Wpisy archiwalne w miesiącu
Lipiec, 2015
Dystans całkowity: | 606.00 km (w terenie 200.00 km; 33.00%) |
Czas w ruchu: | 32:24 |
Średnia prędkość: | 18.70 km/h |
Liczba aktywności: | 13 |
Średnio na aktywność: | 46.62 km i 2h 29m |
Więcej statystyk |
Wtorek, 28 lipca 2015
Leśnie
Ta oto wdzięczna pioseneczka ma okazję stać się wkrótce oficjalnym hymnem Sudety MTB Challenge.
Zapodałam ją Sufie (bo Ruda ją lubi), co by śpiewał jej na trasie i drogę umilał. Ponoć drze się na cały las.
Ponoć zagraniczni już też śpiewają.
Ponoć jutro będą puszczać z głośników.
A oni jadą niczym niezrażeni. Nie byli faworytami, a dzisiaj pokonali Agę i Wierzbę. Gratulacje!
A ja powoli podnosiłam się z dołka, w który wpędziło mnie Zakopane. Dzisiaj wyprostowałam się na całego, postawiło mnie do pionu, kiedy przeczytałam to co napisał mi Sławek Bartnik („ Nie maż się jak mała dziewczynka”). WOW… mocno, no nie?
Się ubrałam więc:), wzięłam rower i pojechałam. Nic wielkiego, bo nogi jakoś słabo kręcą, ale parę kilometrów poszło. Postanowiłam, że nie ma co się obrażać na rower. Trzeba mu tylko pomóc i w końcu zawieźć do serwisu.
Pamiętacie Magdę Szabo? Pisałam o niej. Wyrasta na moją pisarkę numer 1, nie wiem czy nie zdetronizuje Olgi Tokarczuk. Dzisiaj z wielkim żalem skończyłam czytać „Staroświecką historię”. Co za książka! Koniecznie przeczytajcie (tylko radzę nie zrażać się trudnym początkiem, jest nieco cięzki do czytania, ale za to potem.....!
Najgorsze w tym wszystkim jest to, że z tych wydanych W Polsce książek już niewiele pozostało mi do przeczytania, a Magda Szabo żadnej już nie napisze. Szukam „Sarenki”, gdyby ktoś coś wiedział.. albo miał… Na allegro jest i owszem, ale cena zawrotna… Zajrzę jeszcze do biblioteki.
- DST 42.00km
- Teren 12.00km
- Czas 02:01
- VAVG 20.83km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 26 lipca 2015
Zakopane - relacja
Zakopane CK
Maraton nr 61
miejsce kategoria 4/4
Miejsce kobiety open 7/11
Zakopane okazało się w moim wydaniu fatalnym wyścigiem.
Najgorzej pojechanym w tym roku. Samopoczucie na trasie w skali od 0-10… zero.
Dzisiaj kiedy myślę o przyczynach tego jak źle mi się jechało.. zastanawiam się czy to po prostu brak sił, czy upał tak mi dał radę, czy moje niewyspanie (z piątku na sobotę nie mogłam zasnąć, 4 godziny snu, to trochę mało).
Zero radości z jazdy, objechały mnie dziewczyny, z którymi wcześniej wygrywałam ( i o ile wiedziałam, że Kaśka na swojej nowej karbonowej ważącej 10 kg, z kołami 27,5 maszynie, będzie bardzo groźna, bo mój rower w porównaniu do jej to zabytek, to dwie pozostałe, które wyprzedzały mnie a ja nie byłam w stanie zrobić zupełnie nic.. prawie doprowadziły mnie do płaczu. No może trochę przesadzam. Wesoło jednak mi nie było).
Nie pamiętam kiedy ostatnio tak toczyłam się.. bez życia i bez sił. Jedynie zjazdy przynosiły mi frajdę, bo jak na CK były niezłe (aczkolwiek wiele z nich do bezpiecznych nie należało i widziałam po drodze wypadki najpierw człowiek z zakrwawioną twarzą, potem siedząca na poboczu Gośka Budzyńska i trzymająca się za rękę - nie wiem co się stało, ale nie wyglądało to dobrze). Bardzo zależało mi na tym starcie, bo to był ostatni potrzebny mi do generalki. I dojechać do mety udało się (chociaż miałam duże wątpliwości czy tym razem mi się uda), ale jednak głęboki niesmak po tym występie pozostał i wrył się w psychikę.
Ale po kolei. Już myślałam, że nie pojadę, bo Ruda pojechała na Challenge, a wszyscy których obdzwoniłam, albo jechali wcześniej do Zakopanego albo w ogóle. Ale zadzwonił Sławek Bartnik, powiedział, że jest w Polsce, że jedzie i mnie zabierze. No więc humor mi się w minucie mocno poprawił bo zrobienie tej generalki stało się realne.
Bardzo też chciałam zobaczyć jaka będzie trasa, czy potencjał gór nie zostanie zmarnowany. I co…
I było tak sobie. Średnio po prostu. Trasa kondycyjnie wymagająca, a jeszcze w tym upale to już w ogóle. Technicznie raczej niezbyt trudna. Kilka fajnych zjazdów w lesie, takich jak to w górach plus bardzo szybkie zjazdy w stylu beskidzkiego szutru gruboziarnistego. Na plus również widoki, jechać mając tak blisko Tatry to jest coś niesamowitego. Tyle, że ja byłam tak upodlona tego dnia, że sił nie miałabym żeby patrzeć. Organizacyjnie - niezbyt fajnie to wypadło i nie jestem odosobniona w tych odczuciach. Oznaczenie poprzez malowanie strzałek tylko i wyłącznie na asfalcie nie sprawdza się zwłaszcza jak się szybko jedzie z góry. A kiedy popada (a tak się stało i część zawodników giga jechało w deszczu), to już w ogóle.
Maraton zaczął się przejazdem przez miasto. Bardzo szybko. Jadę szybko, wyprzedzam nawet Marcina (moje zdziwienie). Potem zaczyna się podjazd, jadę mocno (tak w ogóle do 24 km dawałam z siebie wszystko i nie jechałam najgorzej, kłopoty zaczęły się potem), podjazd przechodzi z asfaltu w szuter.
Wyprzedza mnie Kaśka. To dla mnie sygnał, że jednak nowa maszyna niesie ją pod górę (dzisiaj mi powiedziała, ze płynie pięknie, że ma wrażenie, ze rower sam jedzie), ponieważ nigdy dotychczas nie zdarzyło się, żebyśmy się na trasie spotkały. Startowałam, byłam z przodu i tak dojeżdżałam do mety.
No ale walczę. Jadę za nią i postanawiam nie odpuszczać (wyprzedzam). Ale jest bardzo ciężko. Słońce grzeje niemiłosiernie. A my znowu wyjeżdżamy na asfalt (tych asfaltowych podjazdów jest strasznie dużo). Kaśka mnie wyprzedza . Ładnie, równo jedzie pod górę. Wtedy zamiast się skupić na jeździe, myślę o bieżniku jej opon (bardzo drobnym) i moich ciężkich klocach. Ale zbieram się w sobie, pedałuję mocno i wyprzedzam. Potem zaczyna się wreszcie COŚ co jest moją szansą. Las, technicznie ścieżki, zjazd, korzenie, kamienie. Dość szybko Kaśce odjeżdżam i modlę się żeby to trwało jak najdłużej. Taki odcinek, bo to moja szansa. No i niestety… jakiś człowiek przede mną niespodziewanie schodzi z roweru, ja też muszę, ale nie wypina mi się pedał i padam jak długa, rower na mnie. Boleśnie stłuczone udo, „puszcza” też moje kolano. Siodełko przekrzywione. Poprawiam. Szybko wstaje i jadę dalej. Nagle czuję, że w rękawiczce jakoś ciepło mi się robi… patrzę cała dłoń zalana krwią. Przecięcie jest małe, ale głębokie.
Trudno – tak sobie myślę – kiedyś przestanie się lać. Piecze, udo boli, ale mimo wszystko adrenalina znacząco ból uśmierza (dopiero dzisiaj wszystko czuję). Niestety techniczna ścieżka szybko się kończy i znowu asfalt.. szuter, pełne słońce i niekończące się podjazdy. Pierwszy bufet na 11 km. Odwracam się, Kaśki nie widzę, więc jest ulga, że trochę odjechałam. Wiem jednak że jeśli nie będzie technicznych fragmentów tylko takie podjazdy asfaltowe lub szutrowe długie, to pewnie ma duże szanse żeby do mnie dojechać.
Na którymś z podjazdów dojeżdża do mnie Gośka Krajewska-Półtorak. Obydwie „zdychamy’ w tym upale. Ona mówi: już wolę jak jest 12 stopni i marznę… Chyba tak. Chyba ma rację.
Jest koszmarnie. Jadę za nią przez jakiś czas, ale zaczynam czuć dreszcze.. to dopiero jakiś 15 km, a ja już tak źle się czuję… i takie objawy. Przegrzania. Po raz pierwszy tego dnia zaczynam mieć obawy czy dojadę do mety.
Piję, ale wody ubywa w zastraszających tempie, a bufet dopiero na 30 km. Na jednym z podjazdów moje nikłe zapasy „uszczupla” jeszcze jeden z zawodników, który prosi mnie o łyk wody, bo zgubił bidon. Podobno zgubił na początku trasy. Cóż… daje mu pić, ale dziwię się, że gubiąc bidon zdecydował się jechać dalej w takim potwornym upale. Na którymś z podjazdów jakaś gaździna stojąca przy drodze mówi do drugiej:
- Popatrz się, łone wszystkie takie chude, skąd to siłę mają pedałować?
Śmieje się pomimo ogromnego zmęczenia.
Szybki zjazd (o jak fajnie się mknie, a Pan Fox tak pięknie wybiera) a potem zaczyna się podjazd koszmar. Jakaś łąka.. i podjazd z gatunku niekończących się. Jadę, ale dość szybko schodzę z roweru (za dużo sił by to kosztowało). Sławek Bartnik na tym podjeździe (też szedł), zaliczył taką fazę, że myślał, że to już koniec. Wpadł na jakieś podwórko, poprosił o polanie wężem. Pani powiedziała, że wąż zepsuty, ale może skorzystać z łazienki. Sławek wskakuje więc do.. wanny:).
A ja ledwie idę.. przystaję co chwilę żeby się napić. To był jakiś 24 km. I wtedy wyprzedza mnie Kaśka. Jestem w wielkim szoku… wszyscy tam idą, a ona jedzie… Jedzie z bardzo dobrą kadencją, równiutko…. Wielki, wielki szacunek za ten podjazd. Co prawda po 20 metrach też zsiada, ale tam już było naprawdę mega trudno. Nie wiem jak ona to zrobiła. Ma pewnie sporo siły, a nowy rower dodał jej możliwości (tak zresztą to relacjonowała). W każdym bądź razie byłam pod dużym wrażeniem.
Nieodmiennie (bo sporo rozmawiamy) zazdroszczę jej tego, że jest na początku tej drogi i przeżywa teraz to COŚ co ja przeżywałam jakieś 9 lat temu. Kiedy każdy wyścig tak cieszył, ekscytował. To są świetne emocje.
Próbuję ją gonić, ale czuję, że to będzie bardzo trudne, że brakuje mi sił. Przez jakiś czas widzę ją przed sobą, ale potem mi znika. I wtedy już siada mi psycha i motywacja. Zresztą czuję się coraz gorzej i mam obawy czy ja tego dnia w ogóle dojadę do mety. Hm.. w pewnym momencie podchodzę jakiś podjazd po płytach, co jest o tyle dziwne dla mnie, że na żadnym maratonie, nigdy nie zeszłam z roweru na podobnym podjeździe. Jedyne płyty, które podchodziłam to końcówkę tego podjazdu w Istebnej (tego przed Ochodzitą). Zawsze nawet jak byłam zmęczona, a było coś co nawet bardzo trudne, ale dało się podjechać, podjeżdżałam.
Zwyczajnie.. tak sobie myślę analizując to wszystko.. zwyczajnie brakuje mi w tym roku wytrzymałości. Nie mam kiedy jeździć długich jazd, w weekendy albo jestem na maratonie, albo w Mielcu. W tym roku tylko raz byłam na długiej terenowej jeździe, na Jamnej, na wiosnę. To wyraźnie niekorzystnie „procentuje” właśnie tak. No trudno. Jest jak jest i niewiele na to poradzę. Nie mam kiedy jeździć takich długich jazd. W tym sezonie, po prostu są ważniejsze rzeczy na głowie. Wiedziałam, że tak to będzie mogło wyglądać, miałam wątpliwości czy w ogóle zrobię tę generalkę. Więc może trzeba byłoby się bardziej cieszyć, że się udało?
Drugi bufet. Zatrzymuje się, uzupełniam bidony, jem żela i dalej w drogę. A tam niekończący się leśny podjazd (o tyle dobrze, że słońce nie grzeje bezpośrednio bo jest sporo drzew). No ale dalej jest ogromnie gorąco. Ledwie pedałuje, już chyba tylko siłą woli pedałuje, a jeszcze aż 20 km.. do mety. No i tak toczę się już bez większych przygód. Po drodze wyprzedza mnie jadący giga Olek. Jak ładnie „idzie” pod górę.
Męczę się. I niestety wody ubywa, a bufetu już nie będzie. Do mety dojeżdżam „na sucho” co w tych warunkach pogodowych jest koszmarem. Ale zanim była meta, to było jeszcze wiele trudnych kilometrów. Trudnych bo może nie jakoś specjalnie trudne technicznie, to w moim stanie były dla mnie istnym koszmarem. Niestety trasa nie była dobrze zabezpieczona. Wiele zjazdów, które kończyły się „wypadem” na drogę publiczną niezabezpieczonych. Było naprawdę niebezpiecznie. W końcówce jadę ulicą a przede mną jakaś pani autem jedzie sobie 20 km/h, ja chcę jak najszybciej dojechać do mety.. nie da się… jest wąsko i ani z lewej ani z prawej nie mogę jej wyprzedzić. Koszmar jakiś. Złoszczę się mocno.
Dojeżdżam w końcu, a jakiś chłopak krzyczy do mnie : w prawo i jeszcze jedna górka i meta… Patrzę i nie wierzę.. do mety jest taka ściana w górę (jak to chłopaki powiedzieli: meta na pęterku) że jestem pewna, ze nie dam rady wjechać. Wjeżdżam siłą woli. Sama nie wiem jak. Pani na mecie bije brawo ale ja jestem tak zła, że nie stać mnie nawet na uśmiech. Zła na siebie, swój brak kondycji, brak mocy w nogach, słońce, niewyspanie, rower, cały świat. 4 godz 14 min tyle zajęło mi pokonanie trasy 50 km o przewyższeniu ok 1400 m. Strasznie długo….. Niestety.
W dodatku i wieści drużynowe nie są dobre. Krzysiu Pilch i Jacek Gil nie dojechali na wyścig, a Mateusz Dziadek zjechał na mega. Więc drużynowo jest dopiero 7 miejsce. Ja też drużynie chwały nie przyniosłam. Niestety.
Dzisiaj jestem zmęczona, obolała (udo okazało się do tego stopnia potłuczone, że ciężko chodzić), zniechęcona (na rower patrzę podjerzliwie, zresztą musze go oddać do serwisu, łożyska w piastach hm.. odmawiają posłuszeństwa). Czuję się tak jak w ub roku czułam się po maratonie w Wiśle. Podobnie źle mi się jechało i podobnie psycha mi siadła. Sufa by powiedział: Iza nie rób scen, weź się do roboty. Tylko czy ja jeszcze mam siłę i chęci? Na dzisiaj zdecydowanie nie. Może mi przejdzie:).
Teraz odpoczynek, bo do Komańczy nie jadę. Tak zdecydowałam kiedy robiłyśmy rozpiskę z Rudą na ten sezon. Ona jedzie Challenge, a ja musze odpocząć i muszę mieć chociaż jeden weekend, żeby zrobić coś na co przez maratony czasu nie mam, a bardzo za tym tęsknię (czyli pochodzić po górach). Zresztą trasa w Komańczy niespecjalnie mi się podoba, więc nie będzie czego żałować.
A co dalej? Nie wiem, na razie nie wiem… Dukla to też nie jest moja ulubiona trasa. Mało ciekawa, dużo asfaltu, ciężko mi się tam jechało w ub. roku. Zobaczymy. Nie czas na podejmowanie decyzji. Teraz muszę trochę odpocząć.
Na szczęście nic nie musze –generalka zrobiona. Mogę chcieć.
A dzisiaj pojechaliśmy oglądać zawody enduro, w których startował Sławek Bartnik i jego córka. Świetna sprawa. Nie dziwię się Mambie, że tak się jej spodobało. Sama bym chętnie spróbowała tak pozjeżdżać gdybym miała odpowiedni rower.
Oglądając enduro © Iza
Sławek na OS-ie © Iza
Andrzej i Asia, żona Sławka z synem © Iza
Maraton nr 61
miejsce kategoria 4/4
Miejsce kobiety open 7/11
Zakopane okazało się w moim wydaniu fatalnym wyścigiem.
Najgorzej pojechanym w tym roku. Samopoczucie na trasie w skali od 0-10… zero.
Dzisiaj kiedy myślę o przyczynach tego jak źle mi się jechało.. zastanawiam się czy to po prostu brak sił, czy upał tak mi dał radę, czy moje niewyspanie (z piątku na sobotę nie mogłam zasnąć, 4 godziny snu, to trochę mało).
Zero radości z jazdy, objechały mnie dziewczyny, z którymi wcześniej wygrywałam ( i o ile wiedziałam, że Kaśka na swojej nowej karbonowej ważącej 10 kg, z kołami 27,5 maszynie, będzie bardzo groźna, bo mój rower w porównaniu do jej to zabytek, to dwie pozostałe, które wyprzedzały mnie a ja nie byłam w stanie zrobić zupełnie nic.. prawie doprowadziły mnie do płaczu. No może trochę przesadzam. Wesoło jednak mi nie było).
Nie pamiętam kiedy ostatnio tak toczyłam się.. bez życia i bez sił. Jedynie zjazdy przynosiły mi frajdę, bo jak na CK były niezłe (aczkolwiek wiele z nich do bezpiecznych nie należało i widziałam po drodze wypadki najpierw człowiek z zakrwawioną twarzą, potem siedząca na poboczu Gośka Budzyńska i trzymająca się za rękę - nie wiem co się stało, ale nie wyglądało to dobrze). Bardzo zależało mi na tym starcie, bo to był ostatni potrzebny mi do generalki. I dojechać do mety udało się (chociaż miałam duże wątpliwości czy tym razem mi się uda), ale jednak głęboki niesmak po tym występie pozostał i wrył się w psychikę.
Ale po kolei. Już myślałam, że nie pojadę, bo Ruda pojechała na Challenge, a wszyscy których obdzwoniłam, albo jechali wcześniej do Zakopanego albo w ogóle. Ale zadzwonił Sławek Bartnik, powiedział, że jest w Polsce, że jedzie i mnie zabierze. No więc humor mi się w minucie mocno poprawił bo zrobienie tej generalki stało się realne.
Bardzo też chciałam zobaczyć jaka będzie trasa, czy potencjał gór nie zostanie zmarnowany. I co…
I było tak sobie. Średnio po prostu. Trasa kondycyjnie wymagająca, a jeszcze w tym upale to już w ogóle. Technicznie raczej niezbyt trudna. Kilka fajnych zjazdów w lesie, takich jak to w górach plus bardzo szybkie zjazdy w stylu beskidzkiego szutru gruboziarnistego. Na plus również widoki, jechać mając tak blisko Tatry to jest coś niesamowitego. Tyle, że ja byłam tak upodlona tego dnia, że sił nie miałabym żeby patrzeć. Organizacyjnie - niezbyt fajnie to wypadło i nie jestem odosobniona w tych odczuciach. Oznaczenie poprzez malowanie strzałek tylko i wyłącznie na asfalcie nie sprawdza się zwłaszcza jak się szybko jedzie z góry. A kiedy popada (a tak się stało i część zawodników giga jechało w deszczu), to już w ogóle.
Maraton zaczął się przejazdem przez miasto. Bardzo szybko. Jadę szybko, wyprzedzam nawet Marcina (moje zdziwienie). Potem zaczyna się podjazd, jadę mocno (tak w ogóle do 24 km dawałam z siebie wszystko i nie jechałam najgorzej, kłopoty zaczęły się potem), podjazd przechodzi z asfaltu w szuter.
Wyprzedza mnie Kaśka. To dla mnie sygnał, że jednak nowa maszyna niesie ją pod górę (dzisiaj mi powiedziała, ze płynie pięknie, że ma wrażenie, ze rower sam jedzie), ponieważ nigdy dotychczas nie zdarzyło się, żebyśmy się na trasie spotkały. Startowałam, byłam z przodu i tak dojeżdżałam do mety.
No ale walczę. Jadę za nią i postanawiam nie odpuszczać (wyprzedzam). Ale jest bardzo ciężko. Słońce grzeje niemiłosiernie. A my znowu wyjeżdżamy na asfalt (tych asfaltowych podjazdów jest strasznie dużo). Kaśka mnie wyprzedza . Ładnie, równo jedzie pod górę. Wtedy zamiast się skupić na jeździe, myślę o bieżniku jej opon (bardzo drobnym) i moich ciężkich klocach. Ale zbieram się w sobie, pedałuję mocno i wyprzedzam. Potem zaczyna się wreszcie COŚ co jest moją szansą. Las, technicznie ścieżki, zjazd, korzenie, kamienie. Dość szybko Kaśce odjeżdżam i modlę się żeby to trwało jak najdłużej. Taki odcinek, bo to moja szansa. No i niestety… jakiś człowiek przede mną niespodziewanie schodzi z roweru, ja też muszę, ale nie wypina mi się pedał i padam jak długa, rower na mnie. Boleśnie stłuczone udo, „puszcza” też moje kolano. Siodełko przekrzywione. Poprawiam. Szybko wstaje i jadę dalej. Nagle czuję, że w rękawiczce jakoś ciepło mi się robi… patrzę cała dłoń zalana krwią. Przecięcie jest małe, ale głębokie.
Trudno – tak sobie myślę – kiedyś przestanie się lać. Piecze, udo boli, ale mimo wszystko adrenalina znacząco ból uśmierza (dopiero dzisiaj wszystko czuję). Niestety techniczna ścieżka szybko się kończy i znowu asfalt.. szuter, pełne słońce i niekończące się podjazdy. Pierwszy bufet na 11 km. Odwracam się, Kaśki nie widzę, więc jest ulga, że trochę odjechałam. Wiem jednak że jeśli nie będzie technicznych fragmentów tylko takie podjazdy asfaltowe lub szutrowe długie, to pewnie ma duże szanse żeby do mnie dojechać.
Na którymś z podjazdów dojeżdża do mnie Gośka Krajewska-Półtorak. Obydwie „zdychamy’ w tym upale. Ona mówi: już wolę jak jest 12 stopni i marznę… Chyba tak. Chyba ma rację.
Jest koszmarnie. Jadę za nią przez jakiś czas, ale zaczynam czuć dreszcze.. to dopiero jakiś 15 km, a ja już tak źle się czuję… i takie objawy. Przegrzania. Po raz pierwszy tego dnia zaczynam mieć obawy czy dojadę do mety.
Piję, ale wody ubywa w zastraszających tempie, a bufet dopiero na 30 km. Na jednym z podjazdów moje nikłe zapasy „uszczupla” jeszcze jeden z zawodników, który prosi mnie o łyk wody, bo zgubił bidon. Podobno zgubił na początku trasy. Cóż… daje mu pić, ale dziwię się, że gubiąc bidon zdecydował się jechać dalej w takim potwornym upale. Na którymś z podjazdów jakaś gaździna stojąca przy drodze mówi do drugiej:
- Popatrz się, łone wszystkie takie chude, skąd to siłę mają pedałować?
Śmieje się pomimo ogromnego zmęczenia.
Szybki zjazd (o jak fajnie się mknie, a Pan Fox tak pięknie wybiera) a potem zaczyna się podjazd koszmar. Jakaś łąka.. i podjazd z gatunku niekończących się. Jadę, ale dość szybko schodzę z roweru (za dużo sił by to kosztowało). Sławek Bartnik na tym podjeździe (też szedł), zaliczył taką fazę, że myślał, że to już koniec. Wpadł na jakieś podwórko, poprosił o polanie wężem. Pani powiedziała, że wąż zepsuty, ale może skorzystać z łazienki. Sławek wskakuje więc do.. wanny:).
A ja ledwie idę.. przystaję co chwilę żeby się napić. To był jakiś 24 km. I wtedy wyprzedza mnie Kaśka. Jestem w wielkim szoku… wszyscy tam idą, a ona jedzie… Jedzie z bardzo dobrą kadencją, równiutko…. Wielki, wielki szacunek za ten podjazd. Co prawda po 20 metrach też zsiada, ale tam już było naprawdę mega trudno. Nie wiem jak ona to zrobiła. Ma pewnie sporo siły, a nowy rower dodał jej możliwości (tak zresztą to relacjonowała). W każdym bądź razie byłam pod dużym wrażeniem.
Nieodmiennie (bo sporo rozmawiamy) zazdroszczę jej tego, że jest na początku tej drogi i przeżywa teraz to COŚ co ja przeżywałam jakieś 9 lat temu. Kiedy każdy wyścig tak cieszył, ekscytował. To są świetne emocje.
Próbuję ją gonić, ale czuję, że to będzie bardzo trudne, że brakuje mi sił. Przez jakiś czas widzę ją przed sobą, ale potem mi znika. I wtedy już siada mi psycha i motywacja. Zresztą czuję się coraz gorzej i mam obawy czy ja tego dnia w ogóle dojadę do mety. Hm.. w pewnym momencie podchodzę jakiś podjazd po płytach, co jest o tyle dziwne dla mnie, że na żadnym maratonie, nigdy nie zeszłam z roweru na podobnym podjeździe. Jedyne płyty, które podchodziłam to końcówkę tego podjazdu w Istebnej (tego przed Ochodzitą). Zawsze nawet jak byłam zmęczona, a było coś co nawet bardzo trudne, ale dało się podjechać, podjeżdżałam.
Zwyczajnie.. tak sobie myślę analizując to wszystko.. zwyczajnie brakuje mi w tym roku wytrzymałości. Nie mam kiedy jeździć długich jazd, w weekendy albo jestem na maratonie, albo w Mielcu. W tym roku tylko raz byłam na długiej terenowej jeździe, na Jamnej, na wiosnę. To wyraźnie niekorzystnie „procentuje” właśnie tak. No trudno. Jest jak jest i niewiele na to poradzę. Nie mam kiedy jeździć takich długich jazd. W tym sezonie, po prostu są ważniejsze rzeczy na głowie. Wiedziałam, że tak to będzie mogło wyglądać, miałam wątpliwości czy w ogóle zrobię tę generalkę. Więc może trzeba byłoby się bardziej cieszyć, że się udało?
Drugi bufet. Zatrzymuje się, uzupełniam bidony, jem żela i dalej w drogę. A tam niekończący się leśny podjazd (o tyle dobrze, że słońce nie grzeje bezpośrednio bo jest sporo drzew). No ale dalej jest ogromnie gorąco. Ledwie pedałuje, już chyba tylko siłą woli pedałuje, a jeszcze aż 20 km.. do mety. No i tak toczę się już bez większych przygód. Po drodze wyprzedza mnie jadący giga Olek. Jak ładnie „idzie” pod górę.
Męczę się. I niestety wody ubywa, a bufetu już nie będzie. Do mety dojeżdżam „na sucho” co w tych warunkach pogodowych jest koszmarem. Ale zanim była meta, to było jeszcze wiele trudnych kilometrów. Trudnych bo może nie jakoś specjalnie trudne technicznie, to w moim stanie były dla mnie istnym koszmarem. Niestety trasa nie była dobrze zabezpieczona. Wiele zjazdów, które kończyły się „wypadem” na drogę publiczną niezabezpieczonych. Było naprawdę niebezpiecznie. W końcówce jadę ulicą a przede mną jakaś pani autem jedzie sobie 20 km/h, ja chcę jak najszybciej dojechać do mety.. nie da się… jest wąsko i ani z lewej ani z prawej nie mogę jej wyprzedzić. Koszmar jakiś. Złoszczę się mocno.
Dojeżdżam w końcu, a jakiś chłopak krzyczy do mnie : w prawo i jeszcze jedna górka i meta… Patrzę i nie wierzę.. do mety jest taka ściana w górę (jak to chłopaki powiedzieli: meta na pęterku) że jestem pewna, ze nie dam rady wjechać. Wjeżdżam siłą woli. Sama nie wiem jak. Pani na mecie bije brawo ale ja jestem tak zła, że nie stać mnie nawet na uśmiech. Zła na siebie, swój brak kondycji, brak mocy w nogach, słońce, niewyspanie, rower, cały świat. 4 godz 14 min tyle zajęło mi pokonanie trasy 50 km o przewyższeniu ok 1400 m. Strasznie długo….. Niestety.
W dodatku i wieści drużynowe nie są dobre. Krzysiu Pilch i Jacek Gil nie dojechali na wyścig, a Mateusz Dziadek zjechał na mega. Więc drużynowo jest dopiero 7 miejsce. Ja też drużynie chwały nie przyniosłam. Niestety.
Dzisiaj jestem zmęczona, obolała (udo okazało się do tego stopnia potłuczone, że ciężko chodzić), zniechęcona (na rower patrzę podjerzliwie, zresztą musze go oddać do serwisu, łożyska w piastach hm.. odmawiają posłuszeństwa). Czuję się tak jak w ub roku czułam się po maratonie w Wiśle. Podobnie źle mi się jechało i podobnie psycha mi siadła. Sufa by powiedział: Iza nie rób scen, weź się do roboty. Tylko czy ja jeszcze mam siłę i chęci? Na dzisiaj zdecydowanie nie. Może mi przejdzie:).
Teraz odpoczynek, bo do Komańczy nie jadę. Tak zdecydowałam kiedy robiłyśmy rozpiskę z Rudą na ten sezon. Ona jedzie Challenge, a ja musze odpocząć i muszę mieć chociaż jeden weekend, żeby zrobić coś na co przez maratony czasu nie mam, a bardzo za tym tęsknię (czyli pochodzić po górach). Zresztą trasa w Komańczy niespecjalnie mi się podoba, więc nie będzie czego żałować.
A co dalej? Nie wiem, na razie nie wiem… Dukla to też nie jest moja ulubiona trasa. Mało ciekawa, dużo asfaltu, ciężko mi się tam jechało w ub. roku. Zobaczymy. Nie czas na podejmowanie decyzji. Teraz muszę trochę odpocząć.
Na szczęście nic nie musze –generalka zrobiona. Mogę chcieć.
A dzisiaj pojechaliśmy oglądać zawody enduro, w których startował Sławek Bartnik i jego córka. Świetna sprawa. Nie dziwię się Mambie, że tak się jej spodobało. Sama bym chętnie spróbowała tak pozjeżdżać gdybym miała odpowiedni rower.
Oglądając enduro © Iza
Sławek na OS-ie © Iza
Andrzej i Asia, żona Sławka z synem © Iza
- DST 50.00km
- Teren 35.00km
- Czas 04:12
- VAVG 11.90km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 22 lipca 2015
Zakliczyn
Właściwie pewnie powinnam dzisiaj odpoczywać. Wczoraj nie jechało mi się najlepiej. No ale na jutro zapowiadają burze.. to wyjechałam dzisiaj.
Zaraz jak tylko wróciłam z pracy. W okropnym upale, ale stwierdziłam, że zapowiadają się kolejne upalne zawody… więc trzeba organizm przyzwyczajać.
Wyjazd na maraton do Zakopanego stał pod znakiem zapytania, ale wszystko wskazuje na to, że pojadę. Cieszę się bardzo, to nowa trasa, więc bardzo chciałam ją przejechać.
A dzisiaj pojechałam do Zakliczyna (przez Buczynę, powrót też przez Buczynę). Maraton wojnicki przejechałam czyściutka… dzisiaj sam przejazd nad Dunajcem sprawił, że wróciłam brudna ja i rower. Mokro miejscami dość.
Bardzo spokojnie jechałam do Zakliczyna. Nogi zresztą kompletnie nie chciały kręcić. Z Zakliczyna już było inaczej, bo trafił mi się target bardzo nieustępliwy. Miał pecha, bo ja też jestem nieustępliwa:). Dzielny był (jak patrzyłam na ubranie w którym chyba nie jechało mu się dobrze), rower i butelkę mineralnej na bagażniku (ciężko), no ale w końcu odpadł pod górkę i już się nie podniósł. Całe szczęście bo by mnie wykończył. Dzisiaj naprawdę nie miałam sił. Kompletnie.
Dużo tych zdjęć z Wojnicza….
Na rozjeździe mega/giga hobby © Iza
Jak zwykle razem © Iza
Na trasie © Iza
Na rozjeździe mega/giga © Iza
Zaraz jak tylko wróciłam z pracy. W okropnym upale, ale stwierdziłam, że zapowiadają się kolejne upalne zawody… więc trzeba organizm przyzwyczajać.
Wyjazd na maraton do Zakopanego stał pod znakiem zapytania, ale wszystko wskazuje na to, że pojadę. Cieszę się bardzo, to nowa trasa, więc bardzo chciałam ją przejechać.
A dzisiaj pojechałam do Zakliczyna (przez Buczynę, powrót też przez Buczynę). Maraton wojnicki przejechałam czyściutka… dzisiaj sam przejazd nad Dunajcem sprawił, że wróciłam brudna ja i rower. Mokro miejscami dość.
Bardzo spokojnie jechałam do Zakliczyna. Nogi zresztą kompletnie nie chciały kręcić. Z Zakliczyna już było inaczej, bo trafił mi się target bardzo nieustępliwy. Miał pecha, bo ja też jestem nieustępliwa:). Dzielny był (jak patrzyłam na ubranie w którym chyba nie jechało mu się dobrze), rower i butelkę mineralnej na bagażniku (ciężko), no ale w końcu odpadł pod górkę i już się nie podniósł. Całe szczęście bo by mnie wykończył. Dzisiaj naprawdę nie miałam sił. Kompletnie.
Dużo tych zdjęć z Wojnicza….
Na rozjeździe mega/giga hobby © Iza
Jak zwykle razem © Iza
Na trasie © Iza
Na rozjeździe mega/giga © Iza
- DST 57.00km
- Teren 12.00km
- Czas 02:33
- VAVG 22.35km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 21 lipca 2015
Mocno spokojnie
Wczoraj wystarczyło mi czasu i siły żeby pojechać na pocztę i na myjkę, więc dzisiaj trzeba było trochę pokręcić.
Bardzo spokojnie, głównie po Lesie Radłowskim. Zrobiłam sobie taką pętlę giga po Lesie, dawno tak dużo po Lesie nie jeździłam.
Wybrałam LR po upał znowu daje się we znaki.
Tam było zdecydowanie chłodniej.
Jeszcze jedno zdjęcie z niedzielnego piekła.
Na trasie w Wojniczu © Iza
Bardzo spokojnie, głównie po Lesie Radłowskim. Zrobiłam sobie taką pętlę giga po Lesie, dawno tak dużo po Lesie nie jeździłam.
Wybrałam LR po upał znowu daje się we znaki.
Tam było zdecydowanie chłodniej.
Jeszcze jedno zdjęcie z niedzielnego piekła.
Na trasie w Wojniczu © Iza
- DST 48.00km
- Teren 25.00km
- Czas 02:16
- VAVG 21.18km/h
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 20 lipca 2015
Maraton nr 60 - Wojnicz
Maraton nr 60
CK Wojnicz
miejsce kategoria 2/3
kobiety open 5/10
Wojnicką trasę znam dość dobrze, więc wiedziałam, że jeśli będzie upał, to będzie ciężko – sporo podjazdów w pełnym słońcu. Na szczęście maraton dość szybki, bo i przewyższenie niewielkie, więc aż tak długo na tym słońcu nie przebywaliśmy.
Tym razem aż 19 osób z GTA, więc to dodatkowo motywuje.
Byłam do tego startu nastawiona bardzo pozytywnie, wiedziałam, że jeśli ukończę ten maraton, to będzie mój 60 maraton na koncie. Tym razem planem nie było tylko przetrwanie upału – wyznaczyłam sobie cel – poprawienie czasu z ub. roku.
Cel został osiągnięty, ale pytanie o formę nadal pozostaje otwarte.
No bo tak… w ubiegłym roku było dość mokro, wczoraj bardzo sucho, w ubiegłym roku było upalnie, ale nie aż tak, w ubiegłym roku jechałam dzień po Stroniu Śląskim, ale też kompletnie tego nie odczuwałam, jechało mi się bardzo dobrze.
Więc nie wiem czy te 11 minut poprawy cokolwiek oznacza?
Na starcie stoimy z Wyrą, więc jest wesoło i nie ma nerwowego oczekiwania.
Start jak zwykle mocny, długa asfaltowa rozjazdówka (tam wyprzedzam Paulinę i Mambę, ale wciąż przede mną Krysia), a potem wjeżdżamy w Wąwóz Szwedzki, tam jest trochę pod górę, ale nawet niespecjalnie to zauważam. Jest szybko.
Dojeżdżam do Pani Krystyny i tak już spory fragment prawie aż do Melsztyna jedziemy w swojej okolicy.
Zaczyna się podjazd na Panieńską, to jest dość wymagający podjazd, ale jedzie mi się fajnie, nie czuję wielkiego zmęczenia i co najważniejsze bardzo się motywuje.
Tak zresztą było przez cały wyścig – nie pozwalałam sobie na chwilę marudzenia, zwątpienia. Po prostu powtarzałam sobie cały czas: jedź, odpoczniesz na mecie… może da się trochę mocniej?
Spróbuj. Ale łatwo nie było, upał bardzo dawał się we znaki. Pamiętałam więc o regularnym piciu i polewaniu się. Do 20 km czułam się naprawdę super i wszystko szło bardzo dobrze. Gdzieś właśnie ok 20 km a może trochę wcześniej dojechała do mnie Ada Jarczyk.
Ada…. Hm… była moim targetem przez wiele maratonów u Golonki. Dotrzymywałam jej koła przez pół wyścigu, potem mi odjeżdżała i była zwykle z 10 min me mecie przede mną. Z wielkim sentymentem to wspominam i miło było znowu spotkać się z Adą na trasie. Ada wyjechała z Polski więc już tutaj nie jeździ, powiedziałam jej wczoraj, ze brakuje mi tej naszej rywalizacji. Ada z Panią Krystyną nieznacznie mi odjechały, ale cały czas miałam je w zasięgu wzroku. Adę wyprzedziłam na błotnistym zjeździe przed Melsztynem. Trochę byłam zdziwiona bo sprowadzała tam, ale być może opony miała mało błotne, a to jest bardzo śliski zjazd. No bo Ada zjeżdżała kiedyś bardzo dobrze.
Szybko jednak Ada do mnie dojechała i już była przede mną. Na mecie chyba minutę przede mną. Ha… nigdy tak szybko za Adą nie udało mi się dojechać. No, ale to był stosunkowo łatwy maraton, a Ada kilka lat nie startowała.
Podpych pod ruiny zamku w Melsztynie (moje ulubione miejsce), tam stoi Tomek i robi zdjęcia. Jakims cudem jeszcze znajduje siły żeby mu powiedzieć, ze też sobie miejsce wybrał:).
Zjazd wąwozem jakiś łatwieszy niż zwykle, nie wiem ale miałam wrażenie, że ubyło tam kamieni, a może to po prostu kwestia tego, że było sucho. I potem dopada mnie lekki kryzys, jakieś 5 km jedzie mi się tak sobie, trochę siada psycha… czuję się wykończona upałem. Na szczęście dojeżdża do mnie Mamba.
Mamba… z Mambą znam się chyba od 2009r i maratonu krynickiego. Tam rozmawiałyśmy ze sobą po raz pierwszy. Wtedy jeździłyśmy w „swojej” okolicy, potem Mamba mi z formą odjechała. W Krynicy jechałyśmy długo razem i Mamba objechała mnie na samej mecie, o sekundy. No to przyszedł czas na spóźniony rewanż. Bardzo byłam zadowolona, że Mamba do mnie dojechała, bo raz, że miałam motywację, dwa że miałam towarzystwo.
Myślałam, że mi odjedzie, ale jakoś udawało mi się utrzymać koła i nawet na zjazdach nie zostawałam tak bardzo z tyłu.
I tak sobie jechałyśmy raz ona z przodu, raz ja, aż w końcu w którymś momencie mi odjechała i pomyślałam: no to już po ptakach…. Jechałam więc dalej, nagle odwracam się, a Mamba za mną. Myślę sobie: o co chodzi? Matrix jakiś.. przecież jechała przede mną. Okazało się, ze Mamba pomyliła trasę, skręciła gdzieś gdzie nie powinna.
No to dalej jedziemy razem. Pocieszam ją, że teraz już łatwiejsze kilometry do mety, tyle, że w pełnym słońcu. Jedzie przede mną, staram się cały czas trzymać dystans żeby mi za bardzo nie uciekła, bo wiem, że koncówka to płaski asfalt i w ub. Roku właśnie w końcówce uciekła mi Magda Winiarczyk.
Na ostatnim podjeździe w lesie polewam się wodą i gubię bidon, wracam po niego, Mama mi odjeżdża sporo, więc znowu muszę gonić. Dojeżdżam. I teraz już jest płaski asfalt, więc co sił w nogach… zbliżam się, dojeżdżam, wyprzedzam i widzę, ze dojeżdżamy do starej czwórki. Wiem, że teraz będzie płasko, szybko, ale jeszcze jakiś kilometr więc sporo sił trzeba będzie w ten finisz włożyć. Powtarzam sobie: pedałuj, jeszcze tylko kilometr, dasz radę.
Licznik pokazuje 40 km/h, Mamby nie „czuję” za sobą, ale się nawet nie odwracam, koncertuję się tylko na jeździe.
Odwracam się dopiero przed finiszem do mety (jakieś kilkaset metrów po skręcie z głownej drogi), widzę, ze jest dość daleko, więc już wiem, ze dojadę. Dojeżdżam.
Jest satysfakcja. Satysfakcja, że była walka, ze podobnie jak w ubiegłym roku byłam w stanie się zmusić do wysiłku. Że nie odpuściłam sobie.
Trasa kompletnie sucha z wyjątkiem zjazdu przed Melsztynem i może jakiegoś tam jeszcze fragmentu. Sucha.. ale tylko dla tych, którzy zdążyli dojechać przed nawałnicą.
Bo to co działo się potem trudno opisać słowami. Potężny huragan, walące się drzewa, pioruny, wiatr zrywający dachy z domów. A oni jechali… w tym nasza Ruda z GTA. Wielki szacunek.
Wyra na mecie powiedział, że ponieważ nie jechaliśmy w tej burzy to nic nie wiemy o życiu… Być może:).
Niektórzy dostali nowe ksywy. Np. Wierzba dostał ksywę „Kocyk”, ponieważ podobno otulał się jakimś kocykiem znalezionym w jakimś ogródku po drodze. Nasz Tadziu dostał ksywę Dziadek. Wychodził na podium za Mateusza Dziadka. Spiker zapytał: jest Mateusz Dziadek?, a na to Wierzba. Mateusza nie ma, ale jest Dziadek.
No i tak to jest w tym naszym teamie…:) A Miron znowu potrzebuje psychologa, bo tym razem zbłądził był gdzieś i zamiast na giga pojechał na mega… Wykończą go te Cyklokarpaty:).
Dzień zakończony u Pani Krystyny w dużym gomolowym towarzystwie.
Wielkie podziękowania dla Marcina Be, Lutka i wszystkich, którzy dołożyli starań, żeby Wojnicz jak zwykle pod względem organizacyjnym wypadł perfekcyjnie. Było naprawdę świetnie i możecie być pewni, ze do Was ludzie będą wracać dopóki będziecie robić ten maraton.
Z Kaśką i Wyrą na starcie © Iza
Z Wyrą © Iza
Na stracie © Iza
Drużyna © Iza
Na podium © Iza
Na podium za Panią Krystynę © Iza
Pani Krystyna i Marcin Be © Iza
- DST 52.00km
- Teren 30.00km
- Czas 03:27
- VAVG 15.07km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 19 lipca 2015
Wojnickie piekło (pokonane):)
SZZ - szczęśliwa, zadowolona, zmęczona.
Maraton nr 60 stał się faktem. Jeszcze jeden i będzie zrobiona generalka w CK. Wtedy będę już spokojna, że uda mi się dokonać tego co zadeklarowałam DRUŻYNIE przed sezonem.
W tym roku z różnych względów jest mi bardzo ciężko, dlatego zależy mi na tym żeby mieć już zaliczone te 6 startów.
Może już w niedzielę, jeśli uda mi się dotrzeć do Zakopanego.
A dzisiaj?
Dzisiaj było prawdziwe piekło.
Ogromnie wysoka temperatura, a Wojnicz to sporo jazdy w pełnym słońcu. Przetrwałam - nawet całkiem nieźle.
Miejsce w kategorii 2, open 5, ale miejsca to miejsca, jazda mnie cieszy, bo pierwsze 20 km jechało mi się dobrze, w środku dystansu był lekki kryzys, ale ostatnie 15 km potrafiłam się zmobilizować pomimo zmęczenia.
Punktów dużo i oceniam to tak, że co prawda w Kluszkowcach miałam ich więcej to ten start to był mój zdecydowanie najlepszy start w tym roku. W Kluszkowcach nie jechała Aśka Majewska, więc łatwiej mi było o więcej punktów.
Wielkie brawa należą się tym (głównie Pani Krystynie), którzy kończyli dystans giga podczas koszmarnej nawałnicy, która pozrywała dachy domów, powalała drzewa.
A oni jechali...
Wielu mówiło, że nigdy się tak nie bali.
Wiatr mało tego, że powalał drzewa na ich oczach, to jeszcze pozrywał strzałki.
Wielki, wielki szacunek.
To był trudny dzień.
Dobrze, że nic nikomu się nie stało. To jest najważniejsze.
Trochę pechowy był ten wyścig dla GTA (dot. to naszych najlepszych gigowców), ale nie poddajemy się, walczymy dalej w drużynówce.
Maraton nr 60 stał się faktem. Jeszcze jeden i będzie zrobiona generalka w CK. Wtedy będę już spokojna, że uda mi się dokonać tego co zadeklarowałam DRUŻYNIE przed sezonem.
W tym roku z różnych względów jest mi bardzo ciężko, dlatego zależy mi na tym żeby mieć już zaliczone te 6 startów.
Może już w niedzielę, jeśli uda mi się dotrzeć do Zakopanego.
A dzisiaj?
Dzisiaj było prawdziwe piekło.
Ogromnie wysoka temperatura, a Wojnicz to sporo jazdy w pełnym słońcu. Przetrwałam - nawet całkiem nieźle.
Miejsce w kategorii 2, open 5, ale miejsca to miejsca, jazda mnie cieszy, bo pierwsze 20 km jechało mi się dobrze, w środku dystansu był lekki kryzys, ale ostatnie 15 km potrafiłam się zmobilizować pomimo zmęczenia.
Punktów dużo i oceniam to tak, że co prawda w Kluszkowcach miałam ich więcej to ten start to był mój zdecydowanie najlepszy start w tym roku. W Kluszkowcach nie jechała Aśka Majewska, więc łatwiej mi było o więcej punktów.
Wielkie brawa należą się tym (głównie Pani Krystynie), którzy kończyli dystans giga podczas koszmarnej nawałnicy, która pozrywała dachy domów, powalała drzewa.
A oni jechali...
Wielu mówiło, że nigdy się tak nie bali.
Wiatr mało tego, że powalał drzewa na ich oczach, to jeszcze pozrywał strzałki.
Wielki, wielki szacunek.
To był trudny dzień.
Dobrze, że nic nikomu się nie stało. To jest najważniejsze.
Trochę pechowy był ten wyścig dla GTA (dot. to naszych najlepszych gigowców), ale nie poddajemy się, walczymy dalej w drużynówce.
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 16 lipca 2015
Wojnicz hobby
Dwa dni temu zaplanowałam, że w czwartek pojadę na Panieńską Górę.
Wczoraj Lutek na FB oznajmił, że trasa hobby już oznaczona, to pomyślałam, sobie, że w czwartek to hobby spokojnym tempem sobie przejadę.
„Zaprosiłam” Tomka i Panią Krystynę, ale nie mieli czasu, no to wyjechałam dzisiaj sama i pomyślałam, że samej mi się tego hobby nie chce jechać no i mało bezpiecznie w tym ciemnym milowskim lesie.
Pomyślałam: pojadę tylko na Panieńską, tam się trochę pokręcę i wrócę. Ale jak już wjechałam na Panieńską, to pomyślałam: pojadę trochę jeszcze za strzałkami. No i tak objechałam niemalże całe to hobby. Zrezygnowałam tylko z końcowych km, które przecież znam i pojechałam inną drogą.
I jak? No i fajnie. To jest bardzo przyjemna trasa, w lesie cudowne zapachy i widoki. Jest trochę wilgotno, momentami ślisko, bo to jest glina, ale wszystko w granicach normy. Jeśli nie popada w trakcie maratonu ani przed (zapowiadają burze na niedzielę), nie będzie źle.
Po prostu momentami trzeba będzie jechać bardziej uważnie, ale naprawdę w 70% jest po prostu sucho.
Jechałam sobie dzisiaj spokojnie, spacerowo, to taka przyjemna jazda.. jest czas na porozglądanie się, człowiek nie zmęczony tempem.
Na rozjeździe giga/mega/hobby spotkałam dwóch panów, którzy objeżdżali trasę. Pogadaliśmy trochę, no i ja pojechałam, oni chyba odpoczywali. Zastanawiali się czy nie jechać na mega, ale odradzałam im dzisiaj robić mega, bo kiedy się spotkaliśmy było przed 19, więc ciężko pewnie byłoby im zdążyć przed zmrokiem. Kilometrów wyszło mi znacznie więcej niż dystans ma, ale musiałam dojechać (jechałam pod Panieńską przez Buczynę, Isep), no i wrócić do Tarnowa.
Mój ulubiony widok z Panieńskiej © Iza
Trasa już oznaczona © Iza
Widok na Tarnów i Marcinkę z okolic Wojnicza © Iza
Wczoraj Lutek na FB oznajmił, że trasa hobby już oznaczona, to pomyślałam, sobie, że w czwartek to hobby spokojnym tempem sobie przejadę.
„Zaprosiłam” Tomka i Panią Krystynę, ale nie mieli czasu, no to wyjechałam dzisiaj sama i pomyślałam, że samej mi się tego hobby nie chce jechać no i mało bezpiecznie w tym ciemnym milowskim lesie.
Pomyślałam: pojadę tylko na Panieńską, tam się trochę pokręcę i wrócę. Ale jak już wjechałam na Panieńską, to pomyślałam: pojadę trochę jeszcze za strzałkami. No i tak objechałam niemalże całe to hobby. Zrezygnowałam tylko z końcowych km, które przecież znam i pojechałam inną drogą.
I jak? No i fajnie. To jest bardzo przyjemna trasa, w lesie cudowne zapachy i widoki. Jest trochę wilgotno, momentami ślisko, bo to jest glina, ale wszystko w granicach normy. Jeśli nie popada w trakcie maratonu ani przed (zapowiadają burze na niedzielę), nie będzie źle.
Po prostu momentami trzeba będzie jechać bardziej uważnie, ale naprawdę w 70% jest po prostu sucho.
Jechałam sobie dzisiaj spokojnie, spacerowo, to taka przyjemna jazda.. jest czas na porozglądanie się, człowiek nie zmęczony tempem.
Na rozjeździe giga/mega/hobby spotkałam dwóch panów, którzy objeżdżali trasę. Pogadaliśmy trochę, no i ja pojechałam, oni chyba odpoczywali. Zastanawiali się czy nie jechać na mega, ale odradzałam im dzisiaj robić mega, bo kiedy się spotkaliśmy było przed 19, więc ciężko pewnie byłoby im zdążyć przed zmrokiem. Kilometrów wyszło mi znacznie więcej niż dystans ma, ale musiałam dojechać (jechałam pod Panieńską przez Buczynę, Isep), no i wrócić do Tarnowa.
Mój ulubiony widok z Panieńskiej © Iza
Trasa już oznaczona © Iza
Widok na Tarnów i Marcinkę z okolic Wojnicza © Iza
- DST 52.00km
- Teren 25.00km
- Czas 02:45
- VAVG 18.91km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 14 lipca 2015
Malwowe wspomnienia
Posłuchajcie.
Naprawdę warto.
Hanka w piosence Agnieszki Osieckiej.
Hm…. Jaki niełatwy dzień… Taki z turbulencjami. Różnego rodzaju.
„Wyszłam” z pierwszej jego części.. lekko poturbowana i zniechęcona do dalszej części dnia.
Postanowiłam jednak (bo już raczej tak mam), że skoro był plan trzeba mimo wszystko go zrealizować.
Czarne chmury straszyły, ale wyjechałam. Najpierw do Tomka, który to założył mi nowy łańcuch (oj wstyd mi.. że do tej pory się nie nauczyłam i dzisiaj postanowiłam i publicznie właśnie obiecuję, Tomek jakby co to pamiętaj, że kupię skuwacz i uczyć się będę, pora najwyższa).
Potem stwierdziłam, że muszę popróbować czy wszystko działa, a prawdziwa próba to tylko pod obciążeniem może być na górce (to już wiem od dawna i wiem, że nie raz, nie dwa dopiero górka dawała odpowiedź na pytanie, czy łańcuch się z całą resztą zgrał).
No to Marcinka, bo najbliżej było. Brukiem.
Niebywałe. Pierwszy raz tam jechałam w tym roku (czyli od restauracji). Zwykle miotam przekleństwa… oddech mam mocno przyspieszony i w ogóle złorzeczę górze i wszystkim wkoło.
A dzisiaj.. dzisiaj.. po raz pierwszy odkąd wjeżdżam na nią.. jakaś taka płaska mi się wydała i niepozorna i bezbolesna.
A może ja na nią zbyt wolno wjeżdżałam stąd takie odczucie cudowne?
Nie wiem, ale powiem Wam, ze bardzo to miłe było, tak wjechać sobie bezboleśnie na Marcinkę jakby wcale nie była jednym z bradziej słusznych podjazdów w okolicy (chociaż wiadomo, że nie najtrudniejszym).
A potem pokręciliśmy się z Tomkiem po Zgłobicach, Koszycach. Zupełnie bez napinki i spokojnie. Potrzebna była mi taka jazda dzisiaj. Wracałam do domu w deszczu i deszcz zmył resztki mojego dzisiejszego „pogruchotania” i uśmiechałam się sama do siebie. No!
Zdjęcie zrobiłam, bo te kwiaty zawsze będą kojarzyć mi się z Babcią moją Heleną i jej kwiatowym ogrodem. Z takich malw robiło się spódniczki lalkom, które to lalki robiło się właśnie z takich naturalnych, dostępnych w ogrodzie rzeczy. A Babcia mieszkała w Rudniku n/Sanem, o czym nie raz już pisałam, ale nie wiem czy pisałam o takiej historii, która kilka lat temu się wydarzyła.
Przychodzi do mnie do pracy zakonnica. Prawo jazdy wydane przez Urząd w Nisku, więc zaciekawiona spojrzałam na adres.. Rudnik n/S. Uśmiechnęłam się, powiedziałam, że mój ojciec się tam urodził, a ja jeździłam na każde wakacje do Babci. Zakonnica zapytała o nazwisko Babci…
"Helena Sekulska….? No tak oczywiście, że znałam".
No wiadomo. Moja Babcia w kościele bywała codziennie, a mieszkała też w jego pobliżu. Trudno jej było nie znać.
Co w tym niesamowitego? No to, ze Rudnik od Tarnowa oddalony jest o jakieś co najmniej 140 km, a zakonnica, która trafiła do mnie, znała moją Babcię. ... dla mnie to niesamowite spotkanie było. Tym bardziej, że Babcie nie żyje od wielu lat.
A ona ją pamiętała.
Jedne z moich ulubionych letnich kwiatów © Iza
Oglądaliście film pt "Carte blanche"?
Jeśli nie - polecam.
Historia z tych, co to wydarzyły się naprawdę. Przejmująca.
I świetna rola Andrzeja Chyry.
Film robi duże wrażenie.
Hanka w piosence Agnieszki Osieckiej.
Hm…. Jaki niełatwy dzień… Taki z turbulencjami. Różnego rodzaju.
„Wyszłam” z pierwszej jego części.. lekko poturbowana i zniechęcona do dalszej części dnia.
Postanowiłam jednak (bo już raczej tak mam), że skoro był plan trzeba mimo wszystko go zrealizować.
Czarne chmury straszyły, ale wyjechałam. Najpierw do Tomka, który to założył mi nowy łańcuch (oj wstyd mi.. że do tej pory się nie nauczyłam i dzisiaj postanowiłam i publicznie właśnie obiecuję, Tomek jakby co to pamiętaj, że kupię skuwacz i uczyć się będę, pora najwyższa).
Potem stwierdziłam, że muszę popróbować czy wszystko działa, a prawdziwa próba to tylko pod obciążeniem może być na górce (to już wiem od dawna i wiem, że nie raz, nie dwa dopiero górka dawała odpowiedź na pytanie, czy łańcuch się z całą resztą zgrał).
No to Marcinka, bo najbliżej było. Brukiem.
Niebywałe. Pierwszy raz tam jechałam w tym roku (czyli od restauracji). Zwykle miotam przekleństwa… oddech mam mocno przyspieszony i w ogóle złorzeczę górze i wszystkim wkoło.
A dzisiaj.. dzisiaj.. po raz pierwszy odkąd wjeżdżam na nią.. jakaś taka płaska mi się wydała i niepozorna i bezbolesna.
A może ja na nią zbyt wolno wjeżdżałam stąd takie odczucie cudowne?
Nie wiem, ale powiem Wam, ze bardzo to miłe było, tak wjechać sobie bezboleśnie na Marcinkę jakby wcale nie była jednym z bradziej słusznych podjazdów w okolicy (chociaż wiadomo, że nie najtrudniejszym).
A potem pokręciliśmy się z Tomkiem po Zgłobicach, Koszycach. Zupełnie bez napinki i spokojnie. Potrzebna była mi taka jazda dzisiaj. Wracałam do domu w deszczu i deszcz zmył resztki mojego dzisiejszego „pogruchotania” i uśmiechałam się sama do siebie. No!
Zdjęcie zrobiłam, bo te kwiaty zawsze będą kojarzyć mi się z Babcią moją Heleną i jej kwiatowym ogrodem. Z takich malw robiło się spódniczki lalkom, które to lalki robiło się właśnie z takich naturalnych, dostępnych w ogrodzie rzeczy. A Babcia mieszkała w Rudniku n/Sanem, o czym nie raz już pisałam, ale nie wiem czy pisałam o takiej historii, która kilka lat temu się wydarzyła.
Przychodzi do mnie do pracy zakonnica. Prawo jazdy wydane przez Urząd w Nisku, więc zaciekawiona spojrzałam na adres.. Rudnik n/S. Uśmiechnęłam się, powiedziałam, że mój ojciec się tam urodził, a ja jeździłam na każde wakacje do Babci. Zakonnica zapytała o nazwisko Babci…
"Helena Sekulska….? No tak oczywiście, że znałam".
No wiadomo. Moja Babcia w kościele bywała codziennie, a mieszkała też w jego pobliżu. Trudno jej było nie znać.
Co w tym niesamowitego? No to, ze Rudnik od Tarnowa oddalony jest o jakieś co najmniej 140 km, a zakonnica, która trafiła do mnie, znała moją Babcię. ... dla mnie to niesamowite spotkanie było. Tym bardziej, że Babcie nie żyje od wielu lat.
A ona ją pamiętała.
Jedne z moich ulubionych letnich kwiatów © Iza
Oglądaliście film pt "Carte blanche"?
Jeśli nie - polecam.
Historia z tych, co to wydarzyły się naprawdę. Przejmująca.
I świetna rola Andrzeja Chyry.
Film robi duże wrażenie.
- DST 35.00km
- Teren 2.00km
- Czas 01:56
- VAVG 18.10km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 12 lipca 2015
Mielec- Tarnów
Dzisiaj bez przygód, ale też wolniej.
Jakoś tak.. niezbyt fajnie się jechało. Spory wiatr, plecak cięższy niż w piątek.
Jechałam więc dłużej.
Jakoś tak.. niezbyt fajnie się jechało. Spory wiatr, plecak cięższy niż w piątek.
Jechałam więc dłużej.
- DST 56.00km
- Czas 02:23
- VAVG 23.50km/h
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 10 lipca 2015
Tarnów- Mielec
Szybki powrót z pracy, rower i w drogę. Jeszcze nie wiedziałam, że droga będzie dłuższa niż zwykle.
Ile złych rzeczy może przydarzyć się w ciągu 10 minut?
Okazuje się, że dużo.
Najpierw byłam świadkiem bójki na przystanku, dwóch zbirów okładało jakiegoś chłopaka.
Tyle aut przejeżdżało.. zatrzymało się tylko jedno. Gość zatrąbił i odjechał.
Zatrzymałam się.
Coś tam mówiłam do tych dwóch, żeby zostawili tego trzeciego. Zbladłam kiedy usłyszałam jak jeden z nich mówi:
- Podskakujesz? Zaraz ci kosę zapodam..
I sięgnął do kieszeni.
Więc ja jeszcze raz próbuję przemówić im do rozsądku. W końcu wypuścili chłopaka. Powiedziałam mu żeby szybko odszedł i już się do nich nie odzywał, bo będzie nieszczęście.
Zdenerwowana pojechałam dalej. Nie minęła chyba minuta i na przejeździe przez ścieżkę rowerową zatrzymałam się na masce samochodu. Uwielbiam ścieżki rowerowe...
Między innymi z tego powodu.
Jak dobrze, że wolno jechałam.
Kierowca nawet nie przeprosił.
Na szczęście nic się nie stało, ani mnie ani rowerowi.
Pojechałam dalej. Po 5 minutach poczułam, że coś się ciężko jedzie... oglądam się do tyłu.. kapeć.
Na szczęście bez dętki i pompki się nie ruszam.
Zmieniłam, pojechałam dalej, ale już z lekkim niepokojem.
Kiedy dojechałam pod blok w Mielcu, zobaczyłam karetkę i ratowników biegnących do naszej klatki. Zbladłam.
Ale nie biegli do Mamy....
Taki to był dzień. Niezbyt dobry.
Na szczęście ciasto jagodowe pieczone wieczorem.. udało się:).
Ile złych rzeczy może przydarzyć się w ciągu 10 minut?
Okazuje się, że dużo.
Najpierw byłam świadkiem bójki na przystanku, dwóch zbirów okładało jakiegoś chłopaka.
Tyle aut przejeżdżało.. zatrzymało się tylko jedno. Gość zatrąbił i odjechał.
Zatrzymałam się.
Coś tam mówiłam do tych dwóch, żeby zostawili tego trzeciego. Zbladłam kiedy usłyszałam jak jeden z nich mówi:
- Podskakujesz? Zaraz ci kosę zapodam..
I sięgnął do kieszeni.
Więc ja jeszcze raz próbuję przemówić im do rozsądku. W końcu wypuścili chłopaka. Powiedziałam mu żeby szybko odszedł i już się do nich nie odzywał, bo będzie nieszczęście.
Zdenerwowana pojechałam dalej. Nie minęła chyba minuta i na przejeździe przez ścieżkę rowerową zatrzymałam się na masce samochodu. Uwielbiam ścieżki rowerowe...
Między innymi z tego powodu.
Jak dobrze, że wolno jechałam.
Kierowca nawet nie przeprosił.
Na szczęście nic się nie stało, ani mnie ani rowerowi.
Pojechałam dalej. Po 5 minutach poczułam, że coś się ciężko jedzie... oglądam się do tyłu.. kapeć.
Na szczęście bez dętki i pompki się nie ruszam.
Zmieniłam, pojechałam dalej, ale już z lekkim niepokojem.
Kiedy dojechałam pod blok w Mielcu, zobaczyłam karetkę i ratowników biegnących do naszej klatki. Zbladłam.
Ale nie biegli do Mamy....
Taki to był dzień. Niezbyt dobry.
Na szczęście ciasto jagodowe pieczone wieczorem.. udało się:).
- DST 56.00km
- Czas 02:18
- VAVG 24.35km/h
- Aktywność Jazda na rowerze