Wpisy archiwalne w miesiącu
Maj, 2010
Dystans całkowity: | 750.00 km (w terenie 276.00 km; 36.80%) |
Czas w ruchu: | 42:44 |
Średnia prędkość: | 17.55 km/h |
Maksymalna prędkość: | 72.00 km/h |
Suma podjazdów: | 1770 m |
Maks. tętno maksymalne: | 176 (93 %) |
Maks. tętno średnie: | 160 (85 %) |
Suma kalorii: | 14775 kcal |
Liczba aktywności: | 18 |
Średnio na aktywność: | 41.67 km i 2h 22m |
Więcej statystyk |
Niedziela, 30 maja 2010
Na lody do Tuchowa:)
Wycieczka , prawdziwa wycieczka!
Słonce, zieleń, troche górek.
I założenie .. jedziemy sobie spokojnie, pełen relaks , bez ściganctwa itp.
I tak było! Przyjemnie!
Do Tuchowa, od Plesnej , drogą wzdłuż torów i Białej. Jeden z najładniejszych szlaków w okolicy, po prostu bliskośc górek i zieleni porażająco-powalająca.
To były moje pierwsze rowerowe szlaki. Kiedyś na początku rowerowania mojego jeździłam sobie tam często.
W Tuchowie na Rynku lody, a potem czarnym szlakiem do Piotrkowic.
I zjazd górką-francą ( taki jeden niezbyt długi podjazd ale bardzo nastromiony, baaardzoooo... jedna z moich zmór z początków przygody z rowerem).
No i stało się.. zupełnie nieświadomie zjeżdzając z górki francy pobiłam swoj rekord predkości czyli licznik pokazał 72 km....
aż sie wystraszyłam i ledwie wyhamowałam przed zakretem.
Potem posiedzenie w mecce tarnowskich kolarzy czyli Relaksie w Plesnej:)
Sloneczko, widoczki.
jechalismy bardzo spokojnie, bardzo. Troszeczkę podjazdów. Nie jechało sie źle, chyba moc nie znikneła przez ten tydzien, ale tez nie specjalnie sie starałam pamietajac o założeniu: wycieczka!
Słonce, zieleń, troche górek.
I założenie .. jedziemy sobie spokojnie, pełen relaks , bez ściganctwa itp.
I tak było! Przyjemnie!
Do Tuchowa, od Plesnej , drogą wzdłuż torów i Białej. Jeden z najładniejszych szlaków w okolicy, po prostu bliskośc górek i zieleni porażająco-powalająca.
To były moje pierwsze rowerowe szlaki. Kiedyś na początku rowerowania mojego jeździłam sobie tam często.
W Tuchowie na Rynku lody, a potem czarnym szlakiem do Piotrkowic.
I zjazd górką-francą ( taki jeden niezbyt długi podjazd ale bardzo nastromiony, baaardzoooo... jedna z moich zmór z początków przygody z rowerem).
No i stało się.. zupełnie nieświadomie zjeżdzając z górki francy pobiłam swoj rekord predkości czyli licznik pokazał 72 km....
aż sie wystraszyłam i ledwie wyhamowałam przed zakretem.
Potem posiedzenie w mecce tarnowskich kolarzy czyli Relaksie w Plesnej:)
Sloneczko, widoczki.
jechalismy bardzo spokojnie, bardzo. Troszeczkę podjazdów. Nie jechało sie źle, chyba moc nie znikneła przez ten tydzien, ale tez nie specjalnie sie starałam pamietajac o założeniu: wycieczka!
- DST 50.00km
- Teren 2.00km
- Czas 02:18
- VAVG 21.74km/h
- VMAX 72.00km/h
- Temperatura 20.0°C
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 29 maja 2010
Jazda testowa
Jazda testowa po reanimacji Magnusa.
Wymienione stery, tarcza, siodełko i sztyca.
Nie jest źle, aczkolwiek przeszkadzają mi luzy w starym amorze i dźwieki, które wydaje.
No KTM to nie jest...:) ale jechać się da.
także jutro moze zrobi sie kilka górek.
Biorąc pod uwagę to ze wsiadłam na rower po długiej przerwie, lichym sniadaniu to nie jechało sie najgorzej i pewnie gdybym przycisneła i pojechała na dluższy wypad byłoby dobrze.
Wymienione stery, tarcza, siodełko i sztyca.
Nie jest źle, aczkolwiek przeszkadzają mi luzy w starym amorze i dźwieki, które wydaje.
No KTM to nie jest...:) ale jechać się da.
także jutro moze zrobi sie kilka górek.
Biorąc pod uwagę to ze wsiadłam na rower po długiej przerwie, lichym sniadaniu to nie jechało sie najgorzej i pewnie gdybym przycisneła i pojechała na dluższy wypad byłoby dobrze.
- DST 20.00km
- Teren 4.00km
- Czas 00:52
- VAVG 23.08km/h
- VMAX 35.00km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 25 maja 2010
Wtorek
nawet nie będę dzisiaj zbyt wiele pisać, bo jeszcze coś brzydkiego bym napisała.
Pod względem rowerowym wszystko było nie tak.
No może oprocz tego ze do pewnego momentu nieźle sie kręciło.
Miał być trening w górkach, wyszedł las R, bo wiało okropnie i tak zdecydowalismy.
W połowie drogi do Warysia... okazało sie ze jest dość mocno nie tak z moim rowerem i odchciało mi sie jazdy..
jestem wściekła bo po to kupiłam nowy rower żeby nie latac bez przerwy do serwisu, nie denerowować się...
a jest.. jak zwykle.
Zupelnie prawie jak w ub sezonie.
Jak mam trenować jak nie ma na czym?
niby mam drugi rower ale niestety na chwile obecną też niesprawny.
a do tego obiecałam sobie ze z racji niewyspania w nocy i zmeczenia dzisiaj jade tak zeby nie brudzić roweru . Okazało sie ze jednak i Las Radłowski trochę mokry i rower nadawał sie do gruntownego mycia.. i znowu 40 min.. czyszczenia... mycia... itp.
aaa.. zły dzien i tyle.. nic juz nie piszę:)
jutro bedzie lepiej.
Pod względem rowerowym wszystko było nie tak.
No może oprocz tego ze do pewnego momentu nieźle sie kręciło.
Miał być trening w górkach, wyszedł las R, bo wiało okropnie i tak zdecydowalismy.
W połowie drogi do Warysia... okazało sie ze jest dość mocno nie tak z moim rowerem i odchciało mi sie jazdy..
jestem wściekła bo po to kupiłam nowy rower żeby nie latac bez przerwy do serwisu, nie denerowować się...
a jest.. jak zwykle.
Zupelnie prawie jak w ub sezonie.
Jak mam trenować jak nie ma na czym?
niby mam drugi rower ale niestety na chwile obecną też niesprawny.
a do tego obiecałam sobie ze z racji niewyspania w nocy i zmeczenia dzisiaj jade tak zeby nie brudzić roweru . Okazało sie ze jednak i Las Radłowski trochę mokry i rower nadawał sie do gruntownego mycia.. i znowu 40 min.. czyszczenia... mycia... itp.
aaa.. zły dzien i tyle.. nic juz nie piszę:)
jutro bedzie lepiej.
- DST 42.00km
- Teren 16.00km
- Czas 01:40
- VAVG 25.20km/h
- VMAX 37.50km/h
- Temperatura 15.0°C
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 23 maja 2010
Wariacje na temat Jamnej
"Wariacje na temat Jamnej" tak własnie Krysia nazywa wyprawy na Jamną... i to dobre określenie, ponieważ krązymy sobie po tej Jamnej i okolicach wariując trochę:)
Zanim pojechałam z nimi pierwszy raz na Jamną.. nie wiedziałam nawet ze Jamna ma tyle możliwości.
Bo zawsze jechałam z Tarnowa ( zdarzało się z Bobowej i Ciezkowic), ale po samej Jamnej jazdy nie było tak wiele.
a teraz jedziemy autem do Zakliczyna i stamtąd na Jamną a potem po Jamnej i okolicach, po takich terenach ze nawet nie myslałam, ze na Jamnej są.
Zwłaszcza zjazdy bardzo mi sie podobają, bo przypominają te z górskich maratonów.. no może trochę mniejszy stopien trudności, ale zawsze jest zjazdowa adrenalinka i ćwiczenie techniki.
Zresztą sama Jamna to jest takie klimatyczne miejsce.. polecam:)
Było dzisiaj dosyć trudno...bo błota było co niemiara, podmokłych łąk, wiec kręciło sie cięzko.
Naprawdę cięzko, a zjazdy sliskie.. oj sliskie...
Na podjazdach szło mi tak sobie, ale też miałam założenie nie spinać sie bardzo.. bo jak to Mirek powiedział: nic na skróty.. spokojnie...
Wiec staram sie jeździć spokojnie, a niebawem rozpocznę budowanie mocy i bede starać sie podjeżdzac mocniej.Ale muszę też mieć świadomość ze za wiele to ja już nie naszeleję:). Jutro konczę.. 38 lat:)
Za to ze zjazdów jestem zadowolona. Nie bede nigdy super zjazdowcem zapewne, ale było nieźle. Myślę, że pusciła pozimowa blokada zjazdowa i już złapałam pewien luz na zjazdach.
Czuję, ze jest lepiej, chociaż zdarzało mi sie niefortunnie wybierać ściężkę.. wciąż sie tego uczę.
Nie było dzisiaj żadnego dzwona, a biorąc pod uwagę warunki ( błoto) to cud jakiś.
Jeszcze chyba nigdy nie wracałam z Jamnej niepokiereszowana.
Były piekne górskie widoki, cudne lasy, łąki... wszystko:)
I dwie niespodzianki...najpierw na zjeździe chyba na Jamnej jakiś metr ode mnie sarna czy jeleń ( coś dużego) dosłownie przeskoczyło wąwozik, naprawdę tuż przed moim nosem.. Czegoś takiego jeszcze nie doświadczyłam i to ze nie skonczyło sie upadkiem to cud, bo wystraszyłam sie bardzo.
Druga niespodzianka to rzeczka ( rzeczką była a zrobiła sie z niej rzeka) i trzeba było ją forsować. Sciagnełam buty i przerzuciłam na drugi brzeg, bo nie ma dla mnie nic bardziej chorobogennego niz mokre buty.
A potem było mycie rowera, smarowanie, czyszczenie butów itd. czyli coś czego po takiej błotnej jeździe najbardziej nie lubię.
wycieczka w składzie: Krysia, Adam, Tomek, Andżelika i ja.
Wszyscy jechali bardzo ładnie, a niektorzy to nawet szczególnie ładnie.
Kiedys też ( jak zaczynałam jeździć na góralu) miałam taki głod jeżdzenia i taką ogromną ambicję pokonywania każdego nawet najtrudniejszego podjazdu. I jak jechałam w grupie to chciałam pokazać jaka jestem mocna. Chyba mi przeszło... a moze mocy po prostu mniej?
Maratony troche mnie też otrzeźwiły, nauczyły rozkładać siły i nie szarżować.
Pogoda dopisała nam cudna, także nawet trochę sie opalilismy.
Zanim pojechałam z nimi pierwszy raz na Jamną.. nie wiedziałam nawet ze Jamna ma tyle możliwości.
Bo zawsze jechałam z Tarnowa ( zdarzało się z Bobowej i Ciezkowic), ale po samej Jamnej jazdy nie było tak wiele.
a teraz jedziemy autem do Zakliczyna i stamtąd na Jamną a potem po Jamnej i okolicach, po takich terenach ze nawet nie myslałam, ze na Jamnej są.
Zwłaszcza zjazdy bardzo mi sie podobają, bo przypominają te z górskich maratonów.. no może trochę mniejszy stopien trudności, ale zawsze jest zjazdowa adrenalinka i ćwiczenie techniki.
Zresztą sama Jamna to jest takie klimatyczne miejsce.. polecam:)
Było dzisiaj dosyć trudno...bo błota było co niemiara, podmokłych łąk, wiec kręciło sie cięzko.
Naprawdę cięzko, a zjazdy sliskie.. oj sliskie...
Na podjazdach szło mi tak sobie, ale też miałam założenie nie spinać sie bardzo.. bo jak to Mirek powiedział: nic na skróty.. spokojnie...
Wiec staram sie jeździć spokojnie, a niebawem rozpocznę budowanie mocy i bede starać sie podjeżdzac mocniej.Ale muszę też mieć świadomość ze za wiele to ja już nie naszeleję:). Jutro konczę.. 38 lat:)
Za to ze zjazdów jestem zadowolona. Nie bede nigdy super zjazdowcem zapewne, ale było nieźle. Myślę, że pusciła pozimowa blokada zjazdowa i już złapałam pewien luz na zjazdach.
Czuję, ze jest lepiej, chociaż zdarzało mi sie niefortunnie wybierać ściężkę.. wciąż sie tego uczę.
Nie było dzisiaj żadnego dzwona, a biorąc pod uwagę warunki ( błoto) to cud jakiś.
Jeszcze chyba nigdy nie wracałam z Jamnej niepokiereszowana.
Były piekne górskie widoki, cudne lasy, łąki... wszystko:)
I dwie niespodzianki...najpierw na zjeździe chyba na Jamnej jakiś metr ode mnie sarna czy jeleń ( coś dużego) dosłownie przeskoczyło wąwozik, naprawdę tuż przed moim nosem.. Czegoś takiego jeszcze nie doświadczyłam i to ze nie skonczyło sie upadkiem to cud, bo wystraszyłam sie bardzo.
Druga niespodzianka to rzeczka ( rzeczką była a zrobiła sie z niej rzeka) i trzeba było ją forsować. Sciagnełam buty i przerzuciłam na drugi brzeg, bo nie ma dla mnie nic bardziej chorobogennego niz mokre buty.
A potem było mycie rowera, smarowanie, czyszczenie butów itd. czyli coś czego po takiej błotnej jeździe najbardziej nie lubię.
wycieczka w składzie: Krysia, Adam, Tomek, Andżelika i ja.
Wszyscy jechali bardzo ładnie, a niektorzy to nawet szczególnie ładnie.
Kiedys też ( jak zaczynałam jeździć na góralu) miałam taki głod jeżdzenia i taką ogromną ambicję pokonywania każdego nawet najtrudniejszego podjazdu. I jak jechałam w grupie to chciałam pokazać jaka jestem mocna. Chyba mi przeszło... a moze mocy po prostu mniej?
Maratony troche mnie też otrzeźwiły, nauczyły rozkładać siły i nie szarżować.
Pogoda dopisała nam cudna, także nawet trochę sie opalilismy.
- DST 54.00km
- Teren 44.00km
- Czas 04:34
- VAVG 11.82km/h
- VMAX 58.00km/h
- Temperatura 20.0°C
- HRmax 175 ( 93%)
- HRavg 160 ( 85%)
- Kalorie 2500kcal
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 22 maja 2010
Widziałam orła cień...
a może to nie był orzeł a jakiś jastrząb czy coś innego?
jakiś drapieżca w każdym bądź razie , który ni z tego ni z owego rozwinął wielkie skrzydła tuz obok mnie i solidnie mnie wystraszył. a wszystko to odbyło się w Lesie Radłowskim.
Miał być dzisiaj solidny trening po górkach, ale sie nie odbył z róznych względów.
Moze to i dobrze bo jutro będzie ostro.. wyprawa na Jamną:), bedzie sie działo bo błoto pewnie po oski.
a dzisiaj płasko, szybko, dobrze:). Wraca moc... wraca moc.. coraz lepiej jest.
Las radłowski- Waryś- Las.
I zdumienie ogromne... powódź dotknęła też las Radłowski.
Po prostu zerwała dwie drogi w lesie.. o ile jedną sforsowałam i przedostałam sie na drugi "brzeg" to druga... niestety.. okropny widok... ogromna przepaśc i w tył zwrot z rowerem i zmiana planów trasy.
Dzisiaj samotnie, ale tak tez lubię.
jakiś drapieżca w każdym bądź razie , który ni z tego ni z owego rozwinął wielkie skrzydła tuz obok mnie i solidnie mnie wystraszył. a wszystko to odbyło się w Lesie Radłowskim.
Miał być dzisiaj solidny trening po górkach, ale sie nie odbył z róznych względów.
Moze to i dobrze bo jutro będzie ostro.. wyprawa na Jamną:), bedzie sie działo bo błoto pewnie po oski.
a dzisiaj płasko, szybko, dobrze:). Wraca moc... wraca moc.. coraz lepiej jest.
Las radłowski- Waryś- Las.
I zdumienie ogromne... powódź dotknęła też las Radłowski.
Po prostu zerwała dwie drogi w lesie.. o ile jedną sforsowałam i przedostałam sie na drugi "brzeg" to druga... niestety.. okropny widok... ogromna przepaśc i w tył zwrot z rowerem i zmiana planów trasy.
Dzisiaj samotnie, ale tak tez lubię.
- DST 48.00km
- Teren 16.00km
- Czas 01:45
- VAVG 27.43km/h
- VMAX 34.00km/h
- Temperatura 15.0°C
- HRmax 165 ( 87%)
- HRavg 151 ( 80%)
- Kalorie 920kcal
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 21 maja 2010
W deszczu i z odgłosami burzy
Prawie po tygodniu znowu w górkach.
A moja ścieżka treningowa czyli Lubinka razy dwa czyli zjazd albo podjazd na Lubinkę (zależy od której strony sie jedzie) wygląda teraz tak:
http://www.rdn.pl/d_galeria/index.php?rdg=0093920105
W zyciu nie widziałam czegoś takiego. Wygląda jak po trzesieniu ziemi.
Trzeba było bardzo uważać zjeżdzając.
A jesli chodzi o sam trening to rozpoczął się w pogodzie niemalże letniej ( i to było bardzo podjrzane), coś za ciepło było.
Bardzo szybko zacząl padać deszcz, który nastepnie przeszedł w ulewę.. której apogeum przeczekalismy na przystanku w Rzuchowej, a potem nieco juz zmoczeni ruszylismy dalej czyli na Lubinkę.
Jest coraz wiecej mocy ( i nawet Mirek to zauwazył), jechałam na buldogach a to podjazd asfaltowy, ale zdecydowanie lepiej niż ostatnio. Prędkość nie spadła mi poniżej 14 ale najczęsciej oscylowała wokół 15, 16:), no i oczywiście z blatu.
Potem oglądalismy szkody popowodziowe zjeżdzając do Janowic. I znowu zaczał padać deszcz... ale było nam już wszystko jedno i ruszylismy z powrotem do góry.
Troszeczkę rytm jazdy zakłocały nam te peknięcia drogi, ale i tak było nieźle.
A na sam koniec jazdy na niewinnym zjeździe terenowym gdzieś miedzy Zgłobicami a Koszycami zafundowałam sobie solidną dawkę adrenaliny.. Zagadałam sie, nie popatrzyłam i wjechałam w koleinę pełną gruzu.. telepało mną solidnie.. prędkosc duża... śmierć w oczach, ale.. zachowałam zimną krew. Pomyslałam sobie: spokojnie.. KTM da sobie radę.. tylko bez paniki.. nie hamuj bynajmniej ani nie probuj z tej koleiny wyjezdzac, po prostu jedź.
I udało się:)
Nie było juz tak rózowo pod domem, gdzie znowu runełam jak długa w tym samym miejscu co w ub roku...
a wiedziałam ze jest niebezpieczne, jechałam powoli, ale znowu cos nie tak poszło ( mokro), coś w tym miejscu jest takiego..
na szczescie upadek zupełnie niegrożny.
I tak sobie pomyslalam:
nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło..
No poodwoływali maratony ale przynajmniej przez jakiś miesiąc pochodzę sobie w spódnicach, sukienkach, bo nie bedzie obitych kolan itp.
Rower po treningu pomimo ze nie jechalismy prawie po terenie, nadawał sie do mycia.
wiec mycie, smarowanie, psikanie, a paznokcie jak u mechanika...
co ze mnie za kobieta... ze smarem pod paznokciami:)
( już wymyty żeby nie było wątpliwości).
A moja ścieżka treningowa czyli Lubinka razy dwa czyli zjazd albo podjazd na Lubinkę (zależy od której strony sie jedzie) wygląda teraz tak:
http://www.rdn.pl/d_galeria/index.php?rdg=0093920105
W zyciu nie widziałam czegoś takiego. Wygląda jak po trzesieniu ziemi.
Trzeba było bardzo uważać zjeżdzając.
A jesli chodzi o sam trening to rozpoczął się w pogodzie niemalże letniej ( i to było bardzo podjrzane), coś za ciepło było.
Bardzo szybko zacząl padać deszcz, który nastepnie przeszedł w ulewę.. której apogeum przeczekalismy na przystanku w Rzuchowej, a potem nieco juz zmoczeni ruszylismy dalej czyli na Lubinkę.
Jest coraz wiecej mocy ( i nawet Mirek to zauwazył), jechałam na buldogach a to podjazd asfaltowy, ale zdecydowanie lepiej niż ostatnio. Prędkość nie spadła mi poniżej 14 ale najczęsciej oscylowała wokół 15, 16:), no i oczywiście z blatu.
Potem oglądalismy szkody popowodziowe zjeżdzając do Janowic. I znowu zaczał padać deszcz... ale było nam już wszystko jedno i ruszylismy z powrotem do góry.
Troszeczkę rytm jazdy zakłocały nam te peknięcia drogi, ale i tak było nieźle.
A na sam koniec jazdy na niewinnym zjeździe terenowym gdzieś miedzy Zgłobicami a Koszycami zafundowałam sobie solidną dawkę adrenaliny.. Zagadałam sie, nie popatrzyłam i wjechałam w koleinę pełną gruzu.. telepało mną solidnie.. prędkosc duża... śmierć w oczach, ale.. zachowałam zimną krew. Pomyslałam sobie: spokojnie.. KTM da sobie radę.. tylko bez paniki.. nie hamuj bynajmniej ani nie probuj z tej koleiny wyjezdzac, po prostu jedź.
I udało się:)
Nie było juz tak rózowo pod domem, gdzie znowu runełam jak długa w tym samym miejscu co w ub roku...
a wiedziałam ze jest niebezpieczne, jechałam powoli, ale znowu cos nie tak poszło ( mokro), coś w tym miejscu jest takiego..
na szczescie upadek zupełnie niegrożny.
I tak sobie pomyslalam:
nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło..
No poodwoływali maratony ale przynajmniej przez jakiś miesiąc pochodzę sobie w spódnicach, sukienkach, bo nie bedzie obitych kolan itp.
Rower po treningu pomimo ze nie jechalismy prawie po terenie, nadawał sie do mycia.
wiec mycie, smarowanie, psikanie, a paznokcie jak u mechanika...
co ze mnie za kobieta... ze smarem pod paznokciami:)
( już wymyty żeby nie było wątpliwości).
- DST 40.00km
- Teren 2.00km
- Czas 01:43
- VAVG 23.30km/h
- Temperatura 10.0°C
- HRmax 175 ( 93%)
- HRavg 144 ( 76%)
- Kalorie 900kcal
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 20 maja 2010
Odwołane maratony:(
Chcialam jechać do Zegiestowa na Cyklokrapaty.
Odwołany.
Szczawnica miała być w przyszłym tygodniu. Odwołana.
Trasy nie nadają sie do jazdy. Wielka szkoda:(
Odwołany.
Szczawnica miała być w przyszłym tygodniu. Odwołana.
Trasy nie nadają sie do jazdy. Wielka szkoda:(
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 20 maja 2010
Deszcz...i refleksje o pasji.
Były plany treningowe na dzisiaj.
Podjazd na Wał.
I wszystko szło w dobrym kierunku, nie padało cały dzien, ale jak wysiadłam z autobusu w Moscicach, zaczeło lać...
W ub roku jeździłam sporo w deszczu, ale teraz... zdrowie trochę nie dopisuje i nie chce ryzykować, wiec niestety...:(
Złośliwa ta natura, deszcz przestał padać ale jak zaczęło się sciemniać.
Dostałam wczoraj w prezencie urodzinowym książkę:
Piotr Morawski : Zostają góry.
Dla niezorientowanych Morawski byl himalaistą, zginął w ub roku, mając niewiele ponad trzydzieści lat.
Przepieknie wydana ksiązka z niewiarygodnymi zdjęciami z gór wysokich.
Są też wspomnienia przyjaciół Morawskiego m.in Simone Moro.
Cytat z S. Moro:
" Zycie nie jest mierzone liczbą oddechów, ale liczbą momentów, które zapierają dech w piersiach".
Piękne prawda?
Dlaczego zacytowałam akurat to?
Bo czesto zadawane są mi pytania: po co mi maratony? dlaczego?
Uważam i często to podkreślam, że z pasji nie trzeba sie tłumaczyć.
Zresztą jak wytłumaczyć pasję? jakie znaleźć słowa?
Zrozumie tylko ten kto czuje to samo.
Mam kilka znajomych osób, które w jakiś tam sposób rozumieją, chociaż powtarzają ze nawet jakby im zapłacaono nie pojechałyby na maraton w góry.
Mam wielkie grono znajomych, którym tego nie muszę tłumaczyć, bo czuja i robią to samo.
Mam kilku znajomych, którzy nie rozumieją.
Zwłaszcza znajomi z pewnego forum dot pewnej choroby. Twierdzą, że narażam zdrowie, ze to nierozsądne itd.
hm...jak tu wytłumaczyć.. ze wolę zyć PEŁNIEJ. Może krocej ale pełniej.
A dla mniej zyć pełniej to między innymi wziąć rower w góry.. pokonać trudny podjazd, stanąć na szczycie... pokonać trudny zjazd i usmiechnąć się do siebie , z radości, ze sie udało.
Stanąć na mecie i poczuć to uczucie spełnienia i powiedzieć sobie : dałam radę:)
Dla tych kilku chwil radości naprawdę warto ponosić wyrzeczenia na treningach, warto "męczyć się" na maratonie.
" Częsciej zyjesz, uczysz się i cieszysz w ciągu kilku sekund, niż w trakcie całego zycia".
te kilka sekund na szczycie wielkiej góry, te kilka sekund na mecie.. są dla mnie więcej warte niż wiele dni na egzotycznej plaży, niż godziny spędzane przed tv, czy godziny spędzane w piwnych ogródkach.
Dla mnie.
Taki jest mój wybór.
Taka jest moja pasja.
Nie jest jedyną, ale jest tą która pozwala mi bardzo często przezywać momenty, ktore zapierają dech w piersiach.
I własnie te momenty między innymi stanowią o radości z mojego życia, a nie liczba oddechów:).
Ja to pięknie napisała żona Morawskiego, Olga:
mielismy duzo zycia w życiu.
Myślę, ze dzięki moim pasjom mam dużo zycia w zyciu:)
I tego wszystkim zyczę ( bo mieć pasję w życiu to wielkie szczęście) i pozdrawiam
P.S Kilkanaście lat grałam w siatkówkę.
Niestety przytrafiła mi sie kontuzja ( usunięta łąkotka, więzadło), wciąż odczuwam jej skutki , ale NIE ŻAŁUJĘ ze spedziłam tyle lat na boisku.
Nie żałuję i nie żałowałam. Wręcz przeciwnie.
Siatkówka... była moją wielka pasją i dzieki niej przezyłam wiele momentów zapierających dech w piersiach.
Podjazd na Wał.
I wszystko szło w dobrym kierunku, nie padało cały dzien, ale jak wysiadłam z autobusu w Moscicach, zaczeło lać...
W ub roku jeździłam sporo w deszczu, ale teraz... zdrowie trochę nie dopisuje i nie chce ryzykować, wiec niestety...:(
Złośliwa ta natura, deszcz przestał padać ale jak zaczęło się sciemniać.
Dostałam wczoraj w prezencie urodzinowym książkę:
Piotr Morawski : Zostają góry.
Dla niezorientowanych Morawski byl himalaistą, zginął w ub roku, mając niewiele ponad trzydzieści lat.
Przepieknie wydana ksiązka z niewiarygodnymi zdjęciami z gór wysokich.
Są też wspomnienia przyjaciół Morawskiego m.in Simone Moro.
Cytat z S. Moro:
" Zycie nie jest mierzone liczbą oddechów, ale liczbą momentów, które zapierają dech w piersiach".
Piękne prawda?
Dlaczego zacytowałam akurat to?
Bo czesto zadawane są mi pytania: po co mi maratony? dlaczego?
Uważam i często to podkreślam, że z pasji nie trzeba sie tłumaczyć.
Zresztą jak wytłumaczyć pasję? jakie znaleźć słowa?
Zrozumie tylko ten kto czuje to samo.
Mam kilka znajomych osób, które w jakiś tam sposób rozumieją, chociaż powtarzają ze nawet jakby im zapłacaono nie pojechałyby na maraton w góry.
Mam wielkie grono znajomych, którym tego nie muszę tłumaczyć, bo czuja i robią to samo.
Mam kilku znajomych, którzy nie rozumieją.
Zwłaszcza znajomi z pewnego forum dot pewnej choroby. Twierdzą, że narażam zdrowie, ze to nierozsądne itd.
hm...jak tu wytłumaczyć.. ze wolę zyć PEŁNIEJ. Może krocej ale pełniej.
A dla mniej zyć pełniej to między innymi wziąć rower w góry.. pokonać trudny podjazd, stanąć na szczycie... pokonać trudny zjazd i usmiechnąć się do siebie , z radości, ze sie udało.
Stanąć na mecie i poczuć to uczucie spełnienia i powiedzieć sobie : dałam radę:)
Dla tych kilku chwil radości naprawdę warto ponosić wyrzeczenia na treningach, warto "męczyć się" na maratonie.
" Częsciej zyjesz, uczysz się i cieszysz w ciągu kilku sekund, niż w trakcie całego zycia".
te kilka sekund na szczycie wielkiej góry, te kilka sekund na mecie.. są dla mnie więcej warte niż wiele dni na egzotycznej plaży, niż godziny spędzane przed tv, czy godziny spędzane w piwnych ogródkach.
Dla mnie.
Taki jest mój wybór.
Taka jest moja pasja.
Nie jest jedyną, ale jest tą która pozwala mi bardzo często przezywać momenty, ktore zapierają dech w piersiach.
I własnie te momenty między innymi stanowią o radości z mojego życia, a nie liczba oddechów:).
Ja to pięknie napisała żona Morawskiego, Olga:
mielismy duzo zycia w życiu.
Myślę, ze dzięki moim pasjom mam dużo zycia w zyciu:)
I tego wszystkim zyczę ( bo mieć pasję w życiu to wielkie szczęście) i pozdrawiam
P.S Kilkanaście lat grałam w siatkówkę.
Niestety przytrafiła mi sie kontuzja ( usunięta łąkotka, więzadło), wciąż odczuwam jej skutki , ale NIE ŻAŁUJĘ ze spedziłam tyle lat na boisku.
Nie żałuję i nie żałowałam. Wręcz przeciwnie.
Siatkówka... była moją wielka pasją i dzieki niej przezyłam wiele momentów zapierających dech w piersiach.
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 19 maja 2010
Koniec deszczu
Deszcz lał nieustannie.
Sprawił, że na kilka dni zycie zupełnie inne było..
Duzo strachu. Po raz pierwszy tak się bałam. Moze dlatego ze nigdy wcześniej nie mieszkałam w poblizu rzek. A teraz.. parter, km od mojego mieszkania rzeka Biała, dwa kilometry Dunajec.
Jeszcze wczoraj Dunajec był strasznnyyyyyy... od wału do wału... jedno wielkie rozlewisko. Dzisiaj jakby juz prawie w swoim korycie, ale na terenach naddunajcowych jeszcze długo nie da sie kręcić.
Pozalewało wiele moich "ścieżek treningowych" w okolicy.
Dzisiaj nareszcie przestało padać. Wyciagnęłam wiec Magnusa i w drogę.
Płasko, ale dosyć dobrze mi sie jechało.
Po drodze ... zalane pola, ludzie wypompowujący wodę z piwnic...
Niefajnie.
A Magnus nadaje sie niestety do kapitalnego remontu. Niemalże wszystko w nim szwankuje, a dzisiaj przestał też działać amor.
Trzeba sie pewnie bedzie z nim rozstać na kilka dni i oddać go fachowcowi.
Za to Katemek zdrowiutki.
Wczoraj zawiozłam go do serwisu i Maniek naprawił mi całkowicie blokadę. Teraz już działa bez zarzutu.
P.S a tak w ogóle to nie przypuszczałam, że tej wiosny ubiorę jeszcze zimowe ciuchy rowerowe. a dzisiaj : kurtka zimowa i spodnie ocieplane.
Grube skarpety a pomimo tego zmarzły mi nogi:(
Sprawił, że na kilka dni zycie zupełnie inne było..
Duzo strachu. Po raz pierwszy tak się bałam. Moze dlatego ze nigdy wcześniej nie mieszkałam w poblizu rzek. A teraz.. parter, km od mojego mieszkania rzeka Biała, dwa kilometry Dunajec.
Jeszcze wczoraj Dunajec był strasznnyyyyyy... od wału do wału... jedno wielkie rozlewisko. Dzisiaj jakby juz prawie w swoim korycie, ale na terenach naddunajcowych jeszcze długo nie da sie kręcić.
Pozalewało wiele moich "ścieżek treningowych" w okolicy.
Dzisiaj nareszcie przestało padać. Wyciagnęłam wiec Magnusa i w drogę.
Płasko, ale dosyć dobrze mi sie jechało.
Po drodze ... zalane pola, ludzie wypompowujący wodę z piwnic...
Niefajnie.
A Magnus nadaje sie niestety do kapitalnego remontu. Niemalże wszystko w nim szwankuje, a dzisiaj przestał też działać amor.
Trzeba sie pewnie bedzie z nim rozstać na kilka dni i oddać go fachowcowi.
Za to Katemek zdrowiutki.
Wczoraj zawiozłam go do serwisu i Maniek naprawił mi całkowicie blokadę. Teraz już działa bez zarzutu.
P.S a tak w ogóle to nie przypuszczałam, że tej wiosny ubiorę jeszcze zimowe ciuchy rowerowe. a dzisiaj : kurtka zimowa i spodnie ocieplane.
Grube skarpety a pomimo tego zmarzły mi nogi:(
- DST 32.00km
- Czas 01:11
- VAVG 27.04km/h
- VMAX 36.00km/h
- Temperatura 10.0°C
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 16 maja 2010
Złoty Stok relacja
Maraton nr 22
Powerade Suzuki MTB Marathon Złoty Stok
Miejsce w kategorii 8
Czas : 5 h 23 min
Kiedyś marzyłam o tym , żeby przejechać maraton w górach w trudnych warunkach ( błocie).
Marzenie spełniło się w ub sezonie w Szczawnicy.
Teraz błoto w górach już nie robi na mnie takiego wrażenia ( ub sezon obfitował w błotne maratony), ale myślę, ze sobie , ze natura daje mi okazje do sprawdzania się w coraz to trudniejszych warunkach.
O ile w ub roku w Złotym Stoku było duzo błota, to w tym roku było baaardzzzooo duzo błota.
Dobrze, że tuż przed wyjazdem zmieniłam sobie tył na bulldoga:) ( a i tak rzucało mnie na niektórych zjazdach).
Czułam lekki niepokój przed tym maratonem. W piątek sniło mi się , że jechałam bardzo długo ( sprawdziło się:)), a noc z piątku na sobotę bardzo niespokojna i pełna złych snów.
Na starcie bardzo zimno… a ja w ciuchach właściwie letnich.
Zmarzłam oczekując na start.
Pierwszy podjazd kawałek asfaltem, jak zwykle wszyscy "grzeją".
Staram się pilnować Anki z Bydgoszczy, która na starcie stała nieopodal mnie. "Idzie" dośc mocno pod górę. Jeszcze nie porywam się na wyprzedzanie, ale staram się nie tracić jej z oczu.
Nogi cięzkie, już czuję pieczenie mięsni…
O matko.. myslę – co będzie dalej?
I zaraz kolejna myśl:
Nie marudź, nie wolno marudzić, jedziemy…
Wjeżdzamy w teren… i już widać jak będzie cięźko… podjazd cały w błocie…
Na szczęscie błocie przejezdnym ale niestety trzeba się mocno nasiłować żeby jechać.
Mijam Ankę, ale zaraz jak ją mijam .. spada mi łańcuch i muszę się zatrzymać. Mija mnie.
Na szczęscie tylko na chwilę, bo znowu ją wyprzedzam i potem juź się nie widzimy,.
Mijam gdzies po drodze również Beatę z Kielc, ale nie mija chwila a dojeżdza do mnie i mnie wyprzedza.
Siedzę jej na kole cały czas i postanawiam nie odpuszczać.
Odjeżdza mi na jakims zjeździe.. gdzie mam jakieś problemy z blokadą od amora ( nie do konca wszystko działa dobrze i czasem muszę blokadzie pomóc).
Ale potem mijam ja chyba na bufecie i już więcej się nie widzimy.
Jeszcze tylko raz spotykam jakąś dziewczynę na trasie ( no i w koncówce dublują mnie gigantki Ewelina Ortyl i Justyna Frączek), a potem resztę trasy jadę w towarzystwie panów.
Jest bardzo mokro i bardzo zimno.
Za zimno, a ja za słabo ubrana.
Marzną mi stopy zupełnie jak na maratonie w Krynicy w 2008 roku. Nieprzyjemnie.
Ale jadę i mocno się mobilizuję. Boli mnie kręgosłup, albo podjazd za długi albo cos nie tak z siodełkiem, ale staram się mało o tym myśleć, nie marudzić.
Powtarzam sobie w chwilach słabości: Pedałuj Izabelko, pedałuj.
Nie mam wielkich momentów zwątpienia i jakichś wielkich załamań, a jeśli przychodzi jakaś słabsza chwila to myslę sobie: wydaje ci się , że już nie możesz.. ale możesz, naprawdę możesz.Uwierz w to. I wtedy jadę mocniej pod górę:)
Ku mojej satysfakcji dobrze mi się podjeżdża i robię wiele podjazdów, których nie robią jadący ( idący) obok panowie.
Najwięcej satysfakcji sprawia mi długiiii błotnisty podjazd w Lutynii. Tam nikt prawie nie jedzie. Ja jadę.
W koncu w lesie dojeżdza do mnie jakis pan i słyszę jak mówi do idącego obok:
Popatrz jak dziewczyna jedzie…
I za chwilę krzyczy do innych: hej chłopaki dziewczyna jedzie…
Trochę się wypłaszcza więc wielu wsiada na rowery, a pan krzyczy:
o.. jak wszyscy nagle powsiadali jak usłyszeli, ze dziewczyna jedzie.
Uśmiecham się.
Słyszę pochwały. Jest miło.
Zjazdy.. to osobny temat.
Częśc niestety odpuszczam bo wiem ze moglby się to skonczyc bardzo źle. Jest cholernie slisko, błotnisto. Masa korzeni, kamieni.
Na którymś zjeździe schodząc ślizgam się i uderzam kolanem w wielki kamień.
Znowu będzie „odpoczynek” od spódnic niestety.
Ale całkiem sporo też zjeżdzam. Częsć tego okropnego zjazdu z góry Bórowkowej zjeżdzam… te wstretne korzonki ukryte w ziemi sprawiają ze czuję się jak na rodeo, ale jakiś chłopak jadący za mną mówi:
Twarda jesteś..
Smieję się i mówię: twarde to sa te korzenie…
Są też podjazdy, które przerastają moje mozliwości…
Z ogromnym nastromieniem… a błoto sprawia ze po prostu ciezko utrzymać się na rowerze.
Na którymś z nich mija mnie Justyna Frączek . Z trudem ją poznaje, bo twarz ma zabłoconą.
Tez idzie, wiec jakoś mi lżej na duszy , że ona też podchodzi. Ale to pochodzenie w błocie też nie jest łatwe.
Około 30 km jakiś chłopak pyta mnie: ile jeszcze do końca….?
Mówię: no powinno być 13 km, ale znając zycie będzie jakieś 16…
Dobrze, ze nie wiedziałam że w rzeczywistości miałam do przejechania jeszcze 21 km.
Bo to są przecież golonkokilometry i jak wiadomo zawsze jest wiecej niż podają oficjalnie.
Końcówka nie jest łatwa.
Jestem przemoczona, wyziębiona…ściągam okulary, bo są tak zabłocone ze nic nie widzę. Błoto wpada mi do oka.
Palce mam tak zdrętwiałe z zimna, że nie daje rady zmienić przerzutki. Z trudem utrzymuje klamki hamulcowe, a co rusz jest jakiś zjazd.
I kiedy wydaje się ze to już koncówka.. pojawia się napis 5 km do mety..
Wzdycham cieżko, ale jadę.
A tu niespodzianka… znowu rundka xc. Krązymy sobie po lesie góra dół, góra dół. W dole słychać glos spikera, a strzałka znowu "skręca: w głąb lasu. Ambitnie probuje jechać, ale nie wszedzie się udaje, trochę trzeba podchodzić.
Za mną jedzie jakiś pan w żółtej kurtce, pyta :
Skąd jesteś?
Mówię: z Tarnowa.
On: a to w górach..
No fakt, dla kogoś kto mieszka na Mazowszu pogórze może wydać się w górach…
Zaczynam się już denerwować, bo sporo km już zrobilam a tu znowu tabliczka 5 km do mety.
Co jest?
Rundka xc wydaje się nie mieć końca… ale w koncu wyjeżdzamy z tego lasu i już mkne ponad 30 km/h szeroką szutrową drogą.
Po drodze gubię bidon ( wygrany w Dalszycach), obluzowują się śruby od koszyka i leci bidon i koszyk i pompka, ponieważ dzieje się to na zjeździe, zostawiam je w Sudetach:).
Pan w żółtej kurtce jedzie ze mną, ale na mecie jestem minimalnie przed nim.
Chyba mi odpuścił:) tak coś mi się zdaje:)
Meta. Uff.. ulga…
Mokro, zimno.. ale… jestem zadowolona. Trasa zdecydowanie cięższa niż w Karpaczu, ale jechało mi się dużo lepiej.
Na podjazdach czułam się dobrze.
Rower nie szwankował, dwa razy spadł mi łancuch, ale to chyba moja wina, zbyt poźno zrzucałam. Blokada działała w miarę dobrze, momentami tylko musiałam jej pomóc jak nie odskoczyła. Przerzutki bez zarzutu. Tak to można jeździć a nie to co w ub sezonie, gdzie zwykle w połowie trasy miałam już problem z przerzutkami.
Opony trzymały dobrze chociaż były takie fragmenty trasy, ze chyba żadne opony nie trzymały.
Naprawdę duża ilośc korzeni, kamieni bardzo sliskich. Było po prostu niebezpiecznie, trzeba było uważać.
Udało mi się dwa razy zerknąć na piękną panoramę gór.
Na metę wjechałam zziębnięta. Poszłam się szybko wykapać i przebrać a potem była pewnie z godzina stania do myjki. Tam spotkałam najpierw jedna grupę kolegów z Poznania ( Rowery Rybczyński), potem drugą grupę z Maksem na czele.
Nie zdązyłam nic zjeść niestety.
Czas niezbyt rewelacyjny, do 6 dziewczyny zabrakło mi nie tak wiele. To było bardzo realne żeby przyjechać w takim czasie jak ona, tym bardziej , ze w ub sezonie regularnie z nią wygrywałam.
Ale jestem na 10 miejscu w generalce zdaje się ( chyba ze to jakaś pomyłka), więc nie jest źle, bo w tamtym sezonie dopiero po Krakowie byłam w 10.
Reasumując – jestem zadowolona, chociaż chyba mogłam pojechać mocniej. Chyba były jeszcze rezerwy.
Powerade Suzuki MTB Marathon Złoty Stok
Miejsce w kategorii 8
Czas : 5 h 23 min
Kiedyś marzyłam o tym , żeby przejechać maraton w górach w trudnych warunkach ( błocie).
Marzenie spełniło się w ub sezonie w Szczawnicy.
Teraz błoto w górach już nie robi na mnie takiego wrażenia ( ub sezon obfitował w błotne maratony), ale myślę, ze sobie , ze natura daje mi okazje do sprawdzania się w coraz to trudniejszych warunkach.
O ile w ub roku w Złotym Stoku było duzo błota, to w tym roku było baaardzzzooo duzo błota.
Dobrze, że tuż przed wyjazdem zmieniłam sobie tył na bulldoga:) ( a i tak rzucało mnie na niektórych zjazdach).
Czułam lekki niepokój przed tym maratonem. W piątek sniło mi się , że jechałam bardzo długo ( sprawdziło się:)), a noc z piątku na sobotę bardzo niespokojna i pełna złych snów.
Na starcie bardzo zimno… a ja w ciuchach właściwie letnich.
Zmarzłam oczekując na start.
Pierwszy podjazd kawałek asfaltem, jak zwykle wszyscy "grzeją".
Staram się pilnować Anki z Bydgoszczy, która na starcie stała nieopodal mnie. "Idzie" dośc mocno pod górę. Jeszcze nie porywam się na wyprzedzanie, ale staram się nie tracić jej z oczu.
Nogi cięzkie, już czuję pieczenie mięsni…
O matko.. myslę – co będzie dalej?
I zaraz kolejna myśl:
Nie marudź, nie wolno marudzić, jedziemy…
Wjeżdzamy w teren… i już widać jak będzie cięźko… podjazd cały w błocie…
Na szczęscie błocie przejezdnym ale niestety trzeba się mocno nasiłować żeby jechać.
Mijam Ankę, ale zaraz jak ją mijam .. spada mi łańcuch i muszę się zatrzymać. Mija mnie.
Na szczęscie tylko na chwilę, bo znowu ją wyprzedzam i potem juź się nie widzimy,.
Mijam gdzies po drodze również Beatę z Kielc, ale nie mija chwila a dojeżdza do mnie i mnie wyprzedza.
Siedzę jej na kole cały czas i postanawiam nie odpuszczać.
Odjeżdza mi na jakims zjeździe.. gdzie mam jakieś problemy z blokadą od amora ( nie do konca wszystko działa dobrze i czasem muszę blokadzie pomóc).
Ale potem mijam ja chyba na bufecie i już więcej się nie widzimy.
Jeszcze tylko raz spotykam jakąś dziewczynę na trasie ( no i w koncówce dublują mnie gigantki Ewelina Ortyl i Justyna Frączek), a potem resztę trasy jadę w towarzystwie panów.
Jest bardzo mokro i bardzo zimno.
Za zimno, a ja za słabo ubrana.
Marzną mi stopy zupełnie jak na maratonie w Krynicy w 2008 roku. Nieprzyjemnie.
Ale jadę i mocno się mobilizuję. Boli mnie kręgosłup, albo podjazd za długi albo cos nie tak z siodełkiem, ale staram się mało o tym myśleć, nie marudzić.
Powtarzam sobie w chwilach słabości: Pedałuj Izabelko, pedałuj.
Nie mam wielkich momentów zwątpienia i jakichś wielkich załamań, a jeśli przychodzi jakaś słabsza chwila to myslę sobie: wydaje ci się , że już nie możesz.. ale możesz, naprawdę możesz.Uwierz w to. I wtedy jadę mocniej pod górę:)
Ku mojej satysfakcji dobrze mi się podjeżdża i robię wiele podjazdów, których nie robią jadący ( idący) obok panowie.
Najwięcej satysfakcji sprawia mi długiiii błotnisty podjazd w Lutynii. Tam nikt prawie nie jedzie. Ja jadę.
W koncu w lesie dojeżdza do mnie jakis pan i słyszę jak mówi do idącego obok:
Popatrz jak dziewczyna jedzie…
I za chwilę krzyczy do innych: hej chłopaki dziewczyna jedzie…
Trochę się wypłaszcza więc wielu wsiada na rowery, a pan krzyczy:
o.. jak wszyscy nagle powsiadali jak usłyszeli, ze dziewczyna jedzie.
Uśmiecham się.
Słyszę pochwały. Jest miło.
Zjazdy.. to osobny temat.
Częśc niestety odpuszczam bo wiem ze moglby się to skonczyc bardzo źle. Jest cholernie slisko, błotnisto. Masa korzeni, kamieni.
Na którymś zjeździe schodząc ślizgam się i uderzam kolanem w wielki kamień.
Znowu będzie „odpoczynek” od spódnic niestety.
Ale całkiem sporo też zjeżdzam. Częsć tego okropnego zjazdu z góry Bórowkowej zjeżdzam… te wstretne korzonki ukryte w ziemi sprawiają ze czuję się jak na rodeo, ale jakiś chłopak jadący za mną mówi:
Twarda jesteś..
Smieję się i mówię: twarde to sa te korzenie…
Są też podjazdy, które przerastają moje mozliwości…
Z ogromnym nastromieniem… a błoto sprawia ze po prostu ciezko utrzymać się na rowerze.
Na którymś z nich mija mnie Justyna Frączek . Z trudem ją poznaje, bo twarz ma zabłoconą.
Tez idzie, wiec jakoś mi lżej na duszy , że ona też podchodzi. Ale to pochodzenie w błocie też nie jest łatwe.
Około 30 km jakiś chłopak pyta mnie: ile jeszcze do końca….?
Mówię: no powinno być 13 km, ale znając zycie będzie jakieś 16…
Dobrze, ze nie wiedziałam że w rzeczywistości miałam do przejechania jeszcze 21 km.
Bo to są przecież golonkokilometry i jak wiadomo zawsze jest wiecej niż podają oficjalnie.
Końcówka nie jest łatwa.
Jestem przemoczona, wyziębiona…ściągam okulary, bo są tak zabłocone ze nic nie widzę. Błoto wpada mi do oka.
Palce mam tak zdrętwiałe z zimna, że nie daje rady zmienić przerzutki. Z trudem utrzymuje klamki hamulcowe, a co rusz jest jakiś zjazd.
I kiedy wydaje się ze to już koncówka.. pojawia się napis 5 km do mety..
Wzdycham cieżko, ale jadę.
A tu niespodzianka… znowu rundka xc. Krązymy sobie po lesie góra dół, góra dół. W dole słychać glos spikera, a strzałka znowu "skręca: w głąb lasu. Ambitnie probuje jechać, ale nie wszedzie się udaje, trochę trzeba podchodzić.
Za mną jedzie jakiś pan w żółtej kurtce, pyta :
Skąd jesteś?
Mówię: z Tarnowa.
On: a to w górach..
No fakt, dla kogoś kto mieszka na Mazowszu pogórze może wydać się w górach…
Zaczynam się już denerwować, bo sporo km już zrobilam a tu znowu tabliczka 5 km do mety.
Co jest?
Rundka xc wydaje się nie mieć końca… ale w koncu wyjeżdzamy z tego lasu i już mkne ponad 30 km/h szeroką szutrową drogą.
Po drodze gubię bidon ( wygrany w Dalszycach), obluzowują się śruby od koszyka i leci bidon i koszyk i pompka, ponieważ dzieje się to na zjeździe, zostawiam je w Sudetach:).
Pan w żółtej kurtce jedzie ze mną, ale na mecie jestem minimalnie przed nim.
Chyba mi odpuścił:) tak coś mi się zdaje:)
Meta. Uff.. ulga…
Mokro, zimno.. ale… jestem zadowolona. Trasa zdecydowanie cięższa niż w Karpaczu, ale jechało mi się dużo lepiej.
Na podjazdach czułam się dobrze.
Rower nie szwankował, dwa razy spadł mi łancuch, ale to chyba moja wina, zbyt poźno zrzucałam. Blokada działała w miarę dobrze, momentami tylko musiałam jej pomóc jak nie odskoczyła. Przerzutki bez zarzutu. Tak to można jeździć a nie to co w ub sezonie, gdzie zwykle w połowie trasy miałam już problem z przerzutkami.
Opony trzymały dobrze chociaż były takie fragmenty trasy, ze chyba żadne opony nie trzymały.
Naprawdę duża ilośc korzeni, kamieni bardzo sliskich. Było po prostu niebezpiecznie, trzeba było uważać.
Udało mi się dwa razy zerknąć na piękną panoramę gór.
Na metę wjechałam zziębnięta. Poszłam się szybko wykapać i przebrać a potem była pewnie z godzina stania do myjki. Tam spotkałam najpierw jedna grupę kolegów z Poznania ( Rowery Rybczyński), potem drugą grupę z Maksem na czele.
Nie zdązyłam nic zjeść niestety.
Czas niezbyt rewelacyjny, do 6 dziewczyny zabrakło mi nie tak wiele. To było bardzo realne żeby przyjechać w takim czasie jak ona, tym bardziej , ze w ub sezonie regularnie z nią wygrywałam.
Ale jestem na 10 miejscu w generalce zdaje się ( chyba ze to jakaś pomyłka), więc nie jest źle, bo w tamtym sezonie dopiero po Krakowie byłam w 10.
Reasumując – jestem zadowolona, chociaż chyba mogłam pojechać mocniej. Chyba były jeszcze rezerwy.
Powerade Suzuki MTB Maraton Zloty Stok© lemuriza1972
- DST 52.00km
- Teren 48.00km
- Czas 05:23
- VAVG 9.66km/h
- VMAX 48.00km/h
- Temperatura 8.0°C
- HRmax 176 ( 93%)
- HRavg 158 ( 84%)
- Kalorie 3005kcal
- Podjazdy 1770m
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze