Wpisy archiwalne w miesiącu
Lipiec, 2010
Dystans całkowity: | 649.00 km (w terenie 277.00 km; 42.68%) |
Czas w ruchu: | 34:20 |
Średnia prędkość: | 18.90 km/h |
Maksymalna prędkość: | 58.00 km/h |
Suma podjazdów: | 1500 m |
Liczba aktywności: | 17 |
Średnio na aktywność: | 38.18 km i 2h 01m |
Więcej statystyk |
Sobota, 31 lipca 2010
No to jadę
trochę wbrew zdrowemu rozsądkowi. Wiem. Kilka dni walki z grypą żołądkową. Duże osłabienie. Niewiele jedzenia. 6 dni bez siedzenie w siodełku. Rower niesprawdzony, bo wczoraj dopiero zamontowane hamulce. Wszystko nie tak. A tu najtrudniejszy maraton w sezonie
Ale pomimo tego spróbuję w mysl zasady: lepiej żałować , ze sie pojechało niż żałować , ze sie nie pojechało.
Liczę się z komplikacjami, ale postaram się jakoś dać sobie radę.
W koncu rózne juz miałam przygody podczas maratonów, przed nimi.
Bywało i tak, ze jechałam z temperaturą albo po nieprzespanej nocy. Jakos przejeżdzałam.
Bardzo się cieszyłam na ten maraton. Byłam tak pozytwnie naładowana, po tych cieżkich 70 km w Gorlicach, kiedy sie przekonałam, ze mój organizm duzo moze i gotowa do walki:). Teraz też będzie walka, ale o przetrwanie.
No ale spróbuję. Może akurat.
Ale pomimo tego spróbuję w mysl zasady: lepiej żałować , ze sie pojechało niż żałować , ze sie nie pojechało.
Liczę się z komplikacjami, ale postaram się jakoś dać sobie radę.
W koncu rózne juz miałam przygody podczas maratonów, przed nimi.
Bywało i tak, ze jechałam z temperaturą albo po nieprzespanej nocy. Jakos przejeżdzałam.
Bardzo się cieszyłam na ten maraton. Byłam tak pozytwnie naładowana, po tych cieżkich 70 km w Gorlicach, kiedy sie przekonałam, ze mój organizm duzo moze i gotowa do walki:). Teraz też będzie walka, ale o przetrwanie.
No ale spróbuję. Może akurat.
na trasie w Tarnowie© lemuriza1972
Buszująca w .. trawsku ( podtarnowskim)© lemuriza1972
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 29 lipca 2010
I dalej bez treningu
Pogoda dzisiaj wreszcie, mozna byłoby zrobić trening a ja walczę o zdrowie. Nawet do pracy nie dotarłam, nie dało rady.
To nie zatrucie, to jakaś grypa żołądkowa, która w nocy wrociła ze zwdojona mocą.
jestem kompletnie bez sił. Takie bóle brzucha, ze chciałam wzywać pogotowie.
w niedzielę Głuszyca.. tak mi zależało na tym maratonie...
Robię co mogę, pije dużo, łykam leki, ale ..czarno to widzę.Zero apetytu, od poniedziałku prawie nie jem
Chyba to już tak musi być w tym sezonie, ze przed kazdym startem coś sie dzieje.
Cóż.
To nie zatrucie, to jakaś grypa żołądkowa, która w nocy wrociła ze zwdojona mocą.
jestem kompletnie bez sił. Takie bóle brzucha, ze chciałam wzywać pogotowie.
w niedzielę Głuszyca.. tak mi zależało na tym maratonie...
Robię co mogę, pije dużo, łykam leki, ale ..czarno to widzę.Zero apetytu, od poniedziałku prawie nie jem
Chyba to już tak musi być w tym sezonie, ze przed kazdym startem coś sie dzieje.
Cóż.
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 28 lipca 2010
Gorlice w obiektywie
Ponieważ zdjęcia bardzo dobrze oddają charakter maratonu:) poświęcam im osobny wpis:)
Trochę sie wystraszyłam:).. fotografa© lemuriza1972
Łatwo nie było:)© lemuriza1972
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 27 lipca 2010
Bez treningu i trochę o marzeniach:)
Bez treningu bo .. strułam sie czymś wczoraj i przezyłam koszmarny wieczór i noc, a dzisiaj słabizna taka ze hej.
wskoczyłam na wagę, a tu 49 kg ( 3, 5 kg od wczoraj mi ubyło).
Troche się boję ze to sie odbije na mnie podczas maratonu w Gluszycy, ale też szybko wybijam sobie te mysli z głowy, zeby sobie czegoś znowu nie wmowić i nie nastawić psychiki znowu źle.
" Wierzę, ze zycie jest po to żeby mieć marzenia. Wierzę, że warto próbować, tych marzeń dotknąć, ze warto spróbować marzenia zamienić w cele, i że cały czas warto marzyć dalej"
" Doszłam do bram klasztoru i nagle zobaczyłam Everest, Lhotse i Ama Dablam, najpiękniejszy widok świata. I stojąc tam i patrząc zrozumiałam, że skoro świat jest piękny, to życie musi być piękne. I pomimo tego , ze jestem skazana na ciężką probę piękno tego świata przekonuje mnie żeby żyć dalej"
Olga Morawska, żona Piotra, himalaisty, ktory zginał w ub roku.
czytam i uśmiecham się . Mądra kobieta z tej Olgi bardzo. Podziwam hart ducha i podziwiam umiejetnosc życia dalej pomimo tragedii jaka ją spotkała.
I myślę sobie: ile trzeba miec w sobie pasji, mądrości zeby do tych gór co zabrały jej męża nie mieć żalu, pretensji, a jeszcze z nich własnie czerpać siłę.
Coś w tym jednak chyba jest, w tych górach. Jakaś moc niepojęta.
Przezywałam rózne chwile, bardzo trudne naprawdę. Zycie na rozdrozu, zycie bez przyszłosci, ciemnosc... i ratowały mnie góry. Wyciągałam rower, jechałam w górki i one jakby dodawały siły... patrzyłam na te piękne widoki i myslałam tak jak Olga: jest tak pięknie, tak pieknie, świat jest taki piekny i dlatego warto zyć! Dla takich chwil.
Dopóki marzymy, żyjemy!
Jak sięgnę pamiecią wstecz to wiele moich marzeń , ktore zamieniałam w cele i konskwentnie do nich dążyłam , stało się faktem. Takich, ktore kiedys tam wydawały sie nieprawdopodobne do zrealizowania.
Więc coz innego pozostaje? Marzyć dalej i zamieniać marzenia w cele:)
wskoczyłam na wagę, a tu 49 kg ( 3, 5 kg od wczoraj mi ubyło).
Troche się boję ze to sie odbije na mnie podczas maratonu w Gluszycy, ale też szybko wybijam sobie te mysli z głowy, zeby sobie czegoś znowu nie wmowić i nie nastawić psychiki znowu źle.
" Wierzę, ze zycie jest po to żeby mieć marzenia. Wierzę, że warto próbować, tych marzeń dotknąć, ze warto spróbować marzenia zamienić w cele, i że cały czas warto marzyć dalej"
" Doszłam do bram klasztoru i nagle zobaczyłam Everest, Lhotse i Ama Dablam, najpiękniejszy widok świata. I stojąc tam i patrząc zrozumiałam, że skoro świat jest piękny, to życie musi być piękne. I pomimo tego , ze jestem skazana na ciężką probę piękno tego świata przekonuje mnie żeby żyć dalej"
Olga Morawska, żona Piotra, himalaisty, ktory zginał w ub roku.
czytam i uśmiecham się . Mądra kobieta z tej Olgi bardzo. Podziwam hart ducha i podziwiam umiejetnosc życia dalej pomimo tragedii jaka ją spotkała.
I myślę sobie: ile trzeba miec w sobie pasji, mądrości zeby do tych gór co zabrały jej męża nie mieć żalu, pretensji, a jeszcze z nich własnie czerpać siłę.
Coś w tym jednak chyba jest, w tych górach. Jakaś moc niepojęta.
Przezywałam rózne chwile, bardzo trudne naprawdę. Zycie na rozdrozu, zycie bez przyszłosci, ciemnosc... i ratowały mnie góry. Wyciągałam rower, jechałam w górki i one jakby dodawały siły... patrzyłam na te piękne widoki i myslałam tak jak Olga: jest tak pięknie, tak pieknie, świat jest taki piekny i dlatego warto zyć! Dla takich chwil.
Dopóki marzymy, żyjemy!
Jak sięgnę pamiecią wstecz to wiele moich marzeń , ktore zamieniałam w cele i konskwentnie do nich dążyłam , stało się faktem. Takich, ktore kiedys tam wydawały sie nieprawdopodobne do zrealizowania.
Więc coz innego pozostaje? Marzyć dalej i zamieniać marzenia w cele:)
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 26 lipca 2010
Gorlice relacja
Cyklokarpaty 25 lipca 2010
Gorlice
Dystans giga – nieukonczony
Czas jazdy 6 h 2 min , dystans 71 km
http://www.foto-alexvolf.pl/alex/#/content/10_cyklokarpaty 2010/DSC_7577.JPG
Pomimo, że nie ukończyłam tego maratonu, postanowiłam jednak napisać relację, bo będę miała co wspominać.
To była moja kolejna próba zmierzenia się z dystansem giga.
Jechałam kiedyś Przemyśl – ale to nie było prawdziwie giga w moim odczuciu, jechałam Daleszyce,łatwo nie było, ale żeby nazwać ten dystans giga chyba trochę zabrakło przewyższenia, Strzyzów – tu już można się pokusić o stwierdzenie , że to było giga, w Tarnowie zabrakło 5 min żeby zdążyc na rozjazd na giga, w Gorlicach zabrakło 12 km żeby ukonczyć maraton, a własciwie zabrakło okładzin w klockach hamulcowych. Ale po kolei.
Nie do końca wiedziałam czy pojadę na ten maraton czy nie. Traktowałam go na luzie. Ot takie przetarcie przed Gluszycą, w myśl zasady , że nawet najlepszy trening nie da tyle co maraton:).
No to pojechałam.
Hm.. po maratonie w Karpaczu, myslałam ze nic gorszego niż jazda na sztywynym amorytyzatorze już mi się nie przytrafi. O naiwna kobieto.
Pogoda kiepska, po upałach przyszło ochłodzenie i deszcz.
Ruszylismy. Asfaltowa rozjazdówka, wiec szybko.
Mam w zasiegu wzroku Andżelikę ale nie mam zamiaru jej ścigać, bo i po co? Przecież pomimo tego ze muszę zdązyc na rozjazd na 13.15 to jakos siły rozsądnie rozłozyć trzeba.
Jadę wiec równym , dość spokojnym tempem.
Wjeżdzamy do lasu i już wiem co będzie dalej. Zaczyna się błoto, a własciwie rozmokła, wstrętna glina, w ktorej kręci się tak cięzko.
No ale jedziemy. Trochę zaczynam mieć wątpliwości czy wobec tego zdążę na ten rozjazd, ale szybko strofuję się: nie wolno ci tak mysleć!!!
Zdązysz i tyle. Na pewno zdążysz.
Zaczyna padać deszcz. Na poczatku to nawet niespecjalnie mi przeszkadza. Organizm mocno rozgrzany podjazdami.
Ale potem jest już coraz gorzej. Ubranie przemoknięte do suchej nitki, na zjazdach jest straszniiie zimnooooooo……….
Na którymś z podjazdów jakis pan mówi:
Dziecino a gdzieś ty się wybrała w taką pogodę?
Towarzysząca mu pani mówi:
Nie lepiej było lepić pierogi w domu?
Pomyslałam sobie: nie potrafię lepić pierogów, a na rowerze potrafię jeździć.
Pada, pada i pada. Muszę ściagnąć okulary bo są całe w blocie, ale jak zaczyna się zjazd to błoto dostaje się do oczu i znowu nic nie widzę.
Jak zaczynałam moją maratonową karierę to myslałam sobie: przejechać maraton w deszczu… to byłoby wyzwanie.
No to los zgotował mi taką mozliwość.
Bardzo miłe było to ze na trasie było trochę przyjaznych kibiców.
Pamietam dzieci krzyczące: dawaj, dawaj..
Pamietam chłopaczka z wyciągnietą ręką… który tuz po tym jak go klepnęłam, powiedział: powodzenia, pamietam turystów bijących brawo i rózne inne wyrazy uznania. Miło. Bardzo miło.
Tylko ze coraz zimniej i mniej przyjemniej. Na Magurze pojawia się nawet mgła. Las wygląda jak ten z filmu „Blair witch project”
Wspinamy się na Magurę, nawet nieźle mi idzie, przede mna panowie idą.
Mam coraz mniej czasu do rozjazdu. Zaczyna się seria zjazdów. Idzie mi naprawdę dobrze, pomimo tego, że jest duzo błota. Nawet się niecierpliwie na tych co przede mną, bo trochę mi przeszkadzają w zjezdzaniu a przecież mi się spieszy:)
Na jednym z ostatnich zjazdów z Magury, mam wrażenie ze cos jakby nie tak jest z moimi hamulcami, jakby rower mnie nie do konca sluchał się mnie, ale .. bagatelizuję to.
Na rozjeździe jestem 5 min przed czasem, wiec skręcam na to swoje upragnione giga. Ale wielkiej radości nie ma, bo czuję ze cos nie tak jest z rowerem.
