Wpisy archiwalne w miesiącu
Sierpień, 2014
Dystans całkowity: | 590.00 km (w terenie 214.00 km; 36.27%) |
Czas w ruchu: | 33:32 |
Średnia prędkość: | 17.59 km/h |
Liczba aktywności: | 14 |
Średnio na aktywność: | 42.14 km i 2h 23m |
Więcej statystyk |
Czwartek, 28 sierpnia 2014
Opowieści dziwnej treści
Nadszedł koniec pory deszczowej. Czas więc było na jazdę.
Dużo opowieści dzisiaj było podczas jazdy. Nie zdradzę treści wszystkich. Nie mogę!
Właściwie opowiem tylko jedną. Pani Krystyna opowiadała jak to w jej łazience zamieszkał pająk. Okazała się dla niego łaskawa i pozwoliła mu pomieszkać dłużej. Pająk jednak przegiął, bo po jakimś czasie okazało się, że rozmnożył się i lokatorów było w łazience więcej. Tego rozmnożenia pająków Pani Krystyna już nie zdzierżyła i los pajęczej rodziny … z rodziną Maciaszków już raczej spleciony nie jest. Nie pytajcie mnie jednak co stało się z pająkami. Nie powiem!
Żeby uprzedzić ewentualne pytania, zaznaczam : na naszej trasie nie było żadnego zielska, ani też wina rumuńskiego, mleka również nie piliśmy. Były tylko maliny. Nie były sfermentowane.
Dzisiaj w składzie: Krzysiek Labudu, Pani Krystyna i ja pojechaliśmy na giga. Tzn dwa razy pętlę na Trzy Kopce. Na początku naszej drogi pojawił się target. Kiedy go wreszcie doszliśmy .. skręcił na… mini…. Bywa. Niektórzy tak mają:).
Przyjemna jazda, raczej spokojna, chociaż parę razy troszkę sobie „docisnęłam”. Generalnie to chciałam wypróbować Magnusa z wymienionymi częściami (tarcze z przodu, kaseta, łańcuch, kółka do przerzutek, nareszcie!!!). Jakże się cieszę, że wreszcie mogłam na nim pojeździć, stał biedny i zapuszczony, nieużywany.
Oprócz pętli przez Trzy Kopce zrobiliśmy jeszcze jeden dość długi podjazd z Pleśnej na Lubinkę. Tam roznosił zapach malin.. zniewalający zapach. Jak się okazało, znaleźliśmy się na malinowym szlaku. Krótko muszę stwierdzić, że było bardzo sympatycznie.
Reasumując jednak stwierdziłyśmy z Panią Krystyną, że trochę już się nam nie chce (podjeżdżać np.). No.. fakt jest faktem. Czas odpocząć i porobić w życiu inne rzeczy. No, ale jeszcze jest robota do wykonania. Zakończenie Cyklo i generalka u GG.
Na koniec dzisiejszej jazdy krótkie posiedzenie z Krysią i Adamem. Rozbawił nas Adam bardzo mówiąc coś w tym stylu: Trzeba zrobić w niedzielę porządną jazdę, żeby utrzymać formę do Dukli.
Na słowa „utrzymać formę” wybuchnęliśmy śmiechem (wszyscy). Ale jak tak sobie myślę… to w sumie nie ma się z czego śmiać...
Dużo opowieści dzisiaj było podczas jazdy. Nie zdradzę treści wszystkich. Nie mogę!
Właściwie opowiem tylko jedną. Pani Krystyna opowiadała jak to w jej łazience zamieszkał pająk. Okazała się dla niego łaskawa i pozwoliła mu pomieszkać dłużej. Pająk jednak przegiął, bo po jakimś czasie okazało się, że rozmnożył się i lokatorów było w łazience więcej. Tego rozmnożenia pająków Pani Krystyna już nie zdzierżyła i los pajęczej rodziny … z rodziną Maciaszków już raczej spleciony nie jest. Nie pytajcie mnie jednak co stało się z pająkami. Nie powiem!
Żeby uprzedzić ewentualne pytania, zaznaczam : na naszej trasie nie było żadnego zielska, ani też wina rumuńskiego, mleka również nie piliśmy. Były tylko maliny. Nie były sfermentowane.
Dzisiaj w składzie: Krzysiek Labudu, Pani Krystyna i ja pojechaliśmy na giga. Tzn dwa razy pętlę na Trzy Kopce. Na początku naszej drogi pojawił się target. Kiedy go wreszcie doszliśmy .. skręcił na… mini…. Bywa. Niektórzy tak mają:).
Przyjemna jazda, raczej spokojna, chociaż parę razy troszkę sobie „docisnęłam”. Generalnie to chciałam wypróbować Magnusa z wymienionymi częściami (tarcze z przodu, kaseta, łańcuch, kółka do przerzutek, nareszcie!!!). Jakże się cieszę, że wreszcie mogłam na nim pojeździć, stał biedny i zapuszczony, nieużywany.
Oprócz pętli przez Trzy Kopce zrobiliśmy jeszcze jeden dość długi podjazd z Pleśnej na Lubinkę. Tam roznosił zapach malin.. zniewalający zapach. Jak się okazało, znaleźliśmy się na malinowym szlaku. Krótko muszę stwierdzić, że było bardzo sympatycznie.
Reasumując jednak stwierdziłyśmy z Panią Krystyną, że trochę już się nam nie chce (podjeżdżać np.). No.. fakt jest faktem. Czas odpocząć i porobić w życiu inne rzeczy. No, ale jeszcze jest robota do wykonania. Zakończenie Cyklo i generalka u GG.
Na koniec dzisiejszej jazdy krótkie posiedzenie z Krysią i Adamem. Rozbawił nas Adam bardzo mówiąc coś w tym stylu: Trzeba zrobić w niedzielę porządną jazdę, żeby utrzymać formę do Dukli.
Na słowa „utrzymać formę” wybuchnęliśmy śmiechem (wszyscy). Ale jak tak sobie myślę… to w sumie nie ma się z czego śmiać...
Przez Trzy Kopce © lemuriza1972
Krzysiek na podjeździe na Lubinkę © lemuriza1972
Pani Krystyna na podjeździe na Lubinkę © lemuriza1972
Na malinowym szlaku © lemuriza1972
Zbiory © lemuriza1972
- DST 58.00km
- Czas 02:35
- VAVG 22.45km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 25 sierpnia 2014
Kontemplacja
Dzisiaj krótka jazda z Krysią. Trzeba było rozruszać kości przed porą deszczową, która nadchodzi nieubłaganie (najpierw jednak była myjka, bo rower stał od soboty mocno zbłocony, wczoraj w tę paskudną deszczową i wietrzną niedzielę nie chciało mi się wychodzić z domu).
Miał do nas dzisiaj dołączyć Mirek, ale teść zaplanował mu popołudnie. Mirek coś mówił, że co prawda nie ma roweru, ale ma siatkówkę, ale ja tam widziałam, że jeśli chodzi o siatkę to oni się tylko koło niej kręcili i była to siatka… ogrodzeniowa.
Tak więc wyruszyłyśmy same bez męskiej eskorty, ale w końcu jesteśmy przyzwyczajone, zaprawione w maratonowych bojach, kiedy czasem spore fragmenty trasy trzeba pokonywać w pojedynkę. Taka spokojna dość jazda w umiarkowanym tempie. Jak pora deszczowa minie (prognozy mówią coś o czwartku), to może przyjdzie czas na porządny trening. Pasuje się przygotować do finałowej Dukli.
W lesie spotkałyśmy… Dzika, ale był to dzik innego gatunku niż ten, którego pomruki przyszło mi usłyszeć w Lipiu, a teraz podobno Kolos próbuje go naśladować i straszy w Lipiu. Nie wiem na co liczy, że ktoś zostawi rower i będzie uciekał?:). Ciekawe gdzie i kiedy trenuje te pomruki?:).
Dzisiejszy Dzik był z gatunku tych, które lubią mleko (ci co wtajemniczeni już wszystko wiedzą, prawda?).
Nie ukrywam, że czekam już na koniec sezonu. Będzie trochę smutno bez maratonów, znajomych, ale jestem już nieco zmęczona. Wyjazdy, brak wolnych weekendów trochę daje się we znaki. Brakuje mi czasu na inne rzeczy, które lubię np. słuchanie muzyki.
Od dzisiaj mam nowe słuchawki i… inna jakość życia:). Przeczytałam dzisiaj w opowieści Pawła Huelle o swoim dzieciństwie takie zdania (o muzyce) :
„Pozwala mi przezywciężyć poczucie marności istnienia, bo życie bywa okropne, żmudne i nudne. Muzyka wprowadza prawdziwe światło w egzystencję. Jest bezinteresowną chwilą kontemplacji. Schubert – potrafi dać więcej niż kilku – nawet świetnych –terapeutów”
No to kontempluję (Z Indios Bravos) i Wam tego życzę (nie musi być z IB).
Dobranoc!
A na koniec jeszcze kilka zdjęć z Sanoka.
Miał do nas dzisiaj dołączyć Mirek, ale teść zaplanował mu popołudnie. Mirek coś mówił, że co prawda nie ma roweru, ale ma siatkówkę, ale ja tam widziałam, że jeśli chodzi o siatkę to oni się tylko koło niej kręcili i była to siatka… ogrodzeniowa.
Tak więc wyruszyłyśmy same bez męskiej eskorty, ale w końcu jesteśmy przyzwyczajone, zaprawione w maratonowych bojach, kiedy czasem spore fragmenty trasy trzeba pokonywać w pojedynkę. Taka spokojna dość jazda w umiarkowanym tempie. Jak pora deszczowa minie (prognozy mówią coś o czwartku), to może przyjdzie czas na porządny trening. Pasuje się przygotować do finałowej Dukli.
W lesie spotkałyśmy… Dzika, ale był to dzik innego gatunku niż ten, którego pomruki przyszło mi usłyszeć w Lipiu, a teraz podobno Kolos próbuje go naśladować i straszy w Lipiu. Nie wiem na co liczy, że ktoś zostawi rower i będzie uciekał?:). Ciekawe gdzie i kiedy trenuje te pomruki?:).
Dzisiejszy Dzik był z gatunku tych, które lubią mleko (ci co wtajemniczeni już wszystko wiedzą, prawda?).
Nie ukrywam, że czekam już na koniec sezonu. Będzie trochę smutno bez maratonów, znajomych, ale jestem już nieco zmęczona. Wyjazdy, brak wolnych weekendów trochę daje się we znaki. Brakuje mi czasu na inne rzeczy, które lubię np. słuchanie muzyki.
Od dzisiaj mam nowe słuchawki i… inna jakość życia:). Przeczytałam dzisiaj w opowieści Pawła Huelle o swoim dzieciństwie takie zdania (o muzyce) :
„Pozwala mi przezywciężyć poczucie marności istnienia, bo życie bywa okropne, żmudne i nudne. Muzyka wprowadza prawdziwe światło w egzystencję. Jest bezinteresowną chwilą kontemplacji. Schubert – potrafi dać więcej niż kilku – nawet świetnych –terapeutów”
No to kontempluję (Z Indios Bravos) i Wam tego życzę (nie musi być z IB).
Dobranoc!
A na koniec jeszcze kilka zdjęć z Sanoka.
Koszulka dla Justyny © lemuriza1972
Początek trasy, jeszcze pyliło:) © lemuriza1972
Z Panią Krystyną © lemuriza1972
W pogoni za Gośką © lemuriza1972
Sławek Bartnik © lemuriza1972
Pani Krystyna © lemuriza1972
Przedzieranie się przez błoto © lemuriza1972
Przedzierania się ciąg dalszy © lemuriza1972
Andrzej Italiano © lemuriza1972
Na mecie © lemuriza1972
Dekoracja © lemuriza1972
- DST 40.00km
- Teren 20.00km
- Czas 01:48
- VAVG 22.22km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 24 sierpnia 2014
Sanok Cyklokarpaty - relacja
Skąd dziennikarz wziął informacje o 500 uczestnikach, to nie wiem.
Bo frekwencja taka wysoka nie była . Ok 300 osób na wszystkich trzech dystansach, w tym na mega niewiele ponad 130, a na giga 34.
Maraton nr 53
Kategoria: 5/5
Open kobiety: 9/10
Open: 121/ 134
Czas : 3 h 19 min
Przewyższenie: ok 1100 m
Km:40
Podczas ubiegłorocznej rozmowy o startujących w wyścigach mtb tarnowianach, Krzysiek Łuczkowiec powiedział (kiedy mówiłam, że jest nas sporo), że wcale nie jest nas tak sporo wg niego zawodnik to taka osoba, która wystartuje w sezonie w przynajmniej 10 wyścigach. Mój wczorajszy był wyścigiem nr 11. Mogłabym więc mianować się zawodnikiem, miernym ale jednak zawodnikiem:).
No, ale za zawodnika –kolarza nie uważam się i nigdy uważać nie będę. Kolarz równa się dla mnie – profesjonalne treningi pod czyimś (trenera) nadzorem. Treningi, zgrupowania i to wszystko co jest czymś więcej niż tylko pasjonowaniem się jazdą na rowerze. Ja się tylko pasjonuję i „trenuję”, a właściwie jeżdżę na rowerze w miarę posiadanego czasu, zdrowia i chęci (te nie zawsze są takie same, bo czasem po 8 godzinach pracy trudno zmusić się do jakiejś wydajnej jazdy).
Na ten maraton wyruszyliśmy w składzie: Pani Krystyna, Pan Adam, Andrzej Wytrwał i olbrzymia dla nas niespodzianka… Sławek Bartnik, który obecnie mieszka w Austrii. Sławek to bardzo dobry zawodnik i brakuje nam go w tegorocznych startach na Cyklo. Gdyby startował nasza pozycja w klasyfikacji drużynowej byłaby zapewne dużo korzystniejsza.
To był mój pierwszy Sanok, więc byłam bardzo ciekawa trasy.
Miasto bardzo piękne (udało nam się z Krysią na rozgrzewce trafić na sanocki Rynek. Chciałabym tutaj kiedyś przyjechać na wycieczkę, głownie w celu odwiedzenia Muzeum Historycznego, bo w nim zgromadzone są obrazy Zdzisława Beksińskiego). Byłam do tego maratonu nastawiona pozytywnie. Odpoczęłam w tygodniu (raz tylko wsiadłam na rower), wyspałam się, rower dostał nowe części, pogoda dopisała.
A jednak tego wyścigu do udanych zaliczyć nie mogę. Jechało się ciężko i bez wielkiej woli walki. Trudno o tę walkę kiedy spore fragmenty jedzie się samotnie, a przeciwniczek nie ma w zasięgu wzroku (chociaż jak się okazało ta bezpośrednia daleko mi nie odjechała, to jednak nie mając jej na widoku ciężko było dojechać. Szkoda, bo szansa pewnie była, jak się okazało na mecie dzieliły nas 2 minuty. Można to było nadrobić).
Start bardzo szybki (co niespecjalnie w tym sezonie lubię, kiedyś było to moim atutem, potrafiłam dość mocno mobilizować się podczas takich startów i jechać szybko). Tym razem też się staram, ale jest ciężko. Pilnuję Magdy Piróg i Gośki Budzyńskiej. Przez pierwsze kilometry udaje się. Gośkę wyprzedzam na zjeździe. Potem jednak na prostej ona wyprzedza mnie i już nie mamy okazji spotkać się na trasie.
Przejazd przez skansen to ciekawostka, szkoda, że nie ma czasu popatrzeć. Wjeżdżamy do lasu i zaczynają się problemy. Jest błoto, błoto z gatunku tych bieszczadzkich, lepiące się do wszystkiego. Ot glinka. Wiele osób ma problemy i zaczyna się trochę korkować.
Trasa mocno interwałowa. Podjazdy w większości krótkie, ale jest ich dużo. Zjazdy też krótkie. Niespecjalnie gdzie jest odpocząć. Nie ma długich zjazdów na których można byłoby złapać oddech. Mnie jednak te zjazdy pasują, chociaż śliskie, gliniaste, to dobrze mi się zjeżdża i tutaj mam okazję powyprzedzać trochę.
Niestety na podjazdach jest gorzej. Sporo osób mnie wyprzedza. Kiedyś też było inaczej. Była większa moc na podjazdach. Wychodzi brak przygotowania siłowego w zimie. Co z tego, że na zjazdach jest naprawdę dobrze. Nie da się przejechać maratonu tylko dobrze zjeżdżając.
Początek dystansu jedziemy z Krysią. Krysia narzeka, że kiepsko jej się jedzie, że żołądek w jakimś dziwnym stanie i że trudno jej zdopingować się do walki, ale pomimo tego wiem, że da radę. Wiem też, że w końcu kiedyś mnie wyprzedzi.
W mojej okolicy jedzie też koleżanka ze Strzyżowa (Ola). Jest w „młodszej” kategorii, ale jej obecność „w okolicy” mobilizuje mnie to nieco lepszej jazdy. Tasujemy się na trasie, raz ja z przodu, raz ona. Nieźle sobie radzi w błocie, poza jednym wyjątkiem, kiedy rower jej robi niespodziankę i wpada do rowu. Kolega pomaga jej podnieść rower, Ola się podnosi, upewniamy się czy wszystko ok i jedziemy dalej.
Po wyjeździe na odcinek asfaltowy wszystkie trzy (Krysia, Ola i ja) dojeżdżamy do Jacka z Krynicy i jego kolegi. Kolega Jacka mówi:
patrz Jacek jakie szczęście, trzy kobiety z nami jadą.
Jest wesoło. Jacek opowiada jak podczas któregoś maratonu kolega na trasie dopingował go mówiąc:
„Jacek 8 kobiet cię wyprzedziło w tym jedna z nadwagą”.
Długo jedziemy razem. Panowie raz tyłu, raz z przodu. Na którymś z podjazdów panowie idą, ja jadę za nimi. Kolega Jacka mówi: Jacek przepuść koleżankę.
Jacek mówi: aaa ok.. koleżanka idzie.
Kolega: nie idzie, tylko jedzie. Nie wstyd ci?
Jacek: nie. Fajnie jest.
I tak sobie jedziemy większość trasy razem. Panowie „w okolicy” mobilizują mnie do lepszej jazdy, bo dziewczyny mi trochę odjechały. Widzę je na długim podejściu łąką. Dostrzegam nawet Gośkę Budzyńską. Jest blisko, ale ja jednak nie daję rady zwiększyć swojej prędkości na tym podejściu. Jak zwykle podejścia to moja pięta achillesowa. Sporo tracę, a to jest wyjątkowo długie, dodatkowo dogrzewa na nim słońce. Dochodzi mnie Jacek z kolegą. Kolega mówi: i znowu mamy koleżankę.
Ja mówię: bo szybciej chodzicie.
Potem mamy bufet, na bufecie zbieram się szybciej niż oni i zaczynam podjazd. Podjazd za jakiś czas zamienia się w podejście i słyszę za sobą kolegę Jacka. - Jacek opłacało się siedzieć w krzaczorach, koleżanka znowu przed nami.
Wyprzedzają mnie. Zaczyna się jednak techniczny kawałek i mam nadzieję, że tutaj trochę zyskam. Stromy, śliski zjazd. Jadę. Widzę, że Jacek się przewraca, kolega też ma problemy, a mnie udaje się zjechać i to jest ostatnie moje spotkanie z Panami na trasie. Martwiłam się trochę, że Jackowi coś się stało, ale kiedy później sprawdzam wyniki na mecie, widzę, że dojechali, więc ok. Gdzieś tam po drodze mam okazję być świadkiem niezwykle malowniczego lądowania starszego Pana w kałuży. Chyba bardziej malowniczego niż Miłosza w Polańczyku. Zatrzymuje się, upewniam się, że wszystko jest w porządku i jadę dalej.
Końcówka trasa jest dość wymagająca technicznie (fajny tor , podobno dh). Zjeżdżanie idzie dość sprawnie, jedynie w jednym momencie schodzę i to był błąd bo chyba byłoby łatwiej zjechać. Schodzenie jest bardzo ciężkie, buty się ślizgają i mam problemy z zejściem prawie takie jak kiedyś w Krynicy, kiedy schodziłam z Góry Parkowej i rower mnie wyprzedzał a Goprowcy mówili : po co wam te rowery dziewczyny, przeszkadzają wam (bo ten zjazd schodziłyśmy razem z Mambą).
Jestem zmęczona, wypatruję już mety z utęsknieniem. Końcówka trasy wzdłuż Sanu (bliska memu sercu rzeka, kiedyś każde wakacje spędzałam u babci w Rudniku nad Sanem). Dość kiepsko oznaczona ta końcówka i mam wątpliwości czy dobrze jadę. Wyprzedzam jednego pana i przed sobą widzę dziewczynę. Jest jednak sporo metrów przede mną, myślę sobie że może uda mi się powalczyć na ostatnich fragmentach trasy. Niestety po wjeździe na błonia nie mogę się wpiąć w pedały (zabłocone pedały i bloki zapchane), kiedy w końcu mi się udaje, zaczynam jechać mocniej. Niestety meta już tuż, tuż i przyjeżdżam 3 sekundy po koleżance. Wynik czasowo kiepski. Na mecie trochę jestem zła na siebie, kiedy okazuje się, że Gośka była blisko i można było zawalczyć o lepszą pozycję. Jechało nas w kategorii tym razem tylko 5 i byłam 5, więc nie mogę być z siebie zadowolona. W open kobiet udało mi się też wyprzedzić tylko jedną dziewczynę, przegrałam też z Olą ze Strzyżowa, nieznacznie ale jednak, w Wierchomli przyjechałam na metę sporo minut przed nią. Trudno więc zaliczyć ten start do udanych, ale nie czułam tego dnia mocy i ciężko też się było zmusić do walki.
Teraz dwa tygodnie przerwy, więc być może w Dukli będzie lepiej. Postaram się odpocząć i na ten wyjątkowy start zmobilizować się bardziej. „Wyjątkowy” ponieważ ostatni w Cyklo w tym roku, wyjątkowy bo jeszcze spróbuję powalczyć o jak najlepszą pozycję w generalce ( będzie ciężko i chociaż na razie jestem 4, to wszystko wskazuje na to, że mogę spać nawet na 6 pozycję, jeśli koleżanki zaliczą obowiązkowe 6 startów) i wyjątkowy z jeszcze jednego powodu, ale tego zdradzać na razie nie będę.
Chcę jeszcze zaakcentować , że Pani Krystyna zaliczyła generalkę i oczywiście wygrała ją na giga, bo jedynie ona wśród kobiet była na tyle odważna, żeby cały sezon jeździć dystans giga. Myślę, że tarnowskie środowisko kolarskie powinno być dumne, że to kobieta „od nas”.
Sławek Bartnik zaliczył doskonały występ (3 m w M4 na mega). Gdyby on miał czas na trenowanie tak jak w ubiegłych latach to pewnie nie miałby sobie równych. Jestem dumna, że mam taką koleżankę i kolegę w GTA.
Należą się też duże podziękowania dla JUSTYNY (kto jeździ w CYKLO wie o kim pisze), które niezmiennie wspaniale dopinguje zawodników na trasie Cyklo. Ja tego nie widziałam, chociaż akurat też byłam w tym momencie blisko Justyny (opowiadała mi o wszystkim Krysia, która jechała kilka metrów przede mną). Jeden z zawodników przejeżdżając obok Justyny, wyjął z kieszonki koszulkę z napisem Najlepszy kibic. Super gest. Należało się to Justynie.
Najlepszy kibic Cyklokarpat © lemuriza1972
Pani Krystyna na sanockiej uliczce © lemuriza1972
Miałyśmy nadzieję, że nie miejsce Sławka Bartnika będzie lepsze i było.
Taki napis nas przywitał na sanockim Rynku © lemuriza1972
Wc dedykowane MTB © lemuriza1972
Start maratonu w Sanoku © lemuriza1972
Nasz zagraniczny transfer czyli niezawodny Sławek Bartnik © lemuriza1972
Andrzej Italiano:) © lemuriza1972
Pani Krystyna i ja za nią © lemuriza1972
Na trasie © lemuriza1972
Andrzej w brawurowym przejeździe przez potok:) © lemuriza1972
Po wyścigu © lemuriza1972
Sławek na podium © lemuriza1972
Pani Krystyna na podium © lemuriza1972
Maraton nr 53
Kategoria: 5/5
Open kobiety: 9/10
Open: 121/ 134
Czas : 3 h 19 min
Przewyższenie: ok 1100 m
Km:40
Podczas ubiegłorocznej rozmowy o startujących w wyścigach mtb tarnowianach, Krzysiek Łuczkowiec powiedział (kiedy mówiłam, że jest nas sporo), że wcale nie jest nas tak sporo wg niego zawodnik to taka osoba, która wystartuje w sezonie w przynajmniej 10 wyścigach. Mój wczorajszy był wyścigiem nr 11. Mogłabym więc mianować się zawodnikiem, miernym ale jednak zawodnikiem:).
No, ale za zawodnika –kolarza nie uważam się i nigdy uważać nie będę. Kolarz równa się dla mnie – profesjonalne treningi pod czyimś (trenera) nadzorem. Treningi, zgrupowania i to wszystko co jest czymś więcej niż tylko pasjonowaniem się jazdą na rowerze. Ja się tylko pasjonuję i „trenuję”, a właściwie jeżdżę na rowerze w miarę posiadanego czasu, zdrowia i chęci (te nie zawsze są takie same, bo czasem po 8 godzinach pracy trudno zmusić się do jakiejś wydajnej jazdy).
Na ten maraton wyruszyliśmy w składzie: Pani Krystyna, Pan Adam, Andrzej Wytrwał i olbrzymia dla nas niespodzianka… Sławek Bartnik, który obecnie mieszka w Austrii. Sławek to bardzo dobry zawodnik i brakuje nam go w tegorocznych startach na Cyklo. Gdyby startował nasza pozycja w klasyfikacji drużynowej byłaby zapewne dużo korzystniejsza.
To był mój pierwszy Sanok, więc byłam bardzo ciekawa trasy.
Miasto bardzo piękne (udało nam się z Krysią na rozgrzewce trafić na sanocki Rynek. Chciałabym tutaj kiedyś przyjechać na wycieczkę, głownie w celu odwiedzenia Muzeum Historycznego, bo w nim zgromadzone są obrazy Zdzisława Beksińskiego). Byłam do tego maratonu nastawiona pozytywnie. Odpoczęłam w tygodniu (raz tylko wsiadłam na rower), wyspałam się, rower dostał nowe części, pogoda dopisała.
A jednak tego wyścigu do udanych zaliczyć nie mogę. Jechało się ciężko i bez wielkiej woli walki. Trudno o tę walkę kiedy spore fragmenty jedzie się samotnie, a przeciwniczek nie ma w zasięgu wzroku (chociaż jak się okazało ta bezpośrednia daleko mi nie odjechała, to jednak nie mając jej na widoku ciężko było dojechać. Szkoda, bo szansa pewnie była, jak się okazało na mecie dzieliły nas 2 minuty. Można to było nadrobić).
Start bardzo szybki (co niespecjalnie w tym sezonie lubię, kiedyś było to moim atutem, potrafiłam dość mocno mobilizować się podczas takich startów i jechać szybko). Tym razem też się staram, ale jest ciężko. Pilnuję Magdy Piróg i Gośki Budzyńskiej. Przez pierwsze kilometry udaje się. Gośkę wyprzedzam na zjeździe. Potem jednak na prostej ona wyprzedza mnie i już nie mamy okazji spotkać się na trasie.
Przejazd przez skansen to ciekawostka, szkoda, że nie ma czasu popatrzeć. Wjeżdżamy do lasu i zaczynają się problemy. Jest błoto, błoto z gatunku tych bieszczadzkich, lepiące się do wszystkiego. Ot glinka. Wiele osób ma problemy i zaczyna się trochę korkować.
Trasa mocno interwałowa. Podjazdy w większości krótkie, ale jest ich dużo. Zjazdy też krótkie. Niespecjalnie gdzie jest odpocząć. Nie ma długich zjazdów na których można byłoby złapać oddech. Mnie jednak te zjazdy pasują, chociaż śliskie, gliniaste, to dobrze mi się zjeżdża i tutaj mam okazję powyprzedzać trochę.
Niestety na podjazdach jest gorzej. Sporo osób mnie wyprzedza. Kiedyś też było inaczej. Była większa moc na podjazdach. Wychodzi brak przygotowania siłowego w zimie. Co z tego, że na zjazdach jest naprawdę dobrze. Nie da się przejechać maratonu tylko dobrze zjeżdżając.
Początek dystansu jedziemy z Krysią. Krysia narzeka, że kiepsko jej się jedzie, że żołądek w jakimś dziwnym stanie i że trudno jej zdopingować się do walki, ale pomimo tego wiem, że da radę. Wiem też, że w końcu kiedyś mnie wyprzedzi.
W mojej okolicy jedzie też koleżanka ze Strzyżowa (Ola). Jest w „młodszej” kategorii, ale jej obecność „w okolicy” mobilizuje mnie to nieco lepszej jazdy. Tasujemy się na trasie, raz ja z przodu, raz ona. Nieźle sobie radzi w błocie, poza jednym wyjątkiem, kiedy rower jej robi niespodziankę i wpada do rowu. Kolega pomaga jej podnieść rower, Ola się podnosi, upewniamy się czy wszystko ok i jedziemy dalej.
Po wyjeździe na odcinek asfaltowy wszystkie trzy (Krysia, Ola i ja) dojeżdżamy do Jacka z Krynicy i jego kolegi. Kolega Jacka mówi:
patrz Jacek jakie szczęście, trzy kobiety z nami jadą.
Jest wesoło. Jacek opowiada jak podczas któregoś maratonu kolega na trasie dopingował go mówiąc:
„Jacek 8 kobiet cię wyprzedziło w tym jedna z nadwagą”.
Długo jedziemy razem. Panowie raz tyłu, raz z przodu. Na którymś z podjazdów panowie idą, ja jadę za nimi. Kolega Jacka mówi: Jacek przepuść koleżankę.
Jacek mówi: aaa ok.. koleżanka idzie.
Kolega: nie idzie, tylko jedzie. Nie wstyd ci?
Jacek: nie. Fajnie jest.
I tak sobie jedziemy większość trasy razem. Panowie „w okolicy” mobilizują mnie do lepszej jazdy, bo dziewczyny mi trochę odjechały. Widzę je na długim podejściu łąką. Dostrzegam nawet Gośkę Budzyńską. Jest blisko, ale ja jednak nie daję rady zwiększyć swojej prędkości na tym podejściu. Jak zwykle podejścia to moja pięta achillesowa. Sporo tracę, a to jest wyjątkowo długie, dodatkowo dogrzewa na nim słońce. Dochodzi mnie Jacek z kolegą. Kolega mówi: i znowu mamy koleżankę.
Ja mówię: bo szybciej chodzicie.
Potem mamy bufet, na bufecie zbieram się szybciej niż oni i zaczynam podjazd. Podjazd za jakiś czas zamienia się w podejście i słyszę za sobą kolegę Jacka. - Jacek opłacało się siedzieć w krzaczorach, koleżanka znowu przed nami.
Wyprzedzają mnie. Zaczyna się jednak techniczny kawałek i mam nadzieję, że tutaj trochę zyskam. Stromy, śliski zjazd. Jadę. Widzę, że Jacek się przewraca, kolega też ma problemy, a mnie udaje się zjechać i to jest ostatnie moje spotkanie z Panami na trasie. Martwiłam się trochę, że Jackowi coś się stało, ale kiedy później sprawdzam wyniki na mecie, widzę, że dojechali, więc ok. Gdzieś tam po drodze mam okazję być świadkiem niezwykle malowniczego lądowania starszego Pana w kałuży. Chyba bardziej malowniczego niż Miłosza w Polańczyku. Zatrzymuje się, upewniam się, że wszystko jest w porządku i jadę dalej.
Końcówka trasa jest dość wymagająca technicznie (fajny tor , podobno dh). Zjeżdżanie idzie dość sprawnie, jedynie w jednym momencie schodzę i to był błąd bo chyba byłoby łatwiej zjechać. Schodzenie jest bardzo ciężkie, buty się ślizgają i mam problemy z zejściem prawie takie jak kiedyś w Krynicy, kiedy schodziłam z Góry Parkowej i rower mnie wyprzedzał a Goprowcy mówili : po co wam te rowery dziewczyny, przeszkadzają wam (bo ten zjazd schodziłyśmy razem z Mambą).
Jestem zmęczona, wypatruję już mety z utęsknieniem. Końcówka trasy wzdłuż Sanu (bliska memu sercu rzeka, kiedyś każde wakacje spędzałam u babci w Rudniku nad Sanem). Dość kiepsko oznaczona ta końcówka i mam wątpliwości czy dobrze jadę. Wyprzedzam jednego pana i przed sobą widzę dziewczynę. Jest jednak sporo metrów przede mną, myślę sobie że może uda mi się powalczyć na ostatnich fragmentach trasy. Niestety po wjeździe na błonia nie mogę się wpiąć w pedały (zabłocone pedały i bloki zapchane), kiedy w końcu mi się udaje, zaczynam jechać mocniej. Niestety meta już tuż, tuż i przyjeżdżam 3 sekundy po koleżance. Wynik czasowo kiepski. Na mecie trochę jestem zła na siebie, kiedy okazuje się, że Gośka była blisko i można było zawalczyć o lepszą pozycję. Jechało nas w kategorii tym razem tylko 5 i byłam 5, więc nie mogę być z siebie zadowolona. W open kobiet udało mi się też wyprzedzić tylko jedną dziewczynę, przegrałam też z Olą ze Strzyżowa, nieznacznie ale jednak, w Wierchomli przyjechałam na metę sporo minut przed nią. Trudno więc zaliczyć ten start do udanych, ale nie czułam tego dnia mocy i ciężko też się było zmusić do walki.
Teraz dwa tygodnie przerwy, więc być może w Dukli będzie lepiej. Postaram się odpocząć i na ten wyjątkowy start zmobilizować się bardziej. „Wyjątkowy” ponieważ ostatni w Cyklo w tym roku, wyjątkowy bo jeszcze spróbuję powalczyć o jak najlepszą pozycję w generalce ( będzie ciężko i chociaż na razie jestem 4, to wszystko wskazuje na to, że mogę spać nawet na 6 pozycję, jeśli koleżanki zaliczą obowiązkowe 6 startów) i wyjątkowy z jeszcze jednego powodu, ale tego zdradzać na razie nie będę.
Chcę jeszcze zaakcentować , że Pani Krystyna zaliczyła generalkę i oczywiście wygrała ją na giga, bo jedynie ona wśród kobiet była na tyle odważna, żeby cały sezon jeździć dystans giga. Myślę, że tarnowskie środowisko kolarskie powinno być dumne, że to kobieta „od nas”.
Sławek Bartnik zaliczył doskonały występ (3 m w M4 na mega). Gdyby on miał czas na trenowanie tak jak w ubiegłych latach to pewnie nie miałby sobie równych. Jestem dumna, że mam taką koleżankę i kolegę w GTA.
Należą się też duże podziękowania dla JUSTYNY (kto jeździ w CYKLO wie o kim pisze), które niezmiennie wspaniale dopinguje zawodników na trasie Cyklo. Ja tego nie widziałam, chociaż akurat też byłam w tym momencie blisko Justyny (opowiadała mi o wszystkim Krysia, która jechała kilka metrów przede mną). Jeden z zawodników przejeżdżając obok Justyny, wyjął z kieszonki koszulkę z napisem Najlepszy kibic. Super gest. Należało się to Justynie.
Najlepszy kibic Cyklokarpat © lemuriza1972
A trasa? Urozmaicona, fajna, mało asfaltu. Piękny widok na góry w pewnym momencie. Błoto trasę znacznie „uatrakcyjniło”, bo technicznie niespecjalnie trudna.
Przewyższenie znacznie mniejsze niż w Wierchomli, ale przez „rodzaj” nawierzchni chyba nieco bardziej wymagająca kondycyjnie.
Organizacja świetna, uścisk dłoni na podium Marcina Karczyńskiego (jednego z najlepszych zawodników w historii polskiego mtb) bezcenny.
Sanocki Rynek © lemuriza1972
Pani Krystyna na sanockiej uliczce © lemuriza1972
Miałyśmy nadzieję, że nie miejsce Sławka Bartnika będzie lepsze i było.
Taki napis nas przywitał na sanockim Rynku © lemuriza1972
Wc dedykowane MTB © lemuriza1972
Start maratonu w Sanoku © lemuriza1972
Nasz zagraniczny transfer czyli niezawodny Sławek Bartnik © lemuriza1972
Andrzej Italiano:) © lemuriza1972
Pani Krystyna i ja za nią © lemuriza1972
Na trasie © lemuriza1972
Andrzej w brawurowym przejeździe przez potok:) © lemuriza1972
Po wyścigu © lemuriza1972
Sławek na podium © lemuriza1972
Pani Krystyna na podium © lemuriza1972
- DST 40.00km
- Teren 36.00km
- Czas 03:19
- VAVG 12.06km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 23 sierpnia 2014
Sanok przejechany
Generalka w Cyklo, już zrobiona ( W Wierchomli), ale miejsce w niej nadal jest niewiadomą. Wszystko rozstrzygnie się podczas ostatniego startu.
Chociaż raczej na lepsze miejsce niż 5 nie mam co liczyć, a i o to miejsce będzie trudno i trzeba będzie zawalczyć.
Dzisiejszego występu za udany uznać nie mogę. Cóż... jakoś tak ciężko pod górę się wjeżdżało, ale to raczej reguła w tym roku. Na zjazdach było bardzo ok (pomimo tego, że część z nich była gliniasto-śliska) i tutaj mogę być zadowolona, ale maraton to niestety nie tylko zjazdy i jak nie ma mocy na podjazdach, to trudno marzyć o dobrych czasach. Objechały mnie dzisiaj prawie wszystkie dziewczyny (inna sprawa, że dzisiaj nie startowało nas wiele, zwłaszcza w mojej kategorii, ale nie zmienia to tego, że to jest fakt, że przyjechałam przedostatnia open wśród kobiet).
Martwi mnie ten brak mocy, bo we wrzesniu czeka mnie Piwniczna (ostatni start aby mieć zaliczoną generalkę w MTB Marathon) i ciężko mi sobie po dzisiejszym starcie wyobrazić moje podjeżdżanie w Piwnicznej, gdzie trzeba będzie podjechać prawie dwa razy tyle co dzisiaj.
No, ale może jakoś sobie poradzę. Dałam radę w ub roku przy makabrycznej pogodzie i braku klocków, to może i w tym sezonie jakoś się uda. Byłoby fajnie, bo jeszcze w żadnym sezonie nie zaliczyłam dwóch generalek.
Dzisiejsza trasa była dość wymagająca kondycyjnie, ciężko się kręciło na gliniastym w wielu miejscach podłożu, ale to taka specyfika tych terenów i można się było tego spodziewać. Może też dlatego dzisiaj była taka słaba frekwencja.
Bardzo mało osób na mega, bo na giga tradycyjnie bardzo mało.
11 wyścig w tym sezonie i czuję już to w nogach.
Jeszcze dwa (jeśli skończę Piwniczną, to w Istebnej raczej już nie wystartuję i pojadę tam wyłącznie w celach towarzyskich, aby pożegnać sezon wspólnie z drużyną).
Czuję się już zmęczona, a Istebną już jechałam dwa razy, więc mogę sobie odpuścić.
Trochę szkoda, bo to już chyba ostatni wyścig u GG (ale naprawdę czuję już solidne zmęczenie). W przyszłym roku ten cykl ma zniknąć (tak się już coraz głośniej mówi). Wielka szkoda, bo jak powiedział Sławek Bartnik ten cykl bardzo pozytywnie wyróżniał się w Europie jeśli chodzi o skalę trudności tras (podobno nie ma w Europie cyklu oferującego takie trasy). Nie wiem, bo nie miałam okazji jechać żadnego maratonu poza Polską, ale skoro tak mówi Sławek, to chyba wie co mówi.
Chociaż raczej na lepsze miejsce niż 5 nie mam co liczyć, a i o to miejsce będzie trudno i trzeba będzie zawalczyć.
Dzisiejszego występu za udany uznać nie mogę. Cóż... jakoś tak ciężko pod górę się wjeżdżało, ale to raczej reguła w tym roku. Na zjazdach było bardzo ok (pomimo tego, że część z nich była gliniasto-śliska) i tutaj mogę być zadowolona, ale maraton to niestety nie tylko zjazdy i jak nie ma mocy na podjazdach, to trudno marzyć o dobrych czasach. Objechały mnie dzisiaj prawie wszystkie dziewczyny (inna sprawa, że dzisiaj nie startowało nas wiele, zwłaszcza w mojej kategorii, ale nie zmienia to tego, że to jest fakt, że przyjechałam przedostatnia open wśród kobiet).
Martwi mnie ten brak mocy, bo we wrzesniu czeka mnie Piwniczna (ostatni start aby mieć zaliczoną generalkę w MTB Marathon) i ciężko mi sobie po dzisiejszym starcie wyobrazić moje podjeżdżanie w Piwnicznej, gdzie trzeba będzie podjechać prawie dwa razy tyle co dzisiaj.
No, ale może jakoś sobie poradzę. Dałam radę w ub roku przy makabrycznej pogodzie i braku klocków, to może i w tym sezonie jakoś się uda. Byłoby fajnie, bo jeszcze w żadnym sezonie nie zaliczyłam dwóch generalek.
Dzisiejsza trasa była dość wymagająca kondycyjnie, ciężko się kręciło na gliniastym w wielu miejscach podłożu, ale to taka specyfika tych terenów i można się było tego spodziewać. Może też dlatego dzisiaj była taka słaba frekwencja.
Bardzo mało osób na mega, bo na giga tradycyjnie bardzo mało.
11 wyścig w tym sezonie i czuję już to w nogach.
Jeszcze dwa (jeśli skończę Piwniczną, to w Istebnej raczej już nie wystartuję i pojadę tam wyłącznie w celach towarzyskich, aby pożegnać sezon wspólnie z drużyną).
Czuję się już zmęczona, a Istebną już jechałam dwa razy, więc mogę sobie odpuścić.
Trochę szkoda, bo to już chyba ostatni wyścig u GG (ale naprawdę czuję już solidne zmęczenie). W przyszłym roku ten cykl ma zniknąć (tak się już coraz głośniej mówi). Wielka szkoda, bo jak powiedział Sławek Bartnik ten cykl bardzo pozytywnie wyróżniał się w Europie jeśli chodzi o skalę trudności tras (podobno nie ma w Europie cyklu oferującego takie trasy). Nie wiem, bo nie miałam okazji jechać żadnego maratonu poza Polską, ale skoro tak mówi Sławek, to chyba wie co mówi.
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 20 sierpnia 2014
Próba
Z dedykacją dla niektórych chłopaków. Grunt to dystans:).
Przygotowania © lemuriza1972
Z Panią Krystyną © lemuriza1972
Przed startem © lemuriza1972
Na starcie © lemuriza1972
Gomolątko na podium © lemuriza1972
Dekoracja © lemuriza1972
Z Gomolątkiem:) © lemuriza1972
Dwa dni bez roweru. Nie tęskniłam.
Dzisiaj dalej nie tęskniłam (czasem dobrze jest odpocząć nawet od tego co się bardzo lubi), ale trzeba było wyjechać, bo wczoraj KTM dostał nowe tarcze, nową kasetę, łańcuch, suport (w kolejce jeszcze stery do zamontowania, no i szprycha), więc trzeba było to wszystko wypróbować. Ani jutro, ani pojutrze czasu nie będzie, a w sobotę kolejny start, więc była dzisiaj konieczność.
Ale jak już wyjechałam to pomyślałam, żę jednak dobrze, że była ta konieczność. Było przyjemnie. Fajna temperatura, a mnie kręciło się lekko, jakby z nową jakością i tylko nie wiem czy zasługa to tych wszystkich nowości w KTM-ie, czy też nogi odpoczęły, ja odpoczęłam (ale tylko od roweru, bo na odpoczynek i regenerację za bardzo czasu nie było niestety).
Pojechałam na Marcinkę, zjechałam w dół kilka kilometrów, podjechałam z powrotem. Wjeżdżając spotkałam Jacka Topora (chwila rozmowy i musieliśmy jechać każde w swoją stronę bo komary gryzły niemiłosiernie, Jacek nie miał czegoś przy sobie, ale prosił żebym nikomu nie mówiła:)). Kiedy wracałam z naprzeciwka, zza zakrętu wyłonił się pan Adam. Nie zatrzymałam się bo akurat luźny szuter był i nagłe hamowanie mogłoby się źle skończyć. Powiedziałam tylko do Adama ze złośliwym uśmieszkiem: ha.. do góry!!!
Z minutową stratą do pana Adama jechała kobieta. Nie było to pani Krystyna bynajmniej. Pani Krystyna aż na taką stratę by sobie nie pozwoliła.
Za chwilę dojechał do mnie Pan Adam (zjechał z góry) oznajmiając, ze złapał kapcia i jedzie do domu. No to się załapałam z nim i pojechaliśmy obwodnicą. Pan Adam wyraźnie miał dość mojego towarzystwa, bo zgubić mnie chciał (tak to wyglądało:)). Nie dałam się jednak.:).KTM wypróbowany, przejażdżka fajna, nawet nieźle się podjeżdżało. A na koniec jeszcze kilka zdjęć z Wierchomli.
:
Dzisiaj dalej nie tęskniłam (czasem dobrze jest odpocząć nawet od tego co się bardzo lubi), ale trzeba było wyjechać, bo wczoraj KTM dostał nowe tarcze, nową kasetę, łańcuch, suport (w kolejce jeszcze stery do zamontowania, no i szprycha), więc trzeba było to wszystko wypróbować. Ani jutro, ani pojutrze czasu nie będzie, a w sobotę kolejny start, więc była dzisiaj konieczność.
Ale jak już wyjechałam to pomyślałam, żę jednak dobrze, że była ta konieczność. Było przyjemnie. Fajna temperatura, a mnie kręciło się lekko, jakby z nową jakością i tylko nie wiem czy zasługa to tych wszystkich nowości w KTM-ie, czy też nogi odpoczęły, ja odpoczęłam (ale tylko od roweru, bo na odpoczynek i regenerację za bardzo czasu nie było niestety).
Pojechałam na Marcinkę, zjechałam w dół kilka kilometrów, podjechałam z powrotem. Wjeżdżając spotkałam Jacka Topora (chwila rozmowy i musieliśmy jechać każde w swoją stronę bo komary gryzły niemiłosiernie, Jacek nie miał czegoś przy sobie, ale prosił żebym nikomu nie mówiła:)). Kiedy wracałam z naprzeciwka, zza zakrętu wyłonił się pan Adam. Nie zatrzymałam się bo akurat luźny szuter był i nagłe hamowanie mogłoby się źle skończyć. Powiedziałam tylko do Adama ze złośliwym uśmieszkiem: ha.. do góry!!!
Z minutową stratą do pana Adama jechała kobieta. Nie było to pani Krystyna bynajmniej. Pani Krystyna aż na taką stratę by sobie nie pozwoliła.
Za chwilę dojechał do mnie Pan Adam (zjechał z góry) oznajmiając, ze złapał kapcia i jedzie do domu. No to się załapałam z nim i pojechaliśmy obwodnicą. Pan Adam wyraźnie miał dość mojego towarzystwa, bo zgubić mnie chciał (tak to wyglądało:)). Nie dałam się jednak.:).KTM wypróbowany, przejażdżka fajna, nawet nieźle się podjeżdżało. A na koniec jeszcze kilka zdjęć z Wierchomli.
Przygotowania © lemuriza1972
Z Panią Krystyną © lemuriza1972
Przed startem © lemuriza1972
Na starcie © lemuriza1972
Gomolątko na podium © lemuriza1972
Dekoracja © lemuriza1972
Z Gomolątkiem:) © lemuriza1972
- DST 32.00km
- Teren 4.00km
- Czas 01:28
- VAVG 21.82km/h
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 18 sierpnia 2014
Wierchomla by Gomola Trans Airco
To był gomolowy dzień na Cyklokarpatach, a będzie jeszcze bardziej gomolowo:).
Póki co przedstawiam bohaterów maratonu w Wierchomli:
Agnieszka Sobczak - dystrybutor Michałków © lemuriza1972
Andrzej (Italiano) Wytrwał © lemuriza1972
Krystyna Maciaszek - skandalistka z Cyklokarpat © lemuriza1972
Marcin - Złociutki- Czajka © lemuriza1972
Przemek Knap (budzący śpiące królewny jadące przed nim) © lemuriza1972
Wojtek Markiewka - Dr Chaos © lemuriza1972
Jacek Gil - GILU © lemuriza1972
W każdej drużynie musi być ktoś kto może nie jeździ super dobrze, ale za to skutecznie odstrasza przeciwników.
Iza - gomolowy strach na wróble:) © lemuriza1972
Maraton nr 52 Cyklokarpaty Wierchomla
Miejsce : kategoria 2/6
Kobiety Open: 4/12
Przewyższenie 1600m, km 43.
Przejechałam ten maraton bez snu i bez.. szprychy. No i dało się.
Na Wierchomlę czekałam z utęsknieniem. Dlaczego? Bo po pierwsze nie ukończyłam jej w ubiegłym roku, po drugie jedyna edycja Cyklo w Beskidzie Sądeckim, więc byłam ciekawa czy wreszcie będzie górska trasa, po trzecie :na tę edycja miała zjechać większa grupa pod wezwaniem GOMOLA TRANS AIRCO, po czwarte: ukochany, przydomowy Beskid Sądecki.
No niestety, w noc poprzedzającą maraton nie mogłam zasnąć. Bynajmniej to nie był stres. Stres przeżywałam w tym roku przed Złotym Stokiem i przed Karpaczem. Teraz było spokojnie, a jednak sen nie nadchodził. Godzina 1 w nocy, godzina 2, godzina 3. Kiedy nadeszła godzina 3 myślałam, ze się rozpłaczę i pomyślałam: no nie pojadę, bo przecież to nie ma sensu…
Godzina 6.00 budzik zadzwonił, wstałam na trzęsących się nogach. Totalne zamulenie.
Do auta wzięłam poduszkę, próbowałam zasnąć.. nic z tego. Dwie kawy też nie pomogły. Nawet nie miałam siły się rozgrzewać. Monia Podos jak mnie zobaczyła, powiedziała: wyglądasz jakbyś dopiero wstała…
Niewiele się pomyliła.. 2,5 godziny spania to zdecydowanie za mało jak na spanie przedstartowe. Czułam się po prostu okropnie. Przed żadnym startem w tym sezonie nie czułam się aż tak źle.
Początek wyścigu był szybki, delikatnie w dół. Doganiam Krysię, Agę Sobczak .. rozmawiają sobie. Krótka reprymenda (no bo co to za rozmowy:)) i dojeżdżam do Marcina (też reprymenda no bo co on robi w tej części stawki???).
Aga i on odjeżdżają. My z Krysią zostajemy i chwilę jedziemy razem.
Zaczyna się podjazd. To inny podjazd niż ubiegłoroczny. Znacznie ciekawszy i wymagający większej koncentracji.
Są momenty, kiedy trzeba się dość mocno sprężyć, żeby wyjechać. Jakieś 8 km ciągłego podjeżdżania. W całości wyjeżdżam. Jest mi przyjemnie kiedy przede mną JEDZIE a nie idzie Pani Krystyna, kiedy jadę ja, a wkoło wszyscy idą. Ale podjazd mnie męczy. Gdzieś tam pod koniec podjazdu wyprzedza mnie Przemek Knap i mówi: ale tutaj jest pięknie… super!!!
A ja czuję się fatalnie. Walczę jednak ze swoją niemocą, ze zmęczonym organizmem. Pierwszy żel po 10 km, picie, magnez. Powtarzam sobie: musisz wytrzymać, musisz… jeszcze 32 km i będziesz na mecie i będzie zrobiona generalka. Ale 32 km w górach, to nie jest taka prosta sprawa.
Gdzieś na zjeździe wyprzedza mnie dziewczyna. Mniej więcej poznaję kto to jest (tak mi się wydaje) i jestem zdziwiona, bo ona zwykle jeździ mini. No, ale może tym razem pojechała na mega. Więc włącza mi się sygnał do walki. Przed bufetem widzę.. Gośkę Budzyńską. Myślę sobie: co ona tutaj robi??? Dopiero tutaj?
Jest zjazd, w locie chwytam kubek z izo i pędzę na dół. Gośka nie zjeżdża dobrze, więc to moja szansa. Zjazd jest szybki, szutrowy. Nawet bardzo szybki. Jadę szybko i cały czas tasujemy się z dziewczyną z Sowa sport. Raz ona na przodzie, raz ja. Chyba trochę lepiej idzie mi to zjeżdżanie. W końcu ona zostaje z tyłu. Zjeżdżamy do asfaltu…już wiem gdzie jestem.
Dziewczyna do mnie dojeżdża, mocno ciśnie i już wiem co jest grane. Ona kończy jazdę, jedzie do mety bo jechała mini, a ja do góry na 5 kilometrowy podjazd pod Bacówkę na Wierchomli. Nudny to i mozolny podjazd, bez widoków, wszystko zasłaniają drzewa.
Jestem zmęczona. Bardzo zmęczona. Jadę. Walczę ze sobą, bo organizm naprawdę się buntuje. Słyszę za sobą kobiecy głos. Myślę sobie: na nic moja ucieczka, Gośka do mnie dojeżdża. I tak jest. Wyprzedza mnie mówiąc: Cześć.. Krysia… O… to nie Krysia… strój tylko taki sam.
Jedzie do góry. Jest zdecydowanie mocniejsza pod górę. I znowu słyszę za sobą głosy. Wyprzedza mnie Jacek z Krynicy. Myślę sobie: nie mogę się poddać… Ale naprawdę nie dam rady jechać mocniej. Jeszcze stać mnie jeden zryw, wyprzedzam go, potem on mnie i oddala się coraz bardziej. Wiem, że następny podjazd to będzie podejście pod wyciąg, więc moje szanse na dogonienie Jacka są mizerne. On szybko chodzi. W końcu 5-km podjazd kończy się, zatrzymuje się na bufecie i jazda w dół, znowu bardzo szybko, szeroką szutrówką. Mam jeszcze nikłe nadzieje, że dogonię Jacka.
Dojeżdżam do asfaltu (mocno w dół), a tam jakiś turysta krzyczy: „to nie tutaj….tam trzeba było skręcić”. Muszę zawrócić, kilkaset metrów pod górę… nikogo na tym skręcie nie było, kto pokazywałby drogę, jedynie strzałka namalowana na asfalcie. Trudno ją zauważyć jak się jedzie z góry 60 km/h. Patrzę do góry i widzę ścianę… ścianę usłaną kamieniami. Jadę, ale szybko schodzę z roweru. Zaczyna się gehenna. Nie wiem ile trwało to podchodzenie, ale dla mnie zdecydowanie za długo. Okropnie kiepsko podchodzę. Do tego mój rower waży jakieś 11,5 kg. To jest sporo. Nie jest to karbonowa maszyna, którą lżej pchać pod górę.
Czuję się potwornie wyczerpana. W dodatku kiedy się odwracam, widzę jaskrawe ubranko JMP. Jestem pewna, że to koleżanka z kategorii, która na poprzednim maratonie była na 4 miejscu, tuż przede mną. Jestem załamana. Myślałam, że sporo jej odjechałam. Myślę sobie: Iza, daj coś jeszcze z siebie… spróbuj. Idę, ale próbuję iść coraz szybciej chociaż organizm krzyczy: nie….!!! Myślę sobie: zaraz mnie wyprzedzi i stracę 3 miejsce (bo tak na oko liczę, że w tej chwili mam 3, skoro przede mną Gośka). Ale idę, idę.. a ona mnie nie wyprzedza. Podpych jest sakramencko długi. Nie wiem ile to było kilometrów, ale co najmniej dwa na pewno. Stromo i kamienie, po których w kolarskich butach chodzi się fatalnie. Jestem totalnie wyczerpana. Czuję , że zaraz będą skurcze w łydkach.
W końcu można wsiąść na rower. Jadę kawałek. Mijam jakichś turystów, jeden z nich mówi do mnie: teraz będzie bardzo stromo pod górę jakieś 500 m. Myślę sobie: znowu pod górę???? Jest… Stromo i mega błotniście (w ogóle było sporo błota na tym wyścigu). Nawet nie próbuję jechać. Idę. I wtedy mija mnie koleżanka z JMP. Rzuca : Cześć…odpowiadam: cześć…(ale jestem zła, to jest 36 km.. do mety już niedaleko, a ona wyprzedza mnie właśnie teraz). Ale myślę sobie: ok, to jeszcze nie koniec, ma przecież być na koniec trudny zjazd, zobaczymy. I trzymam się jej. Raz jedziemy, raz idziemy… jest dużo błota i powalone drzewa.
Nie wszędzie da się jechać. Raz ona z przodu, raz ja. Nie najgorzej jej idzie w tym błocie. Psychicznie to ciężka sprawa, tak łeb w łeb jechać. Momentami jedziemy albo idziemy obok siebie. W końcu wyjeżdżamy z lasu….i przed nami widzę Gośkę Budzyńską, mówią coś do siebie: narzekają na błoto, a ja sobie myślę: Iza, teraz twoja szansa (bo zaczyna się zjazd łąką, one jadą wolno). Wyprzedzam. Koleżanka z JMP trzyma się za mną, ale tylko do momentu kiedy zaczyna się naprawdę trudny fragment zjazdu. Fragment, którego nie powstydziłby się trasy mtb Marathonu. Jest bardzo mokro i kamieniście i stromo. Jadę. Jest trudno, ale jadę, bo wiem, że to moja jedyna szansa. Jeśli uda mi się uzyskać przewagę na tym zjeździe, to do mety będzie już chyba niedaleko. Może się uda. Ale jest ciężko, zjazd jest trudny. Muszę trochę się przespacerować. Akurat tam gdzie stoi z aparatem Tomek. Krzyczę: tylko żadnych zdjęć jak idę.. Pytam Tomka (jestem w strasznym ucieczkowym amoku): gdzie one są? Tomek: ale kto? Ja: no one..
Odwracam się. Nie widzę dziewczyn. Mówię do Tomka: muszę jechać, muszę jechać.. żeby im uciec muszę jechać… Wsiadam na rower i jadę… ciężko jest, ale widzę końcówkę. Potem kładka, szybko przez kładkę i zaczyna się asfalt. Nie wiem jak daleko jeszcze do mety (było ok 1 km), nogi strasznie ciężkie.. strasznie…pedałuję jak mogę najmocniej, ale chcę mi się już krzyczeć, płakać.. nie mogę.. chcę, ale nie mogę… nie da się mocniej. Odwracam się. Dziewczyn nie ma. Myślę sobie: jak mnie dojdą tuż przed metą, chyba się rozpłaczę…
Przejeżdżam przez mostek… zaczyna się delikatnie pod górę… Ile jeszcze? Nie mogę już… I wtedy łapie mnie potężny skurcz. Jaki ból!!! Jak ja dojadę do tej mety? – myślę.
Ale pedałuję, nie ma innego wyjścia. Trzeba walczyć. Po prostu trzeba. Przejeżdżam koło namiotu BB Oshee Team.. a więc już jest bardzo niedaleko. Wszystko mnie boli… Jeszcze 200 m, odwracam się, dziewczyn nie ma… patrzę na kreskę.. myślę: chcę już tam być..
Wjeżdżam.. kładę się na kierownicy… za chwilę odjeżdżam kawałek… i ….. nie pamiętam kiedy tak się cieszyłam… nie pamiętam.. chce mi się płakać ze szczęścia… Bo ile sił mnie kosztował ten maraton, wiem tylko ja. To nie był dobry dzień na jazdę, to nie był dobry dzień na walkę, a jednak walczyłam. Sms.. a w nim : miejsce 2 w kategorii, kobiety open 4.
Jakie to piękne! Szczęście, szczęście, szczęście! Trudno to opisać słowami. Dla takich chwil na mecie warto się tak męczyć.
Jak poszło reszcie gomolaków, dowiecie się ze zdjęć, a ja jeszcze tylko słówko o trasie.
Oczywiście w Beskidzie Sądeckim można zrobić zdecydowanie lepszą trasę, to pokazała chociażby Krynica w mtb marathonie, ale nie narzekam, bo to i tak moim zdaniem biorąc pod uwagę cyklokarpackie trasy,to zdecydowanie najlepsza trasa. Śladowa ilość asfaltu, naprawdę trudny zjazd (szkoda, że tylko jeden, ale żaden z dotychczasowych maratonów na Cyklo, które jechałam nie miał takiego). Kondycyjnie trasa też wyczerpująca. Oczywiście nie ma jej co porównywać do tras mtb marathonu, nie ta liga jeśli chodzi o stopień trudności. Ale ja mam nadzieję, że Grzesiek Prucnal i spółka będą podnosić poprzeczkę. Jeśli w przyszłym roku mtb marathon nie wystartuje (a wszystko na to wskazuje), to chcąc przyciągnąć zawodników tego cyklu, trzeba będzie uczynić trasy trudniejszymi. Jest o czym myśleć w zimie.
Jest ekipa... Załoga G (jak Gomola) i reszta świata © lemuriza1972
od lewej: Tomek, Andrzej, Marcin, Krysia, ja, Tosiek, Aśka.
I jeszcze raz Załoga G © lemuriza1972
" Byleby tylko nie zasnąć po drodze..." © lemuriza1972
Jak nie dwie głowy, to dwie ręce © lemuriza1972
( dwie ręce, po mojej prawicy).
Zjeżdżamy © lemuriza1972
Keep smiling:) © lemuriza1972
Gomola - dominator (ki) © lemuriza1972
Gomolątko wreszcie się doczekało.....
Chłopaki na podium © lemuriza1972
Dekoracja © lemuriza1972
( te deseczki w ramach nagrody to takie sobieeeee..... miny zawodniczek mówią wiele, zwłaszcza Gośki)
Wjazd na metę trzeba mieć odpowiedni © lemuriza1972
Czasem się płacze © lemuriza1972
( ze szczęścia tym razem)
Póki co przedstawiam bohaterów maratonu w Wierchomli:
Agnieszka Sobczak - dystrybutor Michałków © lemuriza1972
Andrzej (Italiano) Wytrwał © lemuriza1972
Krystyna Maciaszek - skandalistka z Cyklokarpat © lemuriza1972
Marcin - Złociutki- Czajka © lemuriza1972
Przemek Knap (budzący śpiące królewny jadące przed nim) © lemuriza1972
Wojtek Markiewka - Dr Chaos © lemuriza1972
Jacek Gil - GILU © lemuriza1972
W każdej drużynie musi być ktoś kto może nie jeździ super dobrze, ale za to skutecznie odstrasza przeciwników.
Iza - gomolowy strach na wróble:) © lemuriza1972
Maraton nr 52 Cyklokarpaty Wierchomla
Miejsce : kategoria 2/6
Kobiety Open: 4/12
Przewyższenie 1600m, km 43.
Przejechałam ten maraton bez snu i bez.. szprychy. No i dało się.
Na Wierchomlę czekałam z utęsknieniem. Dlaczego? Bo po pierwsze nie ukończyłam jej w ubiegłym roku, po drugie jedyna edycja Cyklo w Beskidzie Sądeckim, więc byłam ciekawa czy wreszcie będzie górska trasa, po trzecie :na tę edycja miała zjechać większa grupa pod wezwaniem GOMOLA TRANS AIRCO, po czwarte: ukochany, przydomowy Beskid Sądecki.
No niestety, w noc poprzedzającą maraton nie mogłam zasnąć. Bynajmniej to nie był stres. Stres przeżywałam w tym roku przed Złotym Stokiem i przed Karpaczem. Teraz było spokojnie, a jednak sen nie nadchodził. Godzina 1 w nocy, godzina 2, godzina 3. Kiedy nadeszła godzina 3 myślałam, ze się rozpłaczę i pomyślałam: no nie pojadę, bo przecież to nie ma sensu…
Godzina 6.00 budzik zadzwonił, wstałam na trzęsących się nogach. Totalne zamulenie.
Do auta wzięłam poduszkę, próbowałam zasnąć.. nic z tego. Dwie kawy też nie pomogły. Nawet nie miałam siły się rozgrzewać. Monia Podos jak mnie zobaczyła, powiedziała: wyglądasz jakbyś dopiero wstała…
Niewiele się pomyliła.. 2,5 godziny spania to zdecydowanie za mało jak na spanie przedstartowe. Czułam się po prostu okropnie. Przed żadnym startem w tym sezonie nie czułam się aż tak źle.
Początek wyścigu był szybki, delikatnie w dół. Doganiam Krysię, Agę Sobczak .. rozmawiają sobie. Krótka reprymenda (no bo co to za rozmowy:)) i dojeżdżam do Marcina (też reprymenda no bo co on robi w tej części stawki???).
Aga i on odjeżdżają. My z Krysią zostajemy i chwilę jedziemy razem.
Zaczyna się podjazd. To inny podjazd niż ubiegłoroczny. Znacznie ciekawszy i wymagający większej koncentracji.
Są momenty, kiedy trzeba się dość mocno sprężyć, żeby wyjechać. Jakieś 8 km ciągłego podjeżdżania. W całości wyjeżdżam. Jest mi przyjemnie kiedy przede mną JEDZIE a nie idzie Pani Krystyna, kiedy jadę ja, a wkoło wszyscy idą. Ale podjazd mnie męczy. Gdzieś tam pod koniec podjazdu wyprzedza mnie Przemek Knap i mówi: ale tutaj jest pięknie… super!!!
A ja czuję się fatalnie. Walczę jednak ze swoją niemocą, ze zmęczonym organizmem. Pierwszy żel po 10 km, picie, magnez. Powtarzam sobie: musisz wytrzymać, musisz… jeszcze 32 km i będziesz na mecie i będzie zrobiona generalka. Ale 32 km w górach, to nie jest taka prosta sprawa.
Gdzieś na zjeździe wyprzedza mnie dziewczyna. Mniej więcej poznaję kto to jest (tak mi się wydaje) i jestem zdziwiona, bo ona zwykle jeździ mini. No, ale może tym razem pojechała na mega. Więc włącza mi się sygnał do walki. Przed bufetem widzę.. Gośkę Budzyńską. Myślę sobie: co ona tutaj robi??? Dopiero tutaj?
Jest zjazd, w locie chwytam kubek z izo i pędzę na dół. Gośka nie zjeżdża dobrze, więc to moja szansa. Zjazd jest szybki, szutrowy. Nawet bardzo szybki. Jadę szybko i cały czas tasujemy się z dziewczyną z Sowa sport. Raz ona na przodzie, raz ja. Chyba trochę lepiej idzie mi to zjeżdżanie. W końcu ona zostaje z tyłu. Zjeżdżamy do asfaltu…już wiem gdzie jestem.
Dziewczyna do mnie dojeżdża, mocno ciśnie i już wiem co jest grane. Ona kończy jazdę, jedzie do mety bo jechała mini, a ja do góry na 5 kilometrowy podjazd pod Bacówkę na Wierchomli. Nudny to i mozolny podjazd, bez widoków, wszystko zasłaniają drzewa.
Jestem zmęczona. Bardzo zmęczona. Jadę. Walczę ze sobą, bo organizm naprawdę się buntuje. Słyszę za sobą kobiecy głos. Myślę sobie: na nic moja ucieczka, Gośka do mnie dojeżdża. I tak jest. Wyprzedza mnie mówiąc: Cześć.. Krysia… O… to nie Krysia… strój tylko taki sam.
Jedzie do góry. Jest zdecydowanie mocniejsza pod górę. I znowu słyszę za sobą głosy. Wyprzedza mnie Jacek z Krynicy. Myślę sobie: nie mogę się poddać… Ale naprawdę nie dam rady jechać mocniej. Jeszcze stać mnie jeden zryw, wyprzedzam go, potem on mnie i oddala się coraz bardziej. Wiem, że następny podjazd to będzie podejście pod wyciąg, więc moje szanse na dogonienie Jacka są mizerne. On szybko chodzi. W końcu 5-km podjazd kończy się, zatrzymuje się na bufecie i jazda w dół, znowu bardzo szybko, szeroką szutrówką. Mam jeszcze nikłe nadzieje, że dogonię Jacka.
Dojeżdżam do asfaltu (mocno w dół), a tam jakiś turysta krzyczy: „to nie tutaj….tam trzeba było skręcić”. Muszę zawrócić, kilkaset metrów pod górę… nikogo na tym skręcie nie było, kto pokazywałby drogę, jedynie strzałka namalowana na asfalcie. Trudno ją zauważyć jak się jedzie z góry 60 km/h. Patrzę do góry i widzę ścianę… ścianę usłaną kamieniami. Jadę, ale szybko schodzę z roweru. Zaczyna się gehenna. Nie wiem ile trwało to podchodzenie, ale dla mnie zdecydowanie za długo. Okropnie kiepsko podchodzę. Do tego mój rower waży jakieś 11,5 kg. To jest sporo. Nie jest to karbonowa maszyna, którą lżej pchać pod górę.
Czuję się potwornie wyczerpana. W dodatku kiedy się odwracam, widzę jaskrawe ubranko JMP. Jestem pewna, że to koleżanka z kategorii, która na poprzednim maratonie była na 4 miejscu, tuż przede mną. Jestem załamana. Myślałam, że sporo jej odjechałam. Myślę sobie: Iza, daj coś jeszcze z siebie… spróbuj. Idę, ale próbuję iść coraz szybciej chociaż organizm krzyczy: nie….!!! Myślę sobie: zaraz mnie wyprzedzi i stracę 3 miejsce (bo tak na oko liczę, że w tej chwili mam 3, skoro przede mną Gośka). Ale idę, idę.. a ona mnie nie wyprzedza. Podpych jest sakramencko długi. Nie wiem ile to było kilometrów, ale co najmniej dwa na pewno. Stromo i kamienie, po których w kolarskich butach chodzi się fatalnie. Jestem totalnie wyczerpana. Czuję , że zaraz będą skurcze w łydkach.
W końcu można wsiąść na rower. Jadę kawałek. Mijam jakichś turystów, jeden z nich mówi do mnie: teraz będzie bardzo stromo pod górę jakieś 500 m. Myślę sobie: znowu pod górę???? Jest… Stromo i mega błotniście (w ogóle było sporo błota na tym wyścigu). Nawet nie próbuję jechać. Idę. I wtedy mija mnie koleżanka z JMP. Rzuca : Cześć…odpowiadam: cześć…(ale jestem zła, to jest 36 km.. do mety już niedaleko, a ona wyprzedza mnie właśnie teraz). Ale myślę sobie: ok, to jeszcze nie koniec, ma przecież być na koniec trudny zjazd, zobaczymy. I trzymam się jej. Raz jedziemy, raz idziemy… jest dużo błota i powalone drzewa.
Nie wszędzie da się jechać. Raz ona z przodu, raz ja. Nie najgorzej jej idzie w tym błocie. Psychicznie to ciężka sprawa, tak łeb w łeb jechać. Momentami jedziemy albo idziemy obok siebie. W końcu wyjeżdżamy z lasu….i przed nami widzę Gośkę Budzyńską, mówią coś do siebie: narzekają na błoto, a ja sobie myślę: Iza, teraz twoja szansa (bo zaczyna się zjazd łąką, one jadą wolno). Wyprzedzam. Koleżanka z JMP trzyma się za mną, ale tylko do momentu kiedy zaczyna się naprawdę trudny fragment zjazdu. Fragment, którego nie powstydziłby się trasy mtb Marathonu. Jest bardzo mokro i kamieniście i stromo. Jadę. Jest trudno, ale jadę, bo wiem, że to moja jedyna szansa. Jeśli uda mi się uzyskać przewagę na tym zjeździe, to do mety będzie już chyba niedaleko. Może się uda. Ale jest ciężko, zjazd jest trudny. Muszę trochę się przespacerować. Akurat tam gdzie stoi z aparatem Tomek. Krzyczę: tylko żadnych zdjęć jak idę.. Pytam Tomka (jestem w strasznym ucieczkowym amoku): gdzie one są? Tomek: ale kto? Ja: no one..
Odwracam się. Nie widzę dziewczyn. Mówię do Tomka: muszę jechać, muszę jechać.. żeby im uciec muszę jechać… Wsiadam na rower i jadę… ciężko jest, ale widzę końcówkę. Potem kładka, szybko przez kładkę i zaczyna się asfalt. Nie wiem jak daleko jeszcze do mety (było ok 1 km), nogi strasznie ciężkie.. strasznie…pedałuję jak mogę najmocniej, ale chcę mi się już krzyczeć, płakać.. nie mogę.. chcę, ale nie mogę… nie da się mocniej. Odwracam się. Dziewczyn nie ma. Myślę sobie: jak mnie dojdą tuż przed metą, chyba się rozpłaczę…
Przejeżdżam przez mostek… zaczyna się delikatnie pod górę… Ile jeszcze? Nie mogę już… I wtedy łapie mnie potężny skurcz. Jaki ból!!! Jak ja dojadę do tej mety? – myślę.
Ale pedałuję, nie ma innego wyjścia. Trzeba walczyć. Po prostu trzeba. Przejeżdżam koło namiotu BB Oshee Team.. a więc już jest bardzo niedaleko. Wszystko mnie boli… Jeszcze 200 m, odwracam się, dziewczyn nie ma… patrzę na kreskę.. myślę: chcę już tam być..
Wjeżdżam.. kładę się na kierownicy… za chwilę odjeżdżam kawałek… i ….. nie pamiętam kiedy tak się cieszyłam… nie pamiętam.. chce mi się płakać ze szczęścia… Bo ile sił mnie kosztował ten maraton, wiem tylko ja. To nie był dobry dzień na jazdę, to nie był dobry dzień na walkę, a jednak walczyłam. Sms.. a w nim : miejsce 2 w kategorii, kobiety open 4.
Jakie to piękne! Szczęście, szczęście, szczęście! Trudno to opisać słowami. Dla takich chwil na mecie warto się tak męczyć.
Jak poszło reszcie gomolaków, dowiecie się ze zdjęć, a ja jeszcze tylko słówko o trasie.
Oczywiście w Beskidzie Sądeckim można zrobić zdecydowanie lepszą trasę, to pokazała chociażby Krynica w mtb marathonie, ale nie narzekam, bo to i tak moim zdaniem biorąc pod uwagę cyklokarpackie trasy,to zdecydowanie najlepsza trasa. Śladowa ilość asfaltu, naprawdę trudny zjazd (szkoda, że tylko jeden, ale żaden z dotychczasowych maratonów na Cyklo, które jechałam nie miał takiego). Kondycyjnie trasa też wyczerpująca. Oczywiście nie ma jej co porównywać do tras mtb marathonu, nie ta liga jeśli chodzi o stopień trudności. Ale ja mam nadzieję, że Grzesiek Prucnal i spółka będą podnosić poprzeczkę. Jeśli w przyszłym roku mtb marathon nie wystartuje (a wszystko na to wskazuje), to chcąc przyciągnąć zawodników tego cyklu, trzeba będzie uczynić trasy trudniejszymi. Jest o czym myśleć w zimie.
Jest ekipa... Załoga G (jak Gomola) i reszta świata © lemuriza1972
od lewej: Tomek, Andrzej, Marcin, Krysia, ja, Tosiek, Aśka.
I jeszcze raz Załoga G © lemuriza1972
" Byleby tylko nie zasnąć po drodze..." © lemuriza1972
Jak nie dwie głowy, to dwie ręce © lemuriza1972
( dwie ręce, po mojej prawicy).
Zjeżdżamy © lemuriza1972
Keep smiling:) © lemuriza1972
Gomola - dominator (ki) © lemuriza1972
Gomolątko wreszcie się doczekało.....
Chłopaki na podium © lemuriza1972
Dekoracja © lemuriza1972
( te deseczki w ramach nagrody to takie sobieeeee..... miny zawodniczek mówią wiele, zwłaszcza Gośki)
Wjazd na metę trzeba mieć odpowiedni © lemuriza1972
Czasem się płacze © lemuriza1972
( ze szczęścia tym razem)
- DST 43.00km
- Teren 40.00km
- Czas 03:48
- VAVG 11.32km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 17 sierpnia 2014
Radość czyli Wierchomla
Wierchomla zaliczona, generalka zaliczona.
Cieszy mnie to ogromnie, ponieważ okoliczności były mocno niesprzyjające, a przejechanie tego maratonu to była wielka walka z własnym organizmem.
Po prostu niestety nie mogłam zasnąć w nocy, poprzednia też krótko przespana. Zasnęłam o 3.30, pobudka o 6, wstałam na trzęsących się nogach (dosłownie tak się czułam).Rozważałam nawet niestartowanie, ale jakoś szkoda mi było – tak bardzo przecież czekałam właśnie na Wierchomlę.
Wynik czasowo może nie jest imponujący, ale miejsce 2 w kategorii ( 4 open jeśli chodzi o kobiety) wywalczyłam sobie na ostatnim zjeździe, co cieszy mnie bardzo. Niestety podjeżdżam znacznie gorzej niż kiedyś, a dzisiaj było mi wyjątkowo ciężko, ale kilka lat temu w życiu bym nie pomyślała, że o moich miejscach będą rozstrzygać zjazdy. Kochani, to jest efekt jazdy w trudniejszych cyklach. To dzisiaj też powiedział Marcin, że te kilka przejechanych u GG maratonów dało mu wiele. Wygląda na to, ze w przyszłym roku niestety nie będzie się już gdzie uczyć.
Ostatniego zjazdu na maratonie w Wierchomli nie powstydziłby się GG. Szkoda, że był tylko jeden taki zjazd.
A teraz wiadomość dla tych, którzy myślą, że moje odlotowe wpisy pojawiają się po spożyciu alkoholu. Ależ skąd! Błąd. To zasługa ziół. Takich np. ziół
Wynik czasowo może nie jest imponujący, ale miejsce 2 w kategorii ( 4 open jeśli chodzi o kobiety) wywalczyłam sobie na ostatnim zjeździe, co cieszy mnie bardzo. Niestety podjeżdżam znacznie gorzej niż kiedyś, a dzisiaj było mi wyjątkowo ciężko, ale kilka lat temu w życiu bym nie pomyślała, że o moich miejscach będą rozstrzygać zjazdy. Kochani, to jest efekt jazdy w trudniejszych cyklach. To dzisiaj też powiedział Marcin, że te kilka przejechanych u GG maratonów dało mu wiele. Wygląda na to, ze w przyszłym roku niestety nie będzie się już gdzie uczyć.
Ostatniego zjazdu na maratonie w Wierchomli nie powstydziłby się GG. Szkoda, że był tylko jeden taki zjazd.
A teraz wiadomość dla tych, którzy myślą, że moje odlotowe wpisy pojawiają się po spożyciu alkoholu. Ależ skąd! Błąd. To zasługa ziół. Takich np. ziół
Zioła © lemuriza1972
( dla niezorientowanych to jest akurat … tymianek, polecam do zup, sosów i mięs)
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 15 sierpnia 2014
"Rylaks"
Wolny dzień.
Wolna wola.
Spanie długie (to lubię, niezbędna sprawa dla każdego człowieka – dobrze się wyspać, a dla kolarza nawet takiego amatora jak ja, to jeszcze bardziej niezbędna sprawa).
Harmonia więc. Harmonia jednak ma to do siebie, że czasem bywa zakłócana, więc wiecznie nie trwa.
Przy spuszczaniu powietrza z opony zauważyłam, że … nie ma szprychy w przednim kole.
Ot niespodzianka… Ale ja wiem kiedy to się stało!
Wtedy kiedy uciekałam przed domniemanym dzikiem. Nigdy nie zdarzyło mi się (a sporo lat już jeżdżę) żeby pękła mi szprycha, ale jednak dźwięk, który usłyszałam podczas jazdy w środę, z tym właśnie mi się skojarzył.
Zbagatelizowałam go jednak bo ważniejsza była ucieczka przed dzikiem (domniemanym oczywiście, bo go nie widziałam, ale za to słyszałam. Nawet jeśli nie był to dzik, to było coś strasznego i czułam się jak bohaterka słynnego przed laty horroru pt Blair Witch Project). No, a potem zapomniałam, na rower nie patrzyłam… do domu bez problemów dojechałam.
No i cóż lekkie zaniepokojenie, bo byłam umówiona z Tomkiem na przejażdżkę, a tutaj szprychy nie ma, a Magnus czeka na nowe części – przymusowy odpoczynek ma.
Tomek obejrzał – powiedział, że jechać się da, no to pojechaliśmy. Spokojnie dzisiaj bardzo, bo przecież maraton w Wierchomli w niedzielę.
Początek jakoś ciężko, wiatr wiał, ale potem lepiej już było i dzisiaj dość fajnie mi się kręciło.
Przyjemna temperatura, więc i przyjemnie się jechało. Fragment wojnickiego maratonu objechaliśmy (z trzema bufetami na trasie).
Pierwszy bufet był w Lesie Milowskim (Tomek banan, ja żel), trochę zdjęć i w drogę. Po wyjeździe z Lasu Milowskiego grasowanie w malinach z pięknymi widokami na górki (drugi bufet).
Trzeci bufet był w Dębinie Zakrzowskiej, taki już bardziej konkretny. Na placu zabaw bardzo osobliwym wypiliśmy tzw mix piwa z lemoniadą i pohuśtaliśmy się trochę na wiszących huśtawkach.
Rylaks (jak mawia Piotr Żyła) pełną gębą. Jak przyjemnie!!!
Aaaa.. zapomniałam, że gwoździem programu było moje spotkanie z matką ziemią na jednym ze zjazdów. Malownicze zapewne to było, lądowanie na szczęście mięciutkie, w błotku. Żadnych uszczerbków ani na zdrowiu, ani na rowerze. Tylko morale podupadło . Wstyd mi było przed Tomkiem, tym bardziej, że mnie chwali, że lepiej zjeżdżam itd., a tu taka wtopa. No cóż… trochę się za bardzo rozpędziłam, zasadzki nie dostrzegłam i przyciąganie ziemskie zadziałało.
Tomek zapytał: cała jesteś?
A ja : tak, tak… rower… Tomek.. patrz na rower czy ok.
A tak swoją drogą to jeszcze muszę napisać o jednej scence rodzajowej ( bo mi się przypomniała), która rozegrała się w sklepie rowerowym w Mielcu, do którego kiedyś zaglądnęłam.
Pytam pana: - Ile kosztuje smar Rohloff?
Pan: a … on jest bardzo drogi..
Ja: wiem, że jest drogi, ale najlepszy.
Pan spojrzał na mnie zdumiony, pomyślałam: czy ja coś nie tak powiedziałam?
Pan: ale mnie pani zaskoczyła!
Ja: dlaczego?
Pan: tyle lat pracuje w sklepie rowerowym, wcześniej w Krakowie pracowałem, nigdy żadna kobieta nie chciała tego smaru, a już żadna nie powiedziała, że jest najlepszy, a rzeczywiście tak jest.
„ No cóż” – pomyślałam – „trafiał pan na nieodpowiednie kobiety”.
I jeszcze pomyślałam: „jak to łatwo zaskoczyć mężczyznę”:).
Dalszy ciąg rylaksu był taki, że w towarzystwie Pani Krystyny, Tomka i Oliwii udałam się do kina na całkiem przyjemny (chociaż przewidywalny bardzo film) pt Podróż na sto stóp.
Można iść… ale niekoniecznie… przyjemnie, czasem śmiesznie ale bez wzlotów. Potem jeszcze pizza w Rycerskiej. Rylaks jak się patrzy:).
Wolna wola.
Spanie długie (to lubię, niezbędna sprawa dla każdego człowieka – dobrze się wyspać, a dla kolarza nawet takiego amatora jak ja, to jeszcze bardziej niezbędna sprawa).
Harmonia więc. Harmonia jednak ma to do siebie, że czasem bywa zakłócana, więc wiecznie nie trwa.
Przy spuszczaniu powietrza z opony zauważyłam, że … nie ma szprychy w przednim kole.
Ot niespodzianka… Ale ja wiem kiedy to się stało!
Wtedy kiedy uciekałam przed domniemanym dzikiem. Nigdy nie zdarzyło mi się (a sporo lat już jeżdżę) żeby pękła mi szprycha, ale jednak dźwięk, który usłyszałam podczas jazdy w środę, z tym właśnie mi się skojarzył.
Zbagatelizowałam go jednak bo ważniejsza była ucieczka przed dzikiem (domniemanym oczywiście, bo go nie widziałam, ale za to słyszałam. Nawet jeśli nie był to dzik, to było coś strasznego i czułam się jak bohaterka słynnego przed laty horroru pt Blair Witch Project). No, a potem zapomniałam, na rower nie patrzyłam… do domu bez problemów dojechałam.
No i cóż lekkie zaniepokojenie, bo byłam umówiona z Tomkiem na przejażdżkę, a tutaj szprychy nie ma, a Magnus czeka na nowe części – przymusowy odpoczynek ma.
Tomek obejrzał – powiedział, że jechać się da, no to pojechaliśmy. Spokojnie dzisiaj bardzo, bo przecież maraton w Wierchomli w niedzielę.
Początek jakoś ciężko, wiatr wiał, ale potem lepiej już było i dzisiaj dość fajnie mi się kręciło.
Przyjemna temperatura, więc i przyjemnie się jechało. Fragment wojnickiego maratonu objechaliśmy (z trzema bufetami na trasie).
Pierwszy bufet był w Lesie Milowskim (Tomek banan, ja żel), trochę zdjęć i w drogę. Po wyjeździe z Lasu Milowskiego grasowanie w malinach z pięknymi widokami na górki (drugi bufet).
Trzeci bufet był w Dębinie Zakrzowskiej, taki już bardziej konkretny. Na placu zabaw bardzo osobliwym wypiliśmy tzw mix piwa z lemoniadą i pohuśtaliśmy się trochę na wiszących huśtawkach.
Rylaks (jak mawia Piotr Żyła) pełną gębą. Jak przyjemnie!!!
Aaaa.. zapomniałam, że gwoździem programu było moje spotkanie z matką ziemią na jednym ze zjazdów. Malownicze zapewne to było, lądowanie na szczęście mięciutkie, w błotku. Żadnych uszczerbków ani na zdrowiu, ani na rowerze. Tylko morale podupadło . Wstyd mi było przed Tomkiem, tym bardziej, że mnie chwali, że lepiej zjeżdżam itd., a tu taka wtopa. No cóż… trochę się za bardzo rozpędziłam, zasadzki nie dostrzegłam i przyciąganie ziemskie zadziałało.
Tomek zapytał: cała jesteś?
A ja : tak, tak… rower… Tomek.. patrz na rower czy ok.
A tak swoją drogą to jeszcze muszę napisać o jednej scence rodzajowej ( bo mi się przypomniała), która rozegrała się w sklepie rowerowym w Mielcu, do którego kiedyś zaglądnęłam.
Pytam pana: - Ile kosztuje smar Rohloff?
Pan: a … on jest bardzo drogi..
Ja: wiem, że jest drogi, ale najlepszy.
Pan spojrzał na mnie zdumiony, pomyślałam: czy ja coś nie tak powiedziałam?
Pan: ale mnie pani zaskoczyła!
Ja: dlaczego?
Pan: tyle lat pracuje w sklepie rowerowym, wcześniej w Krakowie pracowałem, nigdy żadna kobieta nie chciała tego smaru, a już żadna nie powiedziała, że jest najlepszy, a rzeczywiście tak jest.
„ No cóż” – pomyślałam – „trafiał pan na nieodpowiednie kobiety”.
I jeszcze pomyślałam: „jak to łatwo zaskoczyć mężczyznę”:).
Dalszy ciąg rylaksu był taki, że w towarzystwie Pani Krystyny, Tomka i Oliwii udałam się do kina na całkiem przyjemny (chociaż przewidywalny bardzo film) pt Podróż na sto stóp.
Można iść… ale niekoniecznie… przyjemnie, czasem śmiesznie ale bez wzlotów. Potem jeszcze pizza w Rycerskiej. Rylaks jak się patrzy:).
Z tego miejsca zdjęcie zawsze musi być:) © lemuriza1972
Tomek na czarnym pieszym szlaku w Lesie Milowskim © lemuriza1972
Bufet numer jeden © lemuriza1972
Na bufecie © lemuriza1972
Dorodne:) © lemuriza1972
Widoczki © lemuriza1972
Uzależnienie © lemuriza1972
Sielsko © lemuriza1972
Bufet numer 3 © lemuriza1972
Bufet numer dwa © lemuriza1972
- DST 55.00km
- Teren 20.00km
- Czas 02:58
- VAVG 18.54km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 13 sierpnia 2014
Wielowarstwowo
Wielowarstwo będzie dzisiaj.
O różnych sprawach.
Zacznę od tego, że lubię takie wieczory. Spokojne.
I tylko z tyłu głowy czai się lekki niepokój – żeby jakaś zła wiadomość nie nadeszła, bo często tak bywało. Jakaś harmonia, zadowolenie, celebracja życia i nagle.. trach….
Więc lubię takie wieczory. Siedzę sobie i piszę (co jest jednym z moich ulubionych zajęć). Obok mnie odrobina rumuńskiego wina (tak, tak Tomek, otworzyłam tę wielką butlę i radzę sobie z nią do dłuższego czasu, nie spieszę się bynajmniej. Tomek bywa w Rumunii od czasu do czasu, więc ja korzystam. Mam wino rumuńskie od czasu do czasu:)).
A na kuchence kończy się gotować zupa. Niby taka zwykła, pomidorowa, ale zwykła nie jest. Po pierwsze to letnia pomidorowa ze świeżych pomidorów, a ta ma zupełnie inny smak niż ta przecierowa. Po drugie z sercem gotowana, więc wyjątkowa. Z sercem gotować nauczył mnie KTOŚ. KTOŚ kto dla mnie, ani dla nikogo innego, nic już nie ugotuje. Nigdy. Niestety.
Ale wdzięczna jestem Losowi, że go spotkałam, że nauczył mnie z sercem gotować, cieszyć się tym, celebrować to i że nauczył mnie kilku kulinarnych sztuczek.
Więc pomidorowa pachnie pomidorami, czosnkiem, bazylią, tymiankiem, estragonem, lubczykiem.
I słucham ulubionej muzyki.
Byłam też na rowerze (o tym za chwilę), czytam aktualnie naprawdę ciekawą książkę. Jak w takie dni nie lubić życia?
Zanim o rowerze i o książce, to pytanie takie mam.
Wczoraj byłam u mojej Przyjaciółki, która odremontowała i odmieniła swoje mieszkanie, które zawsze było klimatyczne, kolorowe, magiczne, a teraz jest jeszcze bardziej klimatyczne, kolorowe, magiczne. Wróciłam do siebie zainspirowana i pomyślałam, że jesienią coś trzeba będzie porobić, pozmieniać, pomalować. Tchnąć nowego ducha w mój dom.
Dzisiaj pomyślałam sobie (bo brakuje mi miejsca na płyty), że w sumie mogłabym kupić drewnianą skrzynkę na owoce, pomalować na jakiś „interesujący” kolor. Ale gdzie kupić takie skrzynki? Ktoś wie?
No to teraz o rowerze.
Miało być spokojnie, a było niespokojnie.
Sama sobie ten „niespokój” zafundowałam.
Pojechałam sobie do Lipia, ulubionymi ścieżkami czyli Biała, Klikowa, czerwony pieszy szlak do Krzyża i dalej do Lipia. W tym roku jeszcze tędy nie jechałam chyba. W ubiegłym jeździłam bardzo często. Taki marny ten rok... jeśli chodzi o to moje jeżdżenie.
O różnych sprawach.
Zacznę od tego, że lubię takie wieczory. Spokojne.
I tylko z tyłu głowy czai się lekki niepokój – żeby jakaś zła wiadomość nie nadeszła, bo często tak bywało. Jakaś harmonia, zadowolenie, celebracja życia i nagle.. trach….
Więc lubię takie wieczory. Siedzę sobie i piszę (co jest jednym z moich ulubionych zajęć). Obok mnie odrobina rumuńskiego wina (tak, tak Tomek, otworzyłam tę wielką butlę i radzę sobie z nią do dłuższego czasu, nie spieszę się bynajmniej. Tomek bywa w Rumunii od czasu do czasu, więc ja korzystam. Mam wino rumuńskie od czasu do czasu:)).
A na kuchence kończy się gotować zupa. Niby taka zwykła, pomidorowa, ale zwykła nie jest. Po pierwsze to letnia pomidorowa ze świeżych pomidorów, a ta ma zupełnie inny smak niż ta przecierowa. Po drugie z sercem gotowana, więc wyjątkowa. Z sercem gotować nauczył mnie KTOŚ. KTOŚ kto dla mnie, ani dla nikogo innego, nic już nie ugotuje. Nigdy. Niestety.
Ale wdzięczna jestem Losowi, że go spotkałam, że nauczył mnie z sercem gotować, cieszyć się tym, celebrować to i że nauczył mnie kilku kulinarnych sztuczek.
Więc pomidorowa pachnie pomidorami, czosnkiem, bazylią, tymiankiem, estragonem, lubczykiem.
I słucham ulubionej muzyki.
Byłam też na rowerze (o tym za chwilę), czytam aktualnie naprawdę ciekawą książkę. Jak w takie dni nie lubić życia?
Zanim o rowerze i o książce, to pytanie takie mam.
Wczoraj byłam u mojej Przyjaciółki, która odremontowała i odmieniła swoje mieszkanie, które zawsze było klimatyczne, kolorowe, magiczne, a teraz jest jeszcze bardziej klimatyczne, kolorowe, magiczne. Wróciłam do siebie zainspirowana i pomyślałam, że jesienią coś trzeba będzie porobić, pozmieniać, pomalować. Tchnąć nowego ducha w mój dom.
Dzisiaj pomyślałam sobie (bo brakuje mi miejsca na płyty), że w sumie mogłabym kupić drewnianą skrzynkę na owoce, pomalować na jakiś „interesujący” kolor. Ale gdzie kupić takie skrzynki? Ktoś wie?
No to teraz o rowerze.
Miało być spokojnie, a było niespokojnie.
Sama sobie ten „niespokój” zafundowałam.
Pojechałam sobie do Lipia, ulubionymi ścieżkami czyli Biała, Klikowa, czerwony pieszy szlak do Krzyża i dalej do Lipia. W tym roku jeszcze tędy nie jechałam chyba. W ubiegłym jeździłam bardzo często. Taki marny ten rok... jeśli chodzi o to moje jeżdżenie.
Tak nazwa ulicy w Klikowej © lemuriza1972
Że będzie błoto, to wiedziałam, że aż takie.. tego też
raczej się spodziewałam, ale że będę mieć trudności z trafieniem do Lipia, tego
się nie spodziewałam.
Że usłyszę coś co mnie przerazi i jazda chwilowo przestanie sprawiać przyjemność, tego w ogóle się nie spodziewałam.
Szlak jest tak zarośnięty, zachwaszczony, że nie sposób na niego trafić. Kambodża wielokrotna. Pojechałam więc jakąś dróżką, która raczej nie była szlakiem.
Gdzieś tam pod drodze masa zrytego błota. Pomyślałam: ocho, dziki tutaj niechybnie grasują.
I w tym momencie usłyszałam coś w rodzaju ryku.
Trudno mi opisać co czułam… Byłam w środku jakiegoś zachwaszczonego terenu, gdzie ani żywej duszy. Strach… i mocniejsze pedałowanie do przodu. Byle się dostać do jakiejś cywilizacji. Proste to jednak nie było.Wszędzie jakby młaka. Trochę błądzenia z rykiem w pamięci…
Udało się dostać do Lipia. Tam błotniście i ciemno. Mrocznie.
W końcu z ulgą dojechałam do domu. Strach minął i przyszła radość z jazdy, bo w sumie to dzisiaj też nie bardzo chciało mi się wychodzić z domu (pogoda tak na mnie działa chyba).
Miałam ochotę zaszyć się w kuchni, pogotować, potem poczytać.
No ale... z drugiej strony jakiś wewnętrzny nakaz kazał jechać. A ja słucham takich nakazów, bo wiem, że to jest dobre dla mnie.
Jak sobie trochę popedałuję:).
„ Widzę teraz, że moje uporczywe dostrzeganie „pełnej do połowy szklanki” jest takim samym kalectwem (może tylko subiektywnie mniej bolesnym i szpetnym) jak widzenie jej do połowy pustej. Jedno i drugie jest brakiem realizmu, rozmijaniem się z prawdą”
Trafne.
To Sonia Raduńska z książki „Białe zeszyty” (tytuł jak sądzę pochodzi ze skojarzenia z piosenką, którą śpiewa Magda Umer…. Myśli tej Małej .. białe zeszyty, piękna piosenka)
Sonia stała się jedną z moich ulubionych pisarek. Nie jest to może wielka literatura (w ogóle nie wiem czy to literatura, bo jej książki to jej zapiski, pamiętniki).
Jest jednak w tym pisaniu (tak mi się wydaje) bardzo szczera i prawdziwa.
Wyjątkowo potrafi celebrować życie, o czym pisze subtelnie i ciepło, ale pisze też o bólu, o lękach, niepokojach. Nie udaje, że wszystko jest ok.
Podoba mi się. To druga książka Soni, którą czytam. Jest jeszcze jedna. Myślę, że kupię.
Że usłyszę coś co mnie przerazi i jazda chwilowo przestanie sprawiać przyjemność, tego w ogóle się nie spodziewałam.
Szlak jest tak zarośnięty, zachwaszczony, że nie sposób na niego trafić. Kambodża wielokrotna. Pojechałam więc jakąś dróżką, która raczej nie była szlakiem.
Gdzieś tam pod drodze masa zrytego błota. Pomyślałam: ocho, dziki tutaj niechybnie grasują.
I w tym momencie usłyszałam coś w rodzaju ryku.
Trudno mi opisać co czułam… Byłam w środku jakiegoś zachwaszczonego terenu, gdzie ani żywej duszy. Strach… i mocniejsze pedałowanie do przodu. Byle się dostać do jakiejś cywilizacji. Proste to jednak nie było.Wszędzie jakby młaka. Trochę błądzenia z rykiem w pamięci…
Udało się dostać do Lipia. Tam błotniście i ciemno. Mrocznie.
W końcu z ulgą dojechałam do domu. Strach minął i przyszła radość z jazdy, bo w sumie to dzisiaj też nie bardzo chciało mi się wychodzić z domu (pogoda tak na mnie działa chyba).
Miałam ochotę zaszyć się w kuchni, pogotować, potem poczytać.
No ale... z drugiej strony jakiś wewnętrzny nakaz kazał jechać. A ja słucham takich nakazów, bo wiem, że to jest dobre dla mnie.
Jak sobie trochę popedałuję:).
„ Widzę teraz, że moje uporczywe dostrzeganie „pełnej do połowy szklanki” jest takim samym kalectwem (może tylko subiektywnie mniej bolesnym i szpetnym) jak widzenie jej do połowy pustej. Jedno i drugie jest brakiem realizmu, rozmijaniem się z prawdą”
Trafne.
To Sonia Raduńska z książki „Białe zeszyty” (tytuł jak sądzę pochodzi ze skojarzenia z piosenką, którą śpiewa Magda Umer…. Myśli tej Małej .. białe zeszyty, piękna piosenka)
Sonia stała się jedną z moich ulubionych pisarek. Nie jest to może wielka literatura (w ogóle nie wiem czy to literatura, bo jej książki to jej zapiski, pamiętniki).
Jest jednak w tym pisaniu (tak mi się wydaje) bardzo szczera i prawdziwa.
Wyjątkowo potrafi celebrować życie, o czym pisze subtelnie i ciepło, ale pisze też o bólu, o lękach, niepokojach. Nie udaje, że wszystko jest ok.
Podoba mi się. To druga książka Soni, którą czytam. Jest jeszcze jedna. Myślę, że kupię.
Polne a takie ładne © lemuriza1972
- DST 29.00km
- Teren 15.00km
- Czas 01:38
- VAVG 17.76km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 12 sierpnia 2014
Tęskniąc...
Może już było, ale to jest najpiękniejsza wersja, więc jeśli było, to będzie jeszcze raz.
I jeszcze trochę możliwości wokalnych Hanki:
Góry moje góry © lemuriza1972
Kiedyś trzeba was zostawić © lemuriza1972
W Jaworkach, teskniąc za górami © lemuriza1972
Muzyczna Owczarnia © lemuriza1972
W oczekiwaniu na koncert © lemuriza1972
I jeszcze trochę możliwości wokalnych Hanki:
Jakie dobre wiadomości dzisiaj przyszły! Jest już program jesiennej trasy Indios Bravos.
Kraków, Kielce, Rzeszów, Zabrze – to te miejsca najbliższe. Będzie w czym wybierać.
Moja Przyjaciółka Agnieszka powiedziała dzisiaj, że jak wraca z gór, że kiedy tylko góry zostają za nią, to czuje się już „rozbita”, to potrzebuje czasu (sporo czasu) żeby na nowo wejść w swoje codzienne życie. Tak to jest.
Więc było niełatwo wejść w codzienne życie po powrocie z gór, po powrocie z koncertu i po.. powrocie do pracy. Na tyle trudno, że kiedy dzisiaj przyszłam z pracy, ugotowałam i zjadłam obiad, znowu nieco ciężko było się zmobilizować do wyjścia z domu. Wyjścia z rowerem. Ale wyszłam.
Przyjemnie, bo chłodno. Nogi jednak z lekkimi zakwasami, po sobotniej wędrówce nieco "niedomagające".
Ciężko się kręciło pod górę. Z troską myślałam o niedzielnym maratonie, który łatwy nie będzie.
Na dzień dzisiejszy jakoś go … nie widzę. Pocieszam się tym, że do niedzieli sporo czasu i może nogi dojdą do siebie.
A dzisiaj było przez Buczynę (mokro wszędzie, mocno mokro), podjazd Pit Stopem (mokry i „rozluźniony”) przez co trudniejszy. A potem zjazd Adama do Doliny Izy. Mokry, błotny, ale dość "przyczepny". Pomimo tego ostrożnie go jechałam, bo jest pełen pułapek. Raz nawet chciałam zostać koleżanką Staszka:) i już prawie się wypięłam, ale jednak stopa szybko wróciła na swoje miejsce i jakoś dałam radę. Potem podjazd szutrem do góry w Dolinie, w dość dobrym tempie, a na koniec zjazd szutrem na Lubince. Początkowo w planie miałam zjazd zjazdem Staszka, ale za mało czasu miałam i trzeba było wracać.
I jeszcze trochę wspomnień:
Moja Przyjaciółka Agnieszka powiedziała dzisiaj, że jak wraca z gór, że kiedy tylko góry zostają za nią, to czuje się już „rozbita”, to potrzebuje czasu (sporo czasu) żeby na nowo wejść w swoje codzienne życie. Tak to jest.
Więc było niełatwo wejść w codzienne życie po powrocie z gór, po powrocie z koncertu i po.. powrocie do pracy. Na tyle trudno, że kiedy dzisiaj przyszłam z pracy, ugotowałam i zjadłam obiad, znowu nieco ciężko było się zmobilizować do wyjścia z domu. Wyjścia z rowerem. Ale wyszłam.
Przyjemnie, bo chłodno. Nogi jednak z lekkimi zakwasami, po sobotniej wędrówce nieco "niedomagające".
Ciężko się kręciło pod górę. Z troską myślałam o niedzielnym maratonie, który łatwy nie będzie.
Na dzień dzisiejszy jakoś go … nie widzę. Pocieszam się tym, że do niedzieli sporo czasu i może nogi dojdą do siebie.
A dzisiaj było przez Buczynę (mokro wszędzie, mocno mokro), podjazd Pit Stopem (mokry i „rozluźniony”) przez co trudniejszy. A potem zjazd Adama do Doliny Izy. Mokry, błotny, ale dość "przyczepny". Pomimo tego ostrożnie go jechałam, bo jest pełen pułapek. Raz nawet chciałam zostać koleżanką Staszka:) i już prawie się wypięłam, ale jednak stopa szybko wróciła na swoje miejsce i jakoś dałam radę. Potem podjazd szutrem do góry w Dolinie, w dość dobrym tempie, a na koniec zjazd szutrem na Lubince. Początkowo w planie miałam zjazd zjazdem Staszka, ale za mało czasu miałam i trzeba było wracać.
I jeszcze trochę wspomnień:
Góry moje góry © lemuriza1972
Kiedyś trzeba was zostawić © lemuriza1972
W Jaworkach, teskniąc za górami © lemuriza1972
Muzyczna Owczarnia © lemuriza1972
W oczekiwaniu na koncert © lemuriza1972
- DST 36.00km
- Teren 13.00km
- Czas 01:58
- VAVG 18.31km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze