Wpisy archiwalne w miesiącu
Luty, 2011
Dystans całkowity: | 153.00 km (w terenie 17.00 km; 11.11%) |
Czas w ruchu: | 39:03 |
Średnia prędkość: | 22.50 km/h |
Maksymalna prędkość: | 31.00 km/h |
Maks. tętno maksymalne: | 170 (90 %) |
Maks. tętno średnie: | 150 (79 %) |
Suma kalorii: | 14599 kcal |
Liczba aktywności: | 15 |
Średnio na aktywność: | 30.60 km i 2h 36m |
Więcej statystyk |
Czwartek, 24 lutego 2011
Nartki ( 6) i... wypadek:(
To miał być piękny dzień, ale do końca taki nie był.. chociaż chyba trzeba się cieszyć, ze tylko tak to się skonczyło ( ale o tym zaraz).
Biegłam z pracy pędem, żeby zdązyć na finał sprintów. No cóż.. wiadomo, ze Justyna specjalistką od sprintów nie jest, ale w koncu na Igrzyskach zdobyła srebro, więc jakaś tam nadzieja w sercu była.
Niestety rywalki były lepsze dzisiaj. Nie osłabiło to jednak mojego zapału i nie zmieniło postanowienia wyruszenia na nartki.
Przebrałam się więc, narty w dłoń, kijki w dłon i powędrowałam na boczne boisko Unii, zobaczyć co jest grane.
Było tam coś co przypominało ślady nart, ale bardzo nieznacznie. Pomyślałam więc: nie ma rady, trzeba założyć swój ślad i jakoś dać sobie radę. Przebrałam buty, załozyłam narty i do boju.
Oj łatwo nie było.. po prawie dwumiesięcznej przerwie czułam się jakbym narty miała na nogach po raz pierwszy.
Ale nie zmniejszyło to bynajmniej mojej radości, że znowu mam je na nogach.
Robienie śladu to trudna robota, zwłaszcza jak sniegu jest niewiele i tyle nierówności. Narty mi się rozjeżdzały, momentami „dokopywałam” się do trawy, stopy dziwnie bolały, porobiły mi się odciski, ale jakoś tam człapać się dało.
"Człapać " bo bieganiem tego w żadnym razie nazwać nie można.
Zrobiłam sobie ślad – pętelkę taka na oko kilometrową i mozolnie posuwałam się do przodu. Tempo nie było zawrotne, wytrzymałam 10 pętli, bo jakis dziwny odcisk mi się zrobił i ostatnie kółko robiłam już ze sporym bólem.
Ale było fantastycznie tak znowu poruszać się na nartach.
I wróciłabym do domu w pełni szczęscia, gdyby nie to co się wydarzyło tuż przed Komendą Policji na Traugutta:).
Otóż potknełam się na jakiejś nierówności , sznurówką buta zahaczyłam o zaczep na bucie i… nie dało się wyratować. Z impetem wielkim wycięłam malowniczego orła… a narty i kijki poleciały daleko, daleko na jezdnię. Miałam dużo szczęscia bo jechał samochód, ale zdązył zahamować i nie uszkodził ani mnie ani mojego narciarskiego sprzętu. Ja za to wyrżnęłam prawym kolanem o twardą lodową nawierzchnię tak… ze słabo mi się z bólu zrobiło. Chyba dawno nic tak mnie nie bolało..
Spojrzałam na nogę.. wielka dziura na moich nowych biegowych legginsach ( żal) i dziura również na ubranych pod spód nowych termicznych kalesonkach ( żal).
Cóż.. tak to już chyba musi być. Kiedys jak kupiłam sliczne nowe nogawki, to zaraz je uszkodziłam zaliczając mój spektakularny i najgorźniejszy jak do tej pory upadek na zjeździe z Wału.
Ufff.. ledwie dzisiaj doszłam do domu, naprawdę zrobiło mi się słabo z bólu.
Ale nie jest źle, spodnie się zeszyje, nogę polałam wodą utlenioną, a potem posmarowałam kwaśną wodą w żelu i już tak nie boli.
Będę mieć tylko nową malowniczą bliznę, ale.. jedna więcej jedna mniej, jakie to teraz kiedy tych blizn już tyle, ma znaczenie.
I w ten oto sposób zaliczyłam pierwszy w tym sezonie upadek nie wsiadając na rower i to w dodatku prawie na płaskim. To się nazywa talent prawda?
Zawsze mówiłam, że najbardziej niebezpiecznie nie jest wcale na maratonach ale na .. ulicy:)
Biegłam z pracy pędem, żeby zdązyć na finał sprintów. No cóż.. wiadomo, ze Justyna specjalistką od sprintów nie jest, ale w koncu na Igrzyskach zdobyła srebro, więc jakaś tam nadzieja w sercu była.
Niestety rywalki były lepsze dzisiaj. Nie osłabiło to jednak mojego zapału i nie zmieniło postanowienia wyruszenia na nartki.
Przebrałam się więc, narty w dłoń, kijki w dłon i powędrowałam na boczne boisko Unii, zobaczyć co jest grane.
Było tam coś co przypominało ślady nart, ale bardzo nieznacznie. Pomyślałam więc: nie ma rady, trzeba założyć swój ślad i jakoś dać sobie radę. Przebrałam buty, załozyłam narty i do boju.
Oj łatwo nie było.. po prawie dwumiesięcznej przerwie czułam się jakbym narty miała na nogach po raz pierwszy.
Ale nie zmniejszyło to bynajmniej mojej radości, że znowu mam je na nogach.
Robienie śladu to trudna robota, zwłaszcza jak sniegu jest niewiele i tyle nierówności. Narty mi się rozjeżdzały, momentami „dokopywałam” się do trawy, stopy dziwnie bolały, porobiły mi się odciski, ale jakoś tam człapać się dało.
"Człapać " bo bieganiem tego w żadnym razie nazwać nie można.
Zrobiłam sobie ślad – pętelkę taka na oko kilometrową i mozolnie posuwałam się do przodu. Tempo nie było zawrotne, wytrzymałam 10 pętli, bo jakis dziwny odcisk mi się zrobił i ostatnie kółko robiłam już ze sporym bólem.
Ale było fantastycznie tak znowu poruszać się na nartach.
I wróciłabym do domu w pełni szczęscia, gdyby nie to co się wydarzyło tuż przed Komendą Policji na Traugutta:).
Otóż potknełam się na jakiejś nierówności , sznurówką buta zahaczyłam o zaczep na bucie i… nie dało się wyratować. Z impetem wielkim wycięłam malowniczego orła… a narty i kijki poleciały daleko, daleko na jezdnię. Miałam dużo szczęscia bo jechał samochód, ale zdązył zahamować i nie uszkodził ani mnie ani mojego narciarskiego sprzętu. Ja za to wyrżnęłam prawym kolanem o twardą lodową nawierzchnię tak… ze słabo mi się z bólu zrobiło. Chyba dawno nic tak mnie nie bolało..
Spojrzałam na nogę.. wielka dziura na moich nowych biegowych legginsach ( żal) i dziura również na ubranych pod spód nowych termicznych kalesonkach ( żal).
Cóż.. tak to już chyba musi być. Kiedys jak kupiłam sliczne nowe nogawki, to zaraz je uszkodziłam zaliczając mój spektakularny i najgorźniejszy jak do tej pory upadek na zjeździe z Wału.
Ufff.. ledwie dzisiaj doszłam do domu, naprawdę zrobiło mi się słabo z bólu.
Ale nie jest źle, spodnie się zeszyje, nogę polałam wodą utlenioną, a potem posmarowałam kwaśną wodą w żelu i już tak nie boli.
Będę mieć tylko nową malowniczą bliznę, ale.. jedna więcej jedna mniej, jakie to teraz kiedy tych blizn już tyle, ma znaczenie.
I w ten oto sposób zaliczyłam pierwszy w tym sezonie upadek nie wsiadając na rower i to w dodatku prawie na płaskim. To się nazywa talent prawda?
Zawsze mówiłam, że najbardziej niebezpiecznie nie jest wcale na maratonach ale na .. ulicy:)
- Czas 01:20
- Temperatura 0.0°C
- HRmax 166 ( 88%)
- HRavg 150 ( 79%)
- Kalorie 600kcal
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 23 lutego 2011
Outdoor bez roweru:(
Takie proste słowa , a tak wiele mówiące prawda?
„Chcę jeździć na moim rowerze!”
Kiedyś słuchałam Queenu namiętnie, ale wtedy to jeszcze te słowa nie miały dla mnie wielkiego znaczenia.
Moje „ bajki” niestety odpoczywają, bo w takiej temperaturze i po takiej sliskiej nawierzchni nie odważę się jeździć.
Ogarnęło mnie też spiningowe lenistwo, a raczej może znużenie…
W ub roku przeżywałam to samo, mniej więcej o tym samym czasie w stosunku do roweru stacjonarnego, na którym pedałowałam w domu.
Byłam dzisiaj zapisana na spinning.. i nie poszłam. Po prostu po tych dniach spędzonych w górach, po tych kilometrach spędzonych na rowerze, ciężko znowu powrócić na spinning. No i mam nadzieję, że może nie będę musiała?
Śnieg pada, więc jest nadzieja na nartki, a jak śnieg stopnieje to bez względu na temperaturę będę jeździć na zewnątrz. MUSZĘ!
Do pierwszego maratonu zostało tak niewiele czasu, że aż.. się boję, że pojadę kompletnie nieprzygotowana. Może nie tyle "kompletnie", bo jednak coś tam robię, ale "niedostatecznie dobrze".
Dzisiaj znowu ubrałam sportowe ciuszki, wzięłam kijki i powędrowałam. Ja wiem.. wiem.. to niewiele da, lepszy byłby spinning… ale odczuwam znużenie lekkie. Potrzebuję przestrzeni, powietrza…
Dzisiaj było troszeczkę cieplej niż wczoraj. Wędrówka pod klasztor w Zb. Górze i z powrotem, tak więc była nawet jedna górka. W miarę dobre tempo. Jakieś na oko z 7 km.
Przy okazji zahaczyłam o tereny Unii i jutro chyba wezmę nartki i spróbuje tam załozyć sobie ślad i trochę pobiegać. Może akurat? Zobaczymy. Już się cieszę... nie wiem co z tego wyjdzie, ale już się cieszę, ze przynajmniej spróbuję. Ostatni raz miałam narty na nogach, przed świętami chyba...
A jutro zaczyna swoją walkę na Mistrzostwach Swiata Justyna i chociaż łatwo jej nie będzie, to ja mocno wierzę, ze da z siebie wszystko.
Niech moc będzie z nią!
a ja? ja...
I want to ride my bicycle….
( no i jeszcze do tego... tęsknię za Tatrami)
- Czas 01:04
- Temperatura 0.0°C
- HRmax 150 ( 79%)
- HRavg 132 ( 70%)
- Kalorie 397kcal
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 22 lutego 2011
Tarnov walking:)
Ogarnęło mnie dzisiaj.. lenistwo.
Byłam bardzo zmęczona po pracy i zdecydowałam, że nie jadę do Q10.
Nie lubię lenistwa, ale czasem naprawdę lepiej jest odpocząć , nic robić cos na siłę.
A kiedy pomyślałam o półgodzinnej jeździe w zimnym autobusie i znowu półgodzinym powrocie w jeszcze bardziej zimnym autobusie.... to zrezygnowałam. Pomyślałam,ze poćwiczę w domu.
Ugotowałam obiad, odpoczęłam, cos tam sobie zrobiłam w domku... ale jak myślałam o domowych ćwiczeniach, to wiedziałam, że wielkiej radości nie przyniosą mi one.
I kombinowałam co by tu zrobić ( sportowo rzecz jasna). Pomyslałam przez chwilę o bieganiu , ale szybko tę myśl porzuciłam, bo moje kolana źle tolerują bieganie.
Poszłam wyrzucić śmieci, dopadł mnie fajny mrozik, śnieg padał i nagle.. Eureka.
Przypomniałam sobie, ze stacjonują u mnie pożyczone od Mirka kijki trekkingowe. Przypomniałam sobie, ze ub zimy często sama wędrowałam, wiec : dlaczego nie?
Decyzja szybka, wskakuje w sportowe ciuszki, kijki do rąk i w drogę.
Po raz pierwszy szłam z kijkami po płaskim. Fajnie. Naprawdę odciąża kolana.
Zimnoooo... ale jest radość.. snieżek pada, pięknie sie mieni...
No to idę. Najpierw przez park, potem obok kościoła, niebieskim rowerowym ( skrótem do ścieżki rowerowej do drogi w kierunku Ostrowa), potem Ostrów i most na Dunajcu i powrót.
Pewnie jakieś 7 km. Szybkim równym tempem, a koncówkę to nawet sobie mocniej przyfiniszowałam, bo raz, ze wyobrazałam sobie koncówkę maratonu, dwa, ze nie byłam do konca bardzo ciepło ubrana i .. zmarzła mi trochę pupa:).
I tym o to sposobem uniknełam nudnych ćwiczen domowych, a dotleniłam się trochę po tym całym dniu siedzenia w papierach.
Czytałam dzisiaj we "Wprost" artykuł o Kubicy ( swoją drogą zmieniło sie to "Wprost" zmieniło bardzo... nie miałam dawno tej gazetki w rękach).
" Syn należał do tych dzieciaków, które nigdy nie mają dośc. Do dzisiaj widzę w nim to nienasycenie" ( ojciec Roberta).
ładne stwierdzenie prawda?
Nienasycenie...
Tylko z takiego nienasycenia i pasji, mogą się rodzić sukcesy.
I koncówka artykułu:
Można zaryzykować stwierdzenie, ze Kubica wróci na tor, a jesli wróci będzie Kubicą, czyli przy odrobinie szczęscia w koncu wejdzie na szczyt"
Też bardzo mocno w to wierzę.
W tym samym "Wprost", fajna rozmowa z Joanną Krauze. Fajna kobieta, podoba mi sie jej sposób myślenia.
" Boi sie pani przyszłości?
Nie, ja zawsze jestem przyszłości ciekawa. Przyszłość to spotkanie z samą sobą, z konsekwencjami własnych wyborów. Ja jestem podekscytowana nawet wizją emerytury"
No...ja przez ostatnie dni obmyslam co by tu zrobić , ze na emeryturze przeprowadzić się np do .. Zakopanego i mieć Tatry na wyciagniecie ręki.
Moze już nie bede miała siły po nich chodzić, ale moze przynajmniej bede je widziec z okna?
Chociaż przy dobrej pogodzie to ja mogłabym je widzieć z ktoregoś z wiezowców w Tarnowie... ale to chyba jednak nie to samo...
Byłam bardzo zmęczona po pracy i zdecydowałam, że nie jadę do Q10.
Nie lubię lenistwa, ale czasem naprawdę lepiej jest odpocząć , nic robić cos na siłę.
A kiedy pomyślałam o półgodzinnej jeździe w zimnym autobusie i znowu półgodzinym powrocie w jeszcze bardziej zimnym autobusie.... to zrezygnowałam. Pomyślałam,ze poćwiczę w domu.
Ugotowałam obiad, odpoczęłam, cos tam sobie zrobiłam w domku... ale jak myślałam o domowych ćwiczeniach, to wiedziałam, że wielkiej radości nie przyniosą mi one.
I kombinowałam co by tu zrobić ( sportowo rzecz jasna). Pomyslałam przez chwilę o bieganiu , ale szybko tę myśl porzuciłam, bo moje kolana źle tolerują bieganie.
Poszłam wyrzucić śmieci, dopadł mnie fajny mrozik, śnieg padał i nagle.. Eureka.
Przypomniałam sobie, ze stacjonują u mnie pożyczone od Mirka kijki trekkingowe. Przypomniałam sobie, ze ub zimy często sama wędrowałam, wiec : dlaczego nie?
Decyzja szybka, wskakuje w sportowe ciuszki, kijki do rąk i w drogę.
Po raz pierwszy szłam z kijkami po płaskim. Fajnie. Naprawdę odciąża kolana.
Zimnoooo... ale jest radość.. snieżek pada, pięknie sie mieni...
No to idę. Najpierw przez park, potem obok kościoła, niebieskim rowerowym ( skrótem do ścieżki rowerowej do drogi w kierunku Ostrowa), potem Ostrów i most na Dunajcu i powrót.
Pewnie jakieś 7 km. Szybkim równym tempem, a koncówkę to nawet sobie mocniej przyfiniszowałam, bo raz, ze wyobrazałam sobie koncówkę maratonu, dwa, ze nie byłam do konca bardzo ciepło ubrana i .. zmarzła mi trochę pupa:).
I tym o to sposobem uniknełam nudnych ćwiczen domowych, a dotleniłam się trochę po tym całym dniu siedzenia w papierach.
Czytałam dzisiaj we "Wprost" artykuł o Kubicy ( swoją drogą zmieniło sie to "Wprost" zmieniło bardzo... nie miałam dawno tej gazetki w rękach).
" Syn należał do tych dzieciaków, które nigdy nie mają dośc. Do dzisiaj widzę w nim to nienasycenie" ( ojciec Roberta).
ładne stwierdzenie prawda?
Nienasycenie...
Tylko z takiego nienasycenia i pasji, mogą się rodzić sukcesy.
I koncówka artykułu:
Można zaryzykować stwierdzenie, ze Kubica wróci na tor, a jesli wróci będzie Kubicą, czyli przy odrobinie szczęscia w koncu wejdzie na szczyt"
Też bardzo mocno w to wierzę.
W tym samym "Wprost", fajna rozmowa z Joanną Krauze. Fajna kobieta, podoba mi sie jej sposób myślenia.
" Boi sie pani przyszłości?
Nie, ja zawsze jestem przyszłości ciekawa. Przyszłość to spotkanie z samą sobą, z konsekwencjami własnych wyborów. Ja jestem podekscytowana nawet wizją emerytury"
No...ja przez ostatnie dni obmyslam co by tu zrobić , ze na emeryturze przeprowadzić się np do .. Zakopanego i mieć Tatry na wyciagniecie ręki.
Moze już nie bede miała siły po nich chodzić, ale moze przynajmniej bede je widziec z okna?
Chociaż przy dobrej pogodzie to ja mogłabym je widzieć z ktoregoś z wiezowców w Tarnowie... ale to chyba jednak nie to samo...
- Czas 01:08
- Temperatura -10.0°C
- HRmax 150 ( 79%)
- HRavg 134 ( 71%)
- Kalorie 426kcal
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 21 lutego 2011
Gdzie jest życie?
Góry, górami, ale czas się wziąć za rowerowe , trochę zarzucone ostatnio treningi.
Wróciłam dzisiaj późno z Krakowa, więc nie było czasu jechać do Q10. Rower też odpadł, bo świat pokryła dość głęboka warstwa śniegu ( hurraaaa mówili w telewizorni, ze na południowym wschodzie ma padać, może pojedziemy na nartki w tym tygodniu? Byłoby dobrze jakby szybko napadało tak żeby można było jechać w środę, czwartek, bo w weekend to raczej do Mielca pojadę).
Wróciłam zmęczona, ale zmusiłam się do półgodzinnych ćwiczeń ( trochę siły i rozciągania, brzuszki, hantle, pompki itp.).
Jutro pewnie pojadę do Q10, może dołożę saunę. Zobaczymy.
A dzisiaj Kraków.. Mój ukochany Kraków nie zrobił tym razem na mnie aż takiego wrażenia. No ale jak mógł, skoro pod powiekami wciąż sobotnia….. mgła ( no po przecież nie mogę napisać "widoki":)). No ale wiadomo o co chodzi.
Ciężki to był dzisiaj powrót do rzeczywistości… Bo ciężko się wraca do codzienności po takim weekendzie. A do tego jeszcze mocne uderzenie w postaci ustawy o publicznym transporcie zbiorowym, która przeraża mnie, nie będę ukrywać swoim ogromem i tymi nowymi zadaniami, które w sobie kryje. No ale trzeba będzie jakoś sobie dać radę. W końcu jak się zimą pokonuje Tatry, to wstyd byłoby sobie nie poradzić z nowymi ustawami:) i tego się trzymam.
Na szkoleniu zupełnie przypadkiem usiadłam naprzeciw koleżanek, jak się potem okazało z ....Zakopanego… Coś tam mówili o transporcie do Morskiego Oka i Kuźnic… No i jak tu się skupić na ustawie, kiedy się słyszy „ Morskie Oko” i mysli się jak było w Dolinie 5 stawów , kiedy się słyszy Kuźnice i mysli się jak było na Czerwonych Wierchach, Kasprowym.
Wczoraj otworzyłam raz jeszcze książkę Martyny Wojciechowskiej ( „Przesunąć horyznot”). Oglądałam sobie zdjęcia, trochę poczytałam raz jeszcze.
To ciekawa książka, nawet jeśli nie lubi się Martyny ( a wiem, ze Ona budzi skrajne emocje), to książkę czyta się dobrze, a sama Martyna … cóż jest naprawdę dzielną dziewczyną.
To na na koniec żeby już nie przynudzać oddam na chwilę głos Martynie ( pewnie to już cytowałam, ale nie zaszkodzi przypomnieć) , a potem jeszcze Piotrkowi Morawskiemu:
„ Nigdy nie zapominajcie, żeby brać z życia jak najwięcej, nie bójcie się ryzykować, płakać ani być szczęśliwymi. Najważniejsze to być w drodze. Każdego dnia robić krok do przodu. Od zdobycia Everestu wciąż idę. Ktoś mógłby zapytać „ dokąd?”. A ja wiem tylko tyle, że dopóki jestem w drodze czuję , że żyje”.
Martyna
Tak… w sobotę znowu byłam w drodze. Czułam, że żyłam, tak pełnią życia. Musnęło mnie szczęście solidnie.
Moja koleżanka z pracy powiedziała ostatnio patrząc na moje zdjęcie z Tatr :Iza..
W ogóle nie jesteś podobna do siebie na tych zdjęciach. Wyglądasz tak potężnie, jak facet…Te ubrania...
Ja: No bo ja tak naprawdę wyglądam. Tam jest moje prawdziwie życie. Tutaj się tylko „przebieram”...
„ Bo widzisz Piotrek , z tymi wyprawami to jest dziwnie. Najpierw wiedziesz sobie spokojne życie, które czasem przerywasz wyprawą na jakąś górę. A potem nawet nie orientujesz się kiedy żyjesz na wyprawie, a czasem tylko wracasz do domu”
Piotr ( cytat z rozmowy z kolegą podczas wyprawy na K2)
No właśnie… to gdzie jest to życie?:)
Wróciłam dzisiaj późno z Krakowa, więc nie było czasu jechać do Q10. Rower też odpadł, bo świat pokryła dość głęboka warstwa śniegu ( hurraaaa mówili w telewizorni, ze na południowym wschodzie ma padać, może pojedziemy na nartki w tym tygodniu? Byłoby dobrze jakby szybko napadało tak żeby można było jechać w środę, czwartek, bo w weekend to raczej do Mielca pojadę).
Wróciłam zmęczona, ale zmusiłam się do półgodzinnych ćwiczeń ( trochę siły i rozciągania, brzuszki, hantle, pompki itp.).
Jutro pewnie pojadę do Q10, może dołożę saunę. Zobaczymy.
A dzisiaj Kraków.. Mój ukochany Kraków nie zrobił tym razem na mnie aż takiego wrażenia. No ale jak mógł, skoro pod powiekami wciąż sobotnia….. mgła ( no po przecież nie mogę napisać "widoki":)). No ale wiadomo o co chodzi.
Ciężki to był dzisiaj powrót do rzeczywistości… Bo ciężko się wraca do codzienności po takim weekendzie. A do tego jeszcze mocne uderzenie w postaci ustawy o publicznym transporcie zbiorowym, która przeraża mnie, nie będę ukrywać swoim ogromem i tymi nowymi zadaniami, które w sobie kryje. No ale trzeba będzie jakoś sobie dać radę. W końcu jak się zimą pokonuje Tatry, to wstyd byłoby sobie nie poradzić z nowymi ustawami:) i tego się trzymam.
Na szkoleniu zupełnie przypadkiem usiadłam naprzeciw koleżanek, jak się potem okazało z ....Zakopanego… Coś tam mówili o transporcie do Morskiego Oka i Kuźnic… No i jak tu się skupić na ustawie, kiedy się słyszy „ Morskie Oko” i mysli się jak było w Dolinie 5 stawów , kiedy się słyszy Kuźnice i mysli się jak było na Czerwonych Wierchach, Kasprowym.
Wczoraj otworzyłam raz jeszcze książkę Martyny Wojciechowskiej ( „Przesunąć horyznot”). Oglądałam sobie zdjęcia, trochę poczytałam raz jeszcze.
To ciekawa książka, nawet jeśli nie lubi się Martyny ( a wiem, ze Ona budzi skrajne emocje), to książkę czyta się dobrze, a sama Martyna … cóż jest naprawdę dzielną dziewczyną.
To na na koniec żeby już nie przynudzać oddam na chwilę głos Martynie ( pewnie to już cytowałam, ale nie zaszkodzi przypomnieć) , a potem jeszcze Piotrkowi Morawskiemu:
„ Nigdy nie zapominajcie, żeby brać z życia jak najwięcej, nie bójcie się ryzykować, płakać ani być szczęśliwymi. Najważniejsze to być w drodze. Każdego dnia robić krok do przodu. Od zdobycia Everestu wciąż idę. Ktoś mógłby zapytać „ dokąd?”. A ja wiem tylko tyle, że dopóki jestem w drodze czuję , że żyje”.
Martyna
Tak… w sobotę znowu byłam w drodze. Czułam, że żyłam, tak pełnią życia. Musnęło mnie szczęście solidnie.
Moja koleżanka z pracy powiedziała ostatnio patrząc na moje zdjęcie z Tatr :Iza..
W ogóle nie jesteś podobna do siebie na tych zdjęciach. Wyglądasz tak potężnie, jak facet…Te ubrania...
Ja: No bo ja tak naprawdę wyglądam. Tam jest moje prawdziwie życie. Tutaj się tylko „przebieram”...
„ Bo widzisz Piotrek , z tymi wyprawami to jest dziwnie. Najpierw wiedziesz sobie spokojne życie, które czasem przerywasz wyprawą na jakąś górę. A potem nawet nie orientujesz się kiedy żyjesz na wyprawie, a czasem tylko wracasz do domu”
Piotr ( cytat z rozmowy z kolegą podczas wyprawy na K2)
No właśnie… to gdzie jest to życie?:)
Pierwsze trudniejsze podejście© lemuriza1972
Człowiek głodny to i zły:)© lemuriza1972
Krysia, a za nią człapię ja© lemuriza1972
Było niełatwo w tym momencie , ale się udało. Wszystkim© lemuriza1972
Adam asekuruje© lemuriza1972
krakowsk - tarnowska wycieczka szkolna© lemuriza1972
Krysia i Miki i moje zmęczenie...© lemuriza1972
- Czas 00:30
- HRmax 130 ( 69%)
- HRavg 95 ( 50%)
- Kalorie 55kcal
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 20 lutego 2011
Krakowsko-tarnowska wyprawa zimowa
„ Cel jest nieważny, ważna jest DROGA”.
" Mallory wiedział, ze droga jest ważniejsza niż cel, jako, ze oprócz tego co osiągniete, zawiera w niej to co możliwe i zamyslane, upragnione. Cel jest skonczony,droga nie, i dlatego nie można jej oceniać ze względu na jej koniec. Ona wciąż prowadzi dalej"
Reinhold Messner
No tak, chyba właśnie tak:)
Sobotnia wyprawa miała być lajtowa, co z jednej strony napawało mnie smutkiem ( bo przecież wiadomo im trudniej tym większa satysfakcja), a z drugiej strony myślałam: może i dobrze, w końcu to dopiero we wtorek solidnie zmęczyłam się w górach.
Budzik bezlitosny zadzwonił o 4.25, ale ja chyba powoli się do tego przyzwyczajam. Nie było żadnego marudzenia , tylko jedna myśl w głowie: przecież w Taterki jedziemy!
Taterki tym razem jednak nie były łaskawe i postanowiły nie odkrywać wszystkich uroków i niewiele je było widać.
Nie było więc radosnego witania się z Tatrami, podczas jazdy do Zakopanego, bo nie było widać: dosłownie nic.
Adam już w trakcie drogi zaczął mówić. o zmianie trasy. Jego zdaniem ta planowana, była zbyt łatwa.
Dojechalismy do Zakopanego, przed 8.00 . Potem było wypożyczanie raków, a potem dojechała ekipa krakowska, w bardzo mocnym składzie:
Roza czyli Renia, MiśQ, Versus, Miki, Andy, Lupus oraz PePe i Kubak czyli sekcja skitourowa, którą pomkneła swoją trasą.
Ci co nieprzekonani, jednak dali się przekonać i pobiegli wypożyczyć raki, z którymi chyba się zaprzyjaźnili pomimo wcześniejszej awersji wyraźnej.
Dojechalismy busem do Kuźnic i Adam zaczął całkiem śmiało proponować zmianę trasy.
Trzeba w tym miejscu zaznaczyć, ze Adam chyba nigdy tą trasą nie szedł, ale jakoś udało mu się przekonać całą resztę.
Przebieg trasy ( wg MiśQ-a – ja jestem kiepska w zapamiętywaniu):
Kuźnice, Polana Kalatówki, Kondratowa Polana, Dolina Małego Szerokiego, Kondracka Przełęcz, Kondracka Kopa, Suchy Wierch Kondracki, Goryczkowa Czuba, Pośredni Wierch, Kasprowy Wierch, Myślenickie Turnie, Kuźnice
No i ruszyliśmy. Delikatne podejście na rozgrzewkę, do Kuźnic w górę. Jak zawsze kojarzy mi się z maratonem – pierwszy podjazd jedzie się ciężko, mięśnie nierozgrzane, tętno szaleje. Potem jest już lepiej.
Idziemy sobie, idziemy, robi się coraz bardziej „lodowato” na podejściach i pada komenda: ubieramy raki ( niektórzy się wyłamują).
Ubieramy. W rakach chodzi się znacznie bezpiecznej ( mam duży komfort zwłaszcza przy schodzeniu), ale jednak to dodatkowe obciążenie nóg, mięśnie pracują trochę inaczej, nogę trzeba podnosić wyżej), więc niestety jest ciężej. Nie jest to wygodne obuwie sportowe.
Odkąd mam raki na nogach, idę jakoś ciężko, jakby ważyły kilka kilogramów. Tym razem mam pożyczone raki z wypożyczalni, wydaje mi się, ze te Krysi, które miałam we wtorek były lżejsze.
Idziemy. W schronisku pod Halą Kondratową, króciutki postój na spożycie rozgrzewających napojów eneregetyzujących:) i w drogę.
Idziemy, idziemy pod górę. Coraz wyżej, coraz ciężej, coraz bardziej stromo. Zaczyna się podejście na Przełęcz Kondracką.
O rany… końcówka jest tak stroma i tak ciężka, ze jako żywo przypomina mi podejście wtorkowe pod Przełęcz pod Kopą Kondracką.
Myślę sobie: Iza… no nie, znowu to samo co we wtorek.
Idę ciężko i powoli, znowu pojawiają się myśli samobójcze, ale myślę: dałam radę wtedy, czemu nie mam dać rady teraz?
Jest mi strasznie gorąco, mam wrażenie, że ubrałam się za ciepło
Jakoś się wdrapuję.
Na przełęczy krótki postój : piję herbatkę .
Tam u góry jest już zimno, a mgła zasnuwa wszystko. Nie widać nic. Jaka szkoda!
Na przełęczy spotykamy bodajże 3 wędrowców.
Patrzą na koszulkę rowerowania, którą fotografuję Versus i któryś mówi:
O rowerowanie.. a gdzie macie rowery?
Miki odpowiada: w plecakach:)
Idziemy dalej. Jest coraz bardziej mgliście, śniegu zdecydowanie więcej niż we wtorek. Nie idzie się łatwo, naprawdę nie.
W pewnym momencie widoczność tak spada, że nie widzę nikogo przed sobą, ani za sobą.
Idę sama. Jestem gdzieś na wysokości ok. 2000 m npm, nie widzę nic.. nie wiem gdzie jestem, wiem, ze daleko do cywilizacji, jest zimno, jest ciężko, pod górę i pod górę… a ja zostałam sama.
I myślę sobie: rany… a co będzie jak się zgubię?
Myślę: muszę iść po śladach….( a za chwilę), : a jeśli to nie będą ślady mojej grupy?
Idę. Z jednej strony strasznoooooo… z drugiej strony jakaś taka radość z tej samotności, grozy… poczucia tego, ze teraz mogę liczyć tylko na siebie…
Czuję się tak jak czasem na maratonie, kiedy nagle zostaje sama gdzieś w środku lasu, przede mną nikogo, za mną nikogo. Tyle, że na maratonie, są strzałki na drzewach i zazwyczaj ( pomijając zamglony Turbacz z ub sezonu) cos tam widać.
Teraz nic… tylko mgła i śnieg przede mną.
W pewnej chwili ktoś krzyczy Iza jesteś?? ( kobiecy głos)
Odpowiadam: jestem, jestem.. ale nie wiem gdzie.
Głos dochodzi skądś, ale skąd…???? Niby blisko, a jednak nikogo nie widzę.
No to dalej po tych śladach, z nadzieją, ze idę dobrze.
W końcu docieram do grupy, która czeka na mnie. Czekamy jeszcze na Versusa, który gdzieś tam za mną.
Idzie się coraz ciężej, krótkie ale ogromnie strome podejścia, dają mi w kość. Nie idzie mi się dobrze. Niestety nie.
Wędrówki nie umilają też widoki, po przede mną mgła, za mną mgła, wokół mgła. Momentami wiatr smaga policzki, momentami pada śnieg.
I teraz rozumiem co miał na myśli Jasiek Mela pisząc o wędrówce na biegun.
„ kiedy idziesz przez góry, coś widzisz, są jakieś widoki, a tu tylko biel śniegu, powierzchnia, płaska, biała powierzchnia i tak przez kilka godzin”.
Zaczynają się trawersy, niebezpieczne traweresy. Jest wąsko, dość lodowato, wiec trzeba uważnie stawiać nogi. Góry nie wybaczą błędu.
Wolę nie patrzeć na prawą stronę, bo tam przepaść za przepaścią i kiedy popatrzysz w dół i masz świadomość ile może kosztować cię jedno złe postawienie nogi… to lepiej nie patrzeć.
I tak też staram się robić. Nie patrzę. Patrzę tylko przed siebie. Idę bardzo uważnie, powoli, ale bardzo uważnie.
Nie sposób mi słowami opisać stromizny na podejściach. Nie da się tego opisać, to trzeba przeżyć, trzeba się zmęczyć na takim podejściu.
W sumie dobrze , ze jest mgła i nie widać każdej następnej, bo wtedy psychika mogłaby tego nie wytrzymać.
Mam momentami serdecznie dość i myślę sobie: nie idę dalej…
Ale jaką mam alternatywę: albo idę, albo… zostanę…:)
W pewnym momencie wszyscy się zatrzymują i nie wiem co jest grane.
Widzę Adama, który asekuruję każdą następna osobę i potem już wiem dlaczego.
Jest takie przejście- nieprzejście, nad nim przepasać, a przejść można raczej tylko ustawiając się tyłem do przepaści, przodem do skały i rozważnie szukając chwytów i stawiając nogi. Tak wiec przylepieni do ściany pokonujemy ten naprawdę trudny moment, na szczęście wszyscy dają radę.. bo gdyby nie dali… no to…
A ja mam coraz większy kryzys , idzie mi się ciężko. Nie wiem czy to taki dzień, czy to efekt tego, ze nie do końca zregenerowałam się po wtorku, czy też po prostu jestem słaba?
Czuję głód , czuję złość i przychodzą takie myśli:
Jak ty jesteś głupia? O jakichś Himalajach marzysz????
Ale idziemy już 5 godzinę, a na jedzenie , nie mówiąc o piciu ( nie odważę się w takiej temperaturze pić zimnego, a wyciąganie herbaty z termosem to musi być przystanek itd.), nie ma po prostu czasu.
Wiem, jednak że muszę zjeść bo inaczej po prostu padnę jak mucha.
Do tego jeszcze kijek skraca mi się niespodzianie, a jest tak zamarznięty ze nie radzę sobie z jego regulacją. Versus pyta się : co się dzieje? Rzucam ze złością kijkami, mówię,ze jestem głodna.
To musi być potężny kryzys, skoro aż tak się złoszczę. Dawno się tak nie złościłam!
Versus daje mi kokosowego batona, ale baton jest tak zmrożony, ze z trudem po prostu wbijam w niego zęby.
Dochodzimy do grupy.
MisQ mówi: Iza.. ale masz minę!
Jestem głodna.. mówię.
Zatrzymujemy się, wyciągam wafla z kieszeni, jem.
Mówię: ok., jestem zła, jest mi ciężko, ale jak już dojdziemy, będzie tak jak na mecie na maratonie. Szczęście, radocha
Idziemy i idziemy. Nie mam już sił, z trudem podnoszę nogi, a tego Kasprowego nie widać…
Kiedy w koncu tam dochodzimy i słyszę , ze Adam chce iść dalej , bez odpoczynku, delikatna rozpacz mnie ogarnia.
To już prawie 6 godzin w drodze pod górę, przez zaspy, mgłę.. muszę odpocząć, napić się, coś zjeść.
Na szczęście zapada decyzja , ze wchodzimy do baru na Kasprowym . Nie mam siły ściągać raków, wiem ze przy schodzeniu będą potrzebne, a zakłada się je ciężko.
Wchodzimy do baru w rakach, ludzie patrzą na nas dziwnie, ale co tam…
Jaka tu cywilizacja!!! Nie do wiary, ze jeszcze przed chwilą byliśmy tak zupełnie poza nią.
Zejście jak to zejście nie dostarcza już takich emocji, no chyba , ze tym którzy niektóre fragmenty zjeżdzaja na „japkach”.
Po jakichs ok. 2 godzin lądujemy w Kuźnicach i to już jest koniec.
Było.. co tu dużo mówić ekstremalnie.
Do pełni szczęścia zabrakło mi tym razem widoków, ale jak to powiedziała Krysia: trzeba spróbować wędrówki w różnych warunkach.
A wczoraj naprawdę łatwo nie było.
Krysia powiedziała: miała być Mazovia a wyszedł Golonko.
No tak, bo to nie była łatwa trasa.
Niestety boli mnie noga, nie wiem co jest ale po tych długich wędrówkach bardzo boli mnie coś z tyłu kolana ( tego niby zdrowego). Trochę mnie to martwi, bo nie wiem co to może być.
Cięzko mi wyprostowac nogę, stanąć na nią.
Po jakimś czasie ( zwykle krótkim i zastosowaniu środka przeciwbólowego i przeciwzapalnego) przestaje boleć.
Napisał mi Mirek: warunki mielście fajne, takie prawie himalajskie.
No tak:)
Zaznaczę jeszcze tylko, że wyprawa zakonczyła się wspolnym spozyciem pizzy i wypiciem piwa w Zakopanem ( góralska knajpa, góralska muzyka)
W piątek pomyślałam sobie: jak przejdę na emeryturę, to sprzedam mieszkanie i przeprowadzę się do Zakopanego.
Jest jedno „ale”, tam ceny mieszkań są olbrzymie…
W drodze byliśmy 7 godzin i 40 min
" Góry mają w sobie cos magicznego, człowiek nie zje, nie dośpi, pachnie coraz gorzej,ale nie chce przestać się wspinać. W górach liczy sie tylko tu i teraz.Nikt nic ode mnie nie chce. Telefon nie dzwoni, a ja czuję ze z każdym krokiem przekraczam granice własnych możliwości. Kiedy na początku wspinaczki człowiek stoi przed szczytem i patrzy na potęzną górę , czuje sie przytłoczony. Kiedy patrzy na tę samą górę po zejściu - jest dumny i ma wrażenie, ze może osiagnąć wszystko..."
Martyna Wojciechowska
Za mną Babia Góra, za mną Czerwonę Wierchy, Dolina 5 stawów polskich, Kasprowy Wierch.
Idę dalej...
" Mallory wiedział, ze droga jest ważniejsza niż cel, jako, ze oprócz tego co osiągniete, zawiera w niej to co możliwe i zamyslane, upragnione. Cel jest skonczony,droga nie, i dlatego nie można jej oceniać ze względu na jej koniec. Ona wciąż prowadzi dalej"
Reinhold Messner
No tak, chyba właśnie tak:)
Sobotnia wyprawa miała być lajtowa, co z jednej strony napawało mnie smutkiem ( bo przecież wiadomo im trudniej tym większa satysfakcja), a z drugiej strony myślałam: może i dobrze, w końcu to dopiero we wtorek solidnie zmęczyłam się w górach.
Budzik bezlitosny zadzwonił o 4.25, ale ja chyba powoli się do tego przyzwyczajam. Nie było żadnego marudzenia , tylko jedna myśl w głowie: przecież w Taterki jedziemy!
Taterki tym razem jednak nie były łaskawe i postanowiły nie odkrywać wszystkich uroków i niewiele je było widać.
Nie było więc radosnego witania się z Tatrami, podczas jazdy do Zakopanego, bo nie było widać: dosłownie nic.
Adam już w trakcie drogi zaczął mówić. o zmianie trasy. Jego zdaniem ta planowana, była zbyt łatwa.
Dojechalismy do Zakopanego, przed 8.00 . Potem było wypożyczanie raków, a potem dojechała ekipa krakowska, w bardzo mocnym składzie:
Roza czyli Renia, MiśQ, Versus, Miki, Andy, Lupus oraz PePe i Kubak czyli sekcja skitourowa, którą pomkneła swoją trasą.
Ci co nieprzekonani, jednak dali się przekonać i pobiegli wypożyczyć raki, z którymi chyba się zaprzyjaźnili pomimo wcześniejszej awersji wyraźnej.
Dojechalismy busem do Kuźnic i Adam zaczął całkiem śmiało proponować zmianę trasy.
Trzeba w tym miejscu zaznaczyć, ze Adam chyba nigdy tą trasą nie szedł, ale jakoś udało mu się przekonać całą resztę.
Przebieg trasy ( wg MiśQ-a – ja jestem kiepska w zapamiętywaniu):
Kuźnice, Polana Kalatówki, Kondratowa Polana, Dolina Małego Szerokiego, Kondracka Przełęcz, Kondracka Kopa, Suchy Wierch Kondracki, Goryczkowa Czuba, Pośredni Wierch, Kasprowy Wierch, Myślenickie Turnie, Kuźnice
No i ruszyliśmy. Delikatne podejście na rozgrzewkę, do Kuźnic w górę. Jak zawsze kojarzy mi się z maratonem – pierwszy podjazd jedzie się ciężko, mięśnie nierozgrzane, tętno szaleje. Potem jest już lepiej.
Idziemy sobie, idziemy, robi się coraz bardziej „lodowato” na podejściach i pada komenda: ubieramy raki ( niektórzy się wyłamują).
Ubieramy. W rakach chodzi się znacznie bezpiecznej ( mam duży komfort zwłaszcza przy schodzeniu), ale jednak to dodatkowe obciążenie nóg, mięśnie pracują trochę inaczej, nogę trzeba podnosić wyżej), więc niestety jest ciężej. Nie jest to wygodne obuwie sportowe.
Odkąd mam raki na nogach, idę jakoś ciężko, jakby ważyły kilka kilogramów. Tym razem mam pożyczone raki z wypożyczalni, wydaje mi się, ze te Krysi, które miałam we wtorek były lżejsze.
Idziemy. W schronisku pod Halą Kondratową, króciutki postój na spożycie rozgrzewających napojów eneregetyzujących:) i w drogę.
Idziemy, idziemy pod górę. Coraz wyżej, coraz ciężej, coraz bardziej stromo. Zaczyna się podejście na Przełęcz Kondracką.
O rany… końcówka jest tak stroma i tak ciężka, ze jako żywo przypomina mi podejście wtorkowe pod Przełęcz pod Kopą Kondracką.
Myślę sobie: Iza… no nie, znowu to samo co we wtorek.
Idę ciężko i powoli, znowu pojawiają się myśli samobójcze, ale myślę: dałam radę wtedy, czemu nie mam dać rady teraz?
Jest mi strasznie gorąco, mam wrażenie, że ubrałam się za ciepło
Jakoś się wdrapuję.
Na przełęczy krótki postój : piję herbatkę .
Tam u góry jest już zimno, a mgła zasnuwa wszystko. Nie widać nic. Jaka szkoda!
Na przełęczy spotykamy bodajże 3 wędrowców.
Patrzą na koszulkę rowerowania, którą fotografuję Versus i któryś mówi:
O rowerowanie.. a gdzie macie rowery?
Miki odpowiada: w plecakach:)
Idziemy dalej. Jest coraz bardziej mgliście, śniegu zdecydowanie więcej niż we wtorek. Nie idzie się łatwo, naprawdę nie.
W pewnym momencie widoczność tak spada, że nie widzę nikogo przed sobą, ani za sobą.
Idę sama. Jestem gdzieś na wysokości ok. 2000 m npm, nie widzę nic.. nie wiem gdzie jestem, wiem, ze daleko do cywilizacji, jest zimno, jest ciężko, pod górę i pod górę… a ja zostałam sama.
I myślę sobie: rany… a co będzie jak się zgubię?
Myślę: muszę iść po śladach….( a za chwilę), : a jeśli to nie będą ślady mojej grupy?
Idę. Z jednej strony strasznoooooo… z drugiej strony jakaś taka radość z tej samotności, grozy… poczucia tego, ze teraz mogę liczyć tylko na siebie…
Czuję się tak jak czasem na maratonie, kiedy nagle zostaje sama gdzieś w środku lasu, przede mną nikogo, za mną nikogo. Tyle, że na maratonie, są strzałki na drzewach i zazwyczaj ( pomijając zamglony Turbacz z ub sezonu) cos tam widać.
Teraz nic… tylko mgła i śnieg przede mną.
W pewnej chwili ktoś krzyczy Iza jesteś?? ( kobiecy głos)
Odpowiadam: jestem, jestem.. ale nie wiem gdzie.
Głos dochodzi skądś, ale skąd…???? Niby blisko, a jednak nikogo nie widzę.
No to dalej po tych śladach, z nadzieją, ze idę dobrze.
W końcu docieram do grupy, która czeka na mnie. Czekamy jeszcze na Versusa, który gdzieś tam za mną.
Idzie się coraz ciężej, krótkie ale ogromnie strome podejścia, dają mi w kość. Nie idzie mi się dobrze. Niestety nie.
Wędrówki nie umilają też widoki, po przede mną mgła, za mną mgła, wokół mgła. Momentami wiatr smaga policzki, momentami pada śnieg.
I teraz rozumiem co miał na myśli Jasiek Mela pisząc o wędrówce na biegun.
„ kiedy idziesz przez góry, coś widzisz, są jakieś widoki, a tu tylko biel śniegu, powierzchnia, płaska, biała powierzchnia i tak przez kilka godzin”.
Zaczynają się trawersy, niebezpieczne traweresy. Jest wąsko, dość lodowato, wiec trzeba uważnie stawiać nogi. Góry nie wybaczą błędu.
Wolę nie patrzeć na prawą stronę, bo tam przepaść za przepaścią i kiedy popatrzysz w dół i masz świadomość ile może kosztować cię jedno złe postawienie nogi… to lepiej nie patrzeć.
I tak też staram się robić. Nie patrzę. Patrzę tylko przed siebie. Idę bardzo uważnie, powoli, ale bardzo uważnie.
Nie sposób mi słowami opisać stromizny na podejściach. Nie da się tego opisać, to trzeba przeżyć, trzeba się zmęczyć na takim podejściu.
W sumie dobrze , ze jest mgła i nie widać każdej następnej, bo wtedy psychika mogłaby tego nie wytrzymać.
Mam momentami serdecznie dość i myślę sobie: nie idę dalej…
Ale jaką mam alternatywę: albo idę, albo… zostanę…:)
W pewnym momencie wszyscy się zatrzymują i nie wiem co jest grane.
Widzę Adama, który asekuruję każdą następna osobę i potem już wiem dlaczego.
Jest takie przejście- nieprzejście, nad nim przepasać, a przejść można raczej tylko ustawiając się tyłem do przepaści, przodem do skały i rozważnie szukając chwytów i stawiając nogi. Tak wiec przylepieni do ściany pokonujemy ten naprawdę trudny moment, na szczęście wszyscy dają radę.. bo gdyby nie dali… no to…
A ja mam coraz większy kryzys , idzie mi się ciężko. Nie wiem czy to taki dzień, czy to efekt tego, ze nie do końca zregenerowałam się po wtorku, czy też po prostu jestem słaba?
Czuję głód , czuję złość i przychodzą takie myśli:
Jak ty jesteś głupia? O jakichś Himalajach marzysz????
Ale idziemy już 5 godzinę, a na jedzenie , nie mówiąc o piciu ( nie odważę się w takiej temperaturze pić zimnego, a wyciąganie herbaty z termosem to musi być przystanek itd.), nie ma po prostu czasu.
Wiem, jednak że muszę zjeść bo inaczej po prostu padnę jak mucha.
Do tego jeszcze kijek skraca mi się niespodzianie, a jest tak zamarznięty ze nie radzę sobie z jego regulacją. Versus pyta się : co się dzieje? Rzucam ze złością kijkami, mówię,ze jestem głodna.
To musi być potężny kryzys, skoro aż tak się złoszczę. Dawno się tak nie złościłam!
Versus daje mi kokosowego batona, ale baton jest tak zmrożony, ze z trudem po prostu wbijam w niego zęby.
Dochodzimy do grupy.
MisQ mówi: Iza.. ale masz minę!
Jestem głodna.. mówię.
Zatrzymujemy się, wyciągam wafla z kieszeni, jem.
Mówię: ok., jestem zła, jest mi ciężko, ale jak już dojdziemy, będzie tak jak na mecie na maratonie. Szczęście, radocha
Idziemy i idziemy. Nie mam już sił, z trudem podnoszę nogi, a tego Kasprowego nie widać…
Kiedy w koncu tam dochodzimy i słyszę , ze Adam chce iść dalej , bez odpoczynku, delikatna rozpacz mnie ogarnia.
To już prawie 6 godzin w drodze pod górę, przez zaspy, mgłę.. muszę odpocząć, napić się, coś zjeść.
Na szczęście zapada decyzja , ze wchodzimy do baru na Kasprowym . Nie mam siły ściągać raków, wiem ze przy schodzeniu będą potrzebne, a zakłada się je ciężko.
Wchodzimy do baru w rakach, ludzie patrzą na nas dziwnie, ale co tam…
Jaka tu cywilizacja!!! Nie do wiary, ze jeszcze przed chwilą byliśmy tak zupełnie poza nią.
Zejście jak to zejście nie dostarcza już takich emocji, no chyba , ze tym którzy niektóre fragmenty zjeżdzaja na „japkach”.
Po jakichs ok. 2 godzin lądujemy w Kuźnicach i to już jest koniec.
Było.. co tu dużo mówić ekstremalnie.
Do pełni szczęścia zabrakło mi tym razem widoków, ale jak to powiedziała Krysia: trzeba spróbować wędrówki w różnych warunkach.
A wczoraj naprawdę łatwo nie było.
Krysia powiedziała: miała być Mazovia a wyszedł Golonko.
No tak, bo to nie była łatwa trasa.
Niestety boli mnie noga, nie wiem co jest ale po tych długich wędrówkach bardzo boli mnie coś z tyłu kolana ( tego niby zdrowego). Trochę mnie to martwi, bo nie wiem co to może być.
Cięzko mi wyprostowac nogę, stanąć na nią.
Po jakimś czasie ( zwykle krótkim i zastosowaniu środka przeciwbólowego i przeciwzapalnego) przestaje boleć.
Napisał mi Mirek: warunki mielście fajne, takie prawie himalajskie.
No tak:)
Zaznaczę jeszcze tylko, że wyprawa zakonczyła się wspolnym spozyciem pizzy i wypiciem piwa w Zakopanem ( góralska knajpa, góralska muzyka)
W piątek pomyślałam sobie: jak przejdę na emeryturę, to sprzedam mieszkanie i przeprowadzę się do Zakopanego.
Jest jedno „ale”, tam ceny mieszkań są olbrzymie…
W drodze byliśmy 7 godzin i 40 min
" Góry mają w sobie cos magicznego, człowiek nie zje, nie dośpi, pachnie coraz gorzej,ale nie chce przestać się wspinać. W górach liczy sie tylko tu i teraz.Nikt nic ode mnie nie chce. Telefon nie dzwoni, a ja czuję ze z każdym krokiem przekraczam granice własnych możliwości. Kiedy na początku wspinaczki człowiek stoi przed szczytem i patrzy na potęzną górę , czuje sie przytłoczony. Kiedy patrzy na tę samą górę po zejściu - jest dumny i ma wrażenie, ze może osiagnąć wszystko..."
Martyna Wojciechowska
Za mną Babia Góra, za mną Czerwonę Wierchy, Dolina 5 stawów polskich, Kasprowy Wierch.
Idę dalej...
schronisko - Hala Kondratowa© lemuriza1972
a to chyba Przełęcz Kondracka:)© lemuriza1972
Krysia, ja i Miki© lemuriza1972
W drodze© lemuriza1972
MiśQ z flagą powiatu tarnowskiego© lemuriza1972
jakiś tam trawersik...© lemuriza1972
Uphill© lemuriza1972
- Czas 07:40
- HRmax 170 ( 90%)
- HRavg 137 ( 72%)
- Kalorie 2951kcal
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 17 lutego 2011
O Tatrach i marzeniach - Piotr Morawski
Tak na początek… jest taka płyta Andrzeja Sikorowskiego i jego córki Mai… to jedna z moich ulubionych piosenek. Kto lubi góry, Zakopane.. niech posłucha. Bardzo ładna piosenka…
http://w837.wrzuta.pl/audio/6pzYAucRaeO/strazyska_giewont_i_ksiezyc
Moje wspomnienia mgłą owiane
lecz to z dzieciństwa pozostało
przykryte śniegiem Zakopane
i wszędzie cicho wszędzie biało
Wspomnienia plączą się i mylą
i trudno je ogarnąć wszystkie
ale nie znika zachwyt chwilą
spaceru z ojcem do Strążyskiej
Nad Giewontem chmura płynie granatowa
a ja chciałabym ten Giewont pocałować
nad Giewontem noc zapada a ja płaczę
że go przez tych parę godzin nie zobaczę
nad Giewontem księżyc wisi i się gapi
może by się po kieliszku ze mną napił
puszcza do mnie oko księżycowy błysk
gdybyś nie był tak wysoko wziął byś w pysk
Było dzisiaj outodoorowo. Nie ma śniegu, jest odrobinę cieplej i już nie bardzo chce mi się biegać na drugi koniec miasta, do Q10.
Tym bardziej, że jazda na zewnątrz pozwala mi zaoszczędzic mnóstwo czasu. Jak jadę do Q10, mam ponad 3 godziny z głowy.
Nie było rewelacyjnie ciepło, co to to nie. Jakieś 4 stopnie, ale wiatr był . Palce u stóp zmarzły mi nieznacznie.
Zaryzykowaliśmy dzisiaj i pojechaliśmy do lasu. 10 km po terenie. Ryzyko się opłaciło, bo było wyjątkowo sucho.
W lesie masa saren przebiegała nam drogi co rusz. Tak ok. 18 one mają chyba porę kolacji, tak już dawno stwierdziliśmy.
Jechało się.. tak sobie. Nogi niby nie bolą, ale jeszcze chyba nieznacznie mięśnie odczuwają trudy wtorkowej wycieczki po górach.
Ech te góry..
Znowu będzie o górach ( robię się monotematyczna, ale trudno).
Mam nadzieję, że ktoś przeczyta tekst, który zamieszczam poniżej i ktory mozolnie przepisałam z książki Piotra. Mam nadzieję,z e pomimo katastrofalnych wyników badań dot czytelnictwa w Polsce:), ktoś jednak dotrwa do konca ( a zapewniam, ze warto). Mnie ten tekst bardzo wzruszył. Bardzo.
Oddaję głos Piotrowi Morawskiemu:
„ CHCIEĆ TO MÓC
Pierwszy raz pojawiłem się w nich (Tatrach) mając 18 lat. Wcześniej znałem praktycznie tylko morze, bo tam jeździłem z rodzicami na wakacje. Potem kumpel z liceum zabrał mnie zimą na grań Tatr Zachodnich, a zakonczylismy przejściem Orlej Perci od Koziej Przełęczy do Zawratu. I zaczęło się. Góry pochłonęły mnie całkowicie, szczególnie zimą. Przez pierwszy sezon biegałem po szlakach, zaraz potem zacząłem się wspinać.
Andrzej Zawada, którego zresztą niestety nie dane było mi poznać, zwykł mówić: „Pokaż co zrobiłeś w Tatrach zimą a powiem ci jakim jesteś alpinistą”. Oczywiście o tym zdaniu dowiedziałem się znacznie później. Każdą wolną chwilę poświęcałem na to, żeby znaleźć się w górach i się wspinać. Choć nie było to dla mnie łatwe. Ciągły brak pieniędzy na studiach, dawał się we znaki. Często dzisiaj słyszę, ze ktoś nie będzie się wspinał, bo nie ma kurtki gore ( oczywiście topowej), nie ma odpowiednich czekanów, bo przecież nie wyda tyle kasy na nie, jego raki są za słabe itp. I w efekcie nie może się wspinać….
Drugi raz szedłem z tym samym kumplem po Orlej, tym razem na Kozi Wierch. Miałem wtedy glany angielki na nogach, w których chodziłem po mieście, pożyczyłem ruskie raki, a czekan mielismy jeden. Wzielismy kilkanaście metrów ropa, by ten czekan podawać sobie w najtrudniejszych momentach. Dżinsy zamarzły mi na nogach, kiepskie rękawiczki zamokły zaraz na początku. Nie polecam , szczególnie, że dzisiaj sprzęt jest tanszy.
Ale pamiętam niesmowitą chwilę, kiedy stalismy na śnieżnej grani, a pod nami były tylko chmury. Patrzyłem ze łzami szczęścia w oczach i pomyslałem wtedy:
„Tak musi być w Himalajach, o których czytałem w książkach i w które pewnie nigdy nie dotrę, ale Tatry też są piękne”.
Tatry nadal darzę wielkim sentymentem i kiedy mogę , to jadę tam powspinać się, pochodzić, po prostu pobyć. A myśli o tym, że Himalaje są dla mnie niedostepne, rzeczywistość zweryfikowała kilka lat później.
Stałem pod północną ścianą K2, patrzyłem z zachwytem i przypomniałem sobie tę chwilę na śnieżnej grani pod Kozim Wierchem.
MARZENIA STAŁY SIĘ RZECZYWISTOŚCIĄ.
Bo w tym sporcie nie chodzi o to, by mieć jak najwięcej jak najlepszego sprzętu. Ważna jest determinacja i własne pragnienia. I wytrwałe dążenie do celu. Himalaje wydawały się zbyt odległe, by o nich myśleć w realnych kategoriach. Jednak sceny z ksiązek działały na moją wyobraźnię i jak widać sterowały moimi poczynaniami.
Czasem oczywiście marzenia nie wystarczą. Liczy się zbieg okoliczności, szczęscie, a przede wszystkim ludzie, których spotykamy po drodze. Tak naprawdę to dzięki nim osiągamy tak wiele w zyciu. Nigdy nie pojechałbym na zimowe K2, a w efekcie nigdy nie jeździłbym w góry wysokie, gdyby nie ludzka pomoc i wsparcie. Tak , miałem szczęscie i do partnerów, i do tych którzy wierzyli w moje zdolności i promowali.
Jedną z pierwszych zimowych dróg hakowych, które robiłem w Tatrach, była droga Baryły na Mnichu.m Potem mielismy zakonczyć wariantem R. Nie doszliśmy do Mnichowych Półek i złapalismy biwak na półce skalnej poniżej. Miałem pierwszy porządny śpiwór. Leżałem zmęczony, patrzyłem w gwiazdy i wiedziałem, ze wspinanie pochłoneło mnie na zawsze. Nie chodzi o sam sport, ale styl życia. O podejście do ludzi, do gór, do świata. Uwielbiałem się włóczyć, spać w niespodziewanych miejscach, przebywać w towarzystwie podobnych do mnie ludzi. Choć nie wiedziałem wtedy, ze wspinanie zdominuje moje całe życie. Kilka lat później leżałem w tym samym już mocno żużytym śpiworze i potwornie marzłem. Ale byłem w bazie pod jedną z najwyższych gór świata. Razem z wysłużonym sprzętem nie pierwszej młodości. Ale chciałem. Już wtedy wiedziałem, ze chcę i mogę.
ZATEM RÓBMY TO CO LUBIMY. JEŚLI NAPRAWDĘ CHCEMY MARZENIA SIĘ SPEŁNIAJĄ. NASZA DETERMINACJA JEST W STANIE POKONAĆ WIELE BARIER, KTÓRE NA PIERWSZY RZUT OKA WYDAJĄ SIĘ NIE DO POKONANIA.
NIE ZNAMY PRZECIEŻ DO KONCA NASZYCH MOZLIWOŚCI. TRZEBA PRÓBOWAĆ, A NIE OD POCZĄTKU MYŚLEĆ , ŻE SIĘ NIE DA, BO JEST ZA TRUDNE. NAGLE ŚWIAT SIĘ OTWIERA. A MY PATRZYMY WSTECZ I PRZEBYTA DROGA WYDAJE SIĘ TAKA KRÓTKA.
PRZED NAMI WIELKA NIEWIADOMA, KTÓRA CZASEM MOŻE PRZERAŻAĆ. JEDNAK NIEWIADOMA STAJE SIĘ WIADOMĄ,A MY POTEM ZNOWU PATRZYMY WSTECZ I OKAŻE SIĘ , ZE WSZYSTKO BYŁO TAKIE ŁATWE. MOŻE NIE TYLE, ŻE ŁATWE, TYLKO MY SPODZIEWALISMY SIĘ ZE BĘDZIE TRUDNIEJSZE. OBOJĘTNE CZY SIĘ WSPINANYM, JEŹDZIMY W NAJWYŻSZE GÓRY ŚWIATA, CZY PO PROSTU CHODZIMY PO TATRZAŃSKICH SZLAKACH.
NIEDŁUGO KONIEC LATA. MINIE JESIEŃ I ZNOWU ZIMA. CZAS WYCZYŚCIC I PRZYGOTOWAĆ SPRZĘT. A POTEM ZE ŚCIANY SPOJRZEĆ NA SCHRONISKO W DOLE I PO PROSTU BYĆ. CZEGO ŻYCZĘ WSZYSTKIM, KTÓRYCH MARZENIA SIĘ SPEŁNIŁY, SPEŁNIAJĄ SIĘ , ALBO DOPIERO SPEŁNIĄ”
Ja też życzę Wam jak najwięcej tych chwil kiedy wystarczy... BYĆ...
http://w837.wrzuta.pl/audio/6pzYAucRaeO/strazyska_giewont_i_ksiezyc
Moje wspomnienia mgłą owiane
lecz to z dzieciństwa pozostało
przykryte śniegiem Zakopane
i wszędzie cicho wszędzie biało
Wspomnienia plączą się i mylą
i trudno je ogarnąć wszystkie
ale nie znika zachwyt chwilą
spaceru z ojcem do Strążyskiej
Nad Giewontem chmura płynie granatowa
a ja chciałabym ten Giewont pocałować
nad Giewontem noc zapada a ja płaczę
że go przez tych parę godzin nie zobaczę
nad Giewontem księżyc wisi i się gapi
może by się po kieliszku ze mną napił
puszcza do mnie oko księżycowy błysk
gdybyś nie był tak wysoko wziął byś w pysk
Było dzisiaj outodoorowo. Nie ma śniegu, jest odrobinę cieplej i już nie bardzo chce mi się biegać na drugi koniec miasta, do Q10.
Tym bardziej, że jazda na zewnątrz pozwala mi zaoszczędzic mnóstwo czasu. Jak jadę do Q10, mam ponad 3 godziny z głowy.
Nie było rewelacyjnie ciepło, co to to nie. Jakieś 4 stopnie, ale wiatr był . Palce u stóp zmarzły mi nieznacznie.
Zaryzykowaliśmy dzisiaj i pojechaliśmy do lasu. 10 km po terenie. Ryzyko się opłaciło, bo było wyjątkowo sucho.
W lesie masa saren przebiegała nam drogi co rusz. Tak ok. 18 one mają chyba porę kolacji, tak już dawno stwierdziliśmy.
Jechało się.. tak sobie. Nogi niby nie bolą, ale jeszcze chyba nieznacznie mięśnie odczuwają trudy wtorkowej wycieczki po górach.
Ech te góry..
Znowu będzie o górach ( robię się monotematyczna, ale trudno).
Mam nadzieję, że ktoś przeczyta tekst, który zamieszczam poniżej i ktory mozolnie przepisałam z książki Piotra. Mam nadzieję,z e pomimo katastrofalnych wyników badań dot czytelnictwa w Polsce:), ktoś jednak dotrwa do konca ( a zapewniam, ze warto). Mnie ten tekst bardzo wzruszył. Bardzo.
Oddaję głos Piotrowi Morawskiemu:
„ CHCIEĆ TO MÓC
Pierwszy raz pojawiłem się w nich (Tatrach) mając 18 lat. Wcześniej znałem praktycznie tylko morze, bo tam jeździłem z rodzicami na wakacje. Potem kumpel z liceum zabrał mnie zimą na grań Tatr Zachodnich, a zakonczylismy przejściem Orlej Perci od Koziej Przełęczy do Zawratu. I zaczęło się. Góry pochłonęły mnie całkowicie, szczególnie zimą. Przez pierwszy sezon biegałem po szlakach, zaraz potem zacząłem się wspinać.
Andrzej Zawada, którego zresztą niestety nie dane było mi poznać, zwykł mówić: „Pokaż co zrobiłeś w Tatrach zimą a powiem ci jakim jesteś alpinistą”. Oczywiście o tym zdaniu dowiedziałem się znacznie później. Każdą wolną chwilę poświęcałem na to, żeby znaleźć się w górach i się wspinać. Choć nie było to dla mnie łatwe. Ciągły brak pieniędzy na studiach, dawał się we znaki. Często dzisiaj słyszę, ze ktoś nie będzie się wspinał, bo nie ma kurtki gore ( oczywiście topowej), nie ma odpowiednich czekanów, bo przecież nie wyda tyle kasy na nie, jego raki są za słabe itp. I w efekcie nie może się wspinać….
Drugi raz szedłem z tym samym kumplem po Orlej, tym razem na Kozi Wierch. Miałem wtedy glany angielki na nogach, w których chodziłem po mieście, pożyczyłem ruskie raki, a czekan mielismy jeden. Wzielismy kilkanaście metrów ropa, by ten czekan podawać sobie w najtrudniejszych momentach. Dżinsy zamarzły mi na nogach, kiepskie rękawiczki zamokły zaraz na początku. Nie polecam , szczególnie, że dzisiaj sprzęt jest tanszy.
Ale pamiętam niesmowitą chwilę, kiedy stalismy na śnieżnej grani, a pod nami były tylko chmury. Patrzyłem ze łzami szczęścia w oczach i pomyslałem wtedy:
„Tak musi być w Himalajach, o których czytałem w książkach i w które pewnie nigdy nie dotrę, ale Tatry też są piękne”.
Tatry nadal darzę wielkim sentymentem i kiedy mogę , to jadę tam powspinać się, pochodzić, po prostu pobyć. A myśli o tym, że Himalaje są dla mnie niedostepne, rzeczywistość zweryfikowała kilka lat później.
Stałem pod północną ścianą K2, patrzyłem z zachwytem i przypomniałem sobie tę chwilę na śnieżnej grani pod Kozim Wierchem.
MARZENIA STAŁY SIĘ RZECZYWISTOŚCIĄ.
Bo w tym sporcie nie chodzi o to, by mieć jak najwięcej jak najlepszego sprzętu. Ważna jest determinacja i własne pragnienia. I wytrwałe dążenie do celu. Himalaje wydawały się zbyt odległe, by o nich myśleć w realnych kategoriach. Jednak sceny z ksiązek działały na moją wyobraźnię i jak widać sterowały moimi poczynaniami.
Czasem oczywiście marzenia nie wystarczą. Liczy się zbieg okoliczności, szczęscie, a przede wszystkim ludzie, których spotykamy po drodze. Tak naprawdę to dzięki nim osiągamy tak wiele w zyciu. Nigdy nie pojechałbym na zimowe K2, a w efekcie nigdy nie jeździłbym w góry wysokie, gdyby nie ludzka pomoc i wsparcie. Tak , miałem szczęscie i do partnerów, i do tych którzy wierzyli w moje zdolności i promowali.
Jedną z pierwszych zimowych dróg hakowych, które robiłem w Tatrach, była droga Baryły na Mnichu.m Potem mielismy zakonczyć wariantem R. Nie doszliśmy do Mnichowych Półek i złapalismy biwak na półce skalnej poniżej. Miałem pierwszy porządny śpiwór. Leżałem zmęczony, patrzyłem w gwiazdy i wiedziałem, ze wspinanie pochłoneło mnie na zawsze. Nie chodzi o sam sport, ale styl życia. O podejście do ludzi, do gór, do świata. Uwielbiałem się włóczyć, spać w niespodziewanych miejscach, przebywać w towarzystwie podobnych do mnie ludzi. Choć nie wiedziałem wtedy, ze wspinanie zdominuje moje całe życie. Kilka lat później leżałem w tym samym już mocno żużytym śpiworze i potwornie marzłem. Ale byłem w bazie pod jedną z najwyższych gór świata. Razem z wysłużonym sprzętem nie pierwszej młodości. Ale chciałem. Już wtedy wiedziałem, ze chcę i mogę.
ZATEM RÓBMY TO CO LUBIMY. JEŚLI NAPRAWDĘ CHCEMY MARZENIA SIĘ SPEŁNIAJĄ. NASZA DETERMINACJA JEST W STANIE POKONAĆ WIELE BARIER, KTÓRE NA PIERWSZY RZUT OKA WYDAJĄ SIĘ NIE DO POKONANIA.
NIE ZNAMY PRZECIEŻ DO KONCA NASZYCH MOZLIWOŚCI. TRZEBA PRÓBOWAĆ, A NIE OD POCZĄTKU MYŚLEĆ , ŻE SIĘ NIE DA, BO JEST ZA TRUDNE. NAGLE ŚWIAT SIĘ OTWIERA. A MY PATRZYMY WSTECZ I PRZEBYTA DROGA WYDAJE SIĘ TAKA KRÓTKA.
PRZED NAMI WIELKA NIEWIADOMA, KTÓRA CZASEM MOŻE PRZERAŻAĆ. JEDNAK NIEWIADOMA STAJE SIĘ WIADOMĄ,A MY POTEM ZNOWU PATRZYMY WSTECZ I OKAŻE SIĘ , ZE WSZYSTKO BYŁO TAKIE ŁATWE. MOŻE NIE TYLE, ŻE ŁATWE, TYLKO MY SPODZIEWALISMY SIĘ ZE BĘDZIE TRUDNIEJSZE. OBOJĘTNE CZY SIĘ WSPINANYM, JEŹDZIMY W NAJWYŻSZE GÓRY ŚWIATA, CZY PO PROSTU CHODZIMY PO TATRZAŃSKICH SZLAKACH.
NIEDŁUGO KONIEC LATA. MINIE JESIEŃ I ZNOWU ZIMA. CZAS WYCZYŚCIC I PRZYGOTOWAĆ SPRZĘT. A POTEM ZE ŚCIANY SPOJRZEĆ NA SCHRONISKO W DOLE I PO PROSTU BYĆ. CZEGO ŻYCZĘ WSZYSTKIM, KTÓRYCH MARZENIA SIĘ SPEŁNIŁY, SPEŁNIAJĄ SIĘ , ALBO DOPIERO SPEŁNIĄ”
Ja też życzę Wam jak najwięcej tych chwil kiedy wystarczy... BYĆ...
Na szczyt...© lemuriza1972
Slady© lemuriza1972
Góry po prostu© lemuriza1972
Wystarczy... BYĆ© lemuriza1972
- DST 30.00km
- Teren 10.00km
- Czas 01:19
- VAVG 22.78km/h
- VMAX 31.00km/h
- HRmax 162 ( 86%)
- HRavg 141 ( 75%)
- Kalorie 538kcal
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 16 lutego 2011
Czerwone Wierchy fotorelacja
Kubak na forum rowerowania ma taki cytat w podpisie ( spodobał mi się ten cytat). Pożyczam.
Za dwadzieścia lat bardziej będziesz żałował tego, czego nie zrobiłeś, niż tego, co zrobiłeś. Więc odwiąż liny, opuść bezpieczną przystań. Złap w żagle pomyślne wiatry. Podróżuj, śnij, odkrywaj.
Mark Twain
Ludzie mają różne marzenia. Gdzieś ostatnio wyczytałam, że marzeń się nie ocenia.
Pomyślałam dzisiaj, że w takim zdumiewającym dla mnie samej tempie nadrabiam zaległości w chodzeniu po górach, że jak tak dalej pójdzie , to za 3 lata będę w Himalajach.
A tak na poważnie… wiem, że ani moja kondycja, ani warunki zdrowotne nie pozwalają mi zbyt śmiało marzyć o CZYMŚ takim.
Kiedyś już pisałam: marzy mi się jakiś trekking.. są takie wyprawy organizowane przez biura. Drogie to są „wycieczki”.
Ale nauczyłam się już jednego – nie można się w marzeniach ograniczać, wmawiać sobie, że mamy tak wiele ograniczeń ( różnych), że nie ma szans…
Bo wtedy.. wtedy na pewno się nie uda.
Więc marzyć będę.
No ale, żeby marzenia mogły się spełniać, to coś trzeba robić w tym kierunku, a nie stać i czekać z założonymi rękami. ( „ Od stania w miejscu niejeden już zginął” powtórzę za Stachurą i Jaśkiem Melą)
No to robię.. na razie próbuję się z naszymi „Himalajami”.
Sprawia mi to tak wiele radości, że naprawdę ciężko to wyrazić słowami. Kiedy ponad dwa lata temu byłam w Zakopanem na skokach i patrzyłam na góry z daleka, nie mogłam przypuszczać , że za dwa lata, 15 lutego będę stać sobie gdzieś tam w górze, w zimie i spoglądać na świat z tak wysoka. Gdyby ktoś mi to powiedział, nie uwierzyłabym.
I dlatego też, teraz już wiem, że życie naprawdę szykuje nam wiele niespodzianek . Ja wtedy, te dwa lata temu jeszcze niespecjalnie lubiłam zimę…
Dzisiaj w pracy moje koleżanki rozprawiały o planowanych wakacjach. Jeżdzą rzecz jasna do Tunezji, Egiptu. Marzą cały rok, zbierają pieniądze, szukają tanich ofert. I dobrze. Każdy powinien mieć marzenia i je spełniać. A nie każdy musi mieć takie same. Jednocześnie jednak pomyślałam, że jestem szczęściarą , bo mnie do spełnienia marzeń potrzebny jest tylko jeden dzień urlopu i naprawdę bardzo niewiele pieniędzy, właściwie prawie nic.
No i jeszcze trochę siły i silnej woli. Mam szczęście, naprawdę.
W ostatnim Twoim Stylu, wywiad z Magdaleną Schejbal ( przeniosła się do Zakopanego).
„ Dopiero tu Magda odkryła, jak cieszyć się tym, co najprostsze, zamiast narzekać, pędzić i nie wierzyć w drugiego człowieka – bo takie jest własnie życie w Warszawie.”
„Pracuję w stolicy, odwiedzam rodzinę we Wrocławiu. I natychmiast wracam w góry – do domu. Śmieszne, całą drogę leje, jestem wściekła, zmęczona, wjeżdzam na zakopiankę, góry się odsłaniają. Od razu mam uśmiech na twarzy. Ja wiecznie nakręcona, nauczyłam się tu zwalniać. W Warszawie w wolny dzien ludzie odruchowo uciekają do centrum handlowego. Też tak robiłam”.
„Potrzebuje bliskości gór. Biorę wózek i idę pod Regle, albo siadam w Roztokach na potokiem. Tak pół dnia, czytam , „dyskutuję” z Ignacym., gapię się w wodę. W Warszawie nikt nie patrzy w niebo… Lubię Kuźnice. Teraz to moja ścieżka zdrowia i kozetka psychoterapeutyczna. Przy łagodnym podejściu można się zmęczyc i nabrać dystansu”.
GÓRY LEPSZE NIŻ PROZAC – taki jest tytuł artykułu.
Podpisuję się pod nim ….
Pomyślałam sobie dzisiaj, że ta wczorajsza wyprawa bardzo , bardzo wzmocni mnie psychicznie…
Kiedy będzie jakiś morderczy podjazd na maratonie to to wczorajsze lodowe, strome podejście będzie jakimś punktem odniesienia do moich możliwości. Będę sobie powtarzać:
Iza, a co to jest w porównaniu z podejściem na przełęcz w Tatrach… do przodu! Nie marudź!
Dzisiaj moja kochana Ela napisała mi, że to piękne, ale żebym już nie chodziła, zimą w góry, że chyba woli , żebym jeździła na rowerze. Chociaz wiem, ze wtedy też się o mnie martwi…
Napisała mi żebym teraz odpoczęła, poszła do kosmetyczki żeby mi skórę wysmaganą wiatrem i słońcem „ naprawiła”.
Uśmiechnęłam się czytając te słowa. Pomyślałam tylko: nie Elu… jestem kobietą to prawda, lubię ładnie wyglądać, dbam o siebie, ale nie martwię się ze moja skóra mogła dostać w kość. W ogóle się tym nie martwię…
Wygląd , no nie czarujmy się… dobrze jest lepiej wyglądać niż gorzej… ale czymże jest piękna buzia, wypielegnowana, wypoczeta w SPA wobec tych emocji, które stały się moim udziałem?
I pomyslałam jeszcze: jaka kosmetyczka? Nie opłaca się, bo przecież w sobotę znowu ruszamy w góry. O ile tylko pogoda pozwoli.
Dzisiaj trudno było mi się odnależć w moim „nizinnym życiu”. Ciężko było się skoncentrować w pracy, bo wciąż jeszcze pod powiekami widoki z Tatr i te emocje… Buzują.
A do tego jeszcze Mirek podsyłał mi zdjęcia…
Moja koleżanka Renia zapytała:
- tam naprawdę TAK było?
Tak, tam naprawdę tak było. Nie do uwierzenia prawda? Nie do uwierzenia, ze to NASZ ŚWIAT.
Pomyślałam sobie, że teraz już rozumiem w 100% himalaistów… dlaczego wciąż tam wracają, dlaczego życie dzielą na to w górach i to na nizinach.
Ja czytając książki o nich już to rozumiałam, wjeżdzając na górki na rowerze, rozumiałam, a teraz mam wrażenie, że też zaczynam odczuwać podobną tęsknotę.
I wiem, że będę wracać, bo chyba się uzależniłam.
I więcej już nie będę pisać.. resztę niech dopowiedzą … GÓRY…
Za dwadzieścia lat bardziej będziesz żałował tego, czego nie zrobiłeś, niż tego, co zrobiłeś. Więc odwiąż liny, opuść bezpieczną przystań. Złap w żagle pomyślne wiatry. Podróżuj, śnij, odkrywaj.
Mark Twain
Ludzie mają różne marzenia. Gdzieś ostatnio wyczytałam, że marzeń się nie ocenia.
Pomyślałam dzisiaj, że w takim zdumiewającym dla mnie samej tempie nadrabiam zaległości w chodzeniu po górach, że jak tak dalej pójdzie , to za 3 lata będę w Himalajach.
A tak na poważnie… wiem, że ani moja kondycja, ani warunki zdrowotne nie pozwalają mi zbyt śmiało marzyć o CZYMŚ takim.
Kiedyś już pisałam: marzy mi się jakiś trekking.. są takie wyprawy organizowane przez biura. Drogie to są „wycieczki”.
Ale nauczyłam się już jednego – nie można się w marzeniach ograniczać, wmawiać sobie, że mamy tak wiele ograniczeń ( różnych), że nie ma szans…
Bo wtedy.. wtedy na pewno się nie uda.
Więc marzyć będę.
No ale, żeby marzenia mogły się spełniać, to coś trzeba robić w tym kierunku, a nie stać i czekać z założonymi rękami. ( „ Od stania w miejscu niejeden już zginął” powtórzę za Stachurą i Jaśkiem Melą)
No to robię.. na razie próbuję się z naszymi „Himalajami”.
Sprawia mi to tak wiele radości, że naprawdę ciężko to wyrazić słowami. Kiedy ponad dwa lata temu byłam w Zakopanem na skokach i patrzyłam na góry z daleka, nie mogłam przypuszczać , że za dwa lata, 15 lutego będę stać sobie gdzieś tam w górze, w zimie i spoglądać na świat z tak wysoka. Gdyby ktoś mi to powiedział, nie uwierzyłabym.
I dlatego też, teraz już wiem, że życie naprawdę szykuje nam wiele niespodzianek . Ja wtedy, te dwa lata temu jeszcze niespecjalnie lubiłam zimę…
Dzisiaj w pracy moje koleżanki rozprawiały o planowanych wakacjach. Jeżdzą rzecz jasna do Tunezji, Egiptu. Marzą cały rok, zbierają pieniądze, szukają tanich ofert. I dobrze. Każdy powinien mieć marzenia i je spełniać. A nie każdy musi mieć takie same. Jednocześnie jednak pomyślałam, że jestem szczęściarą , bo mnie do spełnienia marzeń potrzebny jest tylko jeden dzień urlopu i naprawdę bardzo niewiele pieniędzy, właściwie prawie nic.
No i jeszcze trochę siły i silnej woli. Mam szczęście, naprawdę.
W ostatnim Twoim Stylu, wywiad z Magdaleną Schejbal ( przeniosła się do Zakopanego).
„ Dopiero tu Magda odkryła, jak cieszyć się tym, co najprostsze, zamiast narzekać, pędzić i nie wierzyć w drugiego człowieka – bo takie jest własnie życie w Warszawie.”
„Pracuję w stolicy, odwiedzam rodzinę we Wrocławiu. I natychmiast wracam w góry – do domu. Śmieszne, całą drogę leje, jestem wściekła, zmęczona, wjeżdzam na zakopiankę, góry się odsłaniają. Od razu mam uśmiech na twarzy. Ja wiecznie nakręcona, nauczyłam się tu zwalniać. W Warszawie w wolny dzien ludzie odruchowo uciekają do centrum handlowego. Też tak robiłam”.
„Potrzebuje bliskości gór. Biorę wózek i idę pod Regle, albo siadam w Roztokach na potokiem. Tak pół dnia, czytam , „dyskutuję” z Ignacym., gapię się w wodę. W Warszawie nikt nie patrzy w niebo… Lubię Kuźnice. Teraz to moja ścieżka zdrowia i kozetka psychoterapeutyczna. Przy łagodnym podejściu można się zmęczyc i nabrać dystansu”.
GÓRY LEPSZE NIŻ PROZAC – taki jest tytuł artykułu.
Podpisuję się pod nim ….
Pomyślałam sobie dzisiaj, że ta wczorajsza wyprawa bardzo , bardzo wzmocni mnie psychicznie…
Kiedy będzie jakiś morderczy podjazd na maratonie to to wczorajsze lodowe, strome podejście będzie jakimś punktem odniesienia do moich możliwości. Będę sobie powtarzać:
Iza, a co to jest w porównaniu z podejściem na przełęcz w Tatrach… do przodu! Nie marudź!
Dzisiaj moja kochana Ela napisała mi, że to piękne, ale żebym już nie chodziła, zimą w góry, że chyba woli , żebym jeździła na rowerze. Chociaz wiem, ze wtedy też się o mnie martwi…
Napisała mi żebym teraz odpoczęła, poszła do kosmetyczki żeby mi skórę wysmaganą wiatrem i słońcem „ naprawiła”.
Uśmiechnęłam się czytając te słowa. Pomyślałam tylko: nie Elu… jestem kobietą to prawda, lubię ładnie wyglądać, dbam o siebie, ale nie martwię się ze moja skóra mogła dostać w kość. W ogóle się tym nie martwię…
Wygląd , no nie czarujmy się… dobrze jest lepiej wyglądać niż gorzej… ale czymże jest piękna buzia, wypielegnowana, wypoczeta w SPA wobec tych emocji, które stały się moim udziałem?
I pomyslałam jeszcze: jaka kosmetyczka? Nie opłaca się, bo przecież w sobotę znowu ruszamy w góry. O ile tylko pogoda pozwoli.
Dzisiaj trudno było mi się odnależć w moim „nizinnym życiu”. Ciężko było się skoncentrować w pracy, bo wciąż jeszcze pod powiekami widoki z Tatr i te emocje… Buzują.
A do tego jeszcze Mirek podsyłał mi zdjęcia…
Moja koleżanka Renia zapytała:
- tam naprawdę TAK było?
Tak, tam naprawdę tak było. Nie do uwierzenia prawda? Nie do uwierzenia, ze to NASZ ŚWIAT.
Pomyślałam sobie, że teraz już rozumiem w 100% himalaistów… dlaczego wciąż tam wracają, dlaczego życie dzielą na to w górach i to na nizinach.
Ja czytając książki o nich już to rozumiałam, wjeżdzając na górki na rowerze, rozumiałam, a teraz mam wrażenie, że też zaczynam odczuwać podobną tęsknotę.
I wiem, że będę wracać, bo chyba się uzależniłam.
I więcej już nie będę pisać.. resztę niech dopowiedzą … GÓRY…
Gdzieś na szczycie...© lemuriza1972
Po prostu bez komentarza... bo brakuje mi słów..© lemuriza1972
a wokół nas.. bajka...© lemuriza1972
Gór majestat...© lemuriza1972
Robi wrażenie© lemuriza1972
Samotność wędrowczyni...© lemuriza1972
Mozolnie do góry© lemuriza1972
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 15 lutego 2011
Zimowa "wycieczka" na Czerwone Wierchy
Czerwone Wierchy… to był plan na sobotę.. Nie wypalił przez pogodę, ale cóż.. przecież nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło.
Co to są Czerwone Wierchy wiedziałam tylko z internetu. Zaufałam Mirkowi, że wie co robi zabierając mnie własnie tam.
Mirek we mnie uwierzył, i jestem mu wdzięczna, bo przyznam szczerze.. miałam na trasie chwilę zwątpienia, ale o tym potem.
Wczoraj Mirek zapytał: a może by tak urlop na jutro i jutro w Tatry? Ma być ładna pogoda.
Napisałam: hahaha, ty to jednak jesteś oszołom.
Pomyślałam chwilę.. po czym stwierdziłam: mam zaległy urlop, tydzien na urlopie była moja „zmienniczka”, to teraz ja.
I załatwiłam.
I dzisiaj rano budzik zadzwonił o 5.25, ale zerwałam się z łóżka z radością.
Ciepło nie było, ale pomyślałam, ze przecież jak się idzie pod górę, to człowiek się rozgrzewa, więc jakoś wytrzymam.
Parkujemy na parkingu tuż obok skoczni w Zakopanem. Parkingowy pyta mnie:
- Kaj idziecie?
- na Czerwone Wierchy – mówię.
- aaaa….
Idziemy do wypożyczali pozyczyć raki dla Mirka , ja mam pozyczone od Krysi. No bo dzisiaj to bez raków raczej nie da rady.
W wypożyczalni stoi rower ( Cube, amor Reba), biorę go do ręki i mówię do Pana:
- tak ze 12 kg wazy..
Pan pootwierdza. Patrzę na niego , wygląda na rasowego „jeźdzca”, pytam się czy czasem nie znamy się z maratonów. Smieje się: nie, raczej nie.
Nie jestem jednak taka pewna.
Do Kuźnic jedziemy busem ( w busie ciekawy pasażer, jakiś przewodnik tatrzanski, który nie daje spokoju swojemu wnukowi, racząc go opowieściami. Owszem wiedza imponująca, ale zgodnie stwierdzamy, ze jednak posiadanie takiego dziadka byłoby co nie co męczące.
Do tego powiedział, że turyści zadeptują Tatry.
Dojeżdzamy do Kuźnic i w drogę. Na początku jak to zwykle, jest nieco trudno. Pierwsze podejście ( Mirek dośc szybko idzie, jak na mnie, staram się dotrzymac mu tempa). Czuje przyspieszone tętno, ale teraz na wspomnienie tego pierwszego łagodnego bardzo podjeścia, usmiecham się.
Docieramy do schroniska na Hali Kondartowej ( 1333 m npm). Tutaj jest bardzo cieplutko, słoneczko grzeje.
Ale tak będzie tylko przez chwilę.
Idziemy zielonym szlakiem ( o ile dobrze pamietam) na Przełęcz pod Kopą Kondracką.
I tu zaczynają się schody, w przenośni i dosłownie.
Mirek podnosi głowę do góry i pokazuje mi:
- widzisz tych dwóch człowieczków tam u góry? Tam idziemy.
- Zartujesz? – mówię, bo wydaje mi się ze tam się nie da wejśc, wydaje mi się za stromo, ściana jakby pionowa.
Zaczyna wiać wiatr, robi się zimniej, ubieram grube rękawice, zaczyna się bardziej stromo, śnieg coraz bardziej zmrożony. Idę coraz wolniej, jest coraz ciężej.
Ostro pod górę. Mirek mówi:
- Chyba trzeba ubrać te raki…
Ubieramy, przy okazji marzniemy, bo chwile to trwa, ręce mi lodowacieją.
Idzie mi się ogromnie ciężko. Bez raków nie dałabym rady, snieg właściwie zamienia się w lód. Mam wrażenie, ze wspinam się niemal po pionowej ścianie. Palce.. coraz mi zimniej. Przestaje czuć kciuki. Płakać mi się chce. Mirek mówi: ruszaj palcami… Ruszam, ale nie pomaga, a ściana coraz bardziej sobie ze mnie drwi, jakby chciała mi powiedzieć:
- No widzisz kobietko, gdzieś ty tu przyszła? Co ty sobie myślałaś?
Zimno…. Cięzko. Każdy krok, to duzy wysiłek. Idę mozolnie jak żółw. Myślę sobie:
- O Jezu, odmrożę sobie palce, o Jezu.. to dopiero pierwsza przełęcz, a tu jeszcze 4 szczyty. Przecież nie dam rady…
Tysiąc mysli sambójczych… ale kiedy nie czuję się palców u rąk, kiedy zmęczenie odbiera wiarę w swoje siły, kiedy zaczynaja marznąc palce u stóp, cięzko o pozywtne myślenie.
A jednak… a jednak wyzwalam z siebie jakieś pokłady pozywtnego myslenia.
Palce powoli dochodzą do siebie. Niestety zaczynam odczuwać zimno w tych u nóg, ale myślę:
- dam radę, powoli ale dam radę, Wdrapię się tam. Stanę u góry.
Jest mi ogromnie cięzko. Jeszcze nigdy żadne podjeście w górach nie sprawiło mi tylu trudności.
Kiedy wydaje mi się, ze jestem blisko celu.. nagle widzę przed sobą, ze jeszcze wiele metrów w górę, i tak kilka razy.
Zaciskam zęby i idę.
Wdrapuję się wreszcie na tę przełęcz ( O ile dobrze pamietam Przełęcz pod Kopą Kondracką 1863 m). Na szczycie dwóch panów ( to ci, których widzielismy z dołu)
Jestem tak zmęczona, ze nawet nie bardzo mam siłę patrzeć na cudowne widoki. Jakoś tak mi słabo… zimno.
Pije herbatę, zjadam batona i idziemy dalej.
Przez chwilę znowu jest niefajnie. Ogromnie zimny wiatr smaga mi twarz tak, ze mam wrażenie, ze ktos przykłada mi lód do policzka. Myślę sobie: nie wytrzymam tego, odmrozi mi twarz.
Mirek się smieje:
Eee… nie masz jeszcze białych plam…
Idę dalej. Jest coraz lepiej, coraz cieplej i zaczyna się to co napiękniejsze: zaczynam się cieszyć widokami.
Bo kiedy myslałam co tutaj mam napisac o tym co zobaczyłam na górze, to własciwie pomyslałam: nic nie powinnam pisać… zupełnie nic. Tego się nie da opisać słowami.
Po prostu brakuje słów dla określenia tego piękna, które zobaczyłam.
Nigdy, mówię z pełną świadomościa tego co mówię, nie widziałam czegos tak pięknego.
Góry mienią się dosłownie…To jest jak widok na jakąś planetę..
Snieg ma rózne odcienie… od bieli snieżnobiałej, do delikatnego różu, a momentami to jakbym na dywan patrzyła. Dywan wyszywany tysiącami brylantów… Tak w słoncu mienią się te drobinki.
A wiatr… a to co wiatr zrobił ze sniegiem… te fantazyjne figury na powierzchni… Niesamowite.
To jest jak najbardziej kiczowaty obrazek malarza- amatora, to jest tak piękne, ze wydaje mi się, ze to nie dzieje się naprawdę, że oglądam jakiś film.
Idziemy. Przed nami 4 szczyty:
• Ciemniak – 2096 m
• Krzesanica – 2122 m
• Małołączniak – 2096 m
• Kopa Kondracka – 2005
Najtrudniejszy, najbardziej wyczerpujący jest chyba ten pierwszy. Znowu jestem bardzo zmęczona, ale idę i myślę sobie:
Jasiek Mela bez nogi na Elbrus wszedł, a ja wymiękam na Ciemniaku?
No to idę, ale każdy krok jakby w zwolnionym tempie, jakby podnoszenie nóg sprawiło mi ból.
Teraz juz wiem, co maja na myśli himalaisci opisujące swoje wejścia, kiedy piszą , ze kazdy krok jest ogromnym wysiłkiem.
Tak, kazdy krok w tym zlodowaciałym sniegu, każdy krok pod stroma górę to wysiłek, muszę walczyć sama z sobą.
Cięzko, ale za to ile satysfakcji i ile radości z tych nieprawdopodobnych widoków.
Jestesmy wysoko. Widoki bajkowe.
Idziemy bez przerw własciwie, krótkie postoje na zdjęcia i przegryzienie batona.
To dla mnie spore wyzwanie, taka trasa w zimie, bez odpoczynku własciwie.
Na całym szlaku spotykamy zaledwie 5 osób. Kobiet nie ma, więc chyba mogę się czuc trochę dumna:).
Zejście jest trudne. Kolana obciążone, trzeba uważać. Nie ściągam raków, jest w nich mi łatwiej. Dwie godziny zejścia daje mi się we znaki. W koncu sciagam raki, ale nie wiem czy to był dobry pomysł, bo slizgam się.
Konczymy w Dolinie Kościeliskiej.
6, 5 godz. Cudownego, zimowego wędrowania.
Dla mnie bez wątpienia – najtrudniejsza jak dotąd moja wyprawa.
Kilka zdjęć, ale niestety jeszcze z „dolin”. Zapaćkałam potem czymś aparat i niestety zdjęcia nie wyszły.
Mam jednak nadzieję, ze te Mirka wyszły pięknie i będę je mogła pokazać.
Wyprawa mesko- żenski mix czyli Mirek i ja.
Warto było sie tak męczyć, zeby zobaczyc to co na górze...
Napisała mi dzisiaj moja świetna znajoma Ela ( wybiera się wkrótce do Wietnamu!!!), ze powiedziała swojej przyjaciółce gdzie idę dzisiaj. Przyjaciółka powiedziała: to nie jest trasa na zimę..
A jednak:)
P.S Zapomniałam napisać - pięknie było widać Babią Górę. Mam do niej sentyment z racji mojego zimowego debiutu i już zawsze będę mieć.
Co to są Czerwone Wierchy wiedziałam tylko z internetu. Zaufałam Mirkowi, że wie co robi zabierając mnie własnie tam.
Mirek we mnie uwierzył, i jestem mu wdzięczna, bo przyznam szczerze.. miałam na trasie chwilę zwątpienia, ale o tym potem.
Wczoraj Mirek zapytał: a może by tak urlop na jutro i jutro w Tatry? Ma być ładna pogoda.
Napisałam: hahaha, ty to jednak jesteś oszołom.
Pomyślałam chwilę.. po czym stwierdziłam: mam zaległy urlop, tydzien na urlopie była moja „zmienniczka”, to teraz ja.
I załatwiłam.
I dzisiaj rano budzik zadzwonił o 5.25, ale zerwałam się z łóżka z radością.
Ciepło nie było, ale pomyślałam, ze przecież jak się idzie pod górę, to człowiek się rozgrzewa, więc jakoś wytrzymam.
Parkujemy na parkingu tuż obok skoczni w Zakopanem. Parkingowy pyta mnie:
- Kaj idziecie?
- na Czerwone Wierchy – mówię.
- aaaa….
Idziemy do wypożyczali pozyczyć raki dla Mirka , ja mam pozyczone od Krysi. No bo dzisiaj to bez raków raczej nie da rady.
W wypożyczalni stoi rower ( Cube, amor Reba), biorę go do ręki i mówię do Pana:
- tak ze 12 kg wazy..
Pan pootwierdza. Patrzę na niego , wygląda na rasowego „jeźdzca”, pytam się czy czasem nie znamy się z maratonów. Smieje się: nie, raczej nie.
Nie jestem jednak taka pewna.
Do Kuźnic jedziemy busem ( w busie ciekawy pasażer, jakiś przewodnik tatrzanski, który nie daje spokoju swojemu wnukowi, racząc go opowieściami. Owszem wiedza imponująca, ale zgodnie stwierdzamy, ze jednak posiadanie takiego dziadka byłoby co nie co męczące.
Do tego powiedział, że turyści zadeptują Tatry.
Dojeżdzamy do Kuźnic i w drogę. Na początku jak to zwykle, jest nieco trudno. Pierwsze podejście ( Mirek dośc szybko idzie, jak na mnie, staram się dotrzymac mu tempa). Czuje przyspieszone tętno, ale teraz na wspomnienie tego pierwszego łagodnego bardzo podjeścia, usmiecham się.
Docieramy do schroniska na Hali Kondartowej ( 1333 m npm). Tutaj jest bardzo cieplutko, słoneczko grzeje.
Ale tak będzie tylko przez chwilę.
Idziemy zielonym szlakiem ( o ile dobrze pamietam) na Przełęcz pod Kopą Kondracką.
I tu zaczynają się schody, w przenośni i dosłownie.
Mirek podnosi głowę do góry i pokazuje mi:
- widzisz tych dwóch człowieczków tam u góry? Tam idziemy.
- Zartujesz? – mówię, bo wydaje mi się ze tam się nie da wejśc, wydaje mi się za stromo, ściana jakby pionowa.
Zaczyna wiać wiatr, robi się zimniej, ubieram grube rękawice, zaczyna się bardziej stromo, śnieg coraz bardziej zmrożony. Idę coraz wolniej, jest coraz ciężej.
Ostro pod górę. Mirek mówi:
- Chyba trzeba ubrać te raki…
Ubieramy, przy okazji marzniemy, bo chwile to trwa, ręce mi lodowacieją.
Idzie mi się ogromnie ciężko. Bez raków nie dałabym rady, snieg właściwie zamienia się w lód. Mam wrażenie, ze wspinam się niemal po pionowej ścianie. Palce.. coraz mi zimniej. Przestaje czuć kciuki. Płakać mi się chce. Mirek mówi: ruszaj palcami… Ruszam, ale nie pomaga, a ściana coraz bardziej sobie ze mnie drwi, jakby chciała mi powiedzieć:
- No widzisz kobietko, gdzieś ty tu przyszła? Co ty sobie myślałaś?
Zimno…. Cięzko. Każdy krok, to duzy wysiłek. Idę mozolnie jak żółw. Myślę sobie:
- O Jezu, odmrożę sobie palce, o Jezu.. to dopiero pierwsza przełęcz, a tu jeszcze 4 szczyty. Przecież nie dam rady…
Tysiąc mysli sambójczych… ale kiedy nie czuję się palców u rąk, kiedy zmęczenie odbiera wiarę w swoje siły, kiedy zaczynaja marznąc palce u stóp, cięzko o pozywtne myślenie.
A jednak… a jednak wyzwalam z siebie jakieś pokłady pozywtnego myslenia.
Palce powoli dochodzą do siebie. Niestety zaczynam odczuwać zimno w tych u nóg, ale myślę:
- dam radę, powoli ale dam radę, Wdrapię się tam. Stanę u góry.
Jest mi ogromnie cięzko. Jeszcze nigdy żadne podjeście w górach nie sprawiło mi tylu trudności.
Kiedy wydaje mi się, ze jestem blisko celu.. nagle widzę przed sobą, ze jeszcze wiele metrów w górę, i tak kilka razy.
Zaciskam zęby i idę.
Wdrapuję się wreszcie na tę przełęcz ( O ile dobrze pamietam Przełęcz pod Kopą Kondracką 1863 m). Na szczycie dwóch panów ( to ci, których widzielismy z dołu)
Jestem tak zmęczona, ze nawet nie bardzo mam siłę patrzeć na cudowne widoki. Jakoś tak mi słabo… zimno.
Pije herbatę, zjadam batona i idziemy dalej.
Przez chwilę znowu jest niefajnie. Ogromnie zimny wiatr smaga mi twarz tak, ze mam wrażenie, ze ktos przykłada mi lód do policzka. Myślę sobie: nie wytrzymam tego, odmrozi mi twarz.
Mirek się smieje:
Eee… nie masz jeszcze białych plam…
Idę dalej. Jest coraz lepiej, coraz cieplej i zaczyna się to co napiękniejsze: zaczynam się cieszyć widokami.
Bo kiedy myslałam co tutaj mam napisac o tym co zobaczyłam na górze, to własciwie pomyslałam: nic nie powinnam pisać… zupełnie nic. Tego się nie da opisać słowami.
Po prostu brakuje słów dla określenia tego piękna, które zobaczyłam.
Nigdy, mówię z pełną świadomościa tego co mówię, nie widziałam czegos tak pięknego.
Góry mienią się dosłownie…To jest jak widok na jakąś planetę..
Snieg ma rózne odcienie… od bieli snieżnobiałej, do delikatnego różu, a momentami to jakbym na dywan patrzyła. Dywan wyszywany tysiącami brylantów… Tak w słoncu mienią się te drobinki.
A wiatr… a to co wiatr zrobił ze sniegiem… te fantazyjne figury na powierzchni… Niesamowite.
To jest jak najbardziej kiczowaty obrazek malarza- amatora, to jest tak piękne, ze wydaje mi się, ze to nie dzieje się naprawdę, że oglądam jakiś film.
Idziemy. Przed nami 4 szczyty:
• Ciemniak – 2096 m
• Krzesanica – 2122 m
• Małołączniak – 2096 m
• Kopa Kondracka – 2005
Najtrudniejszy, najbardziej wyczerpujący jest chyba ten pierwszy. Znowu jestem bardzo zmęczona, ale idę i myślę sobie:
Jasiek Mela bez nogi na Elbrus wszedł, a ja wymiękam na Ciemniaku?
No to idę, ale każdy krok jakby w zwolnionym tempie, jakby podnoszenie nóg sprawiło mi ból.
Teraz juz wiem, co maja na myśli himalaisci opisujące swoje wejścia, kiedy piszą , ze kazdy krok jest ogromnym wysiłkiem.
Tak, kazdy krok w tym zlodowaciałym sniegu, każdy krok pod stroma górę to wysiłek, muszę walczyć sama z sobą.
Cięzko, ale za to ile satysfakcji i ile radości z tych nieprawdopodobnych widoków.
Jestesmy wysoko. Widoki bajkowe.
Idziemy bez przerw własciwie, krótkie postoje na zdjęcia i przegryzienie batona.
To dla mnie spore wyzwanie, taka trasa w zimie, bez odpoczynku własciwie.
Na całym szlaku spotykamy zaledwie 5 osób. Kobiet nie ma, więc chyba mogę się czuc trochę dumna:).
Zejście jest trudne. Kolana obciążone, trzeba uważać. Nie ściągam raków, jest w nich mi łatwiej. Dwie godziny zejścia daje mi się we znaki. W koncu sciagam raki, ale nie wiem czy to był dobry pomysł, bo slizgam się.
Konczymy w Dolinie Kościeliskiej.
6, 5 godz. Cudownego, zimowego wędrowania.
Dla mnie bez wątpienia – najtrudniejsza jak dotąd moja wyprawa.
Kilka zdjęć, ale niestety jeszcze z „dolin”. Zapaćkałam potem czymś aparat i niestety zdjęcia nie wyszły.
Mam jednak nadzieję, ze te Mirka wyszły pięknie i będę je mogła pokazać.
Wyprawa mesko- żenski mix czyli Mirek i ja.
Warto było sie tak męczyć, zeby zobaczyc to co na górze...
Napisała mi dzisiaj moja świetna znajoma Ela ( wybiera się wkrótce do Wietnamu!!!), ze powiedziała swojej przyjaciółce gdzie idę dzisiaj. Przyjaciółka powiedziała: to nie jest trasa na zimę..
A jednak:)
P.S Zapomniałam napisać - pięknie było widać Babią Górę. Mam do niej sentyment z racji mojego zimowego debiutu i już zawsze będę mieć.
to był jeszcze początek drogi... długien drogi© lemuriza1972
poczatek trasy© lemuriza1972
Taterki piękne po prostu© lemuriza1972
To nas nie wystraszyło:)© lemuriza1972
Tam gdzieś do góry powedrowaliśmy© lemuriza1972
wejście tutaj kosztowało mnie masę sił...© lemuriza1972
- Czas 06:30
- HRavg 141 ( 75%)
- Kalorie 2700kcal
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 13 lutego 2011
O "rowerowaniu", górach, zimie i maratonowym kosztorysie.
Siedzę , słucham Stinga i marzę o górach. Tak bardzo chciałabym, żeby w sobotę była pogoda, która pozwoli na realizację planu.
A w planie - Czerwone Wierchy.
Zobaczymy.
Tak w ogóle pomyślałam sobie niedawno, że coraz bliżej wiosny, właściwie można byłoby rzec, bardzo bliziutko... I chociaż wiosna jest piękna, chociaż kiedy sie zazieleni radosniej się zyje, słoneczko przygrzewa mocniej, więcej czasu można spędzać na rowerze, to jednak... będzie mi żal zimy. Bardzo żal.
Będzie mi żal nartek ( szczerze powiedziawszy kiepska to była zima, własciwie tylko w grudniu były warunki i nie nauczyłam się zbyt wiele. Bedę wchodzic w nastepny sezon znowu ... jak debiutant), ale najbardziej będzie mi żal wypraw zimowych w góry.
Na razie niby były tylko dwie, ale ja sie chyba juz uzależniłam.
Nawet nie wiem , kiedy zima minęła ( no bo prawie minęła).
Zawsze dłuzyła mi sie okropnie, nie lubiłam jej, a ta zima ( chociaż dwie poprzednie też juz były dobre, tzn z większą dozą sympatii ode mnie w kierunku zimy), a ta zima została przeze mnie obdarzona miłością.
Czy można wysłać walentynkową kartkę do zimy?:), bo jutro Walentynki, a ja zimę pokochałam.
Mirek powiedział ostatnio: chyba bardziej lubię zimę od wiosny i lata.
Widzicie jakie to proste?
Jakie to proste żeby nie narzekać na zimę.
Wystarczy najpierw trochę sie z nią zakolegować, potem zaprzyjaźnić, a potem może być nawet długotrwały związek na lata.
Wystarczy znaleźć zimowy sport, ubrać sie ciepło, wyjśc na jakąś wędrówkę. Wystarczy o zimie pomyśleć... ciepło.
A dzisiaj chociaż jeszcze zima to bez śniegu , więc na rower kochani na rower:)
Było pewnie z minus jeden, ale słoneczko przygrzewało przyjemnie, nie było wiatru takiego jak wczoraj, więc naprawdę przyjemnie się jechało.
Kolega Alek na nowej , efektownej maszynie. Mocno mnie zaskoczył, bo nie miałam pojecia , ze kupił nowy rower.
Prace autostradowe rzeczywiście ustały - nie bedzie pewnie autostrady na Euro.
A ja zrobiłam sobie w piątek kosztorys maratonowy.
Jesteście ciekawi co wyszło?:)
Zaznaczam - bez osprzętu, serwisu, wymiany klocków - bo tego przewidzieć raczej sie nie da. Zakładam, że na to trzeba liczyć tak co najmniej 600-800 zł.
Przesadzam? ano chyba nie. łancuchy, klocki, serwis, oliwka, dętki itp. Jak będzie taki sezon jak ubiegły, no to niestety.
Tak więc biorąc pod uwagę wpisowe i koszty podróży plus nocleg ( oczywiście kosztorys obejmuje maratony u GG, innych nie liczyłam, a pewnie jeszcze jakieś 3 z innych cyklów zaliczę), żele itp. Wyszło mi ok 1700 zł. Dodać do tego osprzęt, dodać do tego kasę, którą mam zamiar wyłozyć na kółka ( juz je zamówiłam, a do kółek, kasetę, tarcze, opony, lancuch), bedzie za te kółka grubo ponad 2000 zł.
Wychodzi niezła sumka prawda? Razem 3700 plus to co na osprzęt, a jeszcze jakies witaminki, magnez, odżywki.
I tak sobie pomyslałam: kurcze... to byłaby już znaczna część kasy na wyprawę trekkingową w Himalaje ( są organizowane takie wyprawy przez biura podrózy) albo na wyjazd w Alpy na rowerze.
Cóż.. trzeba to będzie przemyśleć sobie.
Tzn ten sezon jeżdzę dalej, a potem.. czas pokaże.. moze przyjdzie czas na to zeby spełnić jakieś następne marzenie i w związku z tym trzeba będzie odpocząć od startów.
Lubię maratony, bardzo lubię, czasem mam wrażenie, ze nie potrafię bez nich żyć, ale chciałabym też spełnić inne marzenia, a nie da się mieć wszystkiego.
P.S Adam Małysz pięknie dzisiaj latał, prawda?:)
A w planie - Czerwone Wierchy.
Zobaczymy.
Tak w ogóle pomyślałam sobie niedawno, że coraz bliżej wiosny, właściwie można byłoby rzec, bardzo bliziutko... I chociaż wiosna jest piękna, chociaż kiedy sie zazieleni radosniej się zyje, słoneczko przygrzewa mocniej, więcej czasu można spędzać na rowerze, to jednak... będzie mi żal zimy. Bardzo żal.
Będzie mi żal nartek ( szczerze powiedziawszy kiepska to była zima, własciwie tylko w grudniu były warunki i nie nauczyłam się zbyt wiele. Bedę wchodzic w nastepny sezon znowu ... jak debiutant), ale najbardziej będzie mi żal wypraw zimowych w góry.
Na razie niby były tylko dwie, ale ja sie chyba juz uzależniłam.
Nawet nie wiem , kiedy zima minęła ( no bo prawie minęła).
Zawsze dłuzyła mi sie okropnie, nie lubiłam jej, a ta zima ( chociaż dwie poprzednie też juz były dobre, tzn z większą dozą sympatii ode mnie w kierunku zimy), a ta zima została przeze mnie obdarzona miłością.
Czy można wysłać walentynkową kartkę do zimy?:), bo jutro Walentynki, a ja zimę pokochałam.
Mirek powiedział ostatnio: chyba bardziej lubię zimę od wiosny i lata.
Widzicie jakie to proste?
Jakie to proste żeby nie narzekać na zimę.
Wystarczy najpierw trochę sie z nią zakolegować, potem zaprzyjaźnić, a potem może być nawet długotrwały związek na lata.
Wystarczy znaleźć zimowy sport, ubrać sie ciepło, wyjśc na jakąś wędrówkę. Wystarczy o zimie pomyśleć... ciepło.
A dzisiaj chociaż jeszcze zima to bez śniegu , więc na rower kochani na rower:)
Było pewnie z minus jeden, ale słoneczko przygrzewało przyjemnie, nie było wiatru takiego jak wczoraj, więc naprawdę przyjemnie się jechało.
Kolega Alek na nowej , efektownej maszynie. Mocno mnie zaskoczył, bo nie miałam pojecia , ze kupił nowy rower.
Prace autostradowe rzeczywiście ustały - nie bedzie pewnie autostrady na Euro.
A ja zrobiłam sobie w piątek kosztorys maratonowy.
Jesteście ciekawi co wyszło?:)
Zaznaczam - bez osprzętu, serwisu, wymiany klocków - bo tego przewidzieć raczej sie nie da. Zakładam, że na to trzeba liczyć tak co najmniej 600-800 zł.
Przesadzam? ano chyba nie. łancuchy, klocki, serwis, oliwka, dętki itp. Jak będzie taki sezon jak ubiegły, no to niestety.
Tak więc biorąc pod uwagę wpisowe i koszty podróży plus nocleg ( oczywiście kosztorys obejmuje maratony u GG, innych nie liczyłam, a pewnie jeszcze jakieś 3 z innych cyklów zaliczę), żele itp. Wyszło mi ok 1700 zł. Dodać do tego osprzęt, dodać do tego kasę, którą mam zamiar wyłozyć na kółka ( juz je zamówiłam, a do kółek, kasetę, tarcze, opony, lancuch), bedzie za te kółka grubo ponad 2000 zł.
Wychodzi niezła sumka prawda? Razem 3700 plus to co na osprzęt, a jeszcze jakies witaminki, magnez, odżywki.
I tak sobie pomyslałam: kurcze... to byłaby już znaczna część kasy na wyprawę trekkingową w Himalaje ( są organizowane takie wyprawy przez biura podrózy) albo na wyjazd w Alpy na rowerze.
Cóż.. trzeba to będzie przemyśleć sobie.
Tzn ten sezon jeżdzę dalej, a potem.. czas pokaże.. moze przyjdzie czas na to zeby spełnić jakieś następne marzenie i w związku z tym trzeba będzie odpocząć od startów.
Lubię maratony, bardzo lubię, czasem mam wrażenie, ze nie potrafię bez nich żyć, ale chciałabym też spełnić inne marzenia, a nie da się mieć wszystkiego.
P.S Adam Małysz pięknie dzisiaj latał, prawda?:)
- DST 34.00km
- Teren 2.00km
- Czas 01:30
- VAVG 22.67km/h
- Temperatura -1.0°C
- HRmax 165 ( 87%)
- HRavg 147 ( 78%)
- Kalorie 648kcal
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 12 lutego 2011
Tańcząca z wiatrem
Miała być wyprawa w Tatry...
Ale niestety prognozy pogody były bezlitosne, a ponadto tuż przed wyjściem z pracy wczoraj, usłyszałam komunikat TOPR ( w radiu Kraków), że warunki w górach b. cięzkie, slisko i turyści w góry wychodzić nie powinni.
Zrezygnowaliśmy więc i chyba słusznie. Tak pomyślałam , kiedy dzisiaj rano obudził mnie halny, wiejacy z taką siłą, że szybko zdejmowałam doniczkę z parapetu, żeby przypadkiem nie spadła komuś na samochód.
Było mi żal, bo bardzo nastawiałam się na tę wyprawę, ale starałam się znaleźć jakąś dobrą stronę tego , ze nie pojechaliśmy.
Znalazłam:) - wreszcie się wyspałam!!!
Zastanawiałam się więc co robić ( w sensie treningu): opcje były dwie: Q10 siłownia i sauna albo... rower.
Co wybrałam?:), to co lepsze: rower.
Ubrałam się ciepło: podwójne skarpety, podwójne ochraniacze na buty, pod ciepłą kurtką, jeszcze na bluzę kamizelka. Kiedy wyszłam na zewnątrz z rowerem pomyślałam sobie:
o kurcze .. wiesz co robisz... ??? zimno jest...
Bo było zimno, a wiatr wcale nie zamierzał przestać wiać.
zasłoniłam twarz "buffką" czyli BUFFEM i pojechałam.
Pierwsze km nie były łatwe.. wiatr bezlitośnie smagał odkryte częsci twarzy, a prędkośc była nieduża, bo trzeba było się siłować z wiatrem.
Wiał jakis taki boczny, momentami spychało mnie do rowu prawie:), czułam sie jakbym jechała pod górę ( tętno przy prędkości 19 km/h 162!!!).
I ogarniało mnie zwątpienie momentami, ale.. pomyślałam sobie: zaraz , zaraz kobieto.. a pamietasz maraton w Istebnej? Stromy, ogromnie stromy podjazd i wiatr wiejący tak, ze cięzko było utrzymać sie na rowerze. Tam dałaś radę, chociaż wielu pękało, to tutaj nie dasz rady???
I od tego momentu, jechało sie lepiej.
Ot psychika.
Trasa: Mościce- Ostrów-Bogumiłowice- Sieciechowicie- Łukanowice- Isep- Wojnicz- Dębina- Łukanowice- Wierzchosłowwice- Ostrów - Moscice.
a górki patrzyły na mnie i zapraszały, ale jeszcze trzeba poczekać , pokręcić troche po płaskim...
A dzisiaj był niezły trening siłowy, bo ten wiatr utrudniał bardzo jazdę.
Ale słoneczko świeciło przepięknie! Stopy zmarzły mi tylko odrobinę.
Szkoda, ze tak marzną, bo pasowałoby tak ok 50 km pokręcić. 30 to jest b. mało, no ale cóż.. nie dam rady, zbyt cierpią potem stopy.
Mam tylko nadzieję, ze w przyszłym tygodniu nasza wyprawa na Czerwone Wierchy dojdzie do skutku.
Wszystko zależy od pogody.
Ale niestety prognozy pogody były bezlitosne, a ponadto tuż przed wyjściem z pracy wczoraj, usłyszałam komunikat TOPR ( w radiu Kraków), że warunki w górach b. cięzkie, slisko i turyści w góry wychodzić nie powinni.
Zrezygnowaliśmy więc i chyba słusznie. Tak pomyślałam , kiedy dzisiaj rano obudził mnie halny, wiejacy z taką siłą, że szybko zdejmowałam doniczkę z parapetu, żeby przypadkiem nie spadła komuś na samochód.
Było mi żal, bo bardzo nastawiałam się na tę wyprawę, ale starałam się znaleźć jakąś dobrą stronę tego , ze nie pojechaliśmy.
Znalazłam:) - wreszcie się wyspałam!!!
Zastanawiałam się więc co robić ( w sensie treningu): opcje były dwie: Q10 siłownia i sauna albo... rower.
Co wybrałam?:), to co lepsze: rower.
Ubrałam się ciepło: podwójne skarpety, podwójne ochraniacze na buty, pod ciepłą kurtką, jeszcze na bluzę kamizelka. Kiedy wyszłam na zewnątrz z rowerem pomyślałam sobie:
o kurcze .. wiesz co robisz... ??? zimno jest...
Bo było zimno, a wiatr wcale nie zamierzał przestać wiać.
zasłoniłam twarz "buffką" czyli BUFFEM i pojechałam.
Pierwsze km nie były łatwe.. wiatr bezlitośnie smagał odkryte częsci twarzy, a prędkośc była nieduża, bo trzeba było się siłować z wiatrem.
Wiał jakis taki boczny, momentami spychało mnie do rowu prawie:), czułam sie jakbym jechała pod górę ( tętno przy prędkości 19 km/h 162!!!).
I ogarniało mnie zwątpienie momentami, ale.. pomyślałam sobie: zaraz , zaraz kobieto.. a pamietasz maraton w Istebnej? Stromy, ogromnie stromy podjazd i wiatr wiejący tak, ze cięzko było utrzymać sie na rowerze. Tam dałaś radę, chociaż wielu pękało, to tutaj nie dasz rady???
I od tego momentu, jechało sie lepiej.
Ot psychika.
Trasa: Mościce- Ostrów-Bogumiłowice- Sieciechowicie- Łukanowice- Isep- Wojnicz- Dębina- Łukanowice- Wierzchosłowwice- Ostrów - Moscice.
a górki patrzyły na mnie i zapraszały, ale jeszcze trzeba poczekać , pokręcić troche po płaskim...
A dzisiaj był niezły trening siłowy, bo ten wiatr utrudniał bardzo jazdę.
Ale słoneczko świeciło przepięknie! Stopy zmarzły mi tylko odrobinę.
Szkoda, ze tak marzną, bo pasowałoby tak ok 50 km pokręcić. 30 to jest b. mało, no ale cóż.. nie dam rady, zbyt cierpią potem stopy.
Mam tylko nadzieję, ze w przyszłym tygodniu nasza wyprawa na Czerwone Wierchy dojdzie do skutku.
Wszystko zależy od pogody.
- DST 31.00km
- Czas 01:23
- VAVG 22.41km/h
- VMAX 29.00km/h
- Temperatura 0.0°C
- HRmax 162 ( 86%)
- HRavg 144 ( 76%)
- Kalorie 628kcal
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze