Niedziela, 16 maja 2010
Złoty Stok relacja
Maraton nr 22
Powerade Suzuki MTB Marathon Złoty Stok
Miejsce w kategorii 8
Czas : 5 h 23 min
Kiedyś marzyłam o tym , żeby przejechać maraton w górach w trudnych warunkach ( błocie).
Marzenie spełniło się w ub sezonie w Szczawnicy.
Teraz błoto w górach już nie robi na mnie takiego wrażenia ( ub sezon obfitował w błotne maratony), ale myślę, ze sobie , ze natura daje mi okazje do sprawdzania się w coraz to trudniejszych warunkach.
O ile w ub roku w Złotym Stoku było duzo błota, to w tym roku było baaardzzzooo duzo błota.
Dobrze, że tuż przed wyjazdem zmieniłam sobie tył na bulldoga:) ( a i tak rzucało mnie na niektórych zjazdach).
Czułam lekki niepokój przed tym maratonem. W piątek sniło mi się , że jechałam bardzo długo ( sprawdziło się:)), a noc z piątku na sobotę bardzo niespokojna i pełna złych snów.
Na starcie bardzo zimno… a ja w ciuchach właściwie letnich.
Zmarzłam oczekując na start.
Pierwszy podjazd kawałek asfaltem, jak zwykle wszyscy "grzeją".
Staram się pilnować Anki z Bydgoszczy, która na starcie stała nieopodal mnie. "Idzie" dośc mocno pod górę. Jeszcze nie porywam się na wyprzedzanie, ale staram się nie tracić jej z oczu.
Nogi cięzkie, już czuję pieczenie mięsni…
O matko.. myslę – co będzie dalej?
I zaraz kolejna myśl:
Nie marudź, nie wolno marudzić, jedziemy…
Wjeżdzamy w teren… i już widać jak będzie cięźko… podjazd cały w błocie…
Na szczęscie błocie przejezdnym ale niestety trzeba się mocno nasiłować żeby jechać.
Mijam Ankę, ale zaraz jak ją mijam .. spada mi łańcuch i muszę się zatrzymać. Mija mnie.
Na szczęscie tylko na chwilę, bo znowu ją wyprzedzam i potem juź się nie widzimy,.
Mijam gdzies po drodze również Beatę z Kielc, ale nie mija chwila a dojeżdza do mnie i mnie wyprzedza.
Siedzę jej na kole cały czas i postanawiam nie odpuszczać.
Odjeżdza mi na jakims zjeździe.. gdzie mam jakieś problemy z blokadą od amora ( nie do konca wszystko działa dobrze i czasem muszę blokadzie pomóc).
Ale potem mijam ja chyba na bufecie i już więcej się nie widzimy.
Jeszcze tylko raz spotykam jakąś dziewczynę na trasie ( no i w koncówce dublują mnie gigantki Ewelina Ortyl i Justyna Frączek), a potem resztę trasy jadę w towarzystwie panów.
Jest bardzo mokro i bardzo zimno.
Za zimno, a ja za słabo ubrana.
Marzną mi stopy zupełnie jak na maratonie w Krynicy w 2008 roku. Nieprzyjemnie.
Ale jadę i mocno się mobilizuję. Boli mnie kręgosłup, albo podjazd za długi albo cos nie tak z siodełkiem, ale staram się mało o tym myśleć, nie marudzić.
Powtarzam sobie w chwilach słabości: Pedałuj Izabelko, pedałuj.
Nie mam wielkich momentów zwątpienia i jakichś wielkich załamań, a jeśli przychodzi jakaś słabsza chwila to myslę sobie: wydaje ci się , że już nie możesz.. ale możesz, naprawdę możesz.Uwierz w to. I wtedy jadę mocniej pod górę:)
Ku mojej satysfakcji dobrze mi się podjeżdża i robię wiele podjazdów, których nie robią jadący ( idący) obok panowie.
Najwięcej satysfakcji sprawia mi długiiii błotnisty podjazd w Lutynii. Tam nikt prawie nie jedzie. Ja jadę.
W koncu w lesie dojeżdza do mnie jakis pan i słyszę jak mówi do idącego obok:
Popatrz jak dziewczyna jedzie…
I za chwilę krzyczy do innych: hej chłopaki dziewczyna jedzie…
Trochę się wypłaszcza więc wielu wsiada na rowery, a pan krzyczy:
o.. jak wszyscy nagle powsiadali jak usłyszeli, ze dziewczyna jedzie.
Uśmiecham się.
Słyszę pochwały. Jest miło.
Zjazdy.. to osobny temat.
Częśc niestety odpuszczam bo wiem ze moglby się to skonczyc bardzo źle. Jest cholernie slisko, błotnisto. Masa korzeni, kamieni.
Na którymś zjeździe schodząc ślizgam się i uderzam kolanem w wielki kamień.
Znowu będzie „odpoczynek” od spódnic niestety.
Ale całkiem sporo też zjeżdzam. Częsć tego okropnego zjazdu z góry Bórowkowej zjeżdzam… te wstretne korzonki ukryte w ziemi sprawiają ze czuję się jak na rodeo, ale jakiś chłopak jadący za mną mówi:
Twarda jesteś..
Smieję się i mówię: twarde to sa te korzenie…
Są też podjazdy, które przerastają moje mozliwości…
Z ogromnym nastromieniem… a błoto sprawia ze po prostu ciezko utrzymać się na rowerze.
Na którymś z nich mija mnie Justyna Frączek . Z trudem ją poznaje, bo twarz ma zabłoconą.
Tez idzie, wiec jakoś mi lżej na duszy , że ona też podchodzi. Ale to pochodzenie w błocie też nie jest łatwe.
Około 30 km jakiś chłopak pyta mnie: ile jeszcze do końca….?
Mówię: no powinno być 13 km, ale znając zycie będzie jakieś 16…
Dobrze, ze nie wiedziałam że w rzeczywistości miałam do przejechania jeszcze 21 km.
Bo to są przecież golonkokilometry i jak wiadomo zawsze jest wiecej niż podają oficjalnie.
Końcówka nie jest łatwa.
Jestem przemoczona, wyziębiona…ściągam okulary, bo są tak zabłocone ze nic nie widzę. Błoto wpada mi do oka.
Palce mam tak zdrętwiałe z zimna, że nie daje rady zmienić przerzutki. Z trudem utrzymuje klamki hamulcowe, a co rusz jest jakiś zjazd.
I kiedy wydaje się ze to już koncówka.. pojawia się napis 5 km do mety..
Wzdycham cieżko, ale jadę.
A tu niespodzianka… znowu rundka xc. Krązymy sobie po lesie góra dół, góra dół. W dole słychać glos spikera, a strzałka znowu "skręca: w głąb lasu. Ambitnie probuje jechać, ale nie wszedzie się udaje, trochę trzeba podchodzić.
Za mną jedzie jakiś pan w żółtej kurtce, pyta :
Skąd jesteś?
Mówię: z Tarnowa.
On: a to w górach..
No fakt, dla kogoś kto mieszka na Mazowszu pogórze może wydać się w górach…
Zaczynam się już denerwować, bo sporo km już zrobilam a tu znowu tabliczka 5 km do mety.
Co jest?
Rundka xc wydaje się nie mieć końca… ale w koncu wyjeżdzamy z tego lasu i już mkne ponad 30 km/h szeroką szutrową drogą.
Po drodze gubię bidon ( wygrany w Dalszycach), obluzowują się śruby od koszyka i leci bidon i koszyk i pompka, ponieważ dzieje się to na zjeździe, zostawiam je w Sudetach:).
Pan w żółtej kurtce jedzie ze mną, ale na mecie jestem minimalnie przed nim.
Chyba mi odpuścił:) tak coś mi się zdaje:)
Meta. Uff.. ulga…
Mokro, zimno.. ale… jestem zadowolona. Trasa zdecydowanie cięższa niż w Karpaczu, ale jechało mi się dużo lepiej.
Na podjazdach czułam się dobrze.
Rower nie szwankował, dwa razy spadł mi łancuch, ale to chyba moja wina, zbyt poźno zrzucałam. Blokada działała w miarę dobrze, momentami tylko musiałam jej pomóc jak nie odskoczyła. Przerzutki bez zarzutu. Tak to można jeździć a nie to co w ub sezonie, gdzie zwykle w połowie trasy miałam już problem z przerzutkami.
Opony trzymały dobrze chociaż były takie fragmenty trasy, ze chyba żadne opony nie trzymały.
Naprawdę duża ilośc korzeni, kamieni bardzo sliskich. Było po prostu niebezpiecznie, trzeba było uważać.
Udało mi się dwa razy zerknąć na piękną panoramę gór.
Na metę wjechałam zziębnięta. Poszłam się szybko wykapać i przebrać a potem była pewnie z godzina stania do myjki. Tam spotkałam najpierw jedna grupę kolegów z Poznania ( Rowery Rybczyński), potem drugą grupę z Maksem na czele.
Nie zdązyłam nic zjeść niestety.
Czas niezbyt rewelacyjny, do 6 dziewczyny zabrakło mi nie tak wiele. To było bardzo realne żeby przyjechać w takim czasie jak ona, tym bardziej , ze w ub sezonie regularnie z nią wygrywałam.
Ale jestem na 10 miejscu w generalce zdaje się ( chyba ze to jakaś pomyłka), więc nie jest źle, bo w tamtym sezonie dopiero po Krakowie byłam w 10.
Reasumując – jestem zadowolona, chociaż chyba mogłam pojechać mocniej. Chyba były jeszcze rezerwy.
Powerade Suzuki MTB Marathon Złoty Stok
Miejsce w kategorii 8
Czas : 5 h 23 min
Kiedyś marzyłam o tym , żeby przejechać maraton w górach w trudnych warunkach ( błocie).
Marzenie spełniło się w ub sezonie w Szczawnicy.
Teraz błoto w górach już nie robi na mnie takiego wrażenia ( ub sezon obfitował w błotne maratony), ale myślę, ze sobie , ze natura daje mi okazje do sprawdzania się w coraz to trudniejszych warunkach.
O ile w ub roku w Złotym Stoku było duzo błota, to w tym roku było baaardzzzooo duzo błota.
Dobrze, że tuż przed wyjazdem zmieniłam sobie tył na bulldoga:) ( a i tak rzucało mnie na niektórych zjazdach).
Czułam lekki niepokój przed tym maratonem. W piątek sniło mi się , że jechałam bardzo długo ( sprawdziło się:)), a noc z piątku na sobotę bardzo niespokojna i pełna złych snów.
Na starcie bardzo zimno… a ja w ciuchach właściwie letnich.
Zmarzłam oczekując na start.
Pierwszy podjazd kawałek asfaltem, jak zwykle wszyscy "grzeją".
Staram się pilnować Anki z Bydgoszczy, która na starcie stała nieopodal mnie. "Idzie" dośc mocno pod górę. Jeszcze nie porywam się na wyprzedzanie, ale staram się nie tracić jej z oczu.
Nogi cięzkie, już czuję pieczenie mięsni…
O matko.. myslę – co będzie dalej?
I zaraz kolejna myśl:
Nie marudź, nie wolno marudzić, jedziemy…
Wjeżdzamy w teren… i już widać jak będzie cięźko… podjazd cały w błocie…
Na szczęscie błocie przejezdnym ale niestety trzeba się mocno nasiłować żeby jechać.
Mijam Ankę, ale zaraz jak ją mijam .. spada mi łańcuch i muszę się zatrzymać. Mija mnie.
Na szczęscie tylko na chwilę, bo znowu ją wyprzedzam i potem juź się nie widzimy,.
Mijam gdzies po drodze również Beatę z Kielc, ale nie mija chwila a dojeżdza do mnie i mnie wyprzedza.
Siedzę jej na kole cały czas i postanawiam nie odpuszczać.
Odjeżdza mi na jakims zjeździe.. gdzie mam jakieś problemy z blokadą od amora ( nie do konca wszystko działa dobrze i czasem muszę blokadzie pomóc).
Ale potem mijam ja chyba na bufecie i już więcej się nie widzimy.
Jeszcze tylko raz spotykam jakąś dziewczynę na trasie ( no i w koncówce dublują mnie gigantki Ewelina Ortyl i Justyna Frączek), a potem resztę trasy jadę w towarzystwie panów.
Jest bardzo mokro i bardzo zimno.
Za zimno, a ja za słabo ubrana.
Marzną mi stopy zupełnie jak na maratonie w Krynicy w 2008 roku. Nieprzyjemnie.
Ale jadę i mocno się mobilizuję. Boli mnie kręgosłup, albo podjazd za długi albo cos nie tak z siodełkiem, ale staram się mało o tym myśleć, nie marudzić.
Powtarzam sobie w chwilach słabości: Pedałuj Izabelko, pedałuj.
Nie mam wielkich momentów zwątpienia i jakichś wielkich załamań, a jeśli przychodzi jakaś słabsza chwila to myslę sobie: wydaje ci się , że już nie możesz.. ale możesz, naprawdę możesz.Uwierz w to. I wtedy jadę mocniej pod górę:)
Ku mojej satysfakcji dobrze mi się podjeżdża i robię wiele podjazdów, których nie robią jadący ( idący) obok panowie.
Najwięcej satysfakcji sprawia mi długiiii błotnisty podjazd w Lutynii. Tam nikt prawie nie jedzie. Ja jadę.
W koncu w lesie dojeżdza do mnie jakis pan i słyszę jak mówi do idącego obok:
Popatrz jak dziewczyna jedzie…
I za chwilę krzyczy do innych: hej chłopaki dziewczyna jedzie…
Trochę się wypłaszcza więc wielu wsiada na rowery, a pan krzyczy:
o.. jak wszyscy nagle powsiadali jak usłyszeli, ze dziewczyna jedzie.
Uśmiecham się.
Słyszę pochwały. Jest miło.
Zjazdy.. to osobny temat.
Częśc niestety odpuszczam bo wiem ze moglby się to skonczyc bardzo źle. Jest cholernie slisko, błotnisto. Masa korzeni, kamieni.
Na którymś zjeździe schodząc ślizgam się i uderzam kolanem w wielki kamień.
Znowu będzie „odpoczynek” od spódnic niestety.
Ale całkiem sporo też zjeżdzam. Częsć tego okropnego zjazdu z góry Bórowkowej zjeżdzam… te wstretne korzonki ukryte w ziemi sprawiają ze czuję się jak na rodeo, ale jakiś chłopak jadący za mną mówi:
Twarda jesteś..
Smieję się i mówię: twarde to sa te korzenie…
Są też podjazdy, które przerastają moje mozliwości…
Z ogromnym nastromieniem… a błoto sprawia ze po prostu ciezko utrzymać się na rowerze.
Na którymś z nich mija mnie Justyna Frączek . Z trudem ją poznaje, bo twarz ma zabłoconą.
Tez idzie, wiec jakoś mi lżej na duszy , że ona też podchodzi. Ale to pochodzenie w błocie też nie jest łatwe.
Około 30 km jakiś chłopak pyta mnie: ile jeszcze do końca….?
Mówię: no powinno być 13 km, ale znając zycie będzie jakieś 16…
Dobrze, ze nie wiedziałam że w rzeczywistości miałam do przejechania jeszcze 21 km.
Bo to są przecież golonkokilometry i jak wiadomo zawsze jest wiecej niż podają oficjalnie.
Końcówka nie jest łatwa.
Jestem przemoczona, wyziębiona…ściągam okulary, bo są tak zabłocone ze nic nie widzę. Błoto wpada mi do oka.
Palce mam tak zdrętwiałe z zimna, że nie daje rady zmienić przerzutki. Z trudem utrzymuje klamki hamulcowe, a co rusz jest jakiś zjazd.
I kiedy wydaje się ze to już koncówka.. pojawia się napis 5 km do mety..
Wzdycham cieżko, ale jadę.
A tu niespodzianka… znowu rundka xc. Krązymy sobie po lesie góra dół, góra dół. W dole słychać glos spikera, a strzałka znowu "skręca: w głąb lasu. Ambitnie probuje jechać, ale nie wszedzie się udaje, trochę trzeba podchodzić.
Za mną jedzie jakiś pan w żółtej kurtce, pyta :
Skąd jesteś?
Mówię: z Tarnowa.
On: a to w górach..
No fakt, dla kogoś kto mieszka na Mazowszu pogórze może wydać się w górach…
Zaczynam się już denerwować, bo sporo km już zrobilam a tu znowu tabliczka 5 km do mety.
Co jest?
Rundka xc wydaje się nie mieć końca… ale w koncu wyjeżdzamy z tego lasu i już mkne ponad 30 km/h szeroką szutrową drogą.
Po drodze gubię bidon ( wygrany w Dalszycach), obluzowują się śruby od koszyka i leci bidon i koszyk i pompka, ponieważ dzieje się to na zjeździe, zostawiam je w Sudetach:).
Pan w żółtej kurtce jedzie ze mną, ale na mecie jestem minimalnie przed nim.
Chyba mi odpuścił:) tak coś mi się zdaje:)
Meta. Uff.. ulga…
Mokro, zimno.. ale… jestem zadowolona. Trasa zdecydowanie cięższa niż w Karpaczu, ale jechało mi się dużo lepiej.
Na podjazdach czułam się dobrze.
Rower nie szwankował, dwa razy spadł mi łancuch, ale to chyba moja wina, zbyt poźno zrzucałam. Blokada działała w miarę dobrze, momentami tylko musiałam jej pomóc jak nie odskoczyła. Przerzutki bez zarzutu. Tak to można jeździć a nie to co w ub sezonie, gdzie zwykle w połowie trasy miałam już problem z przerzutkami.
Opony trzymały dobrze chociaż były takie fragmenty trasy, ze chyba żadne opony nie trzymały.
Naprawdę duża ilośc korzeni, kamieni bardzo sliskich. Było po prostu niebezpiecznie, trzeba było uważać.
Udało mi się dwa razy zerknąć na piękną panoramę gór.
Na metę wjechałam zziębnięta. Poszłam się szybko wykapać i przebrać a potem była pewnie z godzina stania do myjki. Tam spotkałam najpierw jedna grupę kolegów z Poznania ( Rowery Rybczyński), potem drugą grupę z Maksem na czele.
Nie zdązyłam nic zjeść niestety.
Czas niezbyt rewelacyjny, do 6 dziewczyny zabrakło mi nie tak wiele. To było bardzo realne żeby przyjechać w takim czasie jak ona, tym bardziej , ze w ub sezonie regularnie z nią wygrywałam.
Ale jestem na 10 miejscu w generalce zdaje się ( chyba ze to jakaś pomyłka), więc nie jest źle, bo w tamtym sezonie dopiero po Krakowie byłam w 10.
Reasumując – jestem zadowolona, chociaż chyba mogłam pojechać mocniej. Chyba były jeszcze rezerwy.
Powerade Suzuki MTB Maraton Zloty Stok© lemuriza1972
- DST 52.00km
- Teren 48.00km
- Czas 05:23
- VAVG 9.66km/h
- VMAX 48.00km/h
- Temperatura 8.0°C
- HRmax 176 ( 93%)
- HRavg 158 ( 84%)
- Kalorie 3005kcal
- Podjazdy 1770m
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Zupełnie wystarczająca i komfortową ilość miejsca mi dałaś na zjechanie :)
Następnym razem się odezwę na pewno :) JPbike - 21:08 środa, 19 maja 2010 | linkuj
Następnym razem się odezwę na pewno :) JPbike - 21:08 środa, 19 maja 2010 | linkuj
hej :) to było na jakimś podjeździe, z prawej strony las a z lewej w dole spora dolina :) Zagadałem wtedy do Ciebie mówiąc coś o widoczkach ;P
zabel - 20:28 środa, 19 maja 2010 | linkuj
Izo.Tylu znajomych na trasie miałaś ,a nikt za siodełko popchać nie chciał.
kondor - 19:49 wtorek, 18 maja 2010 | linkuj
Ja również napisze że świetna ta Twoja relacja jest :)
Gratuluję ukończenia błotnego maratonu :)
No i ... Ciebie na tym korzenno-kamienistym zjeździe z Borówkowym mijałem (ja oczywiście zjeżdżałem) :)
JPbike - 15:52 wtorek, 18 maja 2010 | linkuj
Gratuluję ukończenia błotnego maratonu :)
No i ... Ciebie na tym korzenno-kamienistym zjeździe z Borówkowym mijałem (ja oczywiście zjeżdżałem) :)
JPbike - 15:52 wtorek, 18 maja 2010 | linkuj
i znowu spotkaliśmy się na podjeździe z widokiem na dolinę ;)
zabel - 08:33 poniedziałek, 17 maja 2010 | linkuj
Świetna relacja bardzo dużo w nosi to co przeżyliśmy w Złotym Stoku ;)
Maks - 18:41 niedziela, 16 maja 2010 | linkuj
ciekawa relacja :) pozdrawiam i do zobaczenia na trasie
DunPeal - 18:34 niedziela, 16 maja 2010 | linkuj
Kolarstwo to ciężko zapracowany chleb.Ale taki smakuje najbardziej.
Kłody "rzucane" pod nogi musimy przeskakiwać z zaciśniętymi zębami.
Po imprezie, poobijane kolana,połamane paznokcie i zakwaszone mięśnie są wyrazem że daliśmy z siebie wszystko.
pozdrawiam kondor - 17:52 niedziela, 16 maja 2010 | linkuj
Kłody "rzucane" pod nogi musimy przeskakiwać z zaciśniętymi zębami.
Po imprezie, poobijane kolana,połamane paznokcie i zakwaszone mięśnie są wyrazem że daliśmy z siebie wszystko.
pozdrawiam kondor - 17:52 niedziela, 16 maja 2010 | linkuj
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!