Wpisy archiwalne w miesiącu
Sierpień, 2011
Dystans całkowity: | 751.00 km (w terenie 277.00 km; 36.88%) |
Czas w ruchu: | 47:48 |
Średnia prędkość: | 18.67 km/h |
Maksymalna prędkość: | 149.00 km/h |
Suma podjazdów: | 1900 m |
Maks. tętno maksymalne: | 178 (94 %) |
Maks. tętno średnie: | 155 (82 %) |
Suma kalorii: | 19945 kcal |
Liczba aktywności: | 19 |
Średnio na aktywność: | 41.72 km i 2h 48m |
Więcej statystyk |
Środa, 31 sierpnia 2011
Na rowerze .. znowu:)
Po dwóch dniach przerwy wreszcie udało mi się zabrać Kateemka w drogę.
Nie obyło sie bez kłopotów. W oczekiwaniu na Tomka i Andżelikę , kręciłam troche po osiedlu i zauwazyłam, ze cos nie tak z przednią przerzutką. Łańcuch jakoś dziwnie się układał, zakleszczał. Tomek dokręcił mi przerzutką, troche podregulował, ale stracilismy duzo czasu i wyjechalismy późno,. Trzeba sie było spieszyć,a trasa powstała spontanicznie.
jechalismy ( niebieskim do Buczyny, potem nad Dunajcem), szybko. Potem szutrowy podjazd na Lubinkę i do góry na Lubinkę. Potem wjechalismy w las i zjechalismy szutrówką. Było mi to potrzebne , żeby zapomnieć o upadku niedzielnym.
Było ok, bez blokady.
W ogóle jechalo mi się dość dobrze.
Zimno już.. trzeba brać rękawki.
Jutro może uda się pojechać dłużej. Bedzie coraz cieżej robic długie treningi, jutro już .. wrzesień.
Bolało mnie dzisiaj miejsce po łąkotce i dość skutecznie - troche przeszkadzało w pedałowaniu.
Nie obyło sie bez kłopotów. W oczekiwaniu na Tomka i Andżelikę , kręciłam troche po osiedlu i zauwazyłam, ze cos nie tak z przednią przerzutką. Łańcuch jakoś dziwnie się układał, zakleszczał. Tomek dokręcił mi przerzutką, troche podregulował, ale stracilismy duzo czasu i wyjechalismy późno,. Trzeba sie było spieszyć,a trasa powstała spontanicznie.
jechalismy ( niebieskim do Buczyny, potem nad Dunajcem), szybko. Potem szutrowy podjazd na Lubinkę i do góry na Lubinkę. Potem wjechalismy w las i zjechalismy szutrówką. Było mi to potrzebne , żeby zapomnieć o upadku niedzielnym.
Było ok, bez blokady.
W ogóle jechalo mi się dość dobrze.
Zimno już.. trzeba brać rękawki.
Jutro może uda się pojechać dłużej. Bedzie coraz cieżej robic długie treningi, jutro już .. wrzesień.
Bolało mnie dzisiaj miejsce po łąkotce i dość skutecznie - troche przeszkadzało w pedałowaniu.
- DST 37.00km
- Teren 12.00km
- Czas 01:41
- VAVG 21.98km/h
- VMAX 49.00km/h
- Temperatura 20.0°C
- HRmax 175 ( 93%)
- HRavg 148 ( 78%)
- Kalorie 750kcal
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 29 sierpnia 2011
Kraków po raz piąty... ale niestety niezaliczony:(
Wczoraj pomyślałam: nie będę nic pisać na blogu na temat wydarzenia pt maraton w Krakowie.
Wersja oficjalna miała brzmieć: poblismy się z Kubą na trasie, a Kuba kopał mnie po kolanie:)
Tylko kto by w to uwierzył?:)
Wczoraj było we mnie duzo negatywnych emocji ( złagodzonych na szczęscie przez dobre towarzystwo), a ze zdwojoną siłą zaatakowały mnie one po powrocie do domu.
Ale może po kolei.
Nie miałam motywacji na jazdę w Krakowie. Nawet w pewnym momencie pomyslałam sobie:
Rany.. tak było przed Zabierzowem.. i co się stało?!
Tyle, ze przez Zabierzowem , głowę miałam zaprząnietą pozasportowymi rzeczami, a teraz…?
Dlaczego nie było motywacji? Bo wciąż czułam brak formy, bo jeździło mi się w ub tygodniu żle.
Na szczęscie w niedziele dość skutecznie spadła temperatura, gdyby był upał taki jak w sobotę, strach pomyśleć co by się działo.
Przed startem oczywiście wiele rozmów i spotkań ( chłopaki z Rowerowania rzecz jasna, Ada Bieniasz, Zbyszek z Corratecu, z każdym zamieniam się kilka słów i tak czas do startu leci nie wiadomo kiedy)
Na starcie stoję z Pociem z Rowerowania, za chwile pojawia się Andy , a potem jeszcze Kuba.
Ruszamy. I tu niespodzianka, jedzie mi się dobrze. Po tych niefajnych Błoniach, gdzie zawsze uda mnie już piękły zaraz na poczatku, jedzie się nieźle.
A potem już asfalt i jest.. szybko i mocno. Jakaś dziewczyna już leży na asfalcie.. przykro.
A ja słyszę dziwny dźwięk dochodzący z mojego roweru.
Już trochę lat jeźdżę na tym rowerze, wiec chyba wiem o co chodzi. Myślę sobie…potem stanę i to zrobię.. teraz trzeba zająć jakąś dobrą pozycję przed pierwszą górką w lesie. No ale dźwięk staje się nieznośny, wiec muszę się zatrzymać.. I chociaż moja operacja ( czyli zgięcie linki od tylnej przerzutki, która zahaczała o szprychy) zajmuje dosłownie może 30 sekund, to mija mnie wiele osób. No trudno. Jadę dalej.
Nie jest źle. Fajna temperatura, tętno wysokie, ale nie czuję się źle, nie ma złych myśli. Jadę i jadę i nawet wyprzedzam.
O matko! Znowu wyprzedzam! Dawno mi się to nie zdarzyło.
I ciagle miałam w głowie słowa Kuby sprzed maratonu w Murowanej:
„ nie oszczedzaj się, odpoczniesz na mecie”. Powtarzam to sobie.
Jadę, przede mną Pociu, mijam go, pytam: jak leci?
Mówi: oszczedzam siły.
Jadę do przodu.
Jest fajnie, szybko, jedziemy godzinę, a ja mam na liczniku cos ponad dwadzieścia km, wiec mysle sobie… 1/3 trasy za mną. Jest ok.
I… zdarza się coś co sprawiło, ze moja fajna jazda i nadzieja na dobry wynik , odpłynęła w siną dal.
Parują mi moje niebieskie okulary ( nie wiem co mnie podkusiło żeby je ubrać, wiedziałam ze bardzo parują), zaczyna się zjazd. Zamiast je ściagnąć , myślę sobie: jest zjazd .. odparują mi.
No i cóż.. pozbyłam się okularów niebieskich raz na zawsze . Jest szybki, szutrowy zjazd… pewnie prędkosć z 40 km/h, niby nie jadę specjalnie szybko.. ale coś się dzieje… chyba na coś najeżdzam, a nie widzę po czym jadę i upadam.. upadam tak, że jestem pewna: na pewno coś złamałam…
Upadam na twarz, ręka jakoś dziwnie podwinięta.. myślę tylko: o matko…
Przeze mnie upada jakiś człowiek jadący za mną.. leci z impetem… ale zaraz dobiega do mnie.. pyta się czy nic się nie stało… ktoś za mną cos mówi.. ja jestem oszolomiona bardzo, kolano tonie we krwi… wstaje… boli bardzo.. odwracam się za mną Kuba.
Mówię: o to ty… Kuba zaparowały mi okulary…
Kuba coś do mnie mówi.. ja robię dziwne rzeczy ( podobno, tak potem mówił Kuba, ze wyszłam gdzieś na środek drogi, jak ludzie jechali).
Ten człowiek, który się przewrócił przeze mnie, mówi: trzeba dzwonić po ratowników… jestes cała..? pewnie coś złamałaś…
Siedzę kolano boli, ale pooblewa też prawa kostka, myślę sobie: rany skręciłam drugą kostkę.. w głowie tysiące mysli przebiegają jak galopujące konie:) i nagle mówię do Kuby:
Kuba ale w co ja się ubiorę jutro do pracy….?????
Wszystkie spódnice mam krótkie….
Kuba zbiera mój rower, doprowadza do porządku ( łancuch był mocno poskręcany) . Ja dochodzę do siebie. To cud , ze jestem cała, na takich kamieniach i przy takiej prędkości…Okulary połamane, daszek od kasku odleciał:)
Kuba pyta: co robimy?
Pytam : ile do mety?
Jakaś połowa dystansu.
To jedziemy.
Kuba mówi: pociągnę cię trochę..
Śmieję się.. kolano tonie we krwi, policzek boli .. jak tu utrzymać się za Kubą? Ale Kuba dostosowuje swoje tempo do moich mozliwości i jedzie się fajnie.
Jedziemy już w koncowej części stawki ( wiele osób nas mineło niestety, bo dosyc długo zeszło mi to zbieranie się po upadku) i ludzie robią trochę nieprzewidywalne rzeczy.
Ale i tak momentami udaje mi się wyprzedzać na podjazdach i fajnie mi się jedzie.
Nawet zjeżdzam prawie w całości jeden trudny zjazd ( podpieram się tylko raz nogą, bo jakis gośc przede mną coś dziwnego zrobił). Tam czuję się jak mistrzyni na tym zjeździe. Nikt nie jedzie – tylko Kuba i ja.
I w myslach usmiecham się sama do siebie, myslę sobie: dojade do konca ten maraton. Nic takiego się nie stało, jestem tylko potluczona, nieraz tak bywało.
Ale ok. 30 km zaczynam mieć ciemno przed oczami i już wiem co będzie.. migrena…
Mówię Kubie: Kuba nie widzę cię… i tuz przed Wąwzoem Kochanowskim zjeżdzam ze ścieżki.
Kuba mówi: odpocznij…
Ja mówie: to nic nie da, to tak będzie pół godziny…
Siadamy… Kuba po chwili dzwoni po Miśqa, żeby do po nas przyjechał.
Ja nie protestuję…takie mnie zniechęcenie ogarnia.. myślę, ze to za dużo jak na jeden maraton… mam serdecznie dość… gdzies uleciał ze mnie w tym sezonie charakter fightera… cos się dzieje.. nie wiem co…
Kuba mowi, ze to brak koncentracji… Możliwe.
Jakiś pech, jakas klątwa… nie wiem co….nie idzie. Siedzę i myślę: już nie zrobie generalki. Nie jadę do Miedzygórza i Istebnej. Nie ma po co…
Przyjeżdza Miśq, ładujemy się do samochodu. Jedziemy do Krakowa.
Panie w karetce mówią: no przydałby się jeden szew, ale taki tam brud pani ma , ziemia powchodziła…czyszczą.. mówią:
Będzie blizna…
Śmieję się: też mi nowość:)
A potem jest miło spędzony czas, wiele rozmów.. spotykam znowu wielu znajomych, własciwie cały czas KTOŚ mnie "zaczepia", albo ja KOGOŚ, jest Ania z Bydgoszczy i jej mąż, który mi mówi : zebys nie myślała, ze jesteś taka wyróżniona, to popatrz.. i pokazuje mi swoje rozbite kolano, znowu spotykam Zbyszka, który był na giga 5 open ( prawdziwy gigant), Ryszard z Poznania przedstawia mi swoją żonę, jest Piotrek Klonowicz. No i przed wszystkim cały czas sa chłopaki z Rowerowania.
Te wszystkie fajne rozmowy pozwalają przełknąć gorycz porażki.
Skutki wycofu zaczynam odczuwać w domu. Nieważne ze jestem troche potłuczona, ze boli okropnie ( pomigrenowo głowa, ze musze wziąć drugi ketonal), najgorsze jest to ze psychicznie nie mogę dać sobie rady z tym, ze nie dojechalam do mety.
Przecież już dojeżdzałam .. poobijana, z migreną.. Kilka razy. Przemyśl, Jasło, Kraków.
Dlaczego teraz … spasowałam?
Nie wiem. Naprawdę nie wiem.
Wczoraj mówiłam: koniec sezonu dla mnie. Już nie ma co jechać na dwa pozostałe maratony.
Rano zaczynam mysleć intensywnie…a może jednak nie odpuszczać… może jednak jeszcze coś pojechać w tym sezonie…
I pojadę. Wiem, że pojadę. Może Istebną, może pojade do Jasła na Cyklokarpaty.
I na pewno niezależenie od tego czy podejmę decyzję o starcie, postaram się być w Istebnej żeby pożegnać się po sezonie ze wszystkimi znajomymi.
Bo wiecie co pomyslałam dzisiaj…?
Dostałam dzisiaj maila do Damiana. Napisał : coś się stalo?
( pewnie spojrzał sobie na wyniki)
Miło. Pomyślałam. Fajnie.
Zawsze wiedziałam, ze dzięki sportowi, rowerowi zyskałam dużo więcej niż tylko sportowe emocje, ale dzisiaj po wczorajszych wielu rozmowach, po życzliwości, której doswiadczyłam od wielu osób, pomyślalam sobie,że największą wartoscią tych maratonów wcale nie są te emocje sportowe, to uczucie spełnienia na mecie ( to jest b. ważne owszem), ale NAJWIEKSZĄ WARTOŚCIĄ SĄ LUDZIE.
Ci wszyscy ludzie z Tarnowa , Krakowa i wszystkich stron Polski, których dzięki maratonom spotkałam na swojej drodze.
Dziękuję Wam!
Dzisiaj boli bardzo głowa, ogólnie czuje się fizycznie.. rozbita, nie skonczyłam maratonu w Krakowie, nie zaliczę generalki u GG, ale.. to nie jest takie ważne.
Nie jest.. bo wczoraj spędziłam fajny dzień, w towarzystwie wielu fajnych osób i to jest najwazniejsze:)
A maratony?
„Jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie wspaniale”
Dzisiaj juz chciało mi sie jeździć na rowerze i gdyby nie ten ból głowy, pewnie bym pojechała.
Takie zdjęcie... powinno nosić tytuł: rozdwojenie jaźni - Bikeholicy- Rowerowanie.
ale ja pomyślalam: a moze.. jakaś większa przyjaźn nawiążę się między tymi dwiema grupami?:), moze będę łacznikiem?
Wersja oficjalna miała brzmieć: poblismy się z Kubą na trasie, a Kuba kopał mnie po kolanie:)
Tylko kto by w to uwierzył?:)
Wczoraj było we mnie duzo negatywnych emocji ( złagodzonych na szczęscie przez dobre towarzystwo), a ze zdwojoną siłą zaatakowały mnie one po powrocie do domu.
Ale może po kolei.
Nie miałam motywacji na jazdę w Krakowie. Nawet w pewnym momencie pomyslałam sobie:
Rany.. tak było przed Zabierzowem.. i co się stało?!
Tyle, ze przez Zabierzowem , głowę miałam zaprząnietą pozasportowymi rzeczami, a teraz…?
Dlaczego nie było motywacji? Bo wciąż czułam brak formy, bo jeździło mi się w ub tygodniu żle.
Na szczęscie w niedziele dość skutecznie spadła temperatura, gdyby był upał taki jak w sobotę, strach pomyśleć co by się działo.
Przed startem oczywiście wiele rozmów i spotkań ( chłopaki z Rowerowania rzecz jasna, Ada Bieniasz, Zbyszek z Corratecu, z każdym zamieniam się kilka słów i tak czas do startu leci nie wiadomo kiedy)
Na starcie stoję z Pociem z Rowerowania, za chwile pojawia się Andy , a potem jeszcze Kuba.
Ruszamy. I tu niespodzianka, jedzie mi się dobrze. Po tych niefajnych Błoniach, gdzie zawsze uda mnie już piękły zaraz na poczatku, jedzie się nieźle.
A potem już asfalt i jest.. szybko i mocno. Jakaś dziewczyna już leży na asfalcie.. przykro.
A ja słyszę dziwny dźwięk dochodzący z mojego roweru.
Już trochę lat jeźdżę na tym rowerze, wiec chyba wiem o co chodzi. Myślę sobie…potem stanę i to zrobię.. teraz trzeba zająć jakąś dobrą pozycję przed pierwszą górką w lesie. No ale dźwięk staje się nieznośny, wiec muszę się zatrzymać.. I chociaż moja operacja ( czyli zgięcie linki od tylnej przerzutki, która zahaczała o szprychy) zajmuje dosłownie może 30 sekund, to mija mnie wiele osób. No trudno. Jadę dalej.
Nie jest źle. Fajna temperatura, tętno wysokie, ale nie czuję się źle, nie ma złych myśli. Jadę i jadę i nawet wyprzedzam.
O matko! Znowu wyprzedzam! Dawno mi się to nie zdarzyło.
I ciagle miałam w głowie słowa Kuby sprzed maratonu w Murowanej:
„ nie oszczedzaj się, odpoczniesz na mecie”. Powtarzam to sobie.
Jadę, przede mną Pociu, mijam go, pytam: jak leci?
Mówi: oszczedzam siły.
Jadę do przodu.
Jest fajnie, szybko, jedziemy godzinę, a ja mam na liczniku cos ponad dwadzieścia km, wiec mysle sobie… 1/3 trasy za mną. Jest ok.
I… zdarza się coś co sprawiło, ze moja fajna jazda i nadzieja na dobry wynik , odpłynęła w siną dal.
Parują mi moje niebieskie okulary ( nie wiem co mnie podkusiło żeby je ubrać, wiedziałam ze bardzo parują), zaczyna się zjazd. Zamiast je ściagnąć , myślę sobie: jest zjazd .. odparują mi.
No i cóż.. pozbyłam się okularów niebieskich raz na zawsze . Jest szybki, szutrowy zjazd… pewnie prędkosć z 40 km/h, niby nie jadę specjalnie szybko.. ale coś się dzieje… chyba na coś najeżdzam, a nie widzę po czym jadę i upadam.. upadam tak, że jestem pewna: na pewno coś złamałam…
Upadam na twarz, ręka jakoś dziwnie podwinięta.. myślę tylko: o matko…
Przeze mnie upada jakiś człowiek jadący za mną.. leci z impetem… ale zaraz dobiega do mnie.. pyta się czy nic się nie stało… ktoś za mną cos mówi.. ja jestem oszolomiona bardzo, kolano tonie we krwi… wstaje… boli bardzo.. odwracam się za mną Kuba.
Mówię: o to ty… Kuba zaparowały mi okulary…
Kuba coś do mnie mówi.. ja robię dziwne rzeczy ( podobno, tak potem mówił Kuba, ze wyszłam gdzieś na środek drogi, jak ludzie jechali).
Ten człowiek, który się przewrócił przeze mnie, mówi: trzeba dzwonić po ratowników… jestes cała..? pewnie coś złamałaś…
Siedzę kolano boli, ale pooblewa też prawa kostka, myślę sobie: rany skręciłam drugą kostkę.. w głowie tysiące mysli przebiegają jak galopujące konie:) i nagle mówię do Kuby:
Kuba ale w co ja się ubiorę jutro do pracy….?????
Wszystkie spódnice mam krótkie….
Kuba zbiera mój rower, doprowadza do porządku ( łancuch był mocno poskręcany) . Ja dochodzę do siebie. To cud , ze jestem cała, na takich kamieniach i przy takiej prędkości…Okulary połamane, daszek od kasku odleciał:)
Kuba pyta: co robimy?
Pytam : ile do mety?
Jakaś połowa dystansu.
To jedziemy.
Kuba mówi: pociągnę cię trochę..
Śmieję się.. kolano tonie we krwi, policzek boli .. jak tu utrzymać się za Kubą? Ale Kuba dostosowuje swoje tempo do moich mozliwości i jedzie się fajnie.
Jedziemy już w koncowej części stawki ( wiele osób nas mineło niestety, bo dosyc długo zeszło mi to zbieranie się po upadku) i ludzie robią trochę nieprzewidywalne rzeczy.
Ale i tak momentami udaje mi się wyprzedzać na podjazdach i fajnie mi się jedzie.
Nawet zjeżdzam prawie w całości jeden trudny zjazd ( podpieram się tylko raz nogą, bo jakis gośc przede mną coś dziwnego zrobił). Tam czuję się jak mistrzyni na tym zjeździe. Nikt nie jedzie – tylko Kuba i ja.
I w myslach usmiecham się sama do siebie, myslę sobie: dojade do konca ten maraton. Nic takiego się nie stało, jestem tylko potluczona, nieraz tak bywało.
Ale ok. 30 km zaczynam mieć ciemno przed oczami i już wiem co będzie.. migrena…
Mówię Kubie: Kuba nie widzę cię… i tuz przed Wąwzoem Kochanowskim zjeżdzam ze ścieżki.
Kuba mówi: odpocznij…
Ja mówie: to nic nie da, to tak będzie pół godziny…
Siadamy… Kuba po chwili dzwoni po Miśqa, żeby do po nas przyjechał.
Ja nie protestuję…takie mnie zniechęcenie ogarnia.. myślę, ze to za dużo jak na jeden maraton… mam serdecznie dość… gdzies uleciał ze mnie w tym sezonie charakter fightera… cos się dzieje.. nie wiem co…
Kuba mowi, ze to brak koncentracji… Możliwe.
Jakiś pech, jakas klątwa… nie wiem co….nie idzie. Siedzę i myślę: już nie zrobie generalki. Nie jadę do Miedzygórza i Istebnej. Nie ma po co…
Przyjeżdza Miśq, ładujemy się do samochodu. Jedziemy do Krakowa.
Panie w karetce mówią: no przydałby się jeden szew, ale taki tam brud pani ma , ziemia powchodziła…czyszczą.. mówią:
Będzie blizna…
Śmieję się: też mi nowość:)
A potem jest miło spędzony czas, wiele rozmów.. spotykam znowu wielu znajomych, własciwie cały czas KTOŚ mnie "zaczepia", albo ja KOGOŚ, jest Ania z Bydgoszczy i jej mąż, który mi mówi : zebys nie myślała, ze jesteś taka wyróżniona, to popatrz.. i pokazuje mi swoje rozbite kolano, znowu spotykam Zbyszka, który był na giga 5 open ( prawdziwy gigant), Ryszard z Poznania przedstawia mi swoją żonę, jest Piotrek Klonowicz. No i przed wszystkim cały czas sa chłopaki z Rowerowania.
Te wszystkie fajne rozmowy pozwalają przełknąć gorycz porażki.
Skutki wycofu zaczynam odczuwać w domu. Nieważne ze jestem troche potłuczona, ze boli okropnie ( pomigrenowo głowa, ze musze wziąć drugi ketonal), najgorsze jest to ze psychicznie nie mogę dać sobie rady z tym, ze nie dojechalam do mety.
Przecież już dojeżdzałam .. poobijana, z migreną.. Kilka razy. Przemyśl, Jasło, Kraków.
Dlaczego teraz … spasowałam?
Nie wiem. Naprawdę nie wiem.
Wczoraj mówiłam: koniec sezonu dla mnie. Już nie ma co jechać na dwa pozostałe maratony.
Rano zaczynam mysleć intensywnie…a może jednak nie odpuszczać… może jednak jeszcze coś pojechać w tym sezonie…
I pojadę. Wiem, że pojadę. Może Istebną, może pojade do Jasła na Cyklokarpaty.
I na pewno niezależenie od tego czy podejmę decyzję o starcie, postaram się być w Istebnej żeby pożegnać się po sezonie ze wszystkimi znajomymi.
Bo wiecie co pomyslałam dzisiaj…?
Dostałam dzisiaj maila do Damiana. Napisał : coś się stalo?
( pewnie spojrzał sobie na wyniki)
Miło. Pomyślałam. Fajnie.
Zawsze wiedziałam, ze dzięki sportowi, rowerowi zyskałam dużo więcej niż tylko sportowe emocje, ale dzisiaj po wczorajszych wielu rozmowach, po życzliwości, której doswiadczyłam od wielu osób, pomyślalam sobie,że największą wartoscią tych maratonów wcale nie są te emocje sportowe, to uczucie spełnienia na mecie ( to jest b. ważne owszem), ale NAJWIEKSZĄ WARTOŚCIĄ SĄ LUDZIE.
Ci wszyscy ludzie z Tarnowa , Krakowa i wszystkich stron Polski, których dzięki maratonom spotkałam na swojej drodze.
Dziękuję Wam!
Dzisiaj boli bardzo głowa, ogólnie czuje się fizycznie.. rozbita, nie skonczyłam maratonu w Krakowie, nie zaliczę generalki u GG, ale.. to nie jest takie ważne.
Nie jest.. bo wczoraj spędziłam fajny dzień, w towarzystwie wielu fajnych osób i to jest najwazniejsze:)
A maratony?
„Jeszcze będzie przepięknie, jeszcze będzie wspaniale”
Dzisiaj juz chciało mi sie jeździć na rowerze i gdyby nie ten ból głowy, pewnie bym pojechała.
przed startem© lemuriza1972
Z Andym© lemuriza1972
Na starcie© lemuriza1972
Takie zdjęcie... powinno nosić tytuł: rozdwojenie jaźni - Bikeholicy- Rowerowanie.
ale ja pomyślalam: a moze.. jakaś większa przyjaźn nawiążę się między tymi dwiema grupami?:), moze będę łacznikiem?
Z Kubą© lemuriza1972
Z Lesławem© lemuriza1972
- DST 34.00km
- VMAX 62.00km/h
- HRmax 175 ( 93%)
- HRavg 155 ( 82%)
- Kalorie 900kcal
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 25 sierpnia 2011
Lipie:)
W niedzielę maraton.
Postanowiłam, ze będę walczyć w Krakowie przede wszystkim ze sobą, ze swoim złymi , rowerowymi myślami, które mnie ostatnio nawiedzają. Rywalki niech jadą. I tak odjechały mi w tym sezonie tak, że niewiele jestem już w stanie zrobić.
Trochę to przykre, ale z drugiej strony były upadki przed Złotym, była kontuzja w Zabierzowie i to bardzo zmieniło oblicze mojego sezonu.
Poza tym to w koncu zabawa i nie chciałabym zatracić dystansu do tego wszystkiego i zgubić radość jeżdzenia ( a mam obawy czy tak sie momentami nie dzieje).
Dzisiaj było w planie Lipie, do ktorego chciał jechać Wojtek, adept mtb.
Byłam umówiona z Andzeliką, Tomkiem i Wojtkiem już w samym Lipiu, wiec pojechałam sobie przez Białą, Klikową pieszym szlakiem. Starałam sie jechać szybko i mocno. Nie było łatwo, bo upał ogromny, a ja do tego zapomniałam zmyć makijaż i pot mieszał mi sie z tuszem, a co sie wtedy dzieje, wiedzą tylko kobiety:). Oczy szczypały niemiłosiernie.
Po Lipiu zrobilismy kilka kółek, fajnie, bo chłodniej.
ale wciąż nie mogę odnaleźć ścieżek, które kiedys pokazał mi Mirek.
Potem na myjkę , bo jutro trzeba przygotować Kateema na niedzielę. W sobote nie bedzie czasu, bo mam nadzieję na wypoczynek nad wodą i pływanie:).
Wojtek był dzielny i mam nadzieję, ze sie nie zraził i będzie jeździł dalej.
Postanowiłam, ze będę walczyć w Krakowie przede wszystkim ze sobą, ze swoim złymi , rowerowymi myślami, które mnie ostatnio nawiedzają. Rywalki niech jadą. I tak odjechały mi w tym sezonie tak, że niewiele jestem już w stanie zrobić.
Trochę to przykre, ale z drugiej strony były upadki przed Złotym, była kontuzja w Zabierzowie i to bardzo zmieniło oblicze mojego sezonu.
Poza tym to w koncu zabawa i nie chciałabym zatracić dystansu do tego wszystkiego i zgubić radość jeżdzenia ( a mam obawy czy tak sie momentami nie dzieje).
Dzisiaj było w planie Lipie, do ktorego chciał jechać Wojtek, adept mtb.
Byłam umówiona z Andzeliką, Tomkiem i Wojtkiem już w samym Lipiu, wiec pojechałam sobie przez Białą, Klikową pieszym szlakiem. Starałam sie jechać szybko i mocno. Nie było łatwo, bo upał ogromny, a ja do tego zapomniałam zmyć makijaż i pot mieszał mi sie z tuszem, a co sie wtedy dzieje, wiedzą tylko kobiety:). Oczy szczypały niemiłosiernie.
Po Lipiu zrobilismy kilka kółek, fajnie, bo chłodniej.
ale wciąż nie mogę odnaleźć ścieżek, które kiedys pokazał mi Mirek.
Potem na myjkę , bo jutro trzeba przygotować Kateema na niedzielę. W sobote nie bedzie czasu, bo mam nadzieję na wypoczynek nad wodą i pływanie:).
Wojtek był dzielny i mam nadzieję, ze sie nie zraził i będzie jeździł dalej.
- DST 34.00km
- Teren 18.00km
- Czas 02:08
- VAVG 15.94km/h
- VMAX 39.00km/h
- Temperatura 30.0°C
- HRmax 170 ( 90%)
- HRavg 139 ( 73%)
- Kalorie 946kcal
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 23 sierpnia 2011
Górki i z gór zdjęcia ( jeszcze):)
Dzisiaj górki.
Było bardzo gorąco i szczerze mówiąc z przestrachem myślałam o jeździe w tym upale.
Ale nie było tak źle, bo podjazd , który zaplanowałam na ten dzień był w lesie.
Nie ma chyba w tak bliskiej okolicy Tarnowa tak długiego, mozolnego i niełatwego podjazdy terenowego. Mowa o podjeździe żółtym szlakiem od Pleśnej ( tym którym zwykle zjeżdzamy).
Andżelika powiedziała: no to wmysliłaś podjazd...
( ale podobało się jej). Potem zjechałyśmy zjazdem z uroczyska Janowice i do domu.
Niewiele, ale szybko się robi ciemno i na długie eskapady po górach, lasach już mało czasu.
Żle mi się jechało. Zastanawiam się na ile to moja nie najlepsza forma, na ile jeszcze zmęczenie nóg po sobocie ( bo jeszcze mam zakwasy).
Myśli w czasie jazdy fatalne.... muszę jakoś z tym walczyć.
Ale też od wczoraj pobolewa mnie gardło i walczę z tym, bo nie chciałabym sie rozchorować na maraton krakowski.
Jeszcze trochę zdjęć z soboty
Taki tytuł temu zdjęciu nadał MiśQ.
Pomyślałam sobie coś na rzeczy jest, bo moja zaciśnięta pięść wskazuje na to , ze gotowa byłam się bronić:)
Było bardzo gorąco i szczerze mówiąc z przestrachem myślałam o jeździe w tym upale.
Ale nie było tak źle, bo podjazd , który zaplanowałam na ten dzień był w lesie.
Nie ma chyba w tak bliskiej okolicy Tarnowa tak długiego, mozolnego i niełatwego podjazdy terenowego. Mowa o podjeździe żółtym szlakiem od Pleśnej ( tym którym zwykle zjeżdzamy).
Andżelika powiedziała: no to wmysliłaś podjazd...
( ale podobało się jej). Potem zjechałyśmy zjazdem z uroczyska Janowice i do domu.
Niewiele, ale szybko się robi ciemno i na długie eskapady po górach, lasach już mało czasu.
Żle mi się jechało. Zastanawiam się na ile to moja nie najlepsza forma, na ile jeszcze zmęczenie nóg po sobocie ( bo jeszcze mam zakwasy).
Myśli w czasie jazdy fatalne.... muszę jakoś z tym walczyć.
Ale też od wczoraj pobolewa mnie gardło i walczę z tym, bo nie chciałabym sie rozchorować na maraton krakowski.
Jeszcze trochę zdjęć z soboty
Czlonkowie wyprawy: Kuba, ja, Andy, MiśQ© lemuriza1972
Idziemy:), jeszcze jest łatwo© lemuriza1972
" Gdzieś tam w dole zostało, wszystko to co nas gnębi..."© lemuriza1972
Taki tytuł temu zdjęciu nadał MiśQ.
Pomyślałam sobie coś na rzeczy jest, bo moja zaciśnięta pięść wskazuje na to , ze gotowa byłam się bronić:)
"Iza załóż czapkę, bo ci przyłożę kijkiem"© lemuriza1972
"Jedz , nie marudź"© lemuriza1972
Schodzę na drabinkę, Kuba już "na"© lemuriza1972
I ja już "na"© lemuriza1972
Nasze straty:)© lemuriza1972
Słońce zachodzi...© lemuriza1972
- DST 44.00km
- Teren 16.00km
- Czas 02:10
- VAVG 20.31km/h
- VMAX 53.00km/h
- Temperatura 27.0°C
- HRmax 174 ( 92%)
- HRavg 140 ( 74%)
- Kalorie 800kcal
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 22 sierpnia 2011
Rozjazd zakwasów po Orlej
Ta właśnie radosna piosenka pobudkowa, obudziła mnie rano o 5 w Zakopanem i sprawiła, ze obudziłam się z uśmiechem na ustach.
A dzisiaj śpiewałam sobie „ hej miśki pora wstać”, za każdym razem kiedy musiałam w pracy wstać z krzesła ( zakwasy tak potęzne, tylko raz chyba miałam takie.. po treningu jak trenowałam siatkówkę i trener przygotowywał nas do sezonu).
Tak więc siedziałam, najpierw było: hej miśki czas wstać, a potem mówiłam: raz, dwa , trzy i na trzy wstawałam.
A co poza tym?
Poza tym….
„ I mysli sobie Ikar co nieraz w dół, już runął, że gdyby jeszcze raz powiało, to by jeszcze raz pofrunął”
Tak.. tak… dość szybko pojawiły się myśli żeby kiedyś jednak zmierzyć się z Orlą, albo przynajmniej przejść ten kawałek, którego nie szłam.
Ale poczekam.. na pewno nie w tym roku. Spróbuję się do tego lepiej przygotować.
A dzisiaj, dzisiaj próbuję na nowo przywyknąć do mojego nizinnego życia i łatwo nie jest.
Dzisiaj rower, ale.. pierwsze ruchy korbą to była jakaś masakra, zastanawiałam się , czy dam radę jechać, ale potem było coraz lepiej.
Jazda z Andżeliką, Alkiem i Mirkiem, taka bardziej rozjazdowa, ale fajnymi, niełatwymi ścieżkami po Lesie Radłowskim. Takie ścieżki to zna tylko Mirek
Niezbyt szybko, wiecej to rozmawialismy o Orlej Perci.
A ja dzisiaj przeczytałam wywiad z jedną amerykanską dziennikarką, znaną wszystkim himalaistom, bo to prawdziwa „encyklopedia” jeśli chodzi o himalaizm, chociaż sama po górach nie chodzi.
Nazywa się Elizabeth Hawley i drżą przed nią wszyscy himalaiści, bo podobno rozsądza, czy szczyt został naprawdę zdobyty.
Na pytanie: po co ludzie wdrapują się na najwyższe szczyt świata?, odpowiedziała:
- wielu idzie żeby zostawić jak najdalej domowe problemy, podjąć wyzwanie największe jakie mogą sobie wyobrazić. To daje im chwilę szczęscia, na więcej w zyciu nie można liczyć.
Tak.. to też, ale bliższe jest mi to co powiedział Mallory.
Ludzie go chodzą na Everest bo .. jest.
Ja wszystko dobrze pójdzie to we wrzesniu znowu pójdziemy w Tatry:)
- DST 30.00km
- Teren 10.00km
- Czas 01:27
- VAVG 20.69km/h
- VMAX 37.00km/h
- Temperatura 28.0°C
- HRmax 168 ( 89%)
- HRavg 139 ( 73%)
- Kalorie 600kcal
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 21 sierpnia 2011
Operacja : Orla Perć
Kiedy stoję w swojej kuchni i spoglądam przez okno, mam wrażenie, że coś tu jest nie tak. Bo stoję tu, a za oknem jakieś drzewa, jakieś samochody, a ja przecież wiem, że jest inny świat i to wcale nie jest tak, że „tamto” jest nierzeczywiste.
To co tutaj , na dole wydaje mi się takie jakieś pozbawione sensu, a to co prawdziwie jest tam.
W Tatrach.
Mój wyjazd w Tatry był mega spontaniczny. Chociaż Kuba proponował mi go kilka dni wcześniej, to ja właściwie jeszcze do czwartku myslałam, ze weekend spędzę w Nowym Sączu.
Ale wyjazd do Nowego Sącza nie wypalił i w czwartek ok. południa wysłałam do Kuby smsa: Mogę jechać z wami:)
Wiedziałam gdzie chcą iść ( Kuba, MiśQu i Andy), wiedziałam, ze będzie trudno, że to bardzo trudny szlak, ale żeby chociaż minimalnie się przygotować poczytałam trochę i przeczytałam:
Orla Perć – jeden z najtrudniejszych i najbardziej niebezpiecznych[1] szlaków w Tatrach Wysokich, poprowadzony zboczami oraz granią przez przełęcze i szczyty, między przełęczami Zawrat i Krzyżne i dalej grzbietem Wołoszyna na Polanę pod Wołoszynem
A potem pooglądałam zdjęcia i filmy w internecie i od samego patrzenia zrobiło mi się słabo.
Miałam obawy, wątpliwości, ale kilka osób przekonywało mnie, żeby iść, że dam radę, a ja myślałam: nie jestem tchórzem, zagryzę zęby i jakoś dam radę.
Moje główne obawy dotyczyły moich umięjetności technicznych i moich ograniczeń zdrowotnych. Po prostu bałam się, ze kolano, kostka nie wytrzymają takiej górskiej ekstremy.
Tym bardziej, ze od czasu kontuzji kostki , nie miałem okazji jej popróbować przy długim chodzeniu.
To było moje pierwsze letnie wyjście w Tatry.
W piątek po pracy szybciutko do pociągu do Krakowa i jedziemy samochodem z chłopakami do Zakopanego.
Tam spimy w pięknym mieszkaniu siostry Kuby. Jest wesoło, ale ja czuję lekki niepokój , jak też poradzę sobie dnia następnego.
Fortuna nam sprzyja o 5 rano budzi nas słońce.
Budzi nas też telefon MiśQa i jego wesoła piosenka : hej Miśki czas wstać…
O 6.30 wyruszamy. Pierwsze kilometry z Kuźnic w kierunku Zawratu, chociaż oczywiście pod górę to łatwe technicznie, wiec na razie jest fajnie.
Potem zaczyna się coraz trudniej, a kiedy na Zawracie zaczyna się sekwencja z łańcuchami, przez chwilę przebiega mi przez głowę myśl: co ty tu robisz kobieto?
Łatwo nie jest.
Dla mnie to kompletnie nowe doświadczenie. Po łańcuchach szłam tylko na Giewont, ale to jednak duzo łatwiejsze podejście niż to na Zawrat i te ,które potem były na Orlej. W zimie poza tym chodzi się inaczej. Nie czuć skał, kamieni. Także to dla mnie była kompletna nowość.
W końcu wdrapujemy się na Zawrat, Andy i MiśQu przed nami sporo minut.
Chwila odpoczynku i ruszamy dalej. Kuba powiedział: na pizzę trzeba sobie zasłużyć. Uśmiechnęłam się i pomyślałam: racja…
Zaczęły się schody.
Tak.. wiem, ze dla tych, którzy przeszli Orla już ileś razy, albo dla tych, którzy się wspinają, to nie jest trudny szlak, ale dla mnie to było ogromne wyzwanie.
Przede wszystkim kłaniał się brak techniki, obycia na tatrzańskich szlakach i teraz mogę powiedzieć, ze to ze poszłam od razu na Orlą, nie było rozsądne. Trzeba było najpierw zrobić w lecie jakiś łatwiejszy szlak.
Ja po prostu nie wyobrażałam sobie, że tam może być AŻ TAK.
Myślałam , ze to jest taki górski szlak, gdzie idzie się sobie, idzie…a miejscami są jakies trudniejsze sekwencje , jakieś drabinki, łańcuchy.
A to nie tak. Mało było miejsc gdzie tak po prostu się szło. Za to przeważająca część trasy to po prostu wspinanie się po pionowych ściankach, schodzenie po nich, przylepianie się do ściany tuż nad przepaściami.
I właśnie takie pierwsze przejście sprawiło mi najwięcej trudności.
Nie jestem tchórzem, ale przyznam się bez bicia- nigdy w życiu nie bałam się tak jak w czasie tego pierwszego przesmyku, kiedy przylepiona do ściany.. nie wiedziałam gdzie postawić nogę i byłam pewna, ze za chwile odpadnę od niej i runę w przepaść.
Z każdym krokiem na Orlej myslałam tylko: ja chcę przeżyć, jak chce po prostu przeżyć…
Myślałam sobie: jestem nienormalna…. Tak też mówiłam do Kuby, jeśli tylko była mozliwość cos powiedzieć, bo generalnie mało było takich możliwości… najpierw mówiłam… jestem nienormalna a z biegiem czasu zaczęłam mówić: jestem pojeb…..
I tak też myślałam:” chyba mnie całkiem pogrzało, ze tu przyszłam.”
W tym miejscu chciałabym podziękować Kubie, który był ze mną od początku szlaku do końca i często tylko dzięki niemu przechodziłam niektóre miejsca, bo idąc przede mną instruował gdzie mam zrobić następny krok, gdzie postawić nogę.
Najtrudniejsze były dla mnie zejścia. Te pionowe ściany… gdzie od samego patrzenia w dół robiło się słabo ( więc starałam się jak najmniej patrzeć). Świadomość niestabilności mojego kolana i kostki powodowała ze moje zejścia były mocno asekuracyjne.
Wejścia też łatwe nie były, kiedy trzeba było zaufać sile swoich rąk i czasem po prostu wciągnąć się na łańcuchu, bo w skale nie było żadnych chwytów na których można byłoby postawić nogi.
To nie była taka sobie wędrówka po górach. To była bardziej wspinaczka, bo wciąż oprócz nóg trzeba było używać rąk. Albo łapać chwyty w skale, albo łańcuchy, albo klamry.
Z biegiem czasu szło mi się coraz lepiej, chociaż rzecz jasna byłam zmęczona, ale załapałam o co w tym chodzi i jakoś tak bardziej zaufałam swoim nogom, ciału.
Jak się potem okazało… zawiodło mnie.
W końcu doszliśmy do miejsca , gdzie znajdowała się osławiona drabinka.
Starałam się nie patrzeć w doł i pamietać o tym co powiedział mi Mirek:
Ale gdyby nie było przepaści, to przecież nie bała bys się wejść na drabinę, wiec nie myśl o tym , ze ona jest.
Tak więc pomyślałam: idziesz po normalnej drabinie, nie takiej przytwierdzonej do ściany w tatrach.
No i poszło ok. Trudny był tylko ten pierwszy krok, kiedy musiałam postawić nogę na pierwszy stopień drabiny. Potem żartowałam nawet do tych co na górze.
„ jakaś śruba tu odpada” ( faktycznie trochę chwiejna ta drabinka) „ o i druga”.
Kiedy weszliśmy na Kozi ( chyba to było na Kozim, albo ciut wcześniej) Kuba powiedział:
Ale piękne widoki..
Ja byłam już zmęczona i tak wystraszona, ze powiedziałam:
Pierd…. te piękne widoki.
Kuba się zaśmiał.
Ale miał rację.. widoki rzeczywiście były nieziemskie. Góry i te stawy w dole. Nie da się tego opisać, ani zdjęcia nie oddadzą magii gór.
Ten szlak wymagał maksymalnej koncentracji, rozważnego stawiania każdego kroku.
Kiedy czytałam , że niespełna 4 km idzie się podobno 6 godzin… nie mogłam uwierzyć:
Jak to możliwe , ze tak długo…
A jednak… tam każdy metr kosztuje sporo czasu i sporo wysiłku.
Na Kozim byłam już zmęczona, a to była dopiero połowa Orlej ( albo i mniej)
No i zaczęło się schodzenie Żlebem Kulczyńskiego.
Zejścia były ze względu na nogę, bardzo trudne. No i stało się. W którymś momencie mojego kolano nie wytrzymało. Podcięło go jakby ktoś złamał gałąź a ja poleciałam w dół. Głową w dół.
Okropne przeżycie. Miałam jednak sporo szczęscia, bo akurat w tym miejscu były jakieś dwie skały i ja między nimi się zatrzymałam. Inaczej poleciałabym w doł , a biorąc pod uwagę, ze było stromo , skaliście i kamieniście, to mogłoby się skonczyć bardzo źle. Kiedy spróbowałam się podnieść, obsunełam się jeszcze kilkadziesiąt centymetrów. W koncu udało mi się wstać i tylko jedna myśl: czy zdołam stanąć na nogę.. bo jeśli nie.. jestem w takim miejscu, że zostaje TOPR.
Usiedlismy z Kubą na jakims kamieniu. Kuba zapytał: co dalej? Idziemy , czy schodzimy do Murowańca?
Siedziałam i myslałam… i łezka prawie pojawiła się w oku… ale wiedziałam, że nie mam innego wyjścia jak zrobić wycof, bo noga będzie boleć, a psychika tego nie wytrzyma, bo będę bała się zrobić każdy krok tą nogą.
No wiec w koncu powiedziałam, ze tak.. ze musimy zejść.
Tak więc operacja pt : Orla Perć nie powiodła się.
Pomyślałam jednak, ze może tak miało być.. może gdybym poszła dalej… ze zmeczenia popelniłabym jakis błąd, który kosztowałby mnie zbyt wiele.
Dziękuję Kubie, ze poświęcił swój cel.
Andy i MiśQu przeszli całą Orlą.
A dla mnie zaczął się.. kto wie czy nie najtrudniejszy punkt programu, zejscie Żlebem Kulczyńskiego do Murowańca.
Każde postawienie nogi w dół na kamień to był strach, ze znowu upadnę.
Na moje nieszczęscie znowu zaczęła się pionowa ściana w doł z łańcuchami.
W pewnym momencie buty mi się poslizgneły i zawisłam na łańcuchu, jednoczesnie uderzając goleniem drugiej nogi w skałę. Ból potworny i strach w głowie: co ja teraz zrobię.. obie nogi niesprawne.
Prawie łzy stanęły mi w oczach. Zaczełam pojękiwać.
Bezsilność i taki stan, jakie pamiętam z początków mojego jeżdzenia w górach na rowerze górskim. Wtedy też czasem tak pękałam… złościłam się,kiedy trzeba było pchać rower pod górę, kiedy było mi bardzo ciężko.
Kuba wyciągnał bandaż, a ja powiedziałam: teraz już nie mam żadnej nogi..
Jakis turysta powiedział:
Będziecie tutaj obcinać tę nogę?
Ja odpowiedziałam: tak , kolega własnie szuka scyzoryka.
Na szczęscie ból ustał, a ja jakoś pokonałam to zejście.
Schodziłam jednak żlebem długo.. spokojnie, z dużym strachem, czasem zsuwając się z niektórych skał na pupie.
Zresztą tego dnia i ja i Kuba stracilismy spodnie i musielismy zabawnie wyglądać jak tak szlismy obydwoje z dziurami na pupach.
Droga do Murowańca długa…. Tam odpoczynek,kwaśnica i piwo…i ból i zmęczenie., a potem jeszcze jakieś 1, 5 godziny drogi do Zakopanego.
Końcówka już po ciemku.
Wyszlismy z mieszkania o 6.30 , w Zakopanem byliśmy o 21.
Długooooooooo………………………..
Mam dzisiaj takie zakwasy, ze z trudem wstaje z krzesła.
To był świetny weekend pomimo tego strachu, bólu.
Nie żałuję , że tam poszłam, chociaż kiedy byłam na szlaku, żałowałam.
Nie polecam tego szlaku osobom o słabej kondycji, bo ja jakąś tam mam, a było mi ciężko, osobom z lękiem przestrzeni, osobom bez siły w rękach i osobom niezbyt odważnym.
Odwaga to to co na tym szlaku jest w wielkiej cenie.
Dziękuję chłopakom z rowerowania za towarzystwo i fajnie spędzony czas . Było naprawdę rewelacyjnie. Odprowadzili mnie do samego pociągu i nawet zajęli miejsce:)
Czy kiedyś wrócę na Orlą?
Nie wiem.
Chciałabym, ale być może niestety nie będzie mi dane. Nie dlatego, ze się boję ( chciałabym z tym strachem walczyć), ale dlatego, że ze względu na moje kolano kolejna próba pokonania Orlej mogłaby zakonczyć się tragicznie.
Być może gdybym ubrała stabilizator, byłoby inaczej, ale nie zrobiłam tego…
Teraz już bez niego w Tatry nie pójdę.
Po tej wyprawie nabrałam do Tatr jeszcze większego respektu, nie mówiąc już o wielkim szacunku dla ludzi którzy się wspinają, dla himalaistów, alpinistów.
Nie ma chyba bardziej odważnych ludzi na swiecie. Tak myślę.
Może nie wrócę na Orlą, ale w Tatry.. na pewno tak. Nie potrafię już bez nich żyć.
Pomyslałam wczoraj: który ja raz w tym roku jestem w Tatrach?
6?
Chyba tak/ sporo jak na te kilka miesiecy.
Myślałam zimą: chciałabym zobaczyć te stawy niezamarznięte. Latem
Zobaczyłam.
Nie żałuję, ze poszłam.. bo góry są we mnie i wiem, ze tych emocji , wystarczy na kilka dni.
MiśQu, Andy i Kubak czyli rowerowanie.pl w Tatrach© lemuriza1972
MiśQu pławi się w batonach z Lidla© lemuriza1972
Tatry:)© lemuriza1972
Slynna drabinka na Orlej© lemuriza1972
Gdzieś tam w górze© lemuriza1972
Uphill ( tu było łatwiej):)© lemuriza1972
Koncówka zejścia do Murowańca© lemuriza1972
Tatry© lemuriza1972
Kuba© lemuriza1972
Zachód słońca w Tatrach© lemuriza1972
- Czas 11:00
- Kalorie 4000kcal
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 18 sierpnia 2011
Lipie i Marcinka i .. Tatry:)
Tak... wczoraj napisałam, ze dzisiaj bedzie rehabilitacja za wczorajszy nie do konca udany trening, ale w trakcie dnia plany uległy zmianie.
No bo doszły emocje związane z weekendem i wiedziałam , ze dzisiaj będę mieć niewiele czasu i że jestem rozemocjonowana, zdekoncentrowana , więc nie ma raczej szans na jakis przemyślany trening.
Poza tym stwierdziłam, ze dzisiaj zrobię jednak regenerację, bo 3 dni pod rząd była jazda nie taka znowu lajtowa.
No ale... niewiele z tego rege wyszło, dobrze, że nie miałam pulsometru i tej wątpliwej regeneracji nie widziałam:)
Pojechałysmy do Lipia szlakiem pieszym od Białej. W Lipiu chwila kręcenia. Andżelika zaczęła cos o Marcince mówić... ja jej powiedziałam, ze nie mam czasu dzisiaj na Marcinkę, ale "nękała", "nekała":) więc się w końcu zgodziłam , ze podjadę z nią pod tę Marcinkę. Podjechałam. Pojechałysmy przez łąkę na osiedle Zielone ( strasznie tam zarosło, dawno nie jechałam tamtędy).
Na Marcinkę przez Park Sanguszków. Andżelika dalej "nękała", żebym z nią jednak pojechała na Marcinkę, zrobić rundkę po lesie.
Uległam.
A na Marcince jak wiadomo łatwo nie jest, więc rege raczej nie było:).
Przeczytałam dzisiaj wywiad z Jerzym Radziwiłowiczem.
Cytat:
"Granicę wytwarzamy sobie sami. Jest w naszym myśleniu i poczuciu jej istnienia, a nie w pięćdziesiątce, czterdziestce czy sześćdziesiątce"
No właśnie..
Jak to przeczytałam .. pomyślałam sobie... niebawem będę musiała używać kremów 40+ :))), taka rzeczywistość... a mam więcej marzeń niż wtedy kiedy miałam 15 lat...
wtedy chyba własciwie w ogóle ich nie miałam.
Jutro jadę w Tatry.
Po spełnienie kolejnego marzenia. Może się uda, może nie, nie wiem...
Trochę się boję, nie będę udawać , ze nie.
Czasem sie boję.
Np na starcie maratonu.. zawsze mam lekki stresik.. jak będą wyglądały zjazdy, czy sobie poradzę.
ale to , że się boję, nie oznacza, że mam nie próbować.
No to spróbuję.
Trzymajcie kciuki, będzie mi to potrzebne.
Tatry... znowu zobaczę Tatry.. zupełnie niespodziewanie... zupełnie spontanicznie.
Spakowany juz plecak, buty, kijki, nawet uprząż...tak w razie czego, gdybym bała się za bardzo.
Znowu jestem w drodze....:)
Znowu:)
Czasem myślę.. a moze zwolnić, przystanąć, odpocząć...? ale chyba tak naprawdę wcale nie chce, bo zupełnie tak jak Martyna, którą cytowałam : dopóki jestem w drodze , czuję, ze żyję.
To idę:)
P.S Kto zna mnie lepiej to wie, że lubię anioły.
anioły drewaniane, ceramiczne itp.
Mam ich kilka w mieszkaniu.
Właśnie usłyszałam w radiu Kraków jak jeden pan powiedział:
" Nie jestem aniołem, ale lubię anioły"
Pożyczam sobie. Całkiem jak o mnie.. również:).
Jutro w Krakowie dzień Tarnowa. Szkoda, ze nie mogę być cały dzien w Krakowie. Pojechałabym rano, ale rano trzeba iść do pracy, a do Krakowa dopiero po pracy:)
No bo doszły emocje związane z weekendem i wiedziałam , ze dzisiaj będę mieć niewiele czasu i że jestem rozemocjonowana, zdekoncentrowana , więc nie ma raczej szans na jakis przemyślany trening.
Poza tym stwierdziłam, ze dzisiaj zrobię jednak regenerację, bo 3 dni pod rząd była jazda nie taka znowu lajtowa.
No ale... niewiele z tego rege wyszło, dobrze, że nie miałam pulsometru i tej wątpliwej regeneracji nie widziałam:)
Pojechałysmy do Lipia szlakiem pieszym od Białej. W Lipiu chwila kręcenia. Andżelika zaczęła cos o Marcince mówić... ja jej powiedziałam, ze nie mam czasu dzisiaj na Marcinkę, ale "nękała", "nekała":) więc się w końcu zgodziłam , ze podjadę z nią pod tę Marcinkę. Podjechałam. Pojechałysmy przez łąkę na osiedle Zielone ( strasznie tam zarosło, dawno nie jechałam tamtędy).
Na Marcinkę przez Park Sanguszków. Andżelika dalej "nękała", żebym z nią jednak pojechała na Marcinkę, zrobić rundkę po lesie.
Uległam.
A na Marcince jak wiadomo łatwo nie jest, więc rege raczej nie było:).
Przeczytałam dzisiaj wywiad z Jerzym Radziwiłowiczem.
Cytat:
"Granicę wytwarzamy sobie sami. Jest w naszym myśleniu i poczuciu jej istnienia, a nie w pięćdziesiątce, czterdziestce czy sześćdziesiątce"
No właśnie..
Jak to przeczytałam .. pomyślałam sobie... niebawem będę musiała używać kremów 40+ :))), taka rzeczywistość... a mam więcej marzeń niż wtedy kiedy miałam 15 lat...
wtedy chyba własciwie w ogóle ich nie miałam.
Jutro jadę w Tatry.
Po spełnienie kolejnego marzenia. Może się uda, może nie, nie wiem...
Trochę się boję, nie będę udawać , ze nie.
Czasem sie boję.
Np na starcie maratonu.. zawsze mam lekki stresik.. jak będą wyglądały zjazdy, czy sobie poradzę.
ale to , że się boję, nie oznacza, że mam nie próbować.
No to spróbuję.
Trzymajcie kciuki, będzie mi to potrzebne.
Tatry... znowu zobaczę Tatry.. zupełnie niespodziewanie... zupełnie spontanicznie.
Spakowany juz plecak, buty, kijki, nawet uprząż...tak w razie czego, gdybym bała się za bardzo.
Znowu jestem w drodze....:)
Znowu:)
Czasem myślę.. a moze zwolnić, przystanąć, odpocząć...? ale chyba tak naprawdę wcale nie chce, bo zupełnie tak jak Martyna, którą cytowałam : dopóki jestem w drodze , czuję, ze żyję.
To idę:)
P.S Kto zna mnie lepiej to wie, że lubię anioły.
anioły drewaniane, ceramiczne itp.
Mam ich kilka w mieszkaniu.
Właśnie usłyszałam w radiu Kraków jak jeden pan powiedział:
" Nie jestem aniołem, ale lubię anioły"
Pożyczam sobie. Całkiem jak o mnie.. również:).
Jutro w Krakowie dzień Tarnowa. Szkoda, ze nie mogę być cały dzien w Krakowie. Pojechałabym rano, ale rano trzeba iść do pracy, a do Krakowa dopiero po pracy:)
- DST 34.00km
- Teren 15.00km
- Czas 02:03
- VAVG 16.59km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 17 sierpnia 2011
Dziwny trening...
Słowo "dziwny" tak naprawdę nie wiadomo co znaczy prawda?
Ale sama nie wiem jak określić ten dzisiejszy trening...czy uznać , ze jakis pożytek z niego był, czy raczej nie, czy szukać dobrych stron, czy rozstrząsać straty i pechowe zdarzenia?
Zaczęło sie od tego, że nie dogadałysmy sie z Andżeliką kiedy umawiałyśmy się na trening.
I stało się tak, ze ja stałam przy innym moście, a ona przy jakimś na drugim koncu miasta... Duzo czasu straciłysmy.
Cięzko nam sie było dzisiaj spotkać.
Miałam dzisiaj mocne postanowienie powalczenia na podjazdach.
Pojechałam na Marcinkę szutrówką
Kiedy dojechałam na Marcinkę ( A. miała być gdzieś w okolicach restauracji), nie było jej.
a ja zrobiłam coś totalnie dziwnego...
Zjeżdżałam w doł i zbliżał sie zakręt.. zwolniłam ... i spojrzałam w lewo, bo wydawało mi się ze widzę Andżelikę... wytraciłam prędkość, ale nie zdązyłam sie wypiąc.. przednie koło wpadło mi w jakąś dziurę i tak sie zaklinowało.. ze rower własciwie połozyl mi sie na plecach i w jakieś takiej dziwnej pozycji był, ze noga mi sie zaklinowała między wykrzywioną kierownicą a ramą.
ja się nawet nie przewróciłam.. tylko rower mnie "złapał".. uderzyłam w nogę... rozcięcie, obicia ,siniaki... uderzyłam rogiem w klatkę, wiec na chwilę przytkało mnie.
po prostu przedziwna sprawa... chwila nieuwagi i takie dziwne wydarzenie.
Przyjechała Andżelika z Michałem spotkanym na Marcince ( wcześniej minełam sie z Mateuszem - Kicajem). Andzelika ponaglała zeby wjechać w las, ale mnie było jeszcze cieżko oddychać... wsiadłam na rower, okazało sie ze kierownica wykrzywiona, wiec prostowanie...
Nie sprawdziłam koła.. w sumie...wiec nie wiem co z nim, musze popatrzeć.
Ruszylismy.. pod górkę spadł mi łancuch. Pomyślałam.. niech jadą, ja sobie spokojnie pojeżdzę sama, boli mnie noga.. nie mam siły gnać..
i pojeździłam sama.. fajnie było. Na Marcince dość trudne warunki.. slisko.. były fragmenty, ze koło mi grzęzło w blocie.. ale kilka zjazdów świetnych, sliskich , korzeniastych, kamienistych, niebezpiecznych...
Masę znajomych spotkałam, bo w niedzielę zawody na Marcince, wiec chłopaki trenują.
Wjechałam sobie jeszcze potem dwa razy odcinek od skrętu pod placem zabaw do skrzyżowania na szczycie za restauracją, a potem jeszcze zjechałam na doł do Tarnowca i podjechałam długi 2 km podjazd. Sporo było tego podjeżdzania w sumie.
Potem skusiło mnie zeby jeszcze wjechać do lasu, a tam spotkałam Marcina B. Chwilę pojechalismy razem, a potem ja do domu, on jeszcze w las.
Na wysokości sądu zorientowałam się, że coś cennego zgubiłam niestety...
Taki to był dzień....
Treningowo sama nie wiem ile dało mi te dwie godziny.. za duzo przestojów, rozmów, zeby jakoś pozytywnie ten trening zaliczyć.
Trzeba sie będzie jutro zrehabilitować.
Ale sama nie wiem jak określić ten dzisiejszy trening...czy uznać , ze jakis pożytek z niego był, czy raczej nie, czy szukać dobrych stron, czy rozstrząsać straty i pechowe zdarzenia?
Zaczęło sie od tego, że nie dogadałysmy sie z Andżeliką kiedy umawiałyśmy się na trening.
I stało się tak, ze ja stałam przy innym moście, a ona przy jakimś na drugim koncu miasta... Duzo czasu straciłysmy.
Cięzko nam sie było dzisiaj spotkać.
Miałam dzisiaj mocne postanowienie powalczenia na podjazdach.
Pojechałam na Marcinkę szutrówką
Kiedy dojechałam na Marcinkę ( A. miała być gdzieś w okolicach restauracji), nie było jej.
a ja zrobiłam coś totalnie dziwnego...
Zjeżdżałam w doł i zbliżał sie zakręt.. zwolniłam ... i spojrzałam w lewo, bo wydawało mi się ze widzę Andżelikę... wytraciłam prędkość, ale nie zdązyłam sie wypiąc.. przednie koło wpadło mi w jakąś dziurę i tak sie zaklinowało.. ze rower własciwie połozyl mi sie na plecach i w jakieś takiej dziwnej pozycji był, ze noga mi sie zaklinowała między wykrzywioną kierownicą a ramą.
ja się nawet nie przewróciłam.. tylko rower mnie "złapał".. uderzyłam w nogę... rozcięcie, obicia ,siniaki... uderzyłam rogiem w klatkę, wiec na chwilę przytkało mnie.
po prostu przedziwna sprawa... chwila nieuwagi i takie dziwne wydarzenie.
Przyjechała Andżelika z Michałem spotkanym na Marcince ( wcześniej minełam sie z Mateuszem - Kicajem). Andzelika ponaglała zeby wjechać w las, ale mnie było jeszcze cieżko oddychać... wsiadłam na rower, okazało sie ze kierownica wykrzywiona, wiec prostowanie...
Nie sprawdziłam koła.. w sumie...wiec nie wiem co z nim, musze popatrzeć.
Ruszylismy.. pod górkę spadł mi łancuch. Pomyślałam.. niech jadą, ja sobie spokojnie pojeżdzę sama, boli mnie noga.. nie mam siły gnać..
i pojeździłam sama.. fajnie było. Na Marcince dość trudne warunki.. slisko.. były fragmenty, ze koło mi grzęzło w blocie.. ale kilka zjazdów świetnych, sliskich , korzeniastych, kamienistych, niebezpiecznych...
Masę znajomych spotkałam, bo w niedzielę zawody na Marcince, wiec chłopaki trenują.
Wjechałam sobie jeszcze potem dwa razy odcinek od skrętu pod placem zabaw do skrzyżowania na szczycie za restauracją, a potem jeszcze zjechałam na doł do Tarnowca i podjechałam długi 2 km podjazd. Sporo było tego podjeżdzania w sumie.
Potem skusiło mnie zeby jeszcze wjechać do lasu, a tam spotkałam Marcina B. Chwilę pojechalismy razem, a potem ja do domu, on jeszcze w las.
Na wysokości sądu zorientowałam się, że coś cennego zgubiłam niestety...
Taki to był dzień....
Treningowo sama nie wiem ile dało mi te dwie godziny.. za duzo przestojów, rozmów, zeby jakoś pozytywnie ten trening zaliczyć.
Trzeba sie będzie jutro zrehabilitować.
- DST 31.00km
- Teren 10.00km
- Czas 02:00
- VAVG 15.50km/h
- VMAX 45.00km/h
- Temperatura 27.0°C
- HRmax 176 ( 93%)
- HRavg 142 ( 75%)
- Kalorie 1009kcal
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 16 sierpnia 2011
O młodości i jeszcze trochę zdjęć z Budy i Pesztu i Wyszehradu:)))
Dzisiaj powrót do pracy.
To był ciężki dzień , ale nie ze względu na to , ze pierwszy dzień po urlopie.
Mało nas ( sezon urlopowy), a petentów masa…
Tak więc dzisiaj jazda była jak najbardziej wskazana. Żeby trochę odpocząć psychicznie.
Nie pojechałam jednak w górki, stwierdziłam, że pod kątem treningu ( wszak maraton w Krakowie zbliża się wielkimi krokami) lepiej będzie zrobić troche tempa i tlenu, bo górki były wczoraj. Tak też zrobiłam.
Ale .. no taka jazda nie do końca mnie cieszy… kiedy widzę tylko przednie koło… kiedy nie ma widoków górek…
W Wojniczu nagle ktos z przejeżdzającego auta zatrąbił na mnie. Patrzę a tu Jacek K. Chwilę pogadalismy ( dopoki nie zapaliło się mi zielone światło). Jacek pytał o moje wyniki maratonowe.. Wzruszyłam ramionami , powiedziałam, ze raczej kiepsko.Zapytał czy gorzej niż w ub roku.
No raczej gorzej…
Trudno. Pogodziłam się, ze ten sezon pod względem rywlalizacji jest raczej stracony.
Bo stracony zupełnie na pewno nie będzie.
Zawsze to cos tam przejechałam i przez te kontuzję nauczyłam się nieco inaczej do sprawy podchodzić. To jest cenne , bardzo cenne.
Przysłała mi dzisiaj Natalia zdjęcia z Budapesztu, tak więc zamieszczam jeszcze, bo to fajna pamiątka.
Natalia jest taka młodziutka. Fajnie było spotkać taką młodą osobę i posłuchać co ma do powiedzenia. To naprawdę fajne doświadczenie.
Mogłabym być matką Natalii, kiedy jej to powiedziałam, uśmiechneła się z niedowierzaniem, ale jak policzyłysmy lata, to tak.. jak najbardziej.
Tak na marginesie, jeśli już o młodości.. takie zdanie dzisiaj wyczytałam:
„ Młodość jaka to cudowna sprawa, jakaż to zbrodnia dawać ją młodym”
Bernard Shaw
To był ciężki dzień , ale nie ze względu na to , ze pierwszy dzień po urlopie.
Mało nas ( sezon urlopowy), a petentów masa…
Tak więc dzisiaj jazda była jak najbardziej wskazana. Żeby trochę odpocząć psychicznie.
Nie pojechałam jednak w górki, stwierdziłam, że pod kątem treningu ( wszak maraton w Krakowie zbliża się wielkimi krokami) lepiej będzie zrobić troche tempa i tlenu, bo górki były wczoraj. Tak też zrobiłam.
Ale .. no taka jazda nie do końca mnie cieszy… kiedy widzę tylko przednie koło… kiedy nie ma widoków górek…
W Wojniczu nagle ktos z przejeżdzającego auta zatrąbił na mnie. Patrzę a tu Jacek K. Chwilę pogadalismy ( dopoki nie zapaliło się mi zielone światło). Jacek pytał o moje wyniki maratonowe.. Wzruszyłam ramionami , powiedziałam, ze raczej kiepsko.Zapytał czy gorzej niż w ub roku.
No raczej gorzej…
Trudno. Pogodziłam się, ze ten sezon pod względem rywlalizacji jest raczej stracony.
Bo stracony zupełnie na pewno nie będzie.
Zawsze to cos tam przejechałam i przez te kontuzję nauczyłam się nieco inaczej do sprawy podchodzić. To jest cenne , bardzo cenne.
Przysłała mi dzisiaj Natalia zdjęcia z Budapesztu, tak więc zamieszczam jeszcze, bo to fajna pamiątka.
Natalia jest taka młodziutka. Fajnie było spotkać taką młodą osobę i posłuchać co ma do powiedzenia. To naprawdę fajne doświadczenie.
Mogłabym być matką Natalii, kiedy jej to powiedziałam, uśmiechneła się z niedowierzaniem, ale jak policzyłysmy lata, to tak.. jak najbardziej.
Tak na marginesie, jeśli już o młodości.. takie zdanie dzisiaj wyczytałam:
„ Młodość jaka to cudowna sprawa, jakaż to zbrodnia dawać ją młodym”
Bernard Shaw
Z Kasią, Natalią i Andżeliką w Wyszehradzie© lemuriza1972
Trening siłowy na Wzgórzu Gellerta© lemuriza1972
Na Wzgórzu Gellerta© lemuriza1972
Biała i Czarna w Budapeszcie... bez rowerów...© lemuriza1972
Ach ten Budapeszt w dole...było na co patrzeć..© lemuriza1972
Dunaj nie tak piekny jak Dunajec.. ale tez ładny© lemuriza1972
My dwie w Wyszehradzie© lemuriza1972
My cztery w Wyszehradzie: Andżelika, Natalia, Dorotka© lemuriza1972
Z Kasią i Natalią ( Natalia chyba nas polubiła:))© lemuriza1972
My trzy:)© lemuriza1972
- DST 42.00km
- Teren 7.00km
- Czas 01:36
- VAVG 26.25km/h
- VMAX 149.00km/h
- Temperatura 22.0°C
- HRmax 165 ( 87%)
- Kalorie 750kcal
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 15 sierpnia 2011
Węgry - relacja i fotorelacja i o dzisiejszej jeździe
Nie miałam zbyt wiele okazji w życiu do podróżowania za granicę.
W Polsce głownie dzięki siatkówce i rowerowi, udało mi się być w wielu miejscach, ale zwykle za krótko żeby zobaczyć coś więcej.
Moje zagraniczne „podróże” to jak dotychczas : Węgry ( po tegorocznej wycieczce, trzykrotnie), Praga, Wiedeń, Chorwacja i rzecz jasna Słowacja ( ta tez wielokrotnie). Ale i tak jestem wielką szczęściarą, że już tyle widziałam.
Może dla niektórych mój dorobek skromny jest, ale ja się cieszę.
Lubię poznawać inne kultury, podpatrywać życie ludzi gdzieś tam indziej…
Chciałabym mieć możliwość robić to częsciej, ale no nie da się w zyciu mieć wszystkiego.
Wróciłam wczoraj z Węgier pełna wrażeń tak dużych, że ciężko to wszystko opisac i znaleźć odpowiednie słowa.
Było wszystko co powinno być w takich wypadkach: piękne miejsca, cudowne widoki, cudowne zabytki, bardzo fajne towarzystwo czyli pracownicy PGNiG, których serdecznie pozdrawiam:) ( wśród którego znalazła się nawet para – Wojtek i Dorotka, którzy zdobyli Mount Blanc, Wojtek ponadto się wspina, to wiadomo szczególnie mi bliskie, więc z zainteresowaniem słuchałam ich opowieści).
Była też piękna , słoneczna pogoda. Momentami było wręcz upalnie. Zreszta nawet nie dopuszczałam do siebie innej mozliwości.
Były i akcenty rowerowe , ale o tym szerzej za chwilę.
Oczywiście siła przyzwyczajenia, oglądałam się za każdym rowerem, a rowerzystów na Węgrzech było wielu.
Zaczęlismy naszą podróż od wizyty w miasteczku Tokaj. Nazwa wszystkim zapewne doskonale znana. Urokliwe , małe miasteczko. Najpierw wizyta w małej przytulnej kawiarence. Pyszna kawa, klimatyczne miejsce…
Potem wizyta w winnicy, gdzie zjedlismy węgierski gulasz i degustowaliśmy wino. Od wytrwanego po słodkie, słuchając przy okazji opowieści jak każde z nich powstaje.
Ale wcześniej na jednej z ulic miasteczka spotkałam rowerzystkę.
Była objuczona sakwami. Spojrzałam na rower. Cóż… mam nadzieję, ze Wiola się nie obrazi jak to napiszę, zresztą sama zdaje sobie sprawę.. jej rower to jest staruszek marki Romet.
Naprawdę nie pierwszej młodości, tym bardziej byłam pełna podziwu, że na takim nie pierwszej młodości sprzęcie wybrała się tak daleko.
Bo Wiola skoro miała Rometa, to była z Polski wiadomo. Konkretnie z Krakowa. Długo rozmawiałyśmy. Wiola wyruszyła z Nowego Targu, sama i jej celem jest Rumunia.
Takich wypraw odbyła już kilka.
Ja nie mogłam się nadziwić, ze jest taka odważna i jedzie sama.
A kiedy podniosłam jej rower to miałam ochotę bić jej pokłony. Rower ledwie udało mi się unieśc do góry, ale może tak 10 cm od ziemi. Nie przesadzę jak powiem ze ważył może z 30 kg… a może więcej. Stara, stalowa rama i te bagaże.
Jak ta dziewczyna wjeżdza pod górę.. nie wiem… Mówiła, ze sama jest zdziwiona.
Wstyd mi się trochę zrobiło… ze ja na swoim 11 kg rowerze czasem narzekam jak wjeżdzam pod górę.
Mam nadzieję, ze Wiola szczęsliwie dotrze do celu podróży, czego jej bardzo życzę.
Jeszcze jeden akcent rowerowy. W pewnym momencie zauważyłam w samochodzie na parkingu numer startowy jak z maratonu albo zawodów xc. Podeszłam, a tam… Mountinbike European Championships. Wyobrażacie sobie?
Ciekawe kto to był. Z tego podniecenia nie spojrzałam nawet na rejestrację.
My wyruszyslismy dalej. Po południe już w cudownym Budapeszcie, który miałam już okazję widzieć, ale i tak znowu zrobił na mnie wielkie wrażenie.
Pojechaliśmy na Wzgórze Zamkowe, skąd widok nieziemski.. Dunaj, mosty, Parlament.
Potem hotel, kolacja i nocne Polaków rozmowy ( duzo o górach z Wojtkiem i jego żoną)
Hotel bardzo , bardzo powiedziałabym luksusowy, więc przyjemnie się w nim przebywało.
Kiedy obudziłam się nad ranem i uświadomiłam sobie, ze czeka mnie cały dzień wrażeń to az usmiechnełam się do siebie.
Zaczelismy od miasteczka Szentendre. Pani przewodniczka porównała go do naszego Kazimierza nad Wisłą i rzeczywiście pewne podobienstwa są, chociaż w Kazimierzu Rynek na pewno pieknieszy.
Potem był Wyszehrad, ale na króciutko, własciwie niewiele zobaczylismy.
A potem….Esztergom, gdzie znajduje się Bazylika,5 co do wielkości kościół na świecie.
Rzeczywiście bazylika robi wrażenie, jest taka majestatyczna.
Największą atrakcją było wejście na jej kopułę, z której widok naprawdę zapierał dech w piersiach.
Następny punkt programu to oczywiście Budapeszt. Najpierw wzgórze Gellerta, potem Bazylika ( tam akurat był slub chyba jakiejś ważnej osobistości, tak to wyglądało, wiec to było również ciekawe doświadczenie, piękne eleganckie stroje, zwłaszcza 3 druhny w sukniach w kolorze fuksji).
No a potem rejs statkiem po Dunaju. Przyjemne doznania i mozliwość pooglądania pieknych mostów i zabytków ( przepiekny parlament)
Kolacja w doscyc ciekawej restauracji.. gdzie było coś w rodzaju szwedzkiego stołu i można było jeść i jeść i jeść i pić wino . Najsmaczniejsze były chyba desery , a zapamietam lody cynamonowe… pyszne!!!!
Wieczorem poszłyśmy z Natalia ( poznaną b. miłą 18 latką) obserwować wegierskie wesele.
Albo po prostu na takie trafiłysmy, albo tam wesela z mniejszą pompą się odbywają. Stroje nie do końca eleganckie i tance jaby z mniejszym entuzjazmem.
Najmniej ciekawy był dzien trzeci.. wizyta na basenach w Miszkolcu. Tak ciekawostka – to jedyne chyba w Europie baseny gdzie pływa się w grotach. Wrażenie bardzo, bardzo ciekawe. Zwłaszcza, ze woda cieplutka i płynie się jakby z nurtem rzeki.
Ale baseny jak baseny. W Mielcu są zdecydowanie fajniejsze. Tam nawet nie było gdzie popływać. Jedyny basen możliwy do pływania 1 m 40 cm głębokości.
Coś tam popływałam.
I refleksje znowu takie: trzeba powrócić do pływania zimą. Dlaczego? Po pierwsze bo to lubie, po drugie dobrze mi to zrobi na oddech, kregosłup i inne partie mięśni, których mało użwam na rowerze.
Lubię Węgry, lubię ich architekturę, te małe , zgrabne, dośc schludne domki.
I nie było też aż tak nizinnie. Co prawda górki nie takie jak w Polsce, ale trochę ich było i było na co popatrzeć.
A dzisiaj trzeba było wejść w rzeczywistość i nie było to takie całkiem proste. Pomyślałam, ze pomoże rower i nie bez lekkich oporów wyruszyłam. Opory były.. bo jeszcze jakieś takie zmęczenie, taka wycieczka to taki maratonik.
Umówiłam się z Andżelika i Tomkiem na 15, o 15 wyszło piękne słonce i było upalnie. Kiedy tylko przekręciłam korbą, już wiedziałam: to była dobra decyzja.
Trasa: Buczyna, niebieski nad Dunajcem, podjazd na uroczyskow Janowicach, podjazd na Wał, zjazd do Łowczowa, Pleśna, Swiebodzin, Koszyce.
Tempo raczej wycieczkowe chociaż Andżelika gnała od początku dystansu. Ja po połowie postanowiłam parę razy mocniej docisnąć, a potem jeszcze dwa razy pojawiły się nam targety, to wiadomo co się działo.
Trasa 60 km, prawie 3 godziny.. Fajnie.
W Polsce głownie dzięki siatkówce i rowerowi, udało mi się być w wielu miejscach, ale zwykle za krótko żeby zobaczyć coś więcej.
Moje zagraniczne „podróże” to jak dotychczas : Węgry ( po tegorocznej wycieczce, trzykrotnie), Praga, Wiedeń, Chorwacja i rzecz jasna Słowacja ( ta tez wielokrotnie). Ale i tak jestem wielką szczęściarą, że już tyle widziałam.
Może dla niektórych mój dorobek skromny jest, ale ja się cieszę.
Lubię poznawać inne kultury, podpatrywać życie ludzi gdzieś tam indziej…
Chciałabym mieć możliwość robić to częsciej, ale no nie da się w zyciu mieć wszystkiego.
Wróciłam wczoraj z Węgier pełna wrażeń tak dużych, że ciężko to wszystko opisac i znaleźć odpowiednie słowa.
Było wszystko co powinno być w takich wypadkach: piękne miejsca, cudowne widoki, cudowne zabytki, bardzo fajne towarzystwo czyli pracownicy PGNiG, których serdecznie pozdrawiam:) ( wśród którego znalazła się nawet para – Wojtek i Dorotka, którzy zdobyli Mount Blanc, Wojtek ponadto się wspina, to wiadomo szczególnie mi bliskie, więc z zainteresowaniem słuchałam ich opowieści).
Była też piękna , słoneczna pogoda. Momentami było wręcz upalnie. Zreszta nawet nie dopuszczałam do siebie innej mozliwości.
Były i akcenty rowerowe , ale o tym szerzej za chwilę.
Oczywiście siła przyzwyczajenia, oglądałam się za każdym rowerem, a rowerzystów na Węgrzech było wielu.
Zaczęlismy naszą podróż od wizyty w miasteczku Tokaj. Nazwa wszystkim zapewne doskonale znana. Urokliwe , małe miasteczko. Najpierw wizyta w małej przytulnej kawiarence. Pyszna kawa, klimatyczne miejsce…
Potem wizyta w winnicy, gdzie zjedlismy węgierski gulasz i degustowaliśmy wino. Od wytrwanego po słodkie, słuchając przy okazji opowieści jak każde z nich powstaje.
Ale wcześniej na jednej z ulic miasteczka spotkałam rowerzystkę.
Była objuczona sakwami. Spojrzałam na rower. Cóż… mam nadzieję, ze Wiola się nie obrazi jak to napiszę, zresztą sama zdaje sobie sprawę.. jej rower to jest staruszek marki Romet.
Naprawdę nie pierwszej młodości, tym bardziej byłam pełna podziwu, że na takim nie pierwszej młodości sprzęcie wybrała się tak daleko.
Bo Wiola skoro miała Rometa, to była z Polski wiadomo. Konkretnie z Krakowa. Długo rozmawiałyśmy. Wiola wyruszyła z Nowego Targu, sama i jej celem jest Rumunia.
Takich wypraw odbyła już kilka.
Ja nie mogłam się nadziwić, ze jest taka odważna i jedzie sama.
A kiedy podniosłam jej rower to miałam ochotę bić jej pokłony. Rower ledwie udało mi się unieśc do góry, ale może tak 10 cm od ziemi. Nie przesadzę jak powiem ze ważył może z 30 kg… a może więcej. Stara, stalowa rama i te bagaże.
Jak ta dziewczyna wjeżdza pod górę.. nie wiem… Mówiła, ze sama jest zdziwiona.
Wstyd mi się trochę zrobiło… ze ja na swoim 11 kg rowerze czasem narzekam jak wjeżdzam pod górę.
Mam nadzieję, ze Wiola szczęsliwie dotrze do celu podróży, czego jej bardzo życzę.
Jeszcze jeden akcent rowerowy. W pewnym momencie zauważyłam w samochodzie na parkingu numer startowy jak z maratonu albo zawodów xc. Podeszłam, a tam… Mountinbike European Championships. Wyobrażacie sobie?
Ciekawe kto to był. Z tego podniecenia nie spojrzałam nawet na rejestrację.
My wyruszyslismy dalej. Po południe już w cudownym Budapeszcie, który miałam już okazję widzieć, ale i tak znowu zrobił na mnie wielkie wrażenie.
Pojechaliśmy na Wzgórze Zamkowe, skąd widok nieziemski.. Dunaj, mosty, Parlament.
Potem hotel, kolacja i nocne Polaków rozmowy ( duzo o górach z Wojtkiem i jego żoną)
Hotel bardzo , bardzo powiedziałabym luksusowy, więc przyjemnie się w nim przebywało.
Kiedy obudziłam się nad ranem i uświadomiłam sobie, ze czeka mnie cały dzień wrażeń to az usmiechnełam się do siebie.
Zaczelismy od miasteczka Szentendre. Pani przewodniczka porównała go do naszego Kazimierza nad Wisłą i rzeczywiście pewne podobienstwa są, chociaż w Kazimierzu Rynek na pewno pieknieszy.
Potem był Wyszehrad, ale na króciutko, własciwie niewiele zobaczylismy.
A potem….Esztergom, gdzie znajduje się Bazylika,5 co do wielkości kościół na świecie.
Rzeczywiście bazylika robi wrażenie, jest taka majestatyczna.
Największą atrakcją było wejście na jej kopułę, z której widok naprawdę zapierał dech w piersiach.
Następny punkt programu to oczywiście Budapeszt. Najpierw wzgórze Gellerta, potem Bazylika ( tam akurat był slub chyba jakiejś ważnej osobistości, tak to wyglądało, wiec to było również ciekawe doświadczenie, piękne eleganckie stroje, zwłaszcza 3 druhny w sukniach w kolorze fuksji).
No a potem rejs statkiem po Dunaju. Przyjemne doznania i mozliwość pooglądania pieknych mostów i zabytków ( przepiekny parlament)
Kolacja w doscyc ciekawej restauracji.. gdzie było coś w rodzaju szwedzkiego stołu i można było jeść i jeść i jeść i pić wino . Najsmaczniejsze były chyba desery , a zapamietam lody cynamonowe… pyszne!!!!
Wieczorem poszłyśmy z Natalia ( poznaną b. miłą 18 latką) obserwować wegierskie wesele.
Albo po prostu na takie trafiłysmy, albo tam wesela z mniejszą pompą się odbywają. Stroje nie do końca eleganckie i tance jaby z mniejszym entuzjazmem.
Najmniej ciekawy był dzien trzeci.. wizyta na basenach w Miszkolcu. Tak ciekawostka – to jedyne chyba w Europie baseny gdzie pływa się w grotach. Wrażenie bardzo, bardzo ciekawe. Zwłaszcza, ze woda cieplutka i płynie się jakby z nurtem rzeki.
Ale baseny jak baseny. W Mielcu są zdecydowanie fajniejsze. Tam nawet nie było gdzie popływać. Jedyny basen możliwy do pływania 1 m 40 cm głębokości.
Coś tam popływałam.
I refleksje znowu takie: trzeba powrócić do pływania zimą. Dlaczego? Po pierwsze bo to lubie, po drugie dobrze mi to zrobi na oddech, kregosłup i inne partie mięśni, których mało użwam na rowerze.
Lubię Węgry, lubię ich architekturę, te małe , zgrabne, dośc schludne domki.
I nie było też aż tak nizinnie. Co prawda górki nie takie jak w Polsce, ale trochę ich było i było na co popatrzeć.
A dzisiaj trzeba było wejść w rzeczywistość i nie było to takie całkiem proste. Pomyślałam, ze pomoże rower i nie bez lekkich oporów wyruszyłam. Opory były.. bo jeszcze jakieś takie zmęczenie, taka wycieczka to taki maratonik.
Umówiłam się z Andżelika i Tomkiem na 15, o 15 wyszło piękne słonce i było upalnie. Kiedy tylko przekręciłam korbą, już wiedziałam: to była dobra decyzja.
Trasa: Buczyna, niebieski nad Dunajcem, podjazd na uroczyskow Janowicach, podjazd na Wał, zjazd do Łowczowa, Pleśna, Swiebodzin, Koszyce.
Tempo raczej wycieczkowe chociaż Andżelika gnała od początku dystansu. Ja po połowie postanowiłam parę razy mocniej docisnąć, a potem jeszcze dwa razy pojawiły się nam targety, to wiadomo co się działo.
Trasa 60 km, prawie 3 godziny.. Fajnie.
Wiola z Krakowa spotkana w Tokaju© lemuriza1972
Widok ze Wzgórza Zamkowego m.in Parlament© lemuriza1972
Wzgórze Zamkowe w Budapeszcie© lemuriza1972
Na Kopule Bazyliki© lemuriza1972
W Miszkolcu© lemuriza1972
Widok z Kopuły Bazyliki© lemuriza1972
Bazylika w Esztergom© lemuriza1972
Wyszehrad© lemuriza1972
W miasteczku Szentendre© lemuriza1972
- DST 60.00km
- Teren 10.00km
- Czas 02:52
- VAVG 20.93km/h
- VMAX 57.00km/h
- Temperatura 28.0°C
- HRmax 174 ( 92%)
- HRavg 144 ( 76%)
- Kalorie 1200kcal
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze