Wpisy archiwalne w miesiącu
Październik, 2016
Dystans całkowity: | b.d. |
Czas w ruchu: | b.d. |
Średnia prędkość: | b.d. |
Liczba aktywności: | 0 |
Średnio na aktywność: | 0.00 km |
Więcej statystyk |
Poniedziałek, 31 października 2016
Anglia
Tak więc udało się.
Wróciłam cała i szczęśliwa do domu.
Nikt mnie nie porwał, samolot doleciał, nie dałam plamy na lotnisku, nie zabrali mi mojej fioletowej walizki (a drżałam o to, że jest za duża, co ja przeżyłam na lotnisku w Krakowie, pisałam do mojej znajomej Kingi, obieżyświata, ona dawała mi rady pt zachowuj się spokojnie, nie zwracaj na siebie uwagi, niech walizka nie zwraca na siebie uwagi, tylko jak to ma się stać – odpisałam Kindze, skoro jest wściekle fioletowa!), i nawet znalazłam 5 funtów spacerując po Coventry.
Raj – ta Anglia i tyle.
Zaprosiła mnie Marianna, więc z zaproszenia skorzystałam, chociaż miałam obawy jak ja człowiek nieświatowy odnajdę się na tych lotniskach i w ogóle w tym wielkim świecie.
Jak widać wielki świat, jest też dla takich jak ja. Kawałek wielkiego świata zobaczyłyśmy w Londynie, ale o tym za chwilę. Dzień pierwszy to był Londyn, gdzie pojechałyśmy z Marianną. Mocno to było hardcorowe, bo poprzedniego dnia wstałam o 5.50, poszłam do pracy, z niej prosto na pociąg do Krakowa, potem pociąg do Balic i samolot do Birmingham, w którym pojawiłam się o 22.30. W hali przylotów Marianny nie było. Hm… telefon i już wiedziałam, ze zaraz przyjedzie. Samolot wylądował trochę za wcześnie.
Nie mogłyśmy z Marianną, to kiedy kładłam się spać, była godzina 2.08, a o 5.20 zadzwonił budzik.
Autobus do Londynu o 6.45. Kiedy tylko wjechaliśmy do Londynu, uśmiechałam się od ucha do ucha. Inny świat, a ja inne światy oglądać uwielbiam. I ta multikulturowość! Te piękne Hinduski, te muzułmanki.. Hindusi w turbanach, ciemnoskóre piękne kobiety… Cud! Nie mogłam się napatrzeć.
Zaraz na początku spotkałyśmy jakąś konną paradę, a potem zobaczyłyśmy kilka pań w dziwnych nakryciach głowy. Myślałam, że jakaś teatralna trupa, czy też jakiś performance (bo tak wyglądały), ale.. kiedy podeszłyśmy pod Buckingham Palace .. okazało się, że one chyba do Królowej się udawały. No serio! Jednej spadała pończocha, druga nie miała rajstop, trzeciej wisiała jakaś nitka, a wszystkie wyglądały tak jakby miały pijanych stylistów. Serio…
Poszłyśmy dalej. Spotkałyśmy jakąś demonstrację. Mieli napis BLACK DAY. Trudno nam jednak powiedzieć o co im chodziło. Było i Downing Street i wszystkie najważniejsze punkty Londynu. I nawet weszłyśmy do ich Sądu Najwyższego czy Trybunału Konstytucyjnego. Jak zwał tak zwał, ale jakiś ważny sąd to był.
W National Gallery znalazłam prawdziwego Vermeera. Tak chodziłam, chodziłam, mówiąc do Marianny, że nie pamiętam czy w Londynie są jakieś jego obrazy i gdy doszłyśmy do jednej z sal, powiedziałam: może będzie Vermeer bo zaczyna się coś podobnego. Nie minęła sekunda, kiedy krzyknęłam z radości. BYŁ!!! Był też Valezquez, który jest mi bliski bo Mama miała album z jego obrazami i znam je dość dobrze.
A potem była przerwa na lunch czy brunch w angielskim pubie. Jak zwał tak zwał, ale był klimat. Podobało mi się! Takie to właśnie mocno angielskie było.
I jeszcze Tower Bridge i Piccadilly Circus, wszystkie te miejsca, o których uczyłam się na angielskim. Nie sądziłam, że je zobaczę kiedyś na żywo. Oczywiście „zwiedziłyśmy” angielskie metro, bo trzeba było jakoś się przemieszczać, a na koniec autobus do Coventry spóźnił się nam jakieś pół godziny. Widzicie nie tylko w Polsce spóźniają się autobusy:).
Wróciłam cała i szczęśliwa do domu.
Nikt mnie nie porwał, samolot doleciał, nie dałam plamy na lotnisku, nie zabrali mi mojej fioletowej walizki (a drżałam o to, że jest za duża, co ja przeżyłam na lotnisku w Krakowie, pisałam do mojej znajomej Kingi, obieżyświata, ona dawała mi rady pt zachowuj się spokojnie, nie zwracaj na siebie uwagi, niech walizka nie zwraca na siebie uwagi, tylko jak to ma się stać – odpisałam Kindze, skoro jest wściekle fioletowa!), i nawet znalazłam 5 funtów spacerując po Coventry.
Raj – ta Anglia i tyle.
Zaprosiła mnie Marianna, więc z zaproszenia skorzystałam, chociaż miałam obawy jak ja człowiek nieświatowy odnajdę się na tych lotniskach i w ogóle w tym wielkim świecie.
Jak widać wielki świat, jest też dla takich jak ja. Kawałek wielkiego świata zobaczyłyśmy w Londynie, ale o tym za chwilę. Dzień pierwszy to był Londyn, gdzie pojechałyśmy z Marianną. Mocno to było hardcorowe, bo poprzedniego dnia wstałam o 5.50, poszłam do pracy, z niej prosto na pociąg do Krakowa, potem pociąg do Balic i samolot do Birmingham, w którym pojawiłam się o 22.30. W hali przylotów Marianny nie było. Hm… telefon i już wiedziałam, ze zaraz przyjedzie. Samolot wylądował trochę za wcześnie.
Nie mogłyśmy z Marianną, to kiedy kładłam się spać, była godzina 2.08, a o 5.20 zadzwonił budzik.
Autobus do Londynu o 6.45. Kiedy tylko wjechaliśmy do Londynu, uśmiechałam się od ucha do ucha. Inny świat, a ja inne światy oglądać uwielbiam. I ta multikulturowość! Te piękne Hinduski, te muzułmanki.. Hindusi w turbanach, ciemnoskóre piękne kobiety… Cud! Nie mogłam się napatrzeć.
Zaraz na początku spotkałyśmy jakąś konną paradę, a potem zobaczyłyśmy kilka pań w dziwnych nakryciach głowy. Myślałam, że jakaś teatralna trupa, czy też jakiś performance (bo tak wyglądały), ale.. kiedy podeszłyśmy pod Buckingham Palace .. okazało się, że one chyba do Królowej się udawały. No serio! Jednej spadała pończocha, druga nie miała rajstop, trzeciej wisiała jakaś nitka, a wszystkie wyglądały tak jakby miały pijanych stylistów. Serio…
Poszłyśmy dalej. Spotkałyśmy jakąś demonstrację. Mieli napis BLACK DAY. Trudno nam jednak powiedzieć o co im chodziło. Było i Downing Street i wszystkie najważniejsze punkty Londynu. I nawet weszłyśmy do ich Sądu Najwyższego czy Trybunału Konstytucyjnego. Jak zwał tak zwał, ale jakiś ważny sąd to był.
W National Gallery znalazłam prawdziwego Vermeera. Tak chodziłam, chodziłam, mówiąc do Marianny, że nie pamiętam czy w Londynie są jakieś jego obrazy i gdy doszłyśmy do jednej z sal, powiedziałam: może będzie Vermeer bo zaczyna się coś podobnego. Nie minęła sekunda, kiedy krzyknęłam z radości. BYŁ!!! Był też Valezquez, który jest mi bliski bo Mama miała album z jego obrazami i znam je dość dobrze.
A potem była przerwa na lunch czy brunch w angielskim pubie. Jak zwał tak zwał, ale był klimat. Podobało mi się! Takie to właśnie mocno angielskie było.
I jeszcze Tower Bridge i Piccadilly Circus, wszystkie te miejsca, o których uczyłam się na angielskim. Nie sądziłam, że je zobaczę kiedyś na żywo. Oczywiście „zwiedziłyśmy” angielskie metro, bo trzeba było jakoś się przemieszczać, a na koniec autobus do Coventry spóźnił się nam jakieś pół godziny. Widzicie nie tylko w Polsce spóźniają się autobusy:).
Londyn3 © Iza
LOndyn4 © Iza
Londyn5 © Iza
Londyn7 © Iza
Londyn8 © Iza
Londyn10 © Iza
Dzień drugi
To był prawdziwie lucky day, ale dlaczego to ja Wam nie powiem (może kiedyś). W każdym bądź razie mocno się cieszę, że miałam okazję ten lucky day przeżyć i dane mi było być tam w tym momencie. Trochę dłużej pospaliśmy i wraz z Marianną i Mattem ruszyliśmy oglądać Stratford i Warwick. Warwick – 30 tysięczne miasteczko z zamkiem i piękną architekturą. Bo to jest właśnie to co w Anglii zachwyciło mnie najbardziej – architektura. Cudowne, domki… na ogół z cegły i co ważne (dla tych co znają lepiej mnie i panią Krystynę będą wiedzieć, że bardzo ważne) – ani śladu blachodachówki. Piękne dachówkowe dachy na które nie mogłam się napatrzeć. Oj, jak chciałabym mieszkać w jednym z takich domków! Warwick urocze, takie malownicze i do spacerowania. Stratford podobnie (tam urodził się Szekspir). Można byłoby nieskończenie długo spacerować… Niestety aż tyle czasu nie mieliśmy. Na koniec wizyta w klimatycznym angielskim pubie i pyszne jedzenie! No i halloweenowe klimaty. No a teraz zobaczcie tę architekturę!
Stratford © Iza
Dom Szekspira © Iza
Warwick © Iza
Warwick2 © Iza
Warwick3 © Iza
Warwick4 © Iza
Warwick5 © Iza
Warwick6 © Iza
Warwick7 © Iza
Stradford2 © Iza
Stratford3 © Iza
Stratford4 © Iza
Dinner © Iza
Dzień trzeci
Marianna musiała iść do pracy. Miałam więc spore wyzwanie przed sobą. Samotne zwiedzanie Coventry. Nie ukrywam – bałam się nieco. Od godz. 9 do 18 musiałam sobie zapewnić czas, trafić sama do Centrum Miasta, a potem wrócić do centrum handlowego, gdzie jest apteka Marianny. Na szczęście Marianna świetnie objaśniła mi drogę, wyposażyła w parasol (była taka typowa angielska mżawka, ale tylko przez chwilę). No i poszłam. Droga była piękna, zachwycająca, bo wkoło mnóstwo pięknych kolorowych drzew, a po drodze War Memorial Park. Zanim jednak był Park, to miałam okazję spokojnie poprzyglądać się budynkom. Znalazłam nawet coś w rodzaju bloków i znalazłam po drodze.. 5 funtów. Pomyślałam: to na pewno będzie mój szczęśliwy dzień. I był. Weszłam do Parku (zachwycający). Mnóstwo ludzi biegających, jeżdżących na rowerach i coś co najbardziej mnie poruszyło. Pamiątkowe tabliczki przy drzewach i na ławkach, ze wzruszającymi napisami. Co za niesamowity pomysł upamiętnienia bliskich!
W parku © Iza
Po drodze © Iza
Szkoła © Iza
Po drodze 2 © Iza
Coventry. Coś wiecie? Legenda o Lady Godivia, żużel… Miasto ponad 300 tysięczne spore, bardzo zniszczone podczas II wojny światowej. Ucierpiała m.in. przepiękna katedra. Kiedy dotarłam wreszcie do centrum i zobaczyłam pozostałości katedry, oniemiałam. Naprawdę. Cudne to jest i tyle. Co tutaj dużo pisać. Miałam zamiar też odwiedzić Muzeum Transportu (Marianna bardzo polecała), ale.. nie trafiłam. Jakoś mapa mnie „zwiodła”. Nie żałuję jednak, bo trafiłam jednak na zupełnie fantastyczną uliczkę, gdzie bardzo podobały mi się domy, klimat. A potem pochodziłam trochę po sklepach, posłuchałam jak mówią Haja… (oni tak mówią na powitanie) często mówiłam po angielsku, że nie rozumiem, a oni z uporem maniaka dalej do mnie mówili. No zupełnie jak Polacy, którzy próbując poruzmieć się z „obcymi” szerzej otwierają usta i mówią po polsku, jakby to co miało zmienić. No ale w moim przypadku zmieniało, bo jak mówili wolniej i wyraźniej, to byłam coś w stanie wyłapać. Najczęściej pytali czy chcę „bag”. Poszłam zjeść i mówię do Hinduski, że proszę curry and rica, vegatable, a ona o coś mnie pyta… No za nic nie wiedziałam o co jej chodzi. W końcu mówi czy z chicken czy czymś tam… No ale ja nie wiem o co jej chodzi.. rozpacz (czy umrę z głodu w tym Coventry). W końcu pokazała mi na obrazku… o cieciorkę chodziło. Uff… Zjadłam. Paliło jak diabli. Potem udało mi się latte kupić i cake. I trochę zakupów w sklepach, podarków dla bliskich. Sukienka dla mnie i dwie płyty (Boba Dylana i Dire Straits – tak więc dzisiaj mam muzyczną ucztę), herbata i czekoladki…. Było fantastycznie i nawet się nie zgubiłam. Sukces. A wieczorem urodzinowa impreza Marianny. To było COŚ! Cała ta angielska rodzina Matta….
Coventry. Coś wiecie? Legenda o Lady Godivia, żużel… Miasto ponad 300 tysięczne spore, bardzo zniszczone podczas II wojny światowej. Ucierpiała m.in. przepiękna katedra. Kiedy dotarłam wreszcie do centrum i zobaczyłam pozostałości katedry, oniemiałam. Naprawdę. Cudne to jest i tyle. Co tutaj dużo pisać. Miałam zamiar też odwiedzić Muzeum Transportu (Marianna bardzo polecała), ale.. nie trafiłam. Jakoś mapa mnie „zwiodła”. Nie żałuję jednak, bo trafiłam jednak na zupełnie fantastyczną uliczkę, gdzie bardzo podobały mi się domy, klimat. A potem pochodziłam trochę po sklepach, posłuchałam jak mówią Haja… (oni tak mówią na powitanie) często mówiłam po angielsku, że nie rozumiem, a oni z uporem maniaka dalej do mnie mówili. No zupełnie jak Polacy, którzy próbując poruzmieć się z „obcymi” szerzej otwierają usta i mówią po polsku, jakby to co miało zmienić. No ale w moim przypadku zmieniało, bo jak mówili wolniej i wyraźniej, to byłam coś w stanie wyłapać. Najczęściej pytali czy chcę „bag”. Poszłam zjeść i mówię do Hinduski, że proszę curry and rica, vegatable, a ona o coś mnie pyta… No za nic nie wiedziałam o co jej chodzi. W końcu mówi czy z chicken czy czymś tam… No ale ja nie wiem o co jej chodzi.. rozpacz (czy umrę z głodu w tym Coventry). W końcu pokazała mi na obrazku… o cieciorkę chodziło. Uff… Zjadłam. Paliło jak diabli. Potem udało mi się latte kupić i cake. I trochę zakupów w sklepach, podarków dla bliskich. Sukienka dla mnie i dwie płyty (Boba Dylana i Dire Straits – tak więc dzisiaj mam muzyczną ucztę), herbata i czekoladki…. Było fantastycznie i nawet się nie zgubiłam. Sukces. A wieczorem urodzinowa impreza Marianny. To było COŚ! Cała ta angielska rodzina Matta….
Wynalzca roweru © Iza
Katedra © Iza
Katedra2 © Iza
Coventry3 © Iza
Coventry4 © Iza
Coventry5 © Iza
Coventry6 © Iza
Coventry7 © Iza
Coventry8 © Iza
Lady Godiva © Iza
Dzień czwarty
Pojechałyśmy z Marianną na Wegańskie Targi do Wolerverhampton. Masa dobra, wiele fajnych stoisk, ale czasu miałyśmy niestety dość mało, bo to był dzień mojego wylotu. Dużo jedzenia wegańskiego (wegańskie słodycze, wegańskie czekolady – kupiłam cynamonową i miętową, cudowne) i innych fajnych gadżetów, oraz naprawdę fajnych ludzi (polowałam na niektórych żeby zdjęcia zrobić, np. na jedną fantastyczną czarnoskórą kobietę, bajecznie ubraną). Zrobiłyśmy jeszcze szybciutką rundkę po mieście i do domu na obiad, a potem na lotnisko. I znowu stres.. ale jakoś trafiłam do samolotu i walizki mi nie zabrali. Angielskie kobiety.. Niezbyt urodziwe to trzeba napisać wprost i niezbyt szykowne – to dało się zauważyć. Stałam obok jednej w Coventry, był jakiś performence na placu. Pomyślałam: typowa Angielka, niezbyt ładnie ubrana, wąskie usta, oczy jak u psa-boksera. I nagle ta Angielka mówi: dziewczynki chodźmy już (czystą polszczyzną). Użyję kolokwializmu – szczęka mi opadła. Dałabym sobie rękę uciąć, że to Angielka. Pogoda była nieangielska – cieplutko. I złota jesień też mają.
Targi © Iza
Na targach © Iza
Na targach2 © Iza
Kościół © Iza
Niedziela, 23 października 2016
Na grzyby... (i na róże)
Wczoraj przytrzymała mnie w domu lekka niedyspozycja.
Było więc czytanie i gotowanie (wciąż szukam wegańskich smaków).
A dzisiaj słońce… Słońce pokazało się po tygodniu pluchy.
Cud. Dar.
Nie było innego wyjścia – tylko dobrze to wykorzystać i obejrzeć jesień w jej najpiękniejszej kolorowej odsłonie. Jamna więc z Panią Krystyną. Były plany inne, bardziej dalekosiężne (Beskid Sądecki), ale moja niedyspozycja je pokrzyżowała. Trzeba było bliżej i krócej. Liczyłam na to, będąc ostatnio na Jamnej na rowerze, że wrócę jeszcze na nią, w tym właśnie momencie kiedy jest tam najpiękniej. Na rowerze się nie udało i pewnie już nie uda. Jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma, chociaż… ja bardzo lubię chodzić. Widać wtedy WIĘCEJ.
Chodziłyśmy naszymi rowerowymi ścieżkami i nadziwić się nie mogłyśmy, że jest po drodze tyle rzeczy, których jadąc na rowerze nie zauważamy. No właśnie. Ja np. dzisiaj zwiedziłam Dolinę Krzyży, weszłam do kaplicy. W 1944r. Jamna była terenem walk partyzanckich. 1944r. wrzesień – to data pacyfikacji wsi. Zginęło wielu jej mieszkańców. Przepiękna jest ta Dolina Krzyży. Proste krzyże i kamienie i drewniane posągi z nazwiskami zamordowanych mieszkańców wsi. Oby więcej miejsc pamięci tak właśnie wyglądało.
A poza tym .. słońce, jesienne barwy, zapach grzybów. Grzybów zbieranie, róży zbieranie i w liściach szuranie. Ja się na grzybach nie znam, milcząco więc przeczekiwałam zbieranie grzybów przez Krysię. Pomogłam jej przy róży, która niezbędna jest Panu Adamowi (ciekawe na co???). Był to z naszej strony czyn prawdziwie bohaterski, bo róża jak wiadomo ma kolce. Pani Krystyna musi pana Adama darzyć wielkim uczuciem skoro się tak poświęcała (krew się lała, ubrania też ucierpiały), ja natomiast wielką sympatią darzę Panią Krystynę skoro jej trochę pomogłam.
Jamna jest piękna zimą, wiosną, latem, ale najpiękniejsza jest Jamna jesienią. Tą październikową, złotą jesienią. A resztę niech dopowiedzą obrazy (chociaż one jak zwykle kolorów nie oddadzą). Było cudowanie. Cudownie, jesiennie, kolorowo, leśnie.. tak jak lubię.
Było więc czytanie i gotowanie (wciąż szukam wegańskich smaków).
A dzisiaj słońce… Słońce pokazało się po tygodniu pluchy.
Cud. Dar.
Nie było innego wyjścia – tylko dobrze to wykorzystać i obejrzeć jesień w jej najpiękniejszej kolorowej odsłonie. Jamna więc z Panią Krystyną. Były plany inne, bardziej dalekosiężne (Beskid Sądecki), ale moja niedyspozycja je pokrzyżowała. Trzeba było bliżej i krócej. Liczyłam na to, będąc ostatnio na Jamnej na rowerze, że wrócę jeszcze na nią, w tym właśnie momencie kiedy jest tam najpiękniej. Na rowerze się nie udało i pewnie już nie uda. Jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma, chociaż… ja bardzo lubię chodzić. Widać wtedy WIĘCEJ.
Chodziłyśmy naszymi rowerowymi ścieżkami i nadziwić się nie mogłyśmy, że jest po drodze tyle rzeczy, których jadąc na rowerze nie zauważamy. No właśnie. Ja np. dzisiaj zwiedziłam Dolinę Krzyży, weszłam do kaplicy. W 1944r. Jamna była terenem walk partyzanckich. 1944r. wrzesień – to data pacyfikacji wsi. Zginęło wielu jej mieszkańców. Przepiękna jest ta Dolina Krzyży. Proste krzyże i kamienie i drewniane posągi z nazwiskami zamordowanych mieszkańców wsi. Oby więcej miejsc pamięci tak właśnie wyglądało.
A poza tym .. słońce, jesienne barwy, zapach grzybów. Grzybów zbieranie, róży zbieranie i w liściach szuranie. Ja się na grzybach nie znam, milcząco więc przeczekiwałam zbieranie grzybów przez Krysię. Pomogłam jej przy róży, która niezbędna jest Panu Adamowi (ciekawe na co???). Był to z naszej strony czyn prawdziwie bohaterski, bo róża jak wiadomo ma kolce. Pani Krystyna musi pana Adama darzyć wielkim uczuciem skoro się tak poświęcała (krew się lała, ubrania też ucierpiały), ja natomiast wielką sympatią darzę Panią Krystynę skoro jej trochę pomogłam.
Jamna jest piękna zimą, wiosną, latem, ale najpiękniejsza jest Jamna jesienią. Tą październikową, złotą jesienią. A resztę niech dopowiedzą obrazy (chociaż one jak zwykle kolorów nie oddadzą). Było cudowanie. Cudownie, jesiennie, kolorowo, leśnie.. tak jak lubię.
http://www.it.tarnow.pl/index.php/pol/Atrakcje/TA...
Poczatek wędrówki © Iza
Kolorowo © Iza
Z widokami w tle © Iza
Jeszcze trochę Jamnej © Iza
Grzybki:) © Iza
W drodze 2 © Iza
Widoczki © Iza
Humory są © Iza
Widoczki 2 © Iza
W drodze © Iza
Początek zbiorów © Iza
Jest ok:) © Iza
Jastrzębia © Iza
Idziemy © Iza
Dolina Krzyży 2 © Iza
Jamna 1 © Iza
Jamna 2 © Iza
Jamna 3 © Iza
Dolina Krzyży 3 © Iza
Głodna © Iza
- Aktywność Wędrówka
Wtorek, 18 października 2016
Bieganie (2)... i Sprawiedliwi zdrajcy
Drugie bieganie tej jesieni.
O pierwszym, jakoś zabrakło czasu żeby napisać. Weekend w Mielcu.
Nie mogę powiedzieć, że biegało się fajnie. Nie wiem czym ludzie palą w piecach, ale strasznie to coś dzisiaj zaległo w powietrzu. Trzeba byłoby biegać w masce.
Ale zasadniczo dzisiaj chciałam o czymś innym...
Byłam na filmu "Wołyń". Potem przeczytałam recenzję jednej książki w Tygodniku Powszechnym. Szukając informacji o tej książce, natknęłam się na inny tytuł. Entuzjastyczne opinie czytelników, przekonały mnie i kupiłam. Nie żałuję. Wręcz przeciwnie - jestem szczęśliwa, że spotkałam w swoim życiu tę książkę.
"Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia" Witolda Szabłowskiego.
Czytajcie, zdecydowanie czytajcie.
A ja kopiuję to co napisałam na FB.
Zło i dobro. Jedno wyklucza drugie. W parze raczej nie idą, ale.. równoległe to już tak.
Bo tam gdzie byli banderowcy, byli też inni Ukraińcy. Ci dla których najważniejszy był CZŁOWIEK. Dla których ważne było, żeby pomóc, uratować. A nie było to łatwe. Skończyć mogło się tak jak dla Polaków mogło skończyć się pomaganie Żydom. Banderowcy rzadko wybaczali.
„Gdy jedni mordują, drudzy rzucają się, by ratować” – tak brzmi zdanie z okładki książki.
Czytam sporo reportaży, jednak tak ważnego, tak poruszającego jak „Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia” Witolda Szabłowskiego nie czytałam dawno. Po prostu JEST mocno w mojej głowie, myślach, świadomości.
To jest zbiór nie tylko cennej wiedzy, ale zbiór historii o ocalonych i ich wybawcach, czasem tak nieprawdopodobnych, że trudno w nie uwierzyć.
„… ale pani Ola się dziwi. Jakby ratowanie ludzi w czasie pożogi nie było czymś najbardziej naturalnym na świecie. Banalnym jak jabłka w sierpniu. Jak zielony barszcz wiosną, gdy łąki toną w szczawiu. - Trzeba było, to się ratowało – wzrusza ramionami i przeprasza mnie, ale musi wracać do pracy. Wojna wojną, ale oderwałem ją od kóz”.
To opowieść o złych ludziach i dobrych ludziach. Nie złych i dobrych Ukraińcach, ale o ludziach, bo jak widać ani zło ani dobro nie ma narodowości i nie jest raz na zawsze przypisane do określonej nacji.
I takie wydaje mi się, jest przesłanie tej opowieści. Dlatego uważam, że to taka ważna książka, ważniejsza od filmu Smarzowskiego.
W dzisiejszym wywiadzie dla onetu, prof. Grzegorz Motyka powiedział:
"Wołyń" jest jednak filmem przede wszystkim antynacjonalistycznym. Smarzowski nam pokazuje, co się dzieje, kiedy ludzie przesuwają granice patriotyzmu czy idei narodowej tak daleko, że pojawia się gotowość do zbrodni. To przed takim mechanizmem "Wołyń" nas ostrzega – sądzę, że niezależnie od tego, kto jest tu sprawcą, a kto ofiarą”.
Zgadza się. Ja też tak odebrałam film, ale już wychodząc z kina miałam obawy, że może zostać źle odebrany przez cześć widowni. Że obróci się przeciwko Ukraińcom. Że może spowodować wzrost nastrojów nacjonalistycznych.
A Szabłowski wchodzi w problem mocniej i bardziej wnikliwie.
Tak bardzo wprost i ostro pokazuje nam, że że zło nie ma narodowości. I dobro również.
Przypomina też o tym, że pamięć należy się nie tylko ofiarom, że pamięć należy się również tym, którzy ratowali. Wymowne są te słowa:
„Nas w naszej historii tylko mordowali, nie ma miejsca na takich co próbowali ratować, ani takich, którzy się modlą i którzy nam wieszają ruczniki i poprawiają, jak ktoś zerwie. Nie dajemy swoim sprawiedliwym medali, nie sadzimy drzewek. Nie dajemy im też telewizorów. Szczerze mówiąc to o nich nie pamiętamy”.
Szabłowski przywraca pamięć. Nie tylko ofiarom, nie tylko ocalonym, ale i wybawcom. To ważne – w budowaniu świadomości o tamtych wydarzeniach– bardzo ważne.
Gdyby tylko ludzie zechcieli to przeczytać….
„W wyniku rzezi na Wołyniu, w Galicji Wschodniej i na Lubelszczyźnie zginęło ok. 100 tys. Polaków. W polskich akcjach odwetowych zginęło kilkanaście tysięcy Ukraińców. Nie wiadomo, ilu Polaków uratowali ich ukraińscy sąsiedzi. Na pewno chodzi o tysiące ludzi”.
To były wielkie emocje, czytanie tej książki.
I ona mimo wszystko daje pewien rodzaj pociechy.
Bo kiedy czyta się o tych dobrych ludziach, którzy ratowali, o pani Szurze, która modli się za zamordowanych Polaków, która modli się za Ukrainę i za Polskę, za Ukraińców i Polaków, trudno się nie wzruszać i nie mieć nadziei.
Nadziei na to, że jeśli nadejdą trudne czasy, to tak jak wtedy w trudnych czasach II wojny światowej, znajdą się tacy przyzwoici, szlachetni i odważni ludzie.
O pierwszym, jakoś zabrakło czasu żeby napisać. Weekend w Mielcu.
Nie mogę powiedzieć, że biegało się fajnie. Nie wiem czym ludzie palą w piecach, ale strasznie to coś dzisiaj zaległo w powietrzu. Trzeba byłoby biegać w masce.
Ale zasadniczo dzisiaj chciałam o czymś innym...
Byłam na filmu "Wołyń". Potem przeczytałam recenzję jednej książki w Tygodniku Powszechnym. Szukając informacji o tej książce, natknęłam się na inny tytuł. Entuzjastyczne opinie czytelników, przekonały mnie i kupiłam. Nie żałuję. Wręcz przeciwnie - jestem szczęśliwa, że spotkałam w swoim życiu tę książkę.
"Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia" Witolda Szabłowskiego.
Czytajcie, zdecydowanie czytajcie.
A ja kopiuję to co napisałam na FB.
Zło i dobro. Jedno wyklucza drugie. W parze raczej nie idą, ale.. równoległe to już tak.
Bo tam gdzie byli banderowcy, byli też inni Ukraińcy. Ci dla których najważniejszy był CZŁOWIEK. Dla których ważne było, żeby pomóc, uratować. A nie było to łatwe. Skończyć mogło się tak jak dla Polaków mogło skończyć się pomaganie Żydom. Banderowcy rzadko wybaczali.
„Gdy jedni mordują, drudzy rzucają się, by ratować” – tak brzmi zdanie z okładki książki.
Czytam sporo reportaży, jednak tak ważnego, tak poruszającego jak „Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia” Witolda Szabłowskiego nie czytałam dawno. Po prostu JEST mocno w mojej głowie, myślach, świadomości.
To jest zbiór nie tylko cennej wiedzy, ale zbiór historii o ocalonych i ich wybawcach, czasem tak nieprawdopodobnych, że trudno w nie uwierzyć.
„… ale pani Ola się dziwi. Jakby ratowanie ludzi w czasie pożogi nie było czymś najbardziej naturalnym na świecie. Banalnym jak jabłka w sierpniu. Jak zielony barszcz wiosną, gdy łąki toną w szczawiu. - Trzeba było, to się ratowało – wzrusza ramionami i przeprasza mnie, ale musi wracać do pracy. Wojna wojną, ale oderwałem ją od kóz”.
To opowieść o złych ludziach i dobrych ludziach. Nie złych i dobrych Ukraińcach, ale o ludziach, bo jak widać ani zło ani dobro nie ma narodowości i nie jest raz na zawsze przypisane do określonej nacji.
I takie wydaje mi się, jest przesłanie tej opowieści. Dlatego uważam, że to taka ważna książka, ważniejsza od filmu Smarzowskiego.
W dzisiejszym wywiadzie dla onetu, prof. Grzegorz Motyka powiedział:
"Wołyń" jest jednak filmem przede wszystkim antynacjonalistycznym. Smarzowski nam pokazuje, co się dzieje, kiedy ludzie przesuwają granice patriotyzmu czy idei narodowej tak daleko, że pojawia się gotowość do zbrodni. To przed takim mechanizmem "Wołyń" nas ostrzega – sądzę, że niezależnie od tego, kto jest tu sprawcą, a kto ofiarą”.
Zgadza się. Ja też tak odebrałam film, ale już wychodząc z kina miałam obawy, że może zostać źle odebrany przez cześć widowni. Że obróci się przeciwko Ukraińcom. Że może spowodować wzrost nastrojów nacjonalistycznych.
A Szabłowski wchodzi w problem mocniej i bardziej wnikliwie.
Tak bardzo wprost i ostro pokazuje nam, że że zło nie ma narodowości. I dobro również.
Przypomina też o tym, że pamięć należy się nie tylko ofiarom, że pamięć należy się również tym, którzy ratowali. Wymowne są te słowa:
„Nas w naszej historii tylko mordowali, nie ma miejsca na takich co próbowali ratować, ani takich, którzy się modlą i którzy nam wieszają ruczniki i poprawiają, jak ktoś zerwie. Nie dajemy swoim sprawiedliwym medali, nie sadzimy drzewek. Nie dajemy im też telewizorów. Szczerze mówiąc to o nich nie pamiętamy”.
Szabłowski przywraca pamięć. Nie tylko ofiarom, nie tylko ocalonym, ale i wybawcom. To ważne – w budowaniu świadomości o tamtych wydarzeniach– bardzo ważne.
Gdyby tylko ludzie zechcieli to przeczytać….
„W wyniku rzezi na Wołyniu, w Galicji Wschodniej i na Lubelszczyźnie zginęło ok. 100 tys. Polaków. W polskich akcjach odwetowych zginęło kilkanaście tysięcy Ukraińców. Nie wiadomo, ilu Polaków uratowali ich ukraińscy sąsiedzi. Na pewno chodzi o tysiące ludzi”.
To były wielkie emocje, czytanie tej książki.
I ona mimo wszystko daje pewien rodzaj pociechy.
Bo kiedy czyta się o tych dobrych ludziach, którzy ratowali, o pani Szurze, która modli się za zamordowanych Polaków, która modli się za Ukrainę i za Polskę, za Ukraińców i Polaków, trudno się nie wzruszać i nie mieć nadziei.
Nadziei na to, że jeśli nadejdą trudne czasy, to tak jak wtedy w trudnych czasach II wojny światowej, znajdą się tacy przyzwoici, szlachetni i odważni ludzie.
- Aktywność Bieganie
Niedziela, 9 października 2016
Brzanka
Plany na weekend były zupełnie inne.
Miał być Beskid Sądecki. Pogoda jednak pokrzyżowała nam plany.
Jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma, ale.. przecież w zasadzie BRZANKĘ też bardzo lubimy. Nie było więc gór, było Pogórze, ale było intensywnie jak w górach i niemniej ładnie (co widać na zdjęciach).
Są tacy, dla których Brzanka jest .. sensem życia – nie boję się użyć tego stwierdzenia, skoro bowiem bywają tam przynajmniej raz w tygodniu, to tak musi być (wiadomo kogo mam na myśli).
Brzanka na uznanie zasługuje. Jest na niej pięknie, las robi wrażenie, widoki również. Cisza i spokój – to wielkie zalety. Turystów jest tutaj mało. No a poza tym tak bardzo blisko Tarnowa. To jest zaleta.
Zostawiłyśmy auto pod klasztorem w Lubaszowej i poszłyśmy na Brzankę żółtym szlakiem pieszym. Szczęście nam dopisało, bo chociaż wielkiego „upału” nie było, to wyszło słońce w momencie kiedy wyruszyłyśmy.
Dotarłyśmy do wieży widokowej, wspięłyśmy się na nią, a potem poszłyśmy dalej. Zupełnie przypadkiem dotarłyśmy do nie tak dawno chyba wytyczonego zielonego pieszego szlaku. Jest naprawdę świetny, dużo fajnego terenu, przeprawy przez co prawda nie dzikie rzeki, ale zupełnie dzikie strumyki. Pani Krystyna przy okazji nazbierała trochę grzybów.
Zapach lasu, kolory liści, liście pod stopami… błotko, śliskie kamienie, cisza natury, widoki, dużo świeżego powietrza… to jest to co kocham i co chciałabym robić często. Powiedziałam do Krysi: jaka szkoda, że nie mam takiej pracy, żebym tak mogła chodzić i chodzić codziennie po takim lesie:). Chyba mogłabym leśnikiem, albo biologiem, jak Simona Kossak, mieszkać sobie w Puszczy....
5 godzin takiego leśnego spaceru, góra – dół i czuję się mocno pozytywnie zmęczona. Lubię ten stan!!!
Poza tym ostatnio dwa filmy, które uważam, że koniecznie trzeba zobaczyć - "Ostatnia rodzina" i "Wołyń".
No i dalsze odkrywanie wegańskiego jedzenia. Podoba mi się.
Jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma, ale.. przecież w zasadzie BRZANKĘ też bardzo lubimy. Nie było więc gór, było Pogórze, ale było intensywnie jak w górach i niemniej ładnie (co widać na zdjęciach).
Są tacy, dla których Brzanka jest .. sensem życia – nie boję się użyć tego stwierdzenia, skoro bowiem bywają tam przynajmniej raz w tygodniu, to tak musi być (wiadomo kogo mam na myśli).
Brzanka na uznanie zasługuje. Jest na niej pięknie, las robi wrażenie, widoki również. Cisza i spokój – to wielkie zalety. Turystów jest tutaj mało. No a poza tym tak bardzo blisko Tarnowa. To jest zaleta.
Zostawiłyśmy auto pod klasztorem w Lubaszowej i poszłyśmy na Brzankę żółtym szlakiem pieszym. Szczęście nam dopisało, bo chociaż wielkiego „upału” nie było, to wyszło słońce w momencie kiedy wyruszyłyśmy.
Dotarłyśmy do wieży widokowej, wspięłyśmy się na nią, a potem poszłyśmy dalej. Zupełnie przypadkiem dotarłyśmy do nie tak dawno chyba wytyczonego zielonego pieszego szlaku. Jest naprawdę świetny, dużo fajnego terenu, przeprawy przez co prawda nie dzikie rzeki, ale zupełnie dzikie strumyki. Pani Krystyna przy okazji nazbierała trochę grzybów.
Zapach lasu, kolory liści, liście pod stopami… błotko, śliskie kamienie, cisza natury, widoki, dużo świeżego powietrza… to jest to co kocham i co chciałabym robić często. Powiedziałam do Krysi: jaka szkoda, że nie mam takiej pracy, żebym tak mogła chodzić i chodzić codziennie po takim lesie:). Chyba mogłabym leśnikiem, albo biologiem, jak Simona Kossak, mieszkać sobie w Puszczy....
5 godzin takiego leśnego spaceru, góra – dół i czuję się mocno pozytywnie zmęczona. Lubię ten stan!!!
Poza tym ostatnio dwa filmy, które uważam, że koniecznie trzeba zobaczyć - "Ostatnia rodzina" i "Wołyń".
No i dalsze odkrywanie wegańskiego jedzenia. Podoba mi się.
Poczatek drogi © Iza
Pokazało się słońce © Iza
Pierwsze widoki © Iza
Szczyt Brzanki © Iza
Szlaki © Iza
W paprociach © Iza
Nad rzeką © Iza
Strumyki © Iza
Na wieży © Iza
Widok z wieży © Iza
Widok z wiezy © Iza
- Aktywność Wędrówka