Tuz po rozjeździe zaczyna się gehenna… wjazd do lasu, gdzie w żaden sposób nie da się jechać. W żaden.
Wymyte koleiny, rowy, doły z wodą.
I tak przed dośc długi czas.
Na szczescie po chwili zaczyna się asfalt. Tak wiec zaczynamy druga dlugą pętlę i raz jeszcze będziemy wjezdzac na Magurę.
Zimno, na szczescie załozyłam rękawiczki z dlugimi palcami, ale i tak palce zdrętwiałe. Nie dam rady przerzutki zmieniać, kciuk odmawia posłuszenstwa.
Radzę sobie manewrując całą dłonią.
Jadę.. deszcz pada i pada i nagle naciskam na przedni hamulec ( tak gdzieś ok. 44 km) a on już nie działa… hm… no pieknie.
Naciskam na tył, chwała Bogu działa.
Niestety nie trwało to dlugo. Dość szybko przestał działać i tył. Rozpacz.
Myślę: co ja zrobię… ???no cóż, będę podjeżdzać i schodzić, jakie inne mam wyjscie?
Jak mogłam być tak naiwna i wierzyć ze przy tej pogodzie , takim stopniu wyziębienia organizmu to mi się uda?
Sama nie wiem.
No ale twardo jadę.
Nigdy nie jechałam bez hamulców, wiec nie wiedziałam na co się porywam, wydawało mi się ze jakoś to będzie. Jednak chyba z wyobraźnią u mnie kiepsko, skoro nie potrafiłam sobie wyobrazić co moze sie stać na zjeździe bez hamulców.
Zaczyna się jakiś zjazd, wydaje mi się łagodny, wiec jadę. Mysle sobie: najwyżej będę hamować nogą.
Rower wpada w niesamowitą prędkosć, kompletnie trace na nim kontrolę. Smierć w oczach. Masakra.
I nagle przed soba widzę ze droga którą zjeżdzam krzyzuje się z asfaltem.
- mój Boze co robić? Przeciez nie wyhamuje…
wpadam z imptem na asfalt, mijam się o sekundy z czerwonym autem.
Sunę z ogromną predkoscią po asfalcie w doł, hamuje podeszwą buta, ale rower jedzie coraz szybciej. Zatrzymuje się dopiero jak zjazd się konczy.
Teraz już wiem, ze łatwo mi nie będzie.
Ale nie odpuszczam.
Jeszcze tuż przed ponownym podjazdem na Magurę strażacy pytają czy nie podwieżc mnie do Gorlic , odmawiam.
Teraz już wiem, że zrobilam źle. Bardzo źle. Powinnam się wycofać wczesniej. Szkoda było mojego poświecenia, szkoda roweru itd.
Gdyby wszystko było ok ze sprzetem, skonczyłabym maraton i nawet wyprzedziłabym kilku panów ( bo mijali mnie na 2 pętli)
Ale to taki sport i nie można mieć pretensji. Liczysz się nie tylko ty. Liczy się jeszcze on, aluminiowy rumak, który nie zawsze chce współpracować.
Zmęczyłam podjazd na Magurę ( koncówkę podchodziłam). Tuż przed zjazdem czekali cierpliwi goprowcy.
Powiedzieli mi: słowa uznania..
Ja do nich: nie mam już hamulców…
Oni: tak.. nie pani jedna, duzo tu takich było…
Ja: i co robili?
Goprowiec: schodzili… gdybym nakupił dzisiaj klocków …
Ja: to zrobiłby pan świetny interes…
Na zjeździe ( dla mnie schodzonym rzecz jasna), dojeżdza do mnie jakis człowiek ( bez numeru startowego)
Mowi: jest pani ostatnia..
Ja: spodziewam się…
Rozmawiamy.. mówi mi ze na przełęczy jest auto i skoro aż tak źle z moim rowerem to radzi mi nie jechać dalej.
Mówi: wie pani, gdyby to było jakieś 5 km do mety to jeszcze.. ale ma pani 15….
Idziemy długo razem. On trochę zjeżdza, ale ma rower na sztywnym widelcu.
Płakać mi się chce.. takie mysli chodzą po głowie: i ty chcialaś iść na trekking w Himalaje?
Jak ciebie tu byle deszcz rozmiękcza?
Dochodzimy do przełęczy. Stoi auto. Pytam: jak wygląda te ostatnie 12 km?
Pan z auta mówi: jakieś 4 km podjazdu, a potem będzie z 6 km zjazdu…
Radzę pani dobrze, niech pani wsiądzie do auta, bo jak pani będzie schodzić to pani zejdzie jakoś tak z 1,5 h…
Stoję na rozdrożu.. stoję, myślę, cała się trzęsę z zimna…. Myślę.. i podejmuję decyzję:
Wsiadam do auta..
Przekazuje komus mojego ktma , mam ochote nim rzucać.
Siadam w aucie i tam dostaje takiej trzęsawki z zimna, że nie pamietam czy kiedys cos takiego mialam…
Wszystko mokre, wyciągam telefon żeby zadzwonić do Andżeliki , żeby się nie martwiła, ale telefon działa tylko przez chwilę, jest zamoczony, pomimo tego ze byl w worku.
Łzy cisną się do oczu, żal, ale jednoczesnie chyba jednak jakaś ulga..że już nie muszę jechać.
Przez brak tych klocków, nie mialam z tej jazdy zadnej przyjemności. Był tylko wielki strach.
Ale… nie żałuję , ze pojechalam.
Czegoś się nauczylam.
Czegoś bardzo cennego.
Czytam dużo o wyprawach wyskogorskich i jakos tak te moje zmagania przekładam na to co ich spotyka w tych gorach, chociaż wiem, ze skala wysiłku… żadne porównanie.
Czasem szczyt jest bardzo blisko, bardzo… na wyciągnięcie ręki.
Trzeba jednak zachować rozsądek i zawrócić, bo pogoda nie ta, bo warunki, bo organizm mowi stanowczo: nie… .Trzeba zawrócić… żeby jeszcze kiedyś można było wyrównac rachunki.
I .. nauczyłam się już nie dramatyzować… po prostu przyjmować porażkę jako część tej mojej sportowej pseudokariery.
W ubiegłym roku po źle pojechanej Krynicy, przeżywałam porażkę kilka dni.
Dzisiaj nie obudziłam się z poczuciem klęski, obudzilam się z postanowieniem: będę próbować dalej.
Oprócz hamulcow straciłam okulary i pompkę ( zgubione).
Gorlice
Dystans giga – nieukonczony
Czas jazdy 6 h 2 min , dystans 71 km
http://www.foto-alexvolf.pl/alex/#/content/10_cyklokarpaty 2010/DSC_7577.JPG
Pomimo, że nie ukończyłam tego maratonu, postanowiłam jednak napisać relację, bo będę miała co wspominać.
To była moja kolejna próba zmierzenia się z dystansem giga.
Jechałam kiedyś Przemyśl – ale to nie było prawdziwie giga w moim odczuciu, jechałam Daleszyce,łatwo nie było, ale żeby nazwać ten dystans giga chyba trochę zabrakło przewyższenia, Strzyzów – tu już można się pokusić o stwierdzenie , że to było giga, w Tarnowie zabrakło 5 min żeby zdążyc na rozjazd na giga, w Gorlicach zabrakło 12 km żeby ukonczyć maraton, a własciwie zabrakło okładzin w klockach hamulcowych. Ale po kolei.
Nie do końca wiedziałam czy pojadę na ten maraton czy nie. Traktowałam go na luzie. Ot takie przetarcie przed Gluszycą, w myśl zasady , że nawet najlepszy trening nie da tyle co maraton:).
No to pojechałam.
Hm.. po maratonie w Karpaczu, myslałam ze nic gorszego niż jazda na sztywynym amorytyzatorze już mi się nie przytrafi. O naiwna kobieto.
Pogoda kiepska, po upałach przyszło ochłodzenie i deszcz.
Ruszylismy. Asfaltowa rozjazdówka, wiec szybko.
Mam w zasiegu wzroku Andżelikę ale nie mam zamiaru jej ścigać, bo i po co? Przecież pomimo tego ze muszę zdązyc na rozjazd na 13.15 to jakos siły rozsądnie rozłozyć trzeba.
Jadę wiec równym , dość spokojnym tempem.
Wjeżdzamy do lasu i już wiem co będzie dalej. Zaczyna się błoto, a własciwie rozmokła, wstrętna glina, w ktorej kręci się tak cięzko.
No ale jedziemy. Trochę zaczynam mieć wątpliwości czy wobec tego zdążę na ten rozjazd, ale szybko strofuję się: nie wolno ci tak mysleć!!!
Zdązysz i tyle. Na pewno zdążysz.
Zaczyna padać deszcz. Na poczatku to nawet niespecjalnie mi przeszkadza. Organizm mocno rozgrzany podjazdami.
Ale potem jest już coraz gorzej. Ubranie przemoknięte do suchej nitki, na zjazdach jest straszniiie zimnooooooo……….
Na którymś z podjazdów jakis pan mówi:
Dziecino a gdzieś ty się wybrała w taką pogodę?
Towarzysząca mu pani mówi:
Nie lepiej było lepić pierogi w domu?
Pomyslałam sobie: nie potrafię lepić pierogów, a na rowerze potrafię jeździć.
Pada, pada i pada. Muszę ściagnąć okulary bo są całe w blocie, ale jak zaczyna się zjazd to błoto dostaje się do oczu i znowu nic nie widzę.
Jak zaczynałam moją maratonową karierę to myslałam sobie: przejechać maraton w deszczu… to byłoby wyzwanie.
No to los zgotował mi taką mozliwość.
Bardzo miłe było to ze na trasie było trochę przyjaznych kibiców.
Pamietam dzieci krzyczące: dawaj, dawaj..
Pamietam chłopaczka z wyciągnietą ręką… który tuz po tym jak go klepnęłam, powiedział: powodzenia, pamietam turystów bijących brawo i rózne inne wyrazy uznania. Miło. Bardzo miło.
Tylko ze coraz zimniej i mniej przyjemniej. Na Magurze pojawia się nawet mgła. Las wygląda jak ten z filmu „Blair witch project”
Wspinamy się na Magurę, nawet nieźle mi idzie, przede mna panowie idą.
Mam coraz mniej czasu do rozjazdu. Zaczyna się seria zjazdów. Idzie mi naprawdę dobrze, pomimo tego, że jest duzo błota. Nawet się niecierpliwie na tych co przede mną, bo trochę mi przeszkadzają w zjezdzaniu a przecież mi się spieszy:)
Na jednym z ostatnich zjazdów z Magury, mam wrażenie ze cos jakby nie tak jest z moimi hamulcami, jakby rower mnie nie do konca sluchał się mnie, ale .. bagatelizuję to.
Na rozjeździe jestem 5 min przed czasem, wiec skręcam na to swoje upragnione giga. Ale wielkiej radości nie ma, bo czuję ze cos nie tak jest z rowerem.
Tuz po rozjeździe zaczyna się gehenna… wjazd do lasu, gdzie w żaden sposób nie da się jechać. W żaden.
Wymyte koleiny, rowy, doły z wodą.
I tak przed dośc długi czas.
Na szczescie po chwili zaczyna się asfalt. Tak wiec zaczynamy druga dlugą pętlę i raz jeszcze będziemy wjezdzac na Magurę.
Zimno, na szczescie załozyłam rękawiczki z dlugimi palcami, ale i tak palce zdrętwiałe. Nie dam rady przerzutki zmieniać, kciuk odmawia posłuszenstwa.
Radzę sobie manewrując całą dłonią.
Jadę.. deszcz pada i pada i nagle naciskam na przedni hamulec ( tak gdzieś ok. 44 km) a on już nie działa… hm… no pieknie.
Naciskam na tył, chwała Bogu działa.
Niestety nie trwało to dlugo. Dość szybko przestał działać i tył. Rozpacz.
Myślę: co ja zrobię… ???no cóż, będę podjeżdzać i schodzić, jakie inne mam wyjscie?
Jak mogłam być tak naiwna i wierzyć ze przy tej pogodzie , takim stopniu wyziębienia organizmu to mi się uda?
Sama nie wiem.
No ale twardo jadę.
Nigdy nie jechałam bez hamulców, wiec nie wiedziałam na co się porywam, wydawało mi się ze jakoś to będzie. Jednak chyba z wyobraźnią u mnie kiepsko, skoro nie potrafiłam sobie wyobrazić co moze sie stać na zjeździe bez hamulców.
Zaczyna się jakiś zjazd, wydaje mi się łagodny, wiec jadę. Mysle sobie: najwyżej będę hamować nogą.
Rower wpada w niesamowitą prędkosć, kompletnie trace na nim kontrolę. Smierć w oczach. Masakra.
I nagle przed soba widzę ze droga którą zjeżdzam krzyzuje się z asfaltem.
- mój Boze co robić? Przeciez nie wyhamuje…
wpadam z imptem na asfalt, mijam się o sekundy z czerwonym autem.
Sunę z ogromną predkoscią po asfalcie w doł, hamuje podeszwą buta, ale rower jedzie coraz szybciej. Zatrzymuje się dopiero jak zjazd się konczy.
Teraz już wiem, ze łatwo mi nie będzie.
Ale nie odpuszczam.
Jeszcze tuż przed ponownym podjazdem na Magurę strażacy pytają czy nie podwieżc mnie do Gorlic , odmawiam.
Teraz już wiem, że zrobilam źle. Bardzo źle. Powinnam się wycofać wczesniej. Szkoda było mojego poświecenia, szkoda roweru itd.
Gdyby wszystko było ok ze sprzetem, skonczyłabym maraton i nawet wyprzedziłabym kilku panów ( bo mijali mnie na 2 pętli)
Ale to taki sport i nie można mieć pretensji. Liczysz się nie tylko ty. Liczy się jeszcze on, aluminiowy rumak, który nie zawsze chce współpracować.
Zmęczyłam podjazd na Magurę ( koncówkę podchodziłam). Tuż przed zjazdem czekali cierpliwi goprowcy.
Powiedzieli mi: słowa uznania..
Ja do nich: nie mam już hamulców…
Oni: tak.. nie pani jedna, duzo tu takich było…
Ja: i co robili?
Goprowiec: schodzili… gdybym nakupił dzisiaj klocków …
Ja: to zrobiłby pan świetny interes…
Na zjeździe ( dla mnie schodzonym rzecz jasna), dojeżdza do mnie jakis człowiek ( bez numeru startowego)
Mowi: jest pani ostatnia..
Ja: spodziewam się…
Rozmawiamy.. mówi mi ze na przełęczy jest auto i skoro aż tak źle z moim rowerem to radzi mi nie jechać dalej.
Mówi: wie pani, gdyby to było jakieś 5 km do mety to jeszcze.. ale ma pani 15….
Idziemy długo razem. On trochę zjeżdza, ale ma rower na sztywnym widelcu.
Płakać mi się chce.. takie mysli chodzą po głowie: i ty chcialaś iść na trekking w Himalaje?
Jak ciebie tu byle deszcz rozmiękcza?
Dochodzimy do przełęczy. Stoi auto. Pytam: jak wygląda te ostatnie 12 km?
Pan z auta mówi: jakieś 4 km podjazdu, a potem będzie z 6 km zjazdu…
Radzę pani dobrze, niech pani wsiądzie do auta, bo jak pani będzie schodzić to pani zejdzie jakoś tak z 1,5 h…
Stoję na rozdrożu.. stoję, myślę, cała się trzęsę z zimna…. Myślę.. i podejmuję decyzję:
Wsiadam do auta..
Przekazuje komus mojego ktma , mam ochote nim rzucać.
Siadam w aucie i tam dostaje takiej trzęsawki z zimna, że nie pamietam czy kiedys cos takiego mialam…
Wszystko mokre, wyciągam telefon żeby zadzwonić do Andżeliki , żeby się nie martwiła, ale telefon działa tylko przez chwilę, jest zamoczony, pomimo tego ze byl w worku.
Łzy cisną się do oczu, żal, ale jednoczesnie chyba jednak jakaś ulga..że już nie muszę jechać.
Przez brak tych klocków, nie mialam z tej jazdy zadnej przyjemności. Był tylko wielki strach.
Ale… nie żałuję , ze pojechalam.
Czegoś się nauczylam.
Czegoś bardzo cennego.
Czytam dużo o wyprawach wyskogorskich i jakos tak te moje zmagania przekładam na to co ich spotyka w tych gorach, chociaż wiem, ze skala wysiłku… żadne porównanie.
Czasem szczyt jest bardzo blisko, bardzo… na wyciągnięcie ręki.
Trzeba jednak zachować rozsądek i zawrócić, bo pogoda nie ta, bo warunki, bo organizm mowi stanowczo: nie… .Trzeba zawrócić… żeby jeszcze kiedyś można było wyrównac rachunki.
I .. nauczyłam się już nie dramatyzować… po prostu przyjmować porażkę jako część tej mojej sportowej pseudokariery.
W ubiegłym roku po źle pojechanej Krynicy, przeżywałam porażkę kilka dni.
Dzisiaj nie obudziłam się z poczuciem klęski, obudzilam się z postanowieniem: będę próbować dalej.
Oprócz hamulcow straciłam okulary i pompkę ( zgubione).
Start maratonu w Gorlicach© lemuriza1972
na trasie w Gorlicach© lemuriza1972
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 25 lipca 2010
:(((((((((((( Gorlice Porażka
Płakać mi się chce. Naprawdę.
Bo było tak blisko.
" Do fontanny wrzucam grosz,'
na rowerze ktoś , bije rekord swój" spiewa Myslovitz.
no i to bylby mój rekord maratonowy, a tak to został tylko rekordowy pod wzgledem spedzonego czasu na rowerze na maratonie ( ponad 6 h). Ale i tego nie mogę sobie zaliczyć, bo maratonu nie skonczyłam.
Przezyłam horror, przezyłam traumę, przezyłam coś co na długo zapadnie mi w pamieci.
Straciłam klocki hamulcowe ( i z przodu i z tyłu), a ponieważ spotkało mnie to po raz pierwszy w zyciu to w nieświadomosci pewnej jechalam dość długo.
Maraton gorlicki był bardzo, bardzo błotnisty. Niemalże na kazdym terenowym odcinku tony błota. Do tego deszcz i zimno.
Chyba jeszcze nie jechalam w tak ciezkich warunkach pogodowych.
Póki miałam klocki zjeżdzało sie super, pomimo błocka, naprawde pewnie.
Juz przed rozjazdem na giga miałam wrazenie ze jakoś dziwnie rower niezbyt reaguje na moje hamowanie, ale zbagatelizowałam to.
Zmiesciłam sie w limicie wiec cała szczesliwa po zaliczeniu Magury pojechałam na drugą pętlę. Tam jednak ok 44 km zorientowałam sie ze nie mam klocków w przodzie. Były jeszcze z tyłu ( przez chwilę).
To co przezyłam na jednym ze zjazdów jakoś trudno chyba słowami opisać.
jeśli ktos kiedykolwiek zjezdzał z dużą szybkością kompletnie bez klocków to wie...
Rower pedził a ja nie mogłam zrobić nic.. dosłownie nic.
na moje nieszczescie droga leśna krzyżowąła sie z asfaltową, wiedziałam ze w żaden sposób nie dam rady zatrzymać sie na skrzyżowaniu... okropne uczucie.
O sekundy minęłam sie z jakimś czerwonym autem, a potem nogą probowałam zatrzymać rower, ale nie chciał mnie słuchać. Szlifowałam butem po asfalcie a rower jechał i jechał.
Koszmar, trauma. nie wiem jak to nazwać.
klocki sprawdzałam, wydawało mi sie ze jeszcze mam wystarczająco.
wydawało mi się...
Nawet na zaketach rower był dla mnie smiertelnym zagrożeniem.
Po wjechaniu na Magurę, nastąpiła seria zjazdów, po których cięzko mi było schodzić. w dodatku padajacy deszcz zamienił trasę już w totalne bajoro.
dojechałam do 70 km. tam spotkałam pomiagerów orga.
doradzi nie jechac dalej, bo twierdzili z ekoncowe 12 km jest trudne i jest na nich 6 km zjazd.
Byłam wystraszona, wyziębiona, totalnie zmarznięta i przemoknięta.
Musiałam sie wycofac.
Płakać mi sie chciało. znowu nie udało mi sie giga.
chociaż walczyłam, naprawdę walczyłam, tak dlugo jak mogłam.
no cóż.. czasem w drodze na szczyt niestety trzeba zawrócić...
ale przykro, bardzo przykro.
Byłabym 2 na giga, bo jechały tylko 2 dziewczyny.
Na razie.. chyba trochę boje sie jeździc na rowerze..
dlatego musze bardzo szybko zaliczyc jakiś zjazd zeby to w głowie nie zostalo.
Bo bede dalej jeździć:) i bede dalej probować sie z tym giga:)
Bo było tak blisko.
" Do fontanny wrzucam grosz,'
na rowerze ktoś , bije rekord swój" spiewa Myslovitz.
no i to bylby mój rekord maratonowy, a tak to został tylko rekordowy pod wzgledem spedzonego czasu na rowerze na maratonie ( ponad 6 h). Ale i tego nie mogę sobie zaliczyć, bo maratonu nie skonczyłam.
Przezyłam horror, przezyłam traumę, przezyłam coś co na długo zapadnie mi w pamieci.
Straciłam klocki hamulcowe ( i z przodu i z tyłu), a ponieważ spotkało mnie to po raz pierwszy w zyciu to w nieświadomosci pewnej jechalam dość długo.
Maraton gorlicki był bardzo, bardzo błotnisty. Niemalże na kazdym terenowym odcinku tony błota. Do tego deszcz i zimno.
Chyba jeszcze nie jechalam w tak ciezkich warunkach pogodowych.
Póki miałam klocki zjeżdzało sie super, pomimo błocka, naprawde pewnie.
Juz przed rozjazdem na giga miałam wrazenie ze jakoś dziwnie rower niezbyt reaguje na moje hamowanie, ale zbagatelizowałam to.
Zmiesciłam sie w limicie wiec cała szczesliwa po zaliczeniu Magury pojechałam na drugą pętlę. Tam jednak ok 44 km zorientowałam sie ze nie mam klocków w przodzie. Były jeszcze z tyłu ( przez chwilę).
To co przezyłam na jednym ze zjazdów jakoś trudno chyba słowami opisać.
jeśli ktos kiedykolwiek zjezdzał z dużą szybkością kompletnie bez klocków to wie...
Rower pedził a ja nie mogłam zrobić nic.. dosłownie nic.
na moje nieszczescie droga leśna krzyżowąła sie z asfaltową, wiedziałam ze w żaden sposób nie dam rady zatrzymać sie na skrzyżowaniu... okropne uczucie.
O sekundy minęłam sie z jakimś czerwonym autem, a potem nogą probowałam zatrzymać rower, ale nie chciał mnie słuchać. Szlifowałam butem po asfalcie a rower jechał i jechał.
Koszmar, trauma. nie wiem jak to nazwać.
klocki sprawdzałam, wydawało mi sie ze jeszcze mam wystarczająco.
wydawało mi się...
Nawet na zaketach rower był dla mnie smiertelnym zagrożeniem.
Po wjechaniu na Magurę, nastąpiła seria zjazdów, po których cięzko mi było schodzić. w dodatku padajacy deszcz zamienił trasę już w totalne bajoro.
dojechałam do 70 km. tam spotkałam pomiagerów orga.
doradzi nie jechac dalej, bo twierdzili z ekoncowe 12 km jest trudne i jest na nich 6 km zjazd.
Byłam wystraszona, wyziębiona, totalnie zmarznięta i przemoknięta.
Musiałam sie wycofac.
Płakać mi sie chciało. znowu nie udało mi sie giga.
chociaż walczyłam, naprawdę walczyłam, tak dlugo jak mogłam.
no cóż.. czasem w drodze na szczyt niestety trzeba zawrócić...
ale przykro, bardzo przykro.
Byłabym 2 na giga, bo jechały tylko 2 dziewczyny.
Na razie.. chyba trochę boje sie jeździc na rowerze..
dlatego musze bardzo szybko zaliczyc jakiś zjazd zeby to w głowie nie zostalo.
Bo bede dalej jeździć:) i bede dalej probować sie z tym giga:)
- DST 70.00km
- Teren 55.00km
- Czas 06:02
- VAVG 11.60km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 23 lipca 2010
Spokojnie
Plan był taki: wjechać jeden porządny podjazd spokojnie, sprawdzić rower i nogi, bo w niedzielę start.
upał okropny stąd wjeżdzało sie strasznie ciezko. przytkało mnie kompletnie podczas wjazdu na Lubinkę, ciezko było oddychać, rytm serca jakiś zaburzony:(, beznadziejnie mi sie wjeżdzało.
Lubinka i kilka mniejszych podjazdów. Zjazd z Lubinki lasem ( szybko).
Cel osiagnięty: rower sprawdzony, noga no dzisiaj tak sobie, ale w niedzielę powinno byc lepiej , bo chlodniej.
Oby nie padało, bo plan mam ambitny : 82 km, 2200 przewyższenia.
Obym tylko zmiesciła sie w limicie. ( 3 h 15 do 39 km)
Wariatka ze mnie? porywam sie z motyką na słonce? Mozę i tak, ale bede próbować aż w koncu sie uda.
Ja wierzę ze teraz w niedzielę, w Gorlicach.
Nie chce czekac do przyszłego roku:)
upał okropny stąd wjeżdzało sie strasznie ciezko. przytkało mnie kompletnie podczas wjazdu na Lubinkę, ciezko było oddychać, rytm serca jakiś zaburzony:(, beznadziejnie mi sie wjeżdzało.
Lubinka i kilka mniejszych podjazdów. Zjazd z Lubinki lasem ( szybko).
Cel osiagnięty: rower sprawdzony, noga no dzisiaj tak sobie, ale w niedzielę powinno byc lepiej , bo chlodniej.
Oby nie padało, bo plan mam ambitny : 82 km, 2200 przewyższenia.
Obym tylko zmiesciła sie w limicie. ( 3 h 15 do 39 km)
Wariatka ze mnie? porywam sie z motyką na słonce? Mozę i tak, ale bede próbować aż w koncu sie uda.
Ja wierzę ze teraz w niedzielę, w Gorlicach.
Nie chce czekac do przyszłego roku:)
- DST 30.00km
- Teren 5.00km
- Czas 01:21
- VAVG 22.22km/h
- VMAX 53.00km/h
- Temperatura 34.0°C
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 21 lipca 2010
taka sobie jazda
byle wyjechac i trochę sie poruszać.
Upał jednak skutecznie zniechęca do jakichś treningowych wyczynów.
Stąd było b. spokojnie i bez... pasji:)
Las. Płasko
Upał jednak skutecznie zniechęca do jakichś treningowych wyczynów.
Stąd było b. spokojnie i bez... pasji:)
Las. Płasko
- DST 30.00km
- Teren 12.00km
- Czas 01:17
- VAVG 23.38km/h
- VMAX 33.00km/h
- Temperatura 35.0°C
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 19 lipca 2010
Górki:)
Wreszcie chłodniej.
Zeby nabrać wiekszej ochoty do jazdy , obejrzałam sobie Tour de France.
Nie mogę tego pojąć... podjazd 17 km, średnie nachylenie 11%, otwarty podjazd, słonce.
Jak mozna to wytrzymać? Kolarstwo to jednak cholernie cięzki sport.
No to sie tak naładowałam psychicznie oglądając i pojechałam. ale od razu zgrzyt.. coś przednia przerzutka nie wiedzieć czemu ociera o łańcuch, a ja strasznie nie lubię jak coś zgrzyta, chrzęsci itp, wiec mi to troche humor zepsuło.
Ale mimo to jechało sie dobrze i nawet niezłą średnią wykręcilismy jak na górki tzn ja wykręciłam niezłą bo dla Mirka to ona taka sobie . jakby jechał sam to pewnie by miał ok 30 km/h.
Podjazd na Lubinke od Janowic czyli 6 km. Tradycyjnie juz z blatu i cel postawiłam sobie nie zejśc poniżej 16 km/h.
Udało się. Jechałam 22 - 16 km /h. Najczęsciej 18,19, 20 km/h.
dosyć mocno jak na mnie.. chociaż mam wrażenie , ze gdybym sie jeszcze zmobilizowała byłoby lepiej.
Mirek w czasie podjazdu opowiadał mi o znajomych himalaistach ( zna ich ze rajdów).
W sobotniej Wyborczej jest artykuł o wspinaczce, a raczej o tym gdzie mozna skonczyc kurs, gdzie mozna sie wspinać.
Na sztuczną ściankę na pewno w zimie bede chodzić, ale zaczęło mi tez po głowie chodzić zeby na taki kurs sie zapisać.
Najtanszy 400 zł. Najdroższy - wyjazd do Włoch na 2 tyg - ponad 3000 zł.
Zeby nabrać wiekszej ochoty do jazdy , obejrzałam sobie Tour de France.
Nie mogę tego pojąć... podjazd 17 km, średnie nachylenie 11%, otwarty podjazd, słonce.
Jak mozna to wytrzymać? Kolarstwo to jednak cholernie cięzki sport.
No to sie tak naładowałam psychicznie oglądając i pojechałam. ale od razu zgrzyt.. coś przednia przerzutka nie wiedzieć czemu ociera o łańcuch, a ja strasznie nie lubię jak coś zgrzyta, chrzęsci itp, wiec mi to troche humor zepsuło.
Ale mimo to jechało sie dobrze i nawet niezłą średnią wykręcilismy jak na górki tzn ja wykręciłam niezłą bo dla Mirka to ona taka sobie . jakby jechał sam to pewnie by miał ok 30 km/h.
Podjazd na Lubinke od Janowic czyli 6 km. Tradycyjnie juz z blatu i cel postawiłam sobie nie zejśc poniżej 16 km/h.
Udało się. Jechałam 22 - 16 km /h. Najczęsciej 18,19, 20 km/h.
dosyć mocno jak na mnie.. chociaż mam wrażenie , ze gdybym sie jeszcze zmobilizowała byłoby lepiej.
Mirek w czasie podjazdu opowiadał mi o znajomych himalaistach ( zna ich ze rajdów).
W sobotniej Wyborczej jest artykuł o wspinaczce, a raczej o tym gdzie mozna skonczyc kurs, gdzie mozna sie wspinać.
Na sztuczną ściankę na pewno w zimie bede chodzić, ale zaczęło mi tez po głowie chodzić zeby na taki kurs sie zapisać.
Najtanszy 400 zł. Najdroższy - wyjazd do Włoch na 2 tyg - ponad 3000 zł.
- DST 44.00km
- Czas 01:39
- VAVG 26.67km/h
- VMAX 56.50km/h
- Temperatura 18.0°C
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 18 lipca 2010
Błąd
a podobno człowiek uczy się na błędach. Dziwne, bo w moim przypadku to sie nie bardzo sprawdza.
Ale po kolei.
Miał być fajny rowerowy dzień, chociaz upał nie odpuszcza, to zatęskniłam za górkami i pojechałam.
Plan był taki zeby tym razem mój ulubiony zjazd żółtym pieszym na Wał podjechać.
Nie było lekko, początek jest bardzo trudny , bardzo dużo korzeni, stąd ze dwa razy zrzuciło mnie z roweru, a pot lał sie ze mnie strumieniami. ale dałam rady jakoś dwa km pociągnąć pod tę górkę, cały czas terenem, lasem na szczeście, wiec słonce nie grzało bezpośrednio na mnie.
Niestety gdzieś w lesie zboczyłam ze szlaku i wyjechałam na asfalt, pewnie jakies 5 km przed koncem zjazdu. Plan sie nie powiódł, ale pomyślałam: przynajmniej odkryje jakieś nowe tereny.
Widok z góry był przecudny, wiec na zjeździe nie puszczałam hamulców tylko podziwiałam widoki. I to mnie chyba uratowalo, bo nie wiedziałam ze jadę drogą która w czasie powodzi sie osuwała.. i nagle przede mną pojawił się uskok potęzny. Jakoś sie wyratowałam, ale.. co ma wisiec nie utonie. sprawdziło się.
wyjechalam na poczatek podjazdu asfaltowego na Wał, nie bardzo mi sie usmiechało podjeżdzać w tym pełnym słoncu, ale.. pojechałam, bo postanowiłam zjechać ulubionym zjazdem. No wiec 5 km pod górę.
Potem znowu przepiekne cudne, górskie widoczki.
I zjazd.
zaczelam w miarę ostrożnie i to był chyba błąd, gdybym jechała normalnie ( bo przeciez ten zjazd robie juz bez problemów) to moze nic by sie nie stało.
a jechałam jakoś tak asekuracyjnie , a kamieni luźnych było wyjątkowo dużo i dużo piachu i kurzu, no i.. chyba przyhamowałam w któryms momencie za bardzo.
Jak sie skonczyło? niełatwo sie domyslic. Malownicze otb. uderzyłam głową o kamienie. Kierownica dosc solidnie przyładowała mi w klatkę piersiową, tak ze w pierwszej chwili myslałam ze cos połamałam.
Pierwsza mysl: o nie.. o nie.,. wreszcie zaczełam wyglądać jak kobieta i znowu będą obtarcia, zadrapania.
Szybko poszukałam liści babki ( tak babcia zawsze leczyla nasze dziecięce rany), przyłozyłam gdzie trzeba.
Już w domu po umyciu sie okazało się ze nie jest tak źle, rany groźne nie są, trochę łokieć rozbity.
Najbardziej boli to stluczenie w okolicach klatki piersiowej, ale mam nadzieję, ze przejdzie.
Z dalszej czesci zjazdu zrezygnowałam , skreciłam w prawo, ale tam też nie było łatwo. znowu masa luznych kamieni.
Byłam jednak zbyt oszołomiona, zeby jazdę zjazdem zółtym pieszym kontynuować.
Tak wiec zjazd z Wału asfaltem i spokojnie do domu.
Dość szybko wrócił mi dobry humoru i pomyslałam: no tak droga pani bo trzeba miec wiecej pokory wobec górek.. już ci sie wydawało, ze w miarę dobrze zjeżdzasz, a uważac trzeba zawsze i ciągle.
Pomyslałam tez: dobrze ze tak sie skonczyło, przeciez musze dzisiaj Mamę odwieźć do Mielca, co byłoby gdybym sie połamała?
Mama powiedziała dzisiaj: no.. Ty dobrze jeździsz na tym rowerze ( hahaha szkoda ze nie widziała mnie dzisiaj), w siatkówkę dobrze gralaś, pływałaś bardzo dobrze.
No pływałam ale to mama staneła na drodze mojej pływackiej kariery, bo kiedy trenerzy chcieli mnie przeniesc do szkoły sportowej, do klasy pływackiej, powiedziała: nie.
No to jeżdzę na rowerze i dalej sie rozbijam i znowu wyglądam jak rozrabiaka a nie jak kobieta.
nawet na czole mam lekkie obtarcie.
ale mimo wszystko wyjazd na plus. Pewnie z 10 km podjazdu, nawet nieźle mi sie podjeżdzało.
Ale po kolei.
Miał być fajny rowerowy dzień, chociaz upał nie odpuszcza, to zatęskniłam za górkami i pojechałam.
Plan był taki zeby tym razem mój ulubiony zjazd żółtym pieszym na Wał podjechać.
Nie było lekko, początek jest bardzo trudny , bardzo dużo korzeni, stąd ze dwa razy zrzuciło mnie z roweru, a pot lał sie ze mnie strumieniami. ale dałam rady jakoś dwa km pociągnąć pod tę górkę, cały czas terenem, lasem na szczeście, wiec słonce nie grzało bezpośrednio na mnie.
Niestety gdzieś w lesie zboczyłam ze szlaku i wyjechałam na asfalt, pewnie jakies 5 km przed koncem zjazdu. Plan sie nie powiódł, ale pomyślałam: przynajmniej odkryje jakieś nowe tereny.
Widok z góry był przecudny, wiec na zjeździe nie puszczałam hamulców tylko podziwiałam widoki. I to mnie chyba uratowalo, bo nie wiedziałam ze jadę drogą która w czasie powodzi sie osuwała.. i nagle przede mną pojawił się uskok potęzny. Jakoś sie wyratowałam, ale.. co ma wisiec nie utonie. sprawdziło się.
wyjechalam na poczatek podjazdu asfaltowego na Wał, nie bardzo mi sie usmiechało podjeżdzać w tym pełnym słoncu, ale.. pojechałam, bo postanowiłam zjechać ulubionym zjazdem. No wiec 5 km pod górę.
Potem znowu przepiekne cudne, górskie widoczki.
I zjazd.
zaczelam w miarę ostrożnie i to był chyba błąd, gdybym jechała normalnie ( bo przeciez ten zjazd robie juz bez problemów) to moze nic by sie nie stało.
a jechałam jakoś tak asekuracyjnie , a kamieni luźnych było wyjątkowo dużo i dużo piachu i kurzu, no i.. chyba przyhamowałam w któryms momencie za bardzo.
Jak sie skonczyło? niełatwo sie domyslic. Malownicze otb. uderzyłam głową o kamienie. Kierownica dosc solidnie przyładowała mi w klatkę piersiową, tak ze w pierwszej chwili myslałam ze cos połamałam.
Pierwsza mysl: o nie.. o nie.,. wreszcie zaczełam wyglądać jak kobieta i znowu będą obtarcia, zadrapania.
Szybko poszukałam liści babki ( tak babcia zawsze leczyla nasze dziecięce rany), przyłozyłam gdzie trzeba.
Już w domu po umyciu sie okazało się ze nie jest tak źle, rany groźne nie są, trochę łokieć rozbity.
Najbardziej boli to stluczenie w okolicach klatki piersiowej, ale mam nadzieję, ze przejdzie.
Z dalszej czesci zjazdu zrezygnowałam , skreciłam w prawo, ale tam też nie było łatwo. znowu masa luznych kamieni.
Byłam jednak zbyt oszołomiona, zeby jazdę zjazdem zółtym pieszym kontynuować.
Tak wiec zjazd z Wału asfaltem i spokojnie do domu.
Dość szybko wrócił mi dobry humoru i pomyslałam: no tak droga pani bo trzeba miec wiecej pokory wobec górek.. już ci sie wydawało, ze w miarę dobrze zjeżdzasz, a uważac trzeba zawsze i ciągle.
Pomyslałam tez: dobrze ze tak sie skonczyło, przeciez musze dzisiaj Mamę odwieźć do Mielca, co byłoby gdybym sie połamała?
Mama powiedziała dzisiaj: no.. Ty dobrze jeździsz na tym rowerze ( hahaha szkoda ze nie widziała mnie dzisiaj), w siatkówkę dobrze gralaś, pływałaś bardzo dobrze.
No pływałam ale to mama staneła na drodze mojej pływackiej kariery, bo kiedy trenerzy chcieli mnie przeniesc do szkoły sportowej, do klasy pływackiej, powiedziała: nie.
No to jeżdzę na rowerze i dalej sie rozbijam i znowu wyglądam jak rozrabiaka a nie jak kobieta.
nawet na czole mam lekkie obtarcie.
ale mimo wszystko wyjazd na plus. Pewnie z 10 km podjazdu, nawet nieźle mi sie podjeżdzało.
- DST 44.00km
- Teren 4.00km
- Czas 02:10
- VAVG 20.31km/h
- VMAX 53.00km/h
- Temperatura 30.0°C
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze