Wpisy archiwalne w miesiącu
Sierpień, 2014
Dystans całkowity: | 590.00 km (w terenie 214.00 km; 36.27%) |
Czas w ruchu: | 33:32 |
Średnia prędkość: | 17.59 km/h |
Liczba aktywności: | 14 |
Średnio na aktywność: | 42.14 km i 2h 23m |
Więcej statystyk |
Niedziela, 10 sierpnia 2014
CHWILA
Dzisiaj nie będzie o rowerze.
Czasem trzeba od niego odpocząć.
Zrobić coś innego. A ja lubię też robić inne rzeczy.
Dzisiaj będzie nieco sentymentalnie, nostalgicznie i inaczej.
Są takie chwile, które chciałoby się żeby trwały. Dłużej.
Czasem zupełnie zwykłe, czasem niezwykłe.
Pamiętacie wiersz Szymborskiej „Chwila”? Lubię go bardzo.
"Chwila"
Idę stokiem pagórka zazielenionego.
Trawa, kwiatuszki w trawie jak na obrazku dzieci.
Niebo zamglone, już błękitniejące.
Widok na inne wzgórza rozlega się w ciszy.
Jakby tutaj nie było żadnych kambrów, sylurów, skał warczących na siebie,
wypiętrzonych otchłani, żadnych nocy w płomieniach i dni w kłębach ciemności.
Jakby nie przesuwały się tędy niziny w gorączkowych malignach, lodowatych dreszczach.
Jakby tylko gdzie indziej burzyły się morza i rozrywały brzegi horyzontów.
Jest dziewiąta trzydzieści czasu lokalnego.
Wszystko na swoim miejscu i w układnej zgodzie.
W dolince potok mały jako potok mały.
Ścieżka w postaci ścieżki od zawsze do zawsze.
Las pod pozorem lasu na wieki wieków i amen, a w górze ptaki w locie w roli ptaków w locie.
Jak okiem sięgnąć, panuje tu chwila. Jedna z tych ziemskich chwil proszonych, by trwały.
Jest taka piosenka Hanki Wójciak ( „Do syta”), przy której słuchając wczoraj (na żywo - bo takie miałam szczęście) myślałam o tym jak dobra jest to chwila, jak ważna, jak dużo mi daje i jak trzeba jak najwięcej takich chwil zbierać w życiu.
" Chodzę sobie oj chodzę ja po świecie
Kie do waszych drzwi zapukam nie wiecie
Więc nim przyjdę w trupie zimno spowita
Tańcem, śpiewem się nacieszcie do syta
Nie powiem ja nic nowego ludkowie
Ino chciałam wam przypomnieć o sobie
Zanim przyjdę w trupie zimno spowita
Drugim człekiem się nacieszcie do syta
Nie będę ja wieczną karą straszyła
Nie będę ja wam morałów prawiła
Cóż ja mogę, w trupie zimno spowita? Światem błogim się nacieszcie do syta!
Końcówka urlopu. Od jakiegoś miesiąca taki był właśnie plan:
w piątek wyjazd do Nowego Sącza, w sobotę z Bożeną jedziemy do Kosarzysk, a stamtąd przez góry do Jaworek.
W Jaworkach jest taki klub. Muzyczna Owczarnia. Jeśli ktoś interesuje się muzyką, to wie o co chodzi.
Właśnie tam wczoraj odbył się koncert Kapeli Hanki Wójciak.
Od krakowskiego koncertu jestem wielką fanką Hanki. Dla mnie to taki Gutek w spódnicy. Energia i charyzma. Chociaż może porównania są niezbyt dobre, bo Hanka to po prostu Hanka a Gutek to Gutek. Ale po koncertach jej zespołu wychodzę tak samo naładowana pozytywną energią jak po koncertach Indios Bravos. I ten wspaniały głos.. i ten uśmiech… ta ekspresja…. Stąd to porównanie.
Hanka to dziewczyna z pasją do życia, a ja takich ludzi kocham!
Ale po kolei. Trasa z Kosarzysk do Jaworek jest mi dobrze znana. Tyle razy tędy szłam, jechałam na rowerze. Niemniej jednak zawsze urzeka.
Tym razem idąc z Kosarzysk na Obidzę myślę, że za miesiąc będę tutaj podjeżdżać na maratonie w Piwnicznej (no nie da się całkiem nie myśleć o rowerze, tym bardziej, że spotykam chyba ze 3 bikerów na trasie i wszyscy na KTM-ach:). Wiadomo to szybkie rowery są - na ogół, bo mój czasem bywa leniwy:)).
No jest to wyczerpujący i długi podjazd (chociaż po płytach i asfalcie), więc kto planuje „Piwniczną” niech lepiej nastawi się na dość trudny początek wyścigu.
Zatrzymujemy się na chwilę pod Bacówką na Obidzy. Stąd są naprawdę cudne widoki.
Oj te góry… I jak zwykle mam wrażenie, że spotykani tutaj ludzie są radośniejsi, bardziej życzliwi, uśmiechnięci. Tak jest, bo tak działają góry.
Trasa łatwa, krótka, więc idziemy sobie powoli, rozmawiając podziwiając widoki. Pogoda nam dopisuje.
A potem pyszny obiad w Jaworkach, kawa i lody w Szczawnicy i koncert. Ja to już tak mam, że łatwo się wzruszam, a muzyka wzrusza mnie wyjątkowo, więc nie raz i nie dwa podczas tego koncertu miałam łzy w oczach, takie po prostu:) łzy wzruszenia.
Hanka ma niebywały talent, głos, który przeszywa, a słowa piosenek właśnie tak działają – albo łzy albo szczery śmiech. Nie da się inaczej.
Przyjrzyjcie się tej dziewczynie. Myślę, że dawno nie było takiego talentu jeśli chodzi o polskie wokalistki. Cudowny wspaniały koncert i na pewno nie mój ostatni, jeśli o Hankę chodzi.
A Muzyczna Owczarnia to ciekawe miejsce. Klimatyczne. Klub jest mały, więc koncert był taki bardzo kameralny. Kontakt pomiędzy artystami a publicznością, bardzo fajny.
Nawet udało mi się z Hanką zamienić kilka słów. Kupiłam też płytę (chociaż ja ją już mam), ale to płyta dla KOGOŚ, kto wiem, że doceni tę muzykę i że takim prezentem (dodatkowo z dedykacją) sprawię tej osobie dużo radości. Więc cieszę się, że mogłam kupić i Hanka mogła płytę podpisać.
Słuchajcie Kapeli Hanki Wójciak. Uważnie, bo dużo w jej tekstach i radości życia, ale też Hanka dużo pisze (bardzo mądrze o bólu i cierpieniu). A ja mam nadzieję, że to nie jest ostatnia płyta tego zespołu. No i banalnie to pewnie zabrzmi… ale… piękne mamy okolice… Nowy Sącz, Piwniczna, Kosarzyska, Jaworki, Szczawnica. Jak się cieszę, że mam tak blisko! A resztę niech dopowiedzą "obrazki".
Czasem trzeba od niego odpocząć.
Zrobić coś innego. A ja lubię też robić inne rzeczy.
Dzisiaj będzie nieco sentymentalnie, nostalgicznie i inaczej.
Są takie chwile, które chciałoby się żeby trwały. Dłużej.
Czasem zupełnie zwykłe, czasem niezwykłe.
Pamiętacie wiersz Szymborskiej „Chwila”? Lubię go bardzo.
"Chwila"
Idę stokiem pagórka zazielenionego.
Trawa, kwiatuszki w trawie jak na obrazku dzieci.
Niebo zamglone, już błękitniejące.
Widok na inne wzgórza rozlega się w ciszy.
Jakby tutaj nie było żadnych kambrów, sylurów, skał warczących na siebie,
wypiętrzonych otchłani, żadnych nocy w płomieniach i dni w kłębach ciemności.
Jakby nie przesuwały się tędy niziny w gorączkowych malignach, lodowatych dreszczach.
Jakby tylko gdzie indziej burzyły się morza i rozrywały brzegi horyzontów.
Jest dziewiąta trzydzieści czasu lokalnego.
Wszystko na swoim miejscu i w układnej zgodzie.
W dolince potok mały jako potok mały.
Ścieżka w postaci ścieżki od zawsze do zawsze.
Las pod pozorem lasu na wieki wieków i amen, a w górze ptaki w locie w roli ptaków w locie.
Jak okiem sięgnąć, panuje tu chwila. Jedna z tych ziemskich chwil proszonych, by trwały.
Jest taka piosenka Hanki Wójciak ( „Do syta”), przy której słuchając wczoraj (na żywo - bo takie miałam szczęście) myślałam o tym jak dobra jest to chwila, jak ważna, jak dużo mi daje i jak trzeba jak najwięcej takich chwil zbierać w życiu.
" Chodzę sobie oj chodzę ja po świecie
Kie do waszych drzwi zapukam nie wiecie
Więc nim przyjdę w trupie zimno spowita
Tańcem, śpiewem się nacieszcie do syta
Nie powiem ja nic nowego ludkowie
Ino chciałam wam przypomnieć o sobie
Zanim przyjdę w trupie zimno spowita
Drugim człekiem się nacieszcie do syta
Nie będę ja wieczną karą straszyła
Nie będę ja wam morałów prawiła
Cóż ja mogę, w trupie zimno spowita? Światem błogim się nacieszcie do syta!
Końcówka urlopu. Od jakiegoś miesiąca taki był właśnie plan:
w piątek wyjazd do Nowego Sącza, w sobotę z Bożeną jedziemy do Kosarzysk, a stamtąd przez góry do Jaworek.
W Jaworkach jest taki klub. Muzyczna Owczarnia. Jeśli ktoś interesuje się muzyką, to wie o co chodzi.
Właśnie tam wczoraj odbył się koncert Kapeli Hanki Wójciak.
Od krakowskiego koncertu jestem wielką fanką Hanki. Dla mnie to taki Gutek w spódnicy. Energia i charyzma. Chociaż może porównania są niezbyt dobre, bo Hanka to po prostu Hanka a Gutek to Gutek. Ale po koncertach jej zespołu wychodzę tak samo naładowana pozytywną energią jak po koncertach Indios Bravos. I ten wspaniały głos.. i ten uśmiech… ta ekspresja…. Stąd to porównanie.
Hanka to dziewczyna z pasją do życia, a ja takich ludzi kocham!
Ale po kolei. Trasa z Kosarzysk do Jaworek jest mi dobrze znana. Tyle razy tędy szłam, jechałam na rowerze. Niemniej jednak zawsze urzeka.
Tym razem idąc z Kosarzysk na Obidzę myślę, że za miesiąc będę tutaj podjeżdżać na maratonie w Piwnicznej (no nie da się całkiem nie myśleć o rowerze, tym bardziej, że spotykam chyba ze 3 bikerów na trasie i wszyscy na KTM-ach:). Wiadomo to szybkie rowery są - na ogół, bo mój czasem bywa leniwy:)).
No jest to wyczerpujący i długi podjazd (chociaż po płytach i asfalcie), więc kto planuje „Piwniczną” niech lepiej nastawi się na dość trudny początek wyścigu.
Zatrzymujemy się na chwilę pod Bacówką na Obidzy. Stąd są naprawdę cudne widoki.
Oj te góry… I jak zwykle mam wrażenie, że spotykani tutaj ludzie są radośniejsi, bardziej życzliwi, uśmiechnięci. Tak jest, bo tak działają góry.
Trasa łatwa, krótka, więc idziemy sobie powoli, rozmawiając podziwiając widoki. Pogoda nam dopisuje.
A potem pyszny obiad w Jaworkach, kawa i lody w Szczawnicy i koncert. Ja to już tak mam, że łatwo się wzruszam, a muzyka wzrusza mnie wyjątkowo, więc nie raz i nie dwa podczas tego koncertu miałam łzy w oczach, takie po prostu:) łzy wzruszenia.
Hanka ma niebywały talent, głos, który przeszywa, a słowa piosenek właśnie tak działają – albo łzy albo szczery śmiech. Nie da się inaczej.
Przyjrzyjcie się tej dziewczynie. Myślę, że dawno nie było takiego talentu jeśli chodzi o polskie wokalistki. Cudowny wspaniały koncert i na pewno nie mój ostatni, jeśli o Hankę chodzi.
A Muzyczna Owczarnia to ciekawe miejsce. Klimatyczne. Klub jest mały, więc koncert był taki bardzo kameralny. Kontakt pomiędzy artystami a publicznością, bardzo fajny.
Nawet udało mi się z Hanką zamienić kilka słów. Kupiłam też płytę (chociaż ja ją już mam), ale to płyta dla KOGOŚ, kto wiem, że doceni tę muzykę i że takim prezentem (dodatkowo z dedykacją) sprawię tej osobie dużo radości. Więc cieszę się, że mogłam kupić i Hanka mogła płytę podpisać.
Słuchajcie Kapeli Hanki Wójciak. Uważnie, bo dużo w jej tekstach i radości życia, ale też Hanka dużo pisze (bardzo mądrze o bólu i cierpieniu). A ja mam nadzieję, że to nie jest ostatnia płyta tego zespołu. No i banalnie to pewnie zabrzmi… ale… piękne mamy okolice… Nowy Sącz, Piwniczna, Kosarzyska, Jaworki, Szczawnica. Jak się cieszę, że mam tak blisko! A resztę niech dopowiedzą "obrazki".
Bożena w drodze na Obidzę © lemuriza1972
Ruszamy dalej © lemuriza1972
Widok był piękny © lemuriza1972
No to ja też chciałam zdjęcie © lemuriza1972
Samowyzwalacz próba pierwsza © lemuriza1972
Samowyzwalacz próba druga:) © lemuriza1972
Ładnie było © lemuriza1972
... więc robiłam zdjęcia © lemuriza1972
W drodze © lemuriza1972
A w dole Biała Woda © lemuriza1972
Też chciałam tutaj zdjęcie:) © lemuriza1972
Potok © lemuriza1972
W Muzycznej Owczarni © lemuriza1972
Próba")
Nie żeby tak bardzo Jazz lubiła... tak wyszło:) © lemuriza1972
W oczekiwaniu na koncert © lemuriza1972
Hanka:) © lemuriza1972
Stary Sącz © lemuriza1972
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 8 sierpnia 2014
Marcinka
Dzisiaj bardzo mało czasu.
Późno wstałam (oglądanie filmów w nocy się mści, ale film polecam. "Miłość i inne używki" - mężczyzna wiąże się z młodą kobietą chorą na Parkinsona. Ktoś powiedziałby "bajka", takie rzeczy się nie zdarzają, ale się zdarzają. Znam taką parę. Inna choroba, inne okoliczności, ale był ślub,jest miłość, jest wspólne życie.).
Pojechałam więc na Marcinkę. Tempo pod górę dość dobre, jak na dzień po zrobieniu „stówki”.Podjechałam pod przekaźnik, zjechałam w dół niebieskim szlakiem pieszym i z powrotem pod górę. Pojeździłoby się dłużej, bo całkiem fajna pogoda, ale niestety, dzisiaj nie da rady. Powrót przez miasto (taka konieczność), czego nie znoszę. Przejazd rowerem przez Tarnów to jest wyzwanie.
Pojechałam więc na Marcinkę. Tempo pod górę dość dobre, jak na dzień po zrobieniu „stówki”.Podjechałam pod przekaźnik, zjechałam w dół niebieskim szlakiem pieszym i z powrotem pod górę. Pojeździłoby się dłużej, bo całkiem fajna pogoda, ale niestety, dzisiaj nie da rady. Powrót przez miasto (taka konieczność), czego nie znoszę. Przejazd rowerem przez Tarnów to jest wyzwanie.
- DST 30.00km
- Teren 2.00km
- Czas 01:28
- VAVG 20.45km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 7 sierpnia 2014
Mission impossible
Tytuł bynajmniej nie dotyczy ilości kilometrów, które udało mi się dzisiaj wykręcić.
Dotyczy pewnych poszukiwań.
Ale po kolei. Przez poszukiwania wyszła trzecia o ile liczę dobrze, setka w tym sezonie. Nie planowałam jej bynajmniej, ale było trochę jak z pobłądzeniem na trasie maratonu – kilometry w gratisie.
Wykończyłam też dzisiaj Magnusa (nie żeby był taki leniwy i mu się setki nie chciało robić, po prostu dzisiaj dał mi wyraźnie do zrozumienia, że więcej już nie pojedzie, zmęczenie materiału. Końcówkę trasy musiałam robić ze średniej tarczy, bo blat już nie funkcjonuje. Na szczęście nowe części zamówione wczoraj. Nastąpi zamiana. KTM dostanie nowe, Magnus te z KTM-a. Jak to powiedział Filip: biedny jest ten Magnus, jak młodsze dziecko, dostaje wszystko po starszym.
No…z tą różnicą, że Magnus jest starszy, ale mechanizm faktycznie właśnie taki.
Zaplanowałam sobie dzisiaj Czchów i może powrót przez Habalinę (z Habaliny ostatecznie nic nie wyszło, czas mi się skurczył przez poszukiwania a i burza nadchodziła).
Wyjechałam sobie o 11.30 pomimo, że pogoda była mało przewidywalna i raczej można było spodziewać się deszczu. Póki co jednak świeciło słońce.
Doszłam do wniosku, że po kilku dniach odpoczynku trzeba się w końcu do roboty. Tym bardziej, że maraton w Wierchomli zapowiada się na dość trudny (42 km, 1600 m przewyższenia). Chciałam więc pojeździć długo.
W Buczynie i nad Dunajcem mokro i błotniście, także szybko i ja i Magnus przestaliśmy ładnie wyglądać.
Gdzieś nad Dunajcem zatrzymałam się żeby zrobić kolejne zdjęcie i … w kieszonce nie było telefonu. Co prawda to telefon stary, bez karty, ale robi najlepsze zdjęcia. Ponieważ ujechałam już 12 km, pomyślałam, że to bez szans żeby go znaleźć, zwłaszcza, że nie ma karty i nie można do niego dzwonić. Bo gdyby można było, to byłoby go łatwiej znaleźć.
Smutno mi się zrobiło trochę, ale cóż.. pomyślałam: może nadszedł czas naszego rozstania?
Pomyślałam też, że jak będę wracać to się rozejrzę.
Pojechałam dalej. Ujechałam jakieś 5 km, ale coś ta jazda mi nie szła, nie chciało mi się, radość minęła przez utratę telefonu. Pomyślałam, że jak będę wracać będzie późno, może padać - telefon zmoknie, albo go ktoś weźmie. Wróciłam.
To była mission impossible. Krzaki, trawy, błoto, kałuże itp…. a ja nie wiem gdzie mi wypadł.
Przemierzyłam jakieś 6 km, dotarłam do miejsca gdzie miałam go ostatni raz. Przeczesałam trochę krzaków i traw. Nie ma. No cóż.. pomyślałam… to jadę z powrotem. Jeszcze raz popatrzę, co mi szkodzi.
I pojechałam. Z każdym mijanym kilometrem wiedziałam jakie to ciężkie zadanie i właściwie prawie godziłam się z tym, że nic z tego kiedy... go ujrzałam. Leżał sobie po prostu w trawie. Krzyknęłam z radości (chyba nikt nie cieszył się tak z odzyskania takiego starego telefonu). Nieustępliwość się opłaciła. Poświęciłam na jego szukanie jakąś godzinę. Z lżejszą duszą mogłam jechać dalej.
W Zakliczynie zjadłam lody i ruszyłam w kierunku Czchowa. Tam krótki postój na jedzenie i picie i z powrotem, bo zaczęło się mocno chmurzyć.Deszcz dopadł mnie w Zakliczynie, ale nie był bardzo szkodliwy. Za to Magnus zaczął nie domagać coraz bardziej i było coraz trudniej. Kiedy dojechałam do domu na zewnątrz zaczęła się regularna ulewa.
Fajna, spokojna jazda z pięknymi widokami.
W powodzi treningów, wyścigów zapominamy jaką wolność daje rower...
Dzisiaj to poczułam:). Tę wolność...
Dotyczy pewnych poszukiwań.
Ale po kolei. Przez poszukiwania wyszła trzecia o ile liczę dobrze, setka w tym sezonie. Nie planowałam jej bynajmniej, ale było trochę jak z pobłądzeniem na trasie maratonu – kilometry w gratisie.
Wykończyłam też dzisiaj Magnusa (nie żeby był taki leniwy i mu się setki nie chciało robić, po prostu dzisiaj dał mi wyraźnie do zrozumienia, że więcej już nie pojedzie, zmęczenie materiału. Końcówkę trasy musiałam robić ze średniej tarczy, bo blat już nie funkcjonuje. Na szczęście nowe części zamówione wczoraj. Nastąpi zamiana. KTM dostanie nowe, Magnus te z KTM-a. Jak to powiedział Filip: biedny jest ten Magnus, jak młodsze dziecko, dostaje wszystko po starszym.
No…z tą różnicą, że Magnus jest starszy, ale mechanizm faktycznie właśnie taki.
Zaplanowałam sobie dzisiaj Czchów i może powrót przez Habalinę (z Habaliny ostatecznie nic nie wyszło, czas mi się skurczył przez poszukiwania a i burza nadchodziła).
Wyjechałam sobie o 11.30 pomimo, że pogoda była mało przewidywalna i raczej można było spodziewać się deszczu. Póki co jednak świeciło słońce.
Doszłam do wniosku, że po kilku dniach odpoczynku trzeba się w końcu do roboty. Tym bardziej, że maraton w Wierchomli zapowiada się na dość trudny (42 km, 1600 m przewyższenia). Chciałam więc pojeździć długo.
W Buczynie i nad Dunajcem mokro i błotniście, także szybko i ja i Magnus przestaliśmy ładnie wyglądać.
Gdzieś nad Dunajcem zatrzymałam się żeby zrobić kolejne zdjęcie i … w kieszonce nie było telefonu. Co prawda to telefon stary, bez karty, ale robi najlepsze zdjęcia. Ponieważ ujechałam już 12 km, pomyślałam, że to bez szans żeby go znaleźć, zwłaszcza, że nie ma karty i nie można do niego dzwonić. Bo gdyby można było, to byłoby go łatwiej znaleźć.
Smutno mi się zrobiło trochę, ale cóż.. pomyślałam: może nadszedł czas naszego rozstania?
Pomyślałam też, że jak będę wracać to się rozejrzę.
Pojechałam dalej. Ujechałam jakieś 5 km, ale coś ta jazda mi nie szła, nie chciało mi się, radość minęła przez utratę telefonu. Pomyślałam, że jak będę wracać będzie późno, może padać - telefon zmoknie, albo go ktoś weźmie. Wróciłam.
To była mission impossible. Krzaki, trawy, błoto, kałuże itp…. a ja nie wiem gdzie mi wypadł.
Przemierzyłam jakieś 6 km, dotarłam do miejsca gdzie miałam go ostatni raz. Przeczesałam trochę krzaków i traw. Nie ma. No cóż.. pomyślałam… to jadę z powrotem. Jeszcze raz popatrzę, co mi szkodzi.
I pojechałam. Z każdym mijanym kilometrem wiedziałam jakie to ciężkie zadanie i właściwie prawie godziłam się z tym, że nic z tego kiedy... go ujrzałam. Leżał sobie po prostu w trawie. Krzyknęłam z radości (chyba nikt nie cieszył się tak z odzyskania takiego starego telefonu). Nieustępliwość się opłaciła. Poświęciłam na jego szukanie jakąś godzinę. Z lżejszą duszą mogłam jechać dalej.
W Zakliczynie zjadłam lody i ruszyłam w kierunku Czchowa. Tam krótki postój na jedzenie i picie i z powrotem, bo zaczęło się mocno chmurzyć.Deszcz dopadł mnie w Zakliczynie, ale nie był bardzo szkodliwy. Za to Magnus zaczął nie domagać coraz bardziej i było coraz trudniej. Kiedy dojechałam do domu na zewnątrz zaczęła się regularna ulewa.
Fajna, spokojna jazda z pięknymi widokami.
W powodzi treningów, wyścigów zapominamy jaką wolność daje rower...
Dzisiaj to poczułam:). Tę wolność...
Kwiaty i Dunajec © lemuriza1972
Nie wiem jak się nazywają, ale ładne są.. takie dzikie groszki © lemuriza1972
A to na pewno osty:) © lemuriza1972
I znowu połączenie perfekcyjnie : Dunajec i kwiaty © lemuriza1972
W drodze © lemuriza1972
Zapora w Czchowie © lemuriza1972
Jezioro Czchowskie
I jeszcze raz © lemuriza1972
Pajęczyna
Młaka
Baszta w Czchowie © lemuriza1972
- DST 103.00km
- Teren 15.00km
- Czas 05:07
- VAVG 20.13km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 4 sierpnia 2014
Komańcza - relacja
Maraton nr 51
Cyklokarpaty Komańcza
Miejsce kategoria 5/6
Miejsce kobiety open: 10/14
Open 175/200
Są takie dni…
Dni, kiedy noga nie podaje, głowa też odmawia współpracy, a jak dojdą do tego jeszcze mało korzystne warunki atmosferyczne (do których zdecydowanie w moim przypadku należy upał) i wtedy po prostu nie wychodzi.
Być może 4 wyścig w ciągu dwóch tygodni dał mi się we znaki, a być może po prostu to był TAKI DZIEŃ.
Już na rozgrzewce czułam to dziwne uczucie w łydkach, którego nazwać ani określić nie potrafię, ale które niechybnie zapowiada niemoc na dany dzień.
Początkowo pomyślałam, że go zignoruję i przejmować się nie będę, ale szybko okazało się, że nic z tego.
Nie cieszył nas ten upalny dzień, tym bardziej, że trasa w Komańczy, którą zapamiętałam z ubiegłego roku w dużej części biegła w otwartym terenie.
Uzbroiłam się znowu w drugi bidon z wodą i to znowu mnie uratowało, bo pomimo, że nie jechało mi się fajnie, to jakichś większych kryzysów nie było. Na starcie spiker podaje długość trasy (nie sprawdziłam tego wcześniej, jakieś takie rozluźnienie urlopowe nastąpiło i nic mi się nie chciało). Zdziwiona jestem kiedy słyszę, że trasa ma mieć 44 km i tylko 800 m przewyższenia. Nie tak dawno ktoś na jednym z bardziej znanych portali kolarskich nazwał trasę w Stroniu Śląskim ( 39 km, 1200 m przewyższenie) groteskową. Jak więc trzeba byłoby nazwać tę?
Wyprzedzę trochę fakty. Gdyby nie było tego dnia błota, które znacznie utrudniło i uatrakcyjniło trasę, byłaby naprawdę dość (muszę użyć tego słowa) banalna i szybka.
Chociaż wiadomo – okolica świetna, tereny piękne.
Tego dnia nie kręciło się tak szybko, bo podłoże to uniemożliwiało.
Start i początek asfaltem. Szybko. Początkowo staram się nadążyć za peletonem, potem peleton się trochę rozrywa i mnie się.. jakoś specjalnie nie chce. Tego dnia zniknęła wola walki i wielka chęć jazdy jaką miałam np. w Wojniczu. Bywa. Może niezupełnie, bo wróciła gdzieś ok 25 kilometra, ale to było już zdecydowanie zbyt późno.
W ubiegłym roku zaraz na starcie zaliczyłam upadek przy zjeździe do rzeki (ostry dość szutrowy zakręt). W tym roku, więc już wiem jak należy tam jechać. Nie wie tego jednak dziewczyna jadąca tuż przede mną i przewraca się. Szczęśliwie udaje mi się ją ominąć i zaczyna się długiiiii podjazd łąką. Męczący. Łąki jakie są każdy wie. Wertepy, więc kręci się mozolnie.
Na poboczu widzę Pawła Przybyło, który tym razem wybrał się na giga, ale pech i uszkodzona klamka hamulcowa (w efekcie jednak dojechał do mety, bo jakoś udało mu się ten hamulec reanimować).
Generalnie początek tego maratonu to prawie bezustanne wspinanie się do góry. Trzeba było więc wykazać cierpliwość, zwłaszcza na asfaltowym podjeździe po serpentynach.
Asfaltowe podjazdy mają to do siebie, że jak świeci słońce to bardzo mocno na nich przygrzewa:). Szukam więc cienia i zjeżdżam jak najbardziej na lewo, bo tam jest trochę drzew. Wyprzedza mnie Jacek z Krynicy. Jacek jak mnie widzi przed maratonem zwykł jest mawiać:
A z tą panią to jedziemy do połowy maratonu, a potem ona jedzie sobie, a ja zostaje.
Tego dnia mówię mu: ale dzisiaj mój rower jest bardzo leniwy.
Na tym asfaltowym podjeździe Jacek mnie wyprzedza. Jednak ambicja, która gdzieś tego dnia też się rozleniwiła, dochodzi do siebie i wyprzedzam go z kolei ja.
A potem wjeżdżamy do lasu i bardzo długi odcinek (przygraniczny), to las. Mozolnie i do góry z błotem w tle. Błotem w stylu bieszczadzkim (Komańcza leży na pograniczu Beskidu Niskiego i Bieszczadów) czyli błoto mocno śliskie, oblepiające opony, osprzęt. Są momenty więc, ze rower waży znacznie więcej niż powinien, a błoto z opon nie chce odpadać bo nie ma gdzie, ciągle jest pod górę.
Ale to bardzo fajny fragment trasy. Zaczyna się podejście (dla mnie podejście, bo nie mam tyle siły żeby walczyć z błotem na tym podjeździe), ale większość moich towarzyszy również idzie.
Wyprzedza mnie Jacek. W ubiegłym roku wyprzedził mnie w tym samym miejscu. Pomyślałam wtedy: no tak GOPROWIEC to przyzwyczajony do chodzenia pod górę. Ale myślę sobie: spokojnie Iza… Jacek w końcu kiedyś się zmęczy i może go jeszcze dojdziesz. Zjeżdżamy na asfalt i bardzo długa prosta (kilka kilometrów) po asfalcie w pełnym słońcu. Potem nagły skręt w prawo pod górę i tam jest już bufet ( na którym niestety dla niektórych zabrakło wody, ja mam to szczęście, że kiedy dojeżdżam, woda już jest). Chyba zbyt późno był ten bufet, jak na takie warunki pogodowe, bo to jakiś chyba 28 km o ile dobrze pamiętam.
Tuż przed bufetem zjadam drugiego żela, magnez, na bufecie kawałek arbuza i jedziemy dalej. Zaczyna się masakrycznie (jak się później okazało) długi podjazd łąką.
Nie pamiętam go z ubiegłego roku, trasa jest trochę zmieniona. Przed sobą w oddali widzę kilku kolarzy, myślę, że może uda się do nich dojechać.
Zaczyna mi się jechać lepiej. Wyprzedzam jednego, potem drugiego i wydaje mi się, ze widzę przed sobą co prawda dość daleko, ale jednak… tak, tak jest Jacek.
Myślę sobie: mam cię Jacku na widelcu i teraz nie odpuszczę.
Jadę i zbliżam się. Jacek już idzie, popija, widać, że jest zmęczony. Mówię: Gorąco?
- Gorąco – odpowiada.
A ja czuję się dobrze. Co chwilę polewam się wodą, ubranie jest mokre, wiaterek wieje, więc ten podjazd idzie mi nadspodziewanie łatwo.
A potem jest wjazd do lasu. Jakiś niefrasobliwy fotograf stoi tuż przed wjazdem na środku ścieżki. Celuje we mnie aparatem, ale jestem przekonana, że usunie się jak już będę się zbliżać. Nic z tego. Na szczęście po prawej stronie jest trochę miejsca, więc odbijam w prawo i unikam kraksy. Z rozmów z innymi wiem, że tak robił zdjęcia wszystkim. Mało rozsądnie naprawdę.
A w lesie zaczyna się błotna sekwencja. W ubiegłym roku jechało tutaj się super płynnie i szybko. Zyskałam tu przewagę na Anią z Rzeszowa. Tym razem trzeba być bardzo ostrożnym bo błoto nie wybacza, o czym się przekonuje (mało groźny na szczęście upadek). Tego dnia wielu zawodników i to takich dobrze zjeżdżających miało bliskie spotkania z matką ziemią. Końcówka jest wymagająca, głownie z powodu błota.
Ostatnie 5 km maratonu to zdecydowanie jeden z fajniejszych fragmentów na tej trasie. Przez błoto poprzeczka jest podniesiona znacznie wyżej niż w ubiegłym roku. Jeszcze przejazd przez rzekę, która przynosi orzeźwienie, więc krzyczę:
ale fajnie....
Pani robiąca zdjęcia mówi: wreszcie ktoś zadowolony!
Udaje się cało dojechać do mety. Czas mało satysfakcjonujący i 45 min gorszy niż w ubiegłym roku (nie dotyczy to jednak tylko mnie, raczej wszystkich), ale mimo wszystko myślę, że gdybym początek maratonu pojechała z większą werwą to byłoby lepiej o jakieś 15 minut.
A potem następuje już to co w Komańczy najlepsze czyli smakowite i zupełnie wyjątkowe jak na maratonowe cykle jedzenie. Zupa, pierogi, kiełbasa, chleb ze smalcem, ogórki… Pycha.
Jeśli chodzi o tę część organizacji : perfekcyjna.
I muszę jeszcze o dwóch rzeczach wspomnieć: po pierwsze gratulacje dla Pani Krystyny, jak zwykle na dystansie giga. Tym razem miała rywalkę, ale pokonała ją ze sporą przewagą i udowodniła tym, którzy uważają, ze jest jej łatwo bo nie ma rywalek, że to nie tak. Że walczy, że jedzie jak może najlepiej. Ja ją znam więc wiem, ze tak jest za każdym razem. ( tak sobie pomyślałam, że gdyby tak wprowadzić w Cyklo drużynową klasyfikację miast to my dziewczyny z Tarnowa miałybyśmy spore szanse na dobry wynik: Krysia, Monia Podos, ja, Kasia Pasula – sporo nas jak na jedno miasto).
A druga sprawa.. śmieci… No kochani…. Prawie ich nie było!!! Ja zauważyłam dwa opakowania po żelach i jedną butelkę. To wszystko. Jest coraz lepiej. Dziękujemy!
A trasa cóż… trochę rozczarowuje (Wojnicz zdecydowanie fajniejszy, chociaż takich fajnych warunków do mtb nie ma jak Komańcza). I to rozczarowanie co do trasy nie dotyczy tylko mnie (to są opinie innych również).
Ale zdecydowanie pomimo tego warto do Komańczy przyjechać. Jest przyjaźnie, jest pyszne jedzenie, jest po prostu świetna atmosfera.
Cyklokarpaty Komańcza
Miejsce kategoria 5/6
Miejsce kobiety open: 10/14
Open 175/200
Są takie dni…
Dni, kiedy noga nie podaje, głowa też odmawia współpracy, a jak dojdą do tego jeszcze mało korzystne warunki atmosferyczne (do których zdecydowanie w moim przypadku należy upał) i wtedy po prostu nie wychodzi.
Być może 4 wyścig w ciągu dwóch tygodni dał mi się we znaki, a być może po prostu to był TAKI DZIEŃ.
Już na rozgrzewce czułam to dziwne uczucie w łydkach, którego nazwać ani określić nie potrafię, ale które niechybnie zapowiada niemoc na dany dzień.
Początkowo pomyślałam, że go zignoruję i przejmować się nie będę, ale szybko okazało się, że nic z tego.
Nie cieszył nas ten upalny dzień, tym bardziej, że trasa w Komańczy, którą zapamiętałam z ubiegłego roku w dużej części biegła w otwartym terenie.
Uzbroiłam się znowu w drugi bidon z wodą i to znowu mnie uratowało, bo pomimo, że nie jechało mi się fajnie, to jakichś większych kryzysów nie było. Na starcie spiker podaje długość trasy (nie sprawdziłam tego wcześniej, jakieś takie rozluźnienie urlopowe nastąpiło i nic mi się nie chciało). Zdziwiona jestem kiedy słyszę, że trasa ma mieć 44 km i tylko 800 m przewyższenia. Nie tak dawno ktoś na jednym z bardziej znanych portali kolarskich nazwał trasę w Stroniu Śląskim ( 39 km, 1200 m przewyższenie) groteskową. Jak więc trzeba byłoby nazwać tę?
Wyprzedzę trochę fakty. Gdyby nie było tego dnia błota, które znacznie utrudniło i uatrakcyjniło trasę, byłaby naprawdę dość (muszę użyć tego słowa) banalna i szybka.
Chociaż wiadomo – okolica świetna, tereny piękne.
Tego dnia nie kręciło się tak szybko, bo podłoże to uniemożliwiało.
Start i początek asfaltem. Szybko. Początkowo staram się nadążyć za peletonem, potem peleton się trochę rozrywa i mnie się.. jakoś specjalnie nie chce. Tego dnia zniknęła wola walki i wielka chęć jazdy jaką miałam np. w Wojniczu. Bywa. Może niezupełnie, bo wróciła gdzieś ok 25 kilometra, ale to było już zdecydowanie zbyt późno.
W ubiegłym roku zaraz na starcie zaliczyłam upadek przy zjeździe do rzeki (ostry dość szutrowy zakręt). W tym roku, więc już wiem jak należy tam jechać. Nie wie tego jednak dziewczyna jadąca tuż przede mną i przewraca się. Szczęśliwie udaje mi się ją ominąć i zaczyna się długiiiii podjazd łąką. Męczący. Łąki jakie są każdy wie. Wertepy, więc kręci się mozolnie.
Na poboczu widzę Pawła Przybyło, który tym razem wybrał się na giga, ale pech i uszkodzona klamka hamulcowa (w efekcie jednak dojechał do mety, bo jakoś udało mu się ten hamulec reanimować).
Generalnie początek tego maratonu to prawie bezustanne wspinanie się do góry. Trzeba było więc wykazać cierpliwość, zwłaszcza na asfaltowym podjeździe po serpentynach.
Asfaltowe podjazdy mają to do siebie, że jak świeci słońce to bardzo mocno na nich przygrzewa:). Szukam więc cienia i zjeżdżam jak najbardziej na lewo, bo tam jest trochę drzew. Wyprzedza mnie Jacek z Krynicy. Jacek jak mnie widzi przed maratonem zwykł jest mawiać:
A z tą panią to jedziemy do połowy maratonu, a potem ona jedzie sobie, a ja zostaje.
Tego dnia mówię mu: ale dzisiaj mój rower jest bardzo leniwy.
Na tym asfaltowym podjeździe Jacek mnie wyprzedza. Jednak ambicja, która gdzieś tego dnia też się rozleniwiła, dochodzi do siebie i wyprzedzam go z kolei ja.
A potem wjeżdżamy do lasu i bardzo długi odcinek (przygraniczny), to las. Mozolnie i do góry z błotem w tle. Błotem w stylu bieszczadzkim (Komańcza leży na pograniczu Beskidu Niskiego i Bieszczadów) czyli błoto mocno śliskie, oblepiające opony, osprzęt. Są momenty więc, ze rower waży znacznie więcej niż powinien, a błoto z opon nie chce odpadać bo nie ma gdzie, ciągle jest pod górę.
Ale to bardzo fajny fragment trasy. Zaczyna się podejście (dla mnie podejście, bo nie mam tyle siły żeby walczyć z błotem na tym podjeździe), ale większość moich towarzyszy również idzie.
Wyprzedza mnie Jacek. W ubiegłym roku wyprzedził mnie w tym samym miejscu. Pomyślałam wtedy: no tak GOPROWIEC to przyzwyczajony do chodzenia pod górę. Ale myślę sobie: spokojnie Iza… Jacek w końcu kiedyś się zmęczy i może go jeszcze dojdziesz. Zjeżdżamy na asfalt i bardzo długa prosta (kilka kilometrów) po asfalcie w pełnym słońcu. Potem nagły skręt w prawo pod górę i tam jest już bufet ( na którym niestety dla niektórych zabrakło wody, ja mam to szczęście, że kiedy dojeżdżam, woda już jest). Chyba zbyt późno był ten bufet, jak na takie warunki pogodowe, bo to jakiś chyba 28 km o ile dobrze pamiętam.
Tuż przed bufetem zjadam drugiego żela, magnez, na bufecie kawałek arbuza i jedziemy dalej. Zaczyna się masakrycznie (jak się później okazało) długi podjazd łąką.
Nie pamiętam go z ubiegłego roku, trasa jest trochę zmieniona. Przed sobą w oddali widzę kilku kolarzy, myślę, że może uda się do nich dojechać.
Zaczyna mi się jechać lepiej. Wyprzedzam jednego, potem drugiego i wydaje mi się, ze widzę przed sobą co prawda dość daleko, ale jednak… tak, tak jest Jacek.
Myślę sobie: mam cię Jacku na widelcu i teraz nie odpuszczę.
Jadę i zbliżam się. Jacek już idzie, popija, widać, że jest zmęczony. Mówię: Gorąco?
- Gorąco – odpowiada.
A ja czuję się dobrze. Co chwilę polewam się wodą, ubranie jest mokre, wiaterek wieje, więc ten podjazd idzie mi nadspodziewanie łatwo.
A potem jest wjazd do lasu. Jakiś niefrasobliwy fotograf stoi tuż przed wjazdem na środku ścieżki. Celuje we mnie aparatem, ale jestem przekonana, że usunie się jak już będę się zbliżać. Nic z tego. Na szczęście po prawej stronie jest trochę miejsca, więc odbijam w prawo i unikam kraksy. Z rozmów z innymi wiem, że tak robił zdjęcia wszystkim. Mało rozsądnie naprawdę.
A w lesie zaczyna się błotna sekwencja. W ubiegłym roku jechało tutaj się super płynnie i szybko. Zyskałam tu przewagę na Anią z Rzeszowa. Tym razem trzeba być bardzo ostrożnym bo błoto nie wybacza, o czym się przekonuje (mało groźny na szczęście upadek). Tego dnia wielu zawodników i to takich dobrze zjeżdżających miało bliskie spotkania z matką ziemią. Końcówka jest wymagająca, głownie z powodu błota.
Ostatnie 5 km maratonu to zdecydowanie jeden z fajniejszych fragmentów na tej trasie. Przez błoto poprzeczka jest podniesiona znacznie wyżej niż w ubiegłym roku. Jeszcze przejazd przez rzekę, która przynosi orzeźwienie, więc krzyczę:
ale fajnie....
Pani robiąca zdjęcia mówi: wreszcie ktoś zadowolony!
Udaje się cało dojechać do mety. Czas mało satysfakcjonujący i 45 min gorszy niż w ubiegłym roku (nie dotyczy to jednak tylko mnie, raczej wszystkich), ale mimo wszystko myślę, że gdybym początek maratonu pojechała z większą werwą to byłoby lepiej o jakieś 15 minut.
A potem następuje już to co w Komańczy najlepsze czyli smakowite i zupełnie wyjątkowe jak na maratonowe cykle jedzenie. Zupa, pierogi, kiełbasa, chleb ze smalcem, ogórki… Pycha.
Jeśli chodzi o tę część organizacji : perfekcyjna.
I muszę jeszcze o dwóch rzeczach wspomnieć: po pierwsze gratulacje dla Pani Krystyny, jak zwykle na dystansie giga. Tym razem miała rywalkę, ale pokonała ją ze sporą przewagą i udowodniła tym, którzy uważają, ze jest jej łatwo bo nie ma rywalek, że to nie tak. Że walczy, że jedzie jak może najlepiej. Ja ją znam więc wiem, ze tak jest za każdym razem. ( tak sobie pomyślałam, że gdyby tak wprowadzić w Cyklo drużynową klasyfikację miast to my dziewczyny z Tarnowa miałybyśmy spore szanse na dobry wynik: Krysia, Monia Podos, ja, Kasia Pasula – sporo nas jak na jedno miasto).
A druga sprawa.. śmieci… No kochani…. Prawie ich nie było!!! Ja zauważyłam dwa opakowania po żelach i jedną butelkę. To wszystko. Jest coraz lepiej. Dziękujemy!
A trasa cóż… trochę rozczarowuje (Wojnicz zdecydowanie fajniejszy, chociaż takich fajnych warunków do mtb nie ma jak Komańcza). I to rozczarowanie co do trasy nie dotyczy tylko mnie (to są opinie innych również).
Ale zdecydowanie pomimo tego warto do Komańczy przyjechać. Jest przyjaźnie, jest pyszne jedzenie, jest po prostu świetna atmosfera.
Start © lemur
Pomagali miejscowi © lemuriza1972
A za chwilę będzie chłodniej © lemuriza1972
Trochę ochłody © lemuriza1972
Błota nie zabrakło tej soboty © lemuriza1972
Pani Krystyna na podium © lemuriza1972
A tutaj przyglądam się żbikom pod podium © lemuriza1972
Dekoracja © lemuriza1972
Marcin na dekoracji © lemuriza1972
Pani Krystyna z medalem © lemuriza1972
- DST 44.00km
- Teren 35.00km
- Czas 03:28
- VAVG 12.69km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 4 sierpnia 2014
Do Radłowa i z powrotem
Do Radłowa. Tam opalanie, pływanie, czytanie czyli jednym słowem URLOP:).
Jazda tylko i wyłącznie "dojazdowa", spokojnie i wolno, zresztą w tym upale to inaczej mi się za bardzo nie chce. Jutro ma być chyba chłodniej, to może przyjdzie czas na jakąś dłuższą jazdę.
Jazda tylko i wyłącznie "dojazdowa", spokojnie i wolno, zresztą w tym upale to inaczej mi się za bardzo nie chce. Jutro ma być chyba chłodniej, to może przyjdzie czas na jakąś dłuższą jazdę.
- DST 30.00km
- Czas 01:29
- VAVG 20.22km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 3 sierpnia 2014
Rozjazd
Trzeba było umyć zbłocny mocno po wczorajszym wyścigu rower, więc na myjkę, a potem jeszcze do Lasu Radłowskiego na krótką przejażdżkę, spokojną bardzo, bo na nic więcej ochoty nie było.
Krótkie posiedzenie nad stawem w Lesie z dala od ludzi i nadwodnych (np dwudniakowych) wrzasków, przekleństw i zapachów z grilla.
A teraz na żużel.. będzie ciekawy mecz (o ile jakas burza nie przyjdzie, bo się trochę na nią zanosi).
Krótkie posiedzenie nad stawem w Lesie z dala od ludzi i nadwodnych (np dwudniakowych) wrzasków, przekleństw i zapachów z grilla.
A teraz na żużel.. będzie ciekawy mecz (o ile jakas burza nie przyjdzie, bo się trochę na nią zanosi).
- DST 25.00km
- Teren 7.00km
- Czas 01:14
- VAVG 20.27km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 2 sierpnia 2014
Komańcza
No i kolejny wyścig w tym sezonie mam za sobą. Zdecydowanie to nie był mój dzień. Najsłabszy punktowo w tym roku mój "występ" na Cyklo.
Od samego początku nie jechało się dobrze - i bynajmniej nie chodzi o to, że był upał i spore ilości sporego błota:) ( a to błoto z gatunku ciężkich do jazdy).
Jakoś tak nogi ciężkie (myślę, że skumulowało się zmęczenie z ostatnich dwóch tygodni, w koncu to był czwarty wyścig na przestrzeni ostatnich dwóch tygodni).
"Zmaściłam" początek, jakieś tak 25 km jechało mi się bardzo ciężko, potem złapałam drugi oddech na maskarycznie długim podjeździe łąką i tam było lepiej. No ale to już było zdecydowanie zbyt późno.
Ale jak się nie ma szczęście na wyścigu (czasem przychodzą takie dni, że jedzie się nadzwyczajnie ciężko), to ma się szczęście w tomboli:).
Tak było w Wiśle, tak było dzisiaj.
Najważniejsze, że objechane bez szkód na ciele i sprzęcie. 5 wyścig w Cyklo zaliczony, do generalki jest już potrzebny tylko jeden start.
Ale tak sobie myślałam dzisiaj jadąc, co to będzie w Piwnicznej, gdzie trasa dłuższa tylko o 6 km, ale przewyższenie większe o 1100 m.
No cóż.. pewnie będzie długiiiiiii wyścig dla mnie.
ale to dopiero za 1,5 miesiąca.
Teraz dwa tygodnie odpoczynku od ścigania, to może jakoś się zregeneruję i w Wierchomli będzie się jechać lepiej.
a póki co najważniejsze, że jeszcze tydzień urlopu i będzie można odpocząć:).
Od samego początku nie jechało się dobrze - i bynajmniej nie chodzi o to, że był upał i spore ilości sporego błota:) ( a to błoto z gatunku ciężkich do jazdy).
Jakoś tak nogi ciężkie (myślę, że skumulowało się zmęczenie z ostatnich dwóch tygodni, w koncu to był czwarty wyścig na przestrzeni ostatnich dwóch tygodni).
"Zmaściłam" początek, jakieś tak 25 km jechało mi się bardzo ciężko, potem złapałam drugi oddech na maskarycznie długim podjeździe łąką i tam było lepiej. No ale to już było zdecydowanie zbyt późno.
Ale jak się nie ma szczęście na wyścigu (czasem przychodzą takie dni, że jedzie się nadzwyczajnie ciężko), to ma się szczęście w tomboli:).
Tak było w Wiśle, tak było dzisiaj.
Najważniejsze, że objechane bez szkód na ciele i sprzęcie. 5 wyścig w Cyklo zaliczony, do generalki jest już potrzebny tylko jeden start.
Ale tak sobie myślałam dzisiaj jadąc, co to będzie w Piwnicznej, gdzie trasa dłuższa tylko o 6 km, ale przewyższenie większe o 1100 m.
No cóż.. pewnie będzie długiiiiiii wyścig dla mnie.
ale to dopiero za 1,5 miesiąca.
Teraz dwa tygodnie odpoczynku od ścigania, to może jakoś się zregeneruję i w Wierchomli będzie się jechać lepiej.
a póki co najważniejsze, że jeszcze tydzień urlopu i będzie można odpocząć:).
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 1 sierpnia 2014
Takie tam...
Sporo dni bez roweru (chociaż wczoraj zrobiłam kilka km na rowerze... nie pamiętam nazwy, ale na pewno ważył z 16 kg:)).
Jest urlop:), więc byłam w Mielcu, no ale trzeba było wrócić, bo jutro maraton.
Tak więc dzisiaj na myjkę i kilka kilometrów po lesie na rozkręcenie nóg.
Duszno... chociaż dzisiaj bez słońca.
Za to jutro w Komańczy słońce już na pewno będzie.
Ech... który to już wyścig w upale?
Pewnie będzie "bombowe" połączenie czyli upał i błoto, ale mam nadzieję jakoś damy rady.
Specjalnie nie myślę i nie przygotowuję się do tego wyścigu.
Ot takie rozluźnienie urlopowe.
Ale dzisiaj pomyślałam, że to będzie wyzwanie, bo to będzie 4 wyścig na przestrzeni ostatnich dwóch tygodni. Syto dość.
Taką wypowiedź Bartka Janowskiego znalazłam dzisiaj w sieci.
Świadczy ona o tym, że jeśli chodzi o maratony to GG się już zwyczajnie nie chce. Bo że potrafi.. to my wiemy.... a ta wypowiedź w tym przekonaniu jeszcze bardziej nas utwierdza.
"Wielkie gratulacje należą się organizatorowi Grzegorzowi Golonce i jego całej ekipie, za genialną trasę i profesjonalne ogarnięcie międzynarodowego przedsięwzięcia, tak wielkiego jak etapówka MTB Challenge. Po prostu świetna robota!”
Jest urlop:), więc byłam w Mielcu, no ale trzeba było wrócić, bo jutro maraton.
Tak więc dzisiaj na myjkę i kilka kilometrów po lesie na rozkręcenie nóg.
Duszno... chociaż dzisiaj bez słońca.
Za to jutro w Komańczy słońce już na pewno będzie.
Ech... który to już wyścig w upale?
Pewnie będzie "bombowe" połączenie czyli upał i błoto, ale mam nadzieję jakoś damy rady.
Specjalnie nie myślę i nie przygotowuję się do tego wyścigu.
Ot takie rozluźnienie urlopowe.
Ale dzisiaj pomyślałam, że to będzie wyzwanie, bo to będzie 4 wyścig na przestrzeni ostatnich dwóch tygodni. Syto dość.
Taką wypowiedź Bartka Janowskiego znalazłam dzisiaj w sieci.
Świadczy ona o tym, że jeśli chodzi o maratony to GG się już zwyczajnie nie chce. Bo że potrafi.. to my wiemy.... a ta wypowiedź w tym przekonaniu jeszcze bardziej nas utwierdza.
"Wielkie gratulacje należą się organizatorowi Grzegorzowi Golonce i jego całej ekipie, za genialną trasę i profesjonalne ogarnięcie międzynarodowego przedsięwzięcia, tak wielkiego jak etapówka MTB Challenge. Po prostu świetna robota!”
- DST 25.00km
- Teren 7.00km
- Czas 01:14
- VAVG 20.27km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze