły dzień, a jednak kiedy wyjeżdżałam z domu o 17… nie było już tak bardzo ciepło. Nierozważnie… wzięłam tylko rękawki. Kamizelki brak. Zapomniałam, że to już połowa września… Odczułam to pod koniec jazdy, kiedy słońce już zaszło, a od Dunajca „płynął” chłód. Nic to, mam sok z malin. Herbata z sokiem i jest … malinowo ciepło. Jesień. Tak, to już naprawdę jesień. To pewnie jedna z ostatnich takich fajnych popołudniowych jazd…
Niedługo, zbyt szybko będzie robić się ciemno, żeby można było sobie na coś takiego pozwolić. Będzie mi tego bardzo brakować, ale czekam też mocno na jesienne barwy drzew i wierzę, że trafi się przynajmniej jeden piękny, słoneczny weekend, kiedy będzie można wyjechać na rower i podziwiać te jesienne barwy. A może będzie ich całkiem więcej? Dzisiaj najpierw przez Buczynę, a potem podjazdem pierwszym za Pitstopem na Lubinkę. On nie jest jakiś bardzo „straszny”. Nie to co Lutkostrada czy Golgota. No ale ze dwa kilometry pod górę trzeba się opedałować. A potem.. ha… Obiecałam sobie, że za nic dzisiaj sama do żadnego lasu nie wjeżdżam, że zbyt dużo stresu to mnie ostatnio kosztowało. I co? No i jedna ścieżka miała taką moc kuszenia, że nią pojechałam, a jak już dojechałam do lasu, ukazała się piękna droga leśna (szeroka, kamienie, koleiny). No nic tylko zapowiedź przygody. Pojechałam. Jakie … piękne możliwości tam się rysują. Koniecznie trzeba kiedyś wrócić. Zwierząt nie spotkałam, jedynie pana z saperką. To moje zwiedzanie lasu skończy się kiedyś tak, że mnie coś w końcu „zeżre”. No, ale nie mogłam, po prostu nie mogłam się oprzeć. A potem już zachodzące słońce, rozświetlony nim Dunajec, a za chwilę księżyc i powrót do domu w ciemności i zimnie.
Widok z podjazdu © Iza
Po drodze © Iza
Po drodze 2 © Iza
Las na Lubince © Iza
Huba niejedna © Iza
W lesie © Iza
Owocowo © Iza
Widok z winnicy © Iza
Widok z winnicy © Iza
Widoki © Iza
Winnica uroczysko © Iza
Słońce zachodzi © Iza
Słońce zachodzi 2 © Iza
Małopolski szlak owocowy © Iza
Księżycowo © Iza
Ostatnie widoki © Iza
- DST 44.00km
- Teren 10.00km
- Czas 02:29
- VAVG 17.72km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 11 września 2016
Wał
Po wczorajszej Jamnej, dzisiaj zdecydowanie krócej.
Upalnie. Niby.
Słońce świeci. Jest wysoka temperatura. Ale to nie jest już letnie słońce. Ono nawet już tak nie opala. W godzinach przedpołudniowych.. za taką delikatną „mgiełką” schowane.
W powietrzu czuć jesień. Ziemia pachnie specyficznie, a gdzieniegdzie czuć zapach butwiejących liści.
Niektóre drzewa już w kolorach żółci. Myślę, że za dwa tygodnie będzie feeria barw.
Zawsze trochę szkoda lata, ale tę pełną kolorów jesień też bardzo lubię.
W ogródkach astry. Ulubione kwiaty mojej Mamy, albo raczej jedne z ulubionych. Moje też.
Wciągam leśne zapachy na zapas, bo jutro.. praca i znowu mnie „zmiażdży” miasto.
Wczoraj Małgosia napisała na moim profilu facebookowym, że zabieram ją w miejsca, w których sama być nie może. Pomyślałam dzisiaj, że jestem takim podróżnikiem:). Lokalnym:). Na małą skalę. Krótkodystansowym.
Ale dobre i to. Ja to bardzo doceniam. Zdrowie i to, że mam rower i to, że mogę na nim wspinać się pod górę i widzieć to co widzę. I że świat mogę oglądać, a świat w okolicy mam wyjątkowo piękny. Gdyby mi przyszło zamieszkać na nizinach, uschłabym z tęsknoty. Tak dzisiaj pomyślałam.
Dzisiaj byłam na Wale. Wyjątkowym miejscu. Nie tak jak Jamna, ale jednak. Kiedy dotarłam tutaj po raz pierwszy, pojawiła się taka myśl:
- To tylko 20 km od Tarnowa. Taka cudowna panorama gór. Takie fantastyczne miejsce, a ludzie, tarnowianie pewnie siedzą w domach przed tv. Nawet nie wiedzą, że można lepiej spędzić czas. W takim miejscu! Albo jeżdżą gdzieś daleko… że niby piękniej.
Wczoraj na Jamnej spotkałam dwie panie. Miłe były. Zachwycały się moim strojem, rowerem, mną, tym że sama przyjechałam na Jamną aż z Tarnowa. Powiedziały odchodząc jedna do drugiej:
- Popatrz jakich fajnych ludzi można spotkać! A nie zgnuśniałych tarnowian.
No.. jak to jest z tymi tarnowianami? Albo z ludźmi generalnie?
Są pewnie tacy zgnuśniali, co to nic im się nie chce, ale są pewnie tacy, co po prostu zwyczajnie muszą zostać w domu. Z różnych powodów.
Panie podziwiały moją kondycję, to, ze jem dietetycznie i jak Małysz:) (ich zdaniem),a jadłam banana.
A ja pomyślałam:
tu nie ma co podziwiać. Żaden to wyczyn. Ot robię co lubię. I tyle. To nie jest bohaterstwo.
Kiedyś myślałam inaczej. Bardzo fascynowały mnie sportowe wyczyny innych. Bardzo byłam dumna ze swoich.
Dzisiaj… dzisiaj doceniam je, wiem ile pracy trzeba włożyć żeby dobrze jeździć na rowerze, żeby biegać itd. Podziwiam ludzi, którzy pracują, mają rodziny, i trenują. Wiem, ze bardzo cięzko jest trenować codziennie, pracując i mając obowiązki domowe.
Ale czuję, że to niesprawiedliwe kiedy czytam (ot choćby na FB) jak podziwiane są takie osoby, a jak mało się pisze o tych innych bohaterach.
Nikt nie podziwia matek zajmujących się dziećmi. Np. samotnie ich wychowujących, albo takich których mężowie rzadko bywają w domu. Nikt nie oklaskuje takich osób jak moja siostra. Poświęcających swój czas, swoje życie na opiekę na chorym. To jest heroizm!
Pojechałam dzisiaj najpierw podjazdem golgotopodobnym, czyli od tabliczki „Szczepanowice Nakle” (Lutkostrada). Oj, to jest podjazd, który fragmentami boli. Bardzo boli. Pot leje się ciurkiem, oddech jest tak przyspieszony, że nie wiadomo co ze sobą zrobić, mięśnie palą i krzyczą „Nie!”. Ale głowa mówi : TAK. No i się wjeżdża. Dla widoków – warto.
A na Wał tym podjazdem od wąwozu, podobnie wyczerpującym, mozolnym. Na samym Wale wjazd do lasu. Trochę pokręciłam, ale z umiarem, bo boję się tam jeździć sama. Nie znam tego lasu. A szkoda, bo on ma wielki potencjał. W nim jeszcze bardzo zielono, nawet trawa taka jakby świeżo wiosenna. Drzewa takie monumentalne (buki? Chyba tak).
Robią wrażenie. Ciągnie mnie do tych drzew, do tej przyrody. Z coraz większą rozpaczą myślę o powrocie do miasta. Posiedziałam trochę na szczycie Wału, popatrzyłam na panoramę, posłuchałam ptaków i.. wróciłam do domu, bo czas dzisiaj ograniczony. Z żalem wróciłam. Coraz mniej jestem człowiekiem miasta.
Jak zwykle dzięki Radiu Kraków usłyszałam jak śpiewa Stanisława Celińska. Zobaczyłam też wywiad w TVP Polonia. Byłam zauroczona… delikatnością, skromnością, dystansem do siebie, jakimś takim bliżej nieokreślonym spokojem, i ciepłem, tak zdecydowanie ciepłem, które od niej biło. Pomyślałam: jaka inna…!!! Jaka niepasująca do świata show biznesu. Małocelebrycka.
Dzisiaj koncert w tarnowskim teatrze. Pierwsza piosenka… zaczyna śpiewać.. ciarki przechodzą. Taka… taka serdeczna, liryczna…zabawna… taka do przytulenia. Jak najlepsza mama.
I ten głos. Taka trochę polska Cesaria Evora. I muzycy… instrumenty. Chciałoby się siedzieć w tym teatrze do rana i słuchać. Wzruszenia, emocje. Siła, energia. Po prostu. Dziękuję. Jest Pani po prostu nieziemska, niesamowita.
Na Wale © Iza
Panorama z Wału © Iza
Widoki z Lubinki © Iza
Widok z Lutkostrady © Iza
Dunajec © Iza
- DST 47.00km
- Teren 10.00km
- Czas 02:53
- VAVG 16.30km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 10 września 2016
Jamna
Szczęście to pojęcie względne.
Nie wszystko w moim życiu jest tak jak być powinno (o nie, wróć nie „być powinno”, bo nikt mi nie dawał żadnej gwarancji, ani nikt nie obiecał), więc nie wszystko jest tak jakbym chciała, ale pomimo tego są chwile kiedy czuję się szczęśliwa.
Kiedy jadę na rowerze i dzięki temu „dotykam” gór, przyrody – jestem szczęśliwa.
Kiedy nie wszystko jest tak jakby się chciało i kiedy na pewne sprawy nie ma się absolutnie żadnego wpływu, trzeba się z nimi po prostu pogodzić. Żyć w jakiejś symbiozie, jakkolwiek by to nie brzmiało. I robić wszystko, żeby wyciszać niepokoje. Szukać swoich sposobów na „wyciszenie”.
Jamna była dla mnie zawsze bardzo terapeutyczna. Była do momentu, kiedy przestałam na nią jeździć tak po prostu turystycznie, a stała się celem treningów przed maratonami. Straciła wtedy swoją moc kuszenia.
Bo kiedy się człowiek spina, żeby nadążyć za grupą, kiedy nie ma czasu żeby pooddychać klimatem miejsca, żeby się zatrzymać i zrobić zdjęcia, żeby COŚ zauważyć, to trudno mówić o funkcji terapeutycznej.
Wróciła dzisiaj MOJA Jamna. Ta którą pokochałam od pierwszego wejrzenia, kiedy wiele, wiele lat temu dotarłam tam po raz pierwszy, w pewien piękny jesienny dzień. Żyłam klimatem Jamnej jeszcze przez kilka dni. Nie potrafiłam sobie wytłumaczyć jej fenomenu, ale tam inaczej się oddychało, inaczej czuło. To na Jamnej poznałyśmy się lepiej z Panią Krystyną. Znałyśmy się wcześniej ze sklepu Mirka, z jakichś zawodów, ale była to znajomość hm… przelotna. Aż tu którejś soboty, wieczorem zadzwoniła Krysia (zdobyła mój numer od któregoś z kolegów) i zaproponowała wyprawę na Jamną. Poszalałyśmy wtedy, ok. stu niełatwych kilometrów. To była z pewnością pierwsza historyczna kobieca wyprawa na Jamną. Krysia już od wielu lat wówczas zajmowała się MTB i nigdy nie miała koleżanki. Zawsze z facetami, na rowerze. Nigdy nie byłam na Jamnej sama (chyba, chociaż pewności nie mam). Byłyśmy kiedyś we dwie z Andżeliką. Dzisiejsza moja Jamna była nieco w wersji lajt, bo do Zakliczyna i z Zakliczyna dojeżdżałam niebieskim szlakiem naddunajcowym. Pomimo tego wyszło prawie 90 km. Podjazd na Jamną leśnym szlakiem niebieskim rowerowym. Uwielbiam ten podjazd, te zapachy.. tę przyrodę na wyciągnięcie ręki. Serducho biło bardzo radośnie kiedy wjechałam do lasu. Na Jamnej posiedziałam spokojnie obserwując to co wkoło, a zwłaszcza zwierzaki z osłem Januszem na czele. Droga powrotna to najpierw czarny szlak rowerowy, sporo leśnych kawałków. Potem przesiadka na zielony rowerowy. Na moment zboczyłam na zielony pieszy i dojechałam do Policht. Zawróciłam jednak, bo jazda do Gromnika jakoś mi nie pasowała.
Po zjeżdzie do Zakliczyna ujrzałam przepiękny cmenatrz wojenny. Podobno jedyny w Małopolsce samodzielny cmenatrz wojskowy gdzie pochowani są żołnierze wyznania mojżeszowego.
Dojechałam zielonym do Zakliczyna, tam lody na Rynku i tradycyjny powrót to domu. "Wspinania" wiele nie było, ale nie w tym rzecz. O klimat chodzi. Znowu go poczułam. Jamna zaczyna się robić jesiennie kolorowa, dobrze byłoby pojechać tam jeszcze w październiku. Wtedy jest najpiękniej. A teraz idę robić ciasto ze śliwkami!
W drodze © Iza
Nie wszystko w moim życiu jest tak jak być powinno (o nie, wróć nie „być powinno”, bo nikt mi nie dawał żadnej gwarancji, ani nikt nie obiecał), więc nie wszystko jest tak jakbym chciała, ale pomimo tego są chwile kiedy czuję się szczęśliwa.
Kiedy jadę na rowerze i dzięki temu „dotykam” gór, przyrody – jestem szczęśliwa.
Kiedy nie wszystko jest tak jakby się chciało i kiedy na pewne sprawy nie ma się absolutnie żadnego wpływu, trzeba się z nimi po prostu pogodzić. Żyć w jakiejś symbiozie, jakkolwiek by to nie brzmiało. I robić wszystko, żeby wyciszać niepokoje. Szukać swoich sposobów na „wyciszenie”.
Jamna była dla mnie zawsze bardzo terapeutyczna. Była do momentu, kiedy przestałam na nią jeździć tak po prostu turystycznie, a stała się celem treningów przed maratonami. Straciła wtedy swoją moc kuszenia.
Bo kiedy się człowiek spina, żeby nadążyć za grupą, kiedy nie ma czasu żeby pooddychać klimatem miejsca, żeby się zatrzymać i zrobić zdjęcia, żeby COŚ zauważyć, to trudno mówić o funkcji terapeutycznej.
Wróciła dzisiaj MOJA Jamna. Ta którą pokochałam od pierwszego wejrzenia, kiedy wiele, wiele lat temu dotarłam tam po raz pierwszy, w pewien piękny jesienny dzień. Żyłam klimatem Jamnej jeszcze przez kilka dni. Nie potrafiłam sobie wytłumaczyć jej fenomenu, ale tam inaczej się oddychało, inaczej czuło. To na Jamnej poznałyśmy się lepiej z Panią Krystyną. Znałyśmy się wcześniej ze sklepu Mirka, z jakichś zawodów, ale była to znajomość hm… przelotna. Aż tu którejś soboty, wieczorem zadzwoniła Krysia (zdobyła mój numer od któregoś z kolegów) i zaproponowała wyprawę na Jamną. Poszalałyśmy wtedy, ok. stu niełatwych kilometrów. To była z pewnością pierwsza historyczna kobieca wyprawa na Jamną. Krysia już od wielu lat wówczas zajmowała się MTB i nigdy nie miała koleżanki. Zawsze z facetami, na rowerze. Nigdy nie byłam na Jamnej sama (chyba, chociaż pewności nie mam). Byłyśmy kiedyś we dwie z Andżeliką. Dzisiejsza moja Jamna była nieco w wersji lajt, bo do Zakliczyna i z Zakliczyna dojeżdżałam niebieskim szlakiem naddunajcowym. Pomimo tego wyszło prawie 90 km. Podjazd na Jamną leśnym szlakiem niebieskim rowerowym. Uwielbiam ten podjazd, te zapachy.. tę przyrodę na wyciągnięcie ręki. Serducho biło bardzo radośnie kiedy wjechałam do lasu. Na Jamnej posiedziałam spokojnie obserwując to co wkoło, a zwłaszcza zwierzaki z osłem Januszem na czele. Droga powrotna to najpierw czarny szlak rowerowy, sporo leśnych kawałków. Potem przesiadka na zielony rowerowy. Na moment zboczyłam na zielony pieszy i dojechałam do Policht. Zawróciłam jednak, bo jazda do Gromnika jakoś mi nie pasowała.
Po zjeżdzie do Zakliczyna ujrzałam przepiękny cmenatrz wojenny. Podobno jedyny w Małopolsce samodzielny cmenatrz wojskowy gdzie pochowani są żołnierze wyznania mojżeszowego.
Dojechałam zielonym do Zakliczyna, tam lody na Rynku i tradycyjny powrót to domu. "Wspinania" wiele nie było, ale nie w tym rzecz. O klimat chodzi. Znowu go poczułam. Jamna zaczyna się robić jesiennie kolorowa, dobrze byłoby pojechać tam jeszcze w październiku. Wtedy jest najpiękniej. A teraz idę robić ciasto ze śliwkami!
W drodze 2 © Iza
Po drodze © Iza
Słoneczniki (w oddali) © Iza
Strumyk na Jamnej © Iza
Podjazd na Jamną © Iza
Podjazd na Jamną 2 © Iza
Na podjeździe © Iza
Jeszcze raz podjazd © Iza
Na Jamnej © Iza
Na Jamnej 2 © Iza
Na Jamnej 3 © Iza
Zwierzaki na czele z Januszem © Iza
Widoczki © Iza
Taka szopka © Iza
Raz jeszcze Jamna © Iza
Na czarnym szlaku © Iza
Na czarnym szlaku 2 © Iza
W drodze powrotnej © Iza
Kapliczka © Iza
Ścieżka Budzyń © Iza
Przydrożony krzyż © Iza
Info o młace © Iza
Młaka © Iza
Na zielonym szlaku pieszym do Policht © Iza
W drodze powrotnej 2 © Iza
Widoki © Iza
Cmentarz z I wś w Zakliczynie © Iza
- DST 88.00km
- Teren 20.00km
- Czas 04:47
- VAVG 18.40km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 7 września 2016
Zapach malin
Wyjęłam ze skrzynki pocztowej katalog IKEA.
Na jednej ze stron przeczytałam: bądź najjaśniejszą gwiazdą swojej kuchni!
Pomyślałam: No jestem! Wszak nikt inny w mojej kuchni nie gotuję…
Sprytnie prawda?:) Z tymże nie do końca prawdą to jest, bo wczoraj zajaśniała na chwilę w mojej kuchni Pani Krystyna.
Kiedy przyjeżdżałam do mojej Babci Heleny, za wszelką cenę chciała mnie zawsze podtuczyć. „Wciskała” jedzenie, owoce, warzywa, słodycze, ponieważ uważała, że w ciągu roku szkolnego za dużo się uczę (co nie do końca zawsze było zgodne z prawdą), oraz uważała, że czytam zbyt wiele książek (co akurat było zgodne z prawdą). Odganiała mnie od książek, kazała chodzić do ogrodu, zbierać np. maliny bo bardzo zdrowe. A ja malin nie lubiłam. Tak, tak kompletnie nie. Drażnił mnie ich zapach (niebywałe, prawda?) i jedyne co tolerowała to soki z malin. Parapety okien domu Babci zawsze były zastawione w lecie słojami malin zasypanymi cukrem. Smak tego soku, zawiesistego, słodkiego pamiętam do dzisiaj.
Babcia słodziła nim herbatę obficie. Nie mam do malin przekonania dalej, nie jem ich z wyjątkiem tych w ciastach (np. crumble, które udało mi się dzisiaj zrobić jakoś w międzyczasie). Soki malinowe uwielbiam. Myślę, że jest w tym uwielbieniu do soków jakaś chęć powrotów do czasów dawnych, kiedy to mogłam oglądać słoje na parapecie domu Babci. Tyle, że to już nigdy nie wróci. Jak wiele innych rzeczy.
Zaprosiła mnie dzisiaj Pani Krystyna na działkę, „na maliny”. Oprócz malin wyposażyła w cebulę, cukinię, rzodkiewkę, pora, buraki, marchewkę. Wszystko super ekologiczne… więc mocno mnie takie produkty „kręcą”.
Zajadałam się tą marchewką i łezka w oku się kręciła, bo smak taki jak ta marchewka wyrywana w ogrodzie u Babci i jedzona, od razu, natychmiast. Pani Krystyna zabrała z domu sokownik, pokazała co i jak, pomogła (ona już taka jest, że lubi pomagać), i efekt jest w postaci moich własnych soków. I pewnie nie cieszyłoby to tak wszystko, gdyby nie fakt, że to MALINY. Że domu wypełnił się zapachem malin, a to z kolei cofnęło mnie w czasie o kilkadziesiąt lat. Tam gdzieś nad San, gdzie Babcia kazała mi schodzić do ogrodu, w dół (było z górki) na maliny. Gdzie Babcia do każdego śniadania i kolacji robiła herbatę z sokiem malinowym. I łezka się w oku zakręciła… No i jeszcze crumble… o jak pachniało malinami….
A dzisiaj...
jak okiem sięgnąć płasko. Nic nie zapowiada ani emocji ani przygody. Nie lubię. Nie jeżdżę. A może inaczej – jeżdżę rzadko. Jeździłam kiedyś, dawno, dawno temu w czasach starożytnych, kiedy zaczynałam przygodę z rowerem. Jeździłam kiedy startowałam w maratonach, w celach treningowych. Jeżdżę do Mielca. Pojechałam dzisiaj, ale to wyjątek. Hm… wiem, że są tacy, z moich okolic, którzy na południe się „nie wypuszczają”. Góry ich nie ciekawią, męczą. Wiem, że ludzie są różni. Staram się rozumieć, ale tego nie rozumiem. Nie wiem jak można, mając takie bogactwo widoków, przepięknych miejsc na południe od Tarnowa, jeździć tylko po płaskim. Pojechałam dzisiaj obejrzeć ukończone VELO DUNAJEC.
Jakie wrażenia? Nie będę dobrym recenzentem, bo nie lubię asflatu, nie lubię płaskiego asfaltu, nie lubię braku gór. Jedynym atutem dla mnie jest, to że czasem widać Dunajec. Czekam więc kiedy Velo „pojedzie” w stronę Zakliczyna. Wtedy będę na TAK. Ale są pewnie tacy, który są zachwyceni. Bo asfalt gładziutki i mknie się szybciutko, no bo żadnych aut. Tak, z pewnością będzie wielu zachwyconych. Już jest spory ruch na tej „trasie”.
Czasem jednak jest tak, że 40 km płaskiej trasy jednak coś wynagrodzi. Znajdzie się jakaś „perełka” dla której warto się nudzić jeżdżąc po płaskim. Tak jest na tej trasie, jeśli pojedziecie trochę dalej (wtedy kiedy Velo Dunajec przechodzi na drogę w Glowie) i pojedziecie dalej, aż do Biskupic Radłowskich. Ja już tam byłam kiedyś i już to widziałam. Zachwyciłam się. To podobno jedyny taki zabytek w Polsce. Jest imponujący. Unikatowy słup graniczny z 1450r., oddzielający kiedyś dobra rycerskie od dóbr kościelnych. Jeśli jest jeszcze ktoś z Tarnowa i okolic, kto go nie widział, to czas to nadrobić.
Na jednej ze stron przeczytałam: bądź najjaśniejszą gwiazdą swojej kuchni!
Pomyślałam: No jestem! Wszak nikt inny w mojej kuchni nie gotuję…
Sprytnie prawda?:) Z tymże nie do końca prawdą to jest, bo wczoraj zajaśniała na chwilę w mojej kuchni Pani Krystyna.
Kiedy przyjeżdżałam do mojej Babci Heleny, za wszelką cenę chciała mnie zawsze podtuczyć. „Wciskała” jedzenie, owoce, warzywa, słodycze, ponieważ uważała, że w ciągu roku szkolnego za dużo się uczę (co nie do końca zawsze było zgodne z prawdą), oraz uważała, że czytam zbyt wiele książek (co akurat było zgodne z prawdą). Odganiała mnie od książek, kazała chodzić do ogrodu, zbierać np. maliny bo bardzo zdrowe. A ja malin nie lubiłam. Tak, tak kompletnie nie. Drażnił mnie ich zapach (niebywałe, prawda?) i jedyne co tolerowała to soki z malin. Parapety okien domu Babci zawsze były zastawione w lecie słojami malin zasypanymi cukrem. Smak tego soku, zawiesistego, słodkiego pamiętam do dzisiaj.
Babcia słodziła nim herbatę obficie. Nie mam do malin przekonania dalej, nie jem ich z wyjątkiem tych w ciastach (np. crumble, które udało mi się dzisiaj zrobić jakoś w międzyczasie). Soki malinowe uwielbiam. Myślę, że jest w tym uwielbieniu do soków jakaś chęć powrotów do czasów dawnych, kiedy to mogłam oglądać słoje na parapecie domu Babci. Tyle, że to już nigdy nie wróci. Jak wiele innych rzeczy.
Zaprosiła mnie dzisiaj Pani Krystyna na działkę, „na maliny”. Oprócz malin wyposażyła w cebulę, cukinię, rzodkiewkę, pora, buraki, marchewkę. Wszystko super ekologiczne… więc mocno mnie takie produkty „kręcą”.
Zajadałam się tą marchewką i łezka w oku się kręciła, bo smak taki jak ta marchewka wyrywana w ogrodzie u Babci i jedzona, od razu, natychmiast. Pani Krystyna zabrała z domu sokownik, pokazała co i jak, pomogła (ona już taka jest, że lubi pomagać), i efekt jest w postaci moich własnych soków. I pewnie nie cieszyłoby to tak wszystko, gdyby nie fakt, że to MALINY. Że domu wypełnił się zapachem malin, a to z kolei cofnęło mnie w czasie o kilkadziesiąt lat. Tam gdzieś nad San, gdzie Babcia kazała mi schodzić do ogrodu, w dół (było z górki) na maliny. Gdzie Babcia do każdego śniadania i kolacji robiła herbatę z sokiem malinowym. I łezka się w oku zakręciła… No i jeszcze crumble… o jak pachniało malinami….
A dzisiaj...
jak okiem sięgnąć płasko. Nic nie zapowiada ani emocji ani przygody. Nie lubię. Nie jeżdżę. A może inaczej – jeżdżę rzadko. Jeździłam kiedyś, dawno, dawno temu w czasach starożytnych, kiedy zaczynałam przygodę z rowerem. Jeździłam kiedy startowałam w maratonach, w celach treningowych. Jeżdżę do Mielca. Pojechałam dzisiaj, ale to wyjątek. Hm… wiem, że są tacy, z moich okolic, którzy na południe się „nie wypuszczają”. Góry ich nie ciekawią, męczą. Wiem, że ludzie są różni. Staram się rozumieć, ale tego nie rozumiem. Nie wiem jak można, mając takie bogactwo widoków, przepięknych miejsc na południe od Tarnowa, jeździć tylko po płaskim. Pojechałam dzisiaj obejrzeć ukończone VELO DUNAJEC.
Jakie wrażenia? Nie będę dobrym recenzentem, bo nie lubię asflatu, nie lubię płaskiego asfaltu, nie lubię braku gór. Jedynym atutem dla mnie jest, to że czasem widać Dunajec. Czekam więc kiedy Velo „pojedzie” w stronę Zakliczyna. Wtedy będę na TAK. Ale są pewnie tacy, który są zachwyceni. Bo asfalt gładziutki i mknie się szybciutko, no bo żadnych aut. Tak, z pewnością będzie wielu zachwyconych. Już jest spory ruch na tej „trasie”.
Czasem jednak jest tak, że 40 km płaskiej trasy jednak coś wynagrodzi. Znajdzie się jakaś „perełka” dla której warto się nudzić jeżdżąc po płaskim. Tak jest na tej trasie, jeśli pojedziecie trochę dalej (wtedy kiedy Velo Dunajec przechodzi na drogę w Glowie) i pojedziecie dalej, aż do Biskupic Radłowskich. Ja już tam byłam kiedyś i już to widziałam. Zachwyciłam się. To podobno jedyny taki zabytek w Polsce. Jest imponujący. Unikatowy słup graniczny z 1450r., oddzielający kiedyś dobra rycerskie od dóbr kościelnych. Jeśli jest jeszcze ktoś z Tarnowa i okolic, kto go nie widział, to czas to nadrobić.
Malinki:) © Iza
Miejsce pamięci © Iza
Pomnik © Iza
Pokrzywiona rzeczywistość © Iza
Tablica © Iza
Tablica informacyjna © Iza
Cmentarz "na trasie" © Iza
Dunajec © Iza
Na trasie © Iza
Słup graniczny © Iza
- DST 40.00km
- Czas 01:35
- VAVG 25.26km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze