Wtorek, 15 lutego 2011
Zimowa "wycieczka" na Czerwone Wierchy
Czerwone Wierchy… to był plan na sobotę.. Nie wypalił przez pogodę, ale cóż.. przecież nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło.
Co to są Czerwone Wierchy wiedziałam tylko z internetu. Zaufałam Mirkowi, że wie co robi zabierając mnie własnie tam.
Mirek we mnie uwierzył, i jestem mu wdzięczna, bo przyznam szczerze.. miałam na trasie chwilę zwątpienia, ale o tym potem.
Wczoraj Mirek zapytał: a może by tak urlop na jutro i jutro w Tatry? Ma być ładna pogoda.
Napisałam: hahaha, ty to jednak jesteś oszołom.
Pomyślałam chwilę.. po czym stwierdziłam: mam zaległy urlop, tydzien na urlopie była moja „zmienniczka”, to teraz ja.
I załatwiłam.
I dzisiaj rano budzik zadzwonił o 5.25, ale zerwałam się z łóżka z radością.
Ciepło nie było, ale pomyślałam, ze przecież jak się idzie pod górę, to człowiek się rozgrzewa, więc jakoś wytrzymam.
Parkujemy na parkingu tuż obok skoczni w Zakopanem. Parkingowy pyta mnie:
- Kaj idziecie?
- na Czerwone Wierchy – mówię.
- aaaa….
Idziemy do wypożyczali pozyczyć raki dla Mirka , ja mam pozyczone od Krysi. No bo dzisiaj to bez raków raczej nie da rady.
W wypożyczalni stoi rower ( Cube, amor Reba), biorę go do ręki i mówię do Pana:
- tak ze 12 kg wazy..
Pan pootwierdza. Patrzę na niego , wygląda na rasowego „jeźdzca”, pytam się czy czasem nie znamy się z maratonów. Smieje się: nie, raczej nie.
Nie jestem jednak taka pewna.
Do Kuźnic jedziemy busem ( w busie ciekawy pasażer, jakiś przewodnik tatrzanski, który nie daje spokoju swojemu wnukowi, racząc go opowieściami. Owszem wiedza imponująca, ale zgodnie stwierdzamy, ze jednak posiadanie takiego dziadka byłoby co nie co męczące.
Do tego powiedział, że turyści zadeptują Tatry.
Dojeżdzamy do Kuźnic i w drogę. Na początku jak to zwykle, jest nieco trudno. Pierwsze podejście ( Mirek dośc szybko idzie, jak na mnie, staram się dotrzymac mu tempa). Czuje przyspieszone tętno, ale teraz na wspomnienie tego pierwszego łagodnego bardzo podjeścia, usmiecham się.
Docieramy do schroniska na Hali Kondartowej ( 1333 m npm). Tutaj jest bardzo cieplutko, słoneczko grzeje.
Ale tak będzie tylko przez chwilę.
Idziemy zielonym szlakiem ( o ile dobrze pamietam) na Przełęcz pod Kopą Kondracką.
I tu zaczynają się schody, w przenośni i dosłownie.
Mirek podnosi głowę do góry i pokazuje mi:
- widzisz tych dwóch człowieczków tam u góry? Tam idziemy.
- Zartujesz? – mówię, bo wydaje mi się ze tam się nie da wejśc, wydaje mi się za stromo, ściana jakby pionowa.
Zaczyna wiać wiatr, robi się zimniej, ubieram grube rękawice, zaczyna się bardziej stromo, śnieg coraz bardziej zmrożony. Idę coraz wolniej, jest coraz ciężej.
Ostro pod górę. Mirek mówi:
- Chyba trzeba ubrać te raki…
Ubieramy, przy okazji marzniemy, bo chwile to trwa, ręce mi lodowacieją.
Idzie mi się ogromnie ciężko. Bez raków nie dałabym rady, snieg właściwie zamienia się w lód. Mam wrażenie, ze wspinam się niemal po pionowej ścianie. Palce.. coraz mi zimniej. Przestaje czuć kciuki. Płakać mi się chce. Mirek mówi: ruszaj palcami… Ruszam, ale nie pomaga, a ściana coraz bardziej sobie ze mnie drwi, jakby chciała mi powiedzieć:
- No widzisz kobietko, gdzieś ty tu przyszła? Co ty sobie myślałaś?
Zimno…. Cięzko. Każdy krok, to duzy wysiłek. Idę mozolnie jak żółw. Myślę sobie:
- O Jezu, odmrożę sobie palce, o Jezu.. to dopiero pierwsza przełęcz, a tu jeszcze 4 szczyty. Przecież nie dam rady…
Tysiąc mysli sambójczych… ale kiedy nie czuję się palców u rąk, kiedy zmęczenie odbiera wiarę w swoje siły, kiedy zaczynaja marznąc palce u stóp, cięzko o pozywtne myślenie.
A jednak… a jednak wyzwalam z siebie jakieś pokłady pozywtnego myslenia.
Palce powoli dochodzą do siebie. Niestety zaczynam odczuwać zimno w tych u nóg, ale myślę:
- dam radę, powoli ale dam radę, Wdrapię się tam. Stanę u góry.
Jest mi ogromnie cięzko. Jeszcze nigdy żadne podjeście w górach nie sprawiło mi tylu trudności.
Kiedy wydaje mi się, ze jestem blisko celu.. nagle widzę przed sobą, ze jeszcze wiele metrów w górę, i tak kilka razy.
Zaciskam zęby i idę.
Wdrapuję się wreszcie na tę przełęcz ( O ile dobrze pamietam Przełęcz pod Kopą Kondracką 1863 m). Na szczycie dwóch panów ( to ci, których widzielismy z dołu)
Jestem tak zmęczona, ze nawet nie bardzo mam siłę patrzeć na cudowne widoki. Jakoś tak mi słabo… zimno.
Pije herbatę, zjadam batona i idziemy dalej.
Przez chwilę znowu jest niefajnie. Ogromnie zimny wiatr smaga mi twarz tak, ze mam wrażenie, ze ktos przykłada mi lód do policzka. Myślę sobie: nie wytrzymam tego, odmrozi mi twarz.
Mirek się smieje:
Eee… nie masz jeszcze białych plam…
Idę dalej. Jest coraz lepiej, coraz cieplej i zaczyna się to co napiękniejsze: zaczynam się cieszyć widokami.
Bo kiedy myslałam co tutaj mam napisac o tym co zobaczyłam na górze, to własciwie pomyslałam: nic nie powinnam pisać… zupełnie nic. Tego się nie da opisać słowami.
Po prostu brakuje słów dla określenia tego piękna, które zobaczyłam.
Nigdy, mówię z pełną świadomościa tego co mówię, nie widziałam czegos tak pięknego.
Góry mienią się dosłownie…To jest jak widok na jakąś planetę..
Snieg ma rózne odcienie… od bieli snieżnobiałej, do delikatnego różu, a momentami to jakbym na dywan patrzyła. Dywan wyszywany tysiącami brylantów… Tak w słoncu mienią się te drobinki.
A wiatr… a to co wiatr zrobił ze sniegiem… te fantazyjne figury na powierzchni… Niesamowite.
To jest jak najbardziej kiczowaty obrazek malarza- amatora, to jest tak piękne, ze wydaje mi się, ze to nie dzieje się naprawdę, że oglądam jakiś film.
Idziemy. Przed nami 4 szczyty:
• Ciemniak – 2096 m
• Krzesanica – 2122 m
• Małołączniak – 2096 m
• Kopa Kondracka – 2005
Najtrudniejszy, najbardziej wyczerpujący jest chyba ten pierwszy. Znowu jestem bardzo zmęczona, ale idę i myślę sobie:
Jasiek Mela bez nogi na Elbrus wszedł, a ja wymiękam na Ciemniaku?
No to idę, ale każdy krok jakby w zwolnionym tempie, jakby podnoszenie nóg sprawiło mi ból.
Teraz juz wiem, co maja na myśli himalaisci opisujące swoje wejścia, kiedy piszą , ze kazdy krok jest ogromnym wysiłkiem.
Tak, kazdy krok w tym zlodowaciałym sniegu, każdy krok pod stroma górę to wysiłek, muszę walczyć sama z sobą.
Cięzko, ale za to ile satysfakcji i ile radości z tych nieprawdopodobnych widoków.
Jestesmy wysoko. Widoki bajkowe.
Idziemy bez przerw własciwie, krótkie postoje na zdjęcia i przegryzienie batona.
To dla mnie spore wyzwanie, taka trasa w zimie, bez odpoczynku własciwie.
Na całym szlaku spotykamy zaledwie 5 osób. Kobiet nie ma, więc chyba mogę się czuc trochę dumna:).
Zejście jest trudne. Kolana obciążone, trzeba uważać. Nie ściągam raków, jest w nich mi łatwiej. Dwie godziny zejścia daje mi się we znaki. W koncu sciagam raki, ale nie wiem czy to był dobry pomysł, bo slizgam się.
Konczymy w Dolinie Kościeliskiej.
6, 5 godz. Cudownego, zimowego wędrowania.
Dla mnie bez wątpienia – najtrudniejsza jak dotąd moja wyprawa.
Kilka zdjęć, ale niestety jeszcze z „dolin”. Zapaćkałam potem czymś aparat i niestety zdjęcia nie wyszły.
Mam jednak nadzieję, ze te Mirka wyszły pięknie i będę je mogła pokazać.
Wyprawa mesko- żenski mix czyli Mirek i ja.
Warto było sie tak męczyć, zeby zobaczyc to co na górze...
Napisała mi dzisiaj moja świetna znajoma Ela ( wybiera się wkrótce do Wietnamu!!!), ze powiedziała swojej przyjaciółce gdzie idę dzisiaj. Przyjaciółka powiedziała: to nie jest trasa na zimę..
A jednak:)
P.S Zapomniałam napisać - pięknie było widać Babią Górę. Mam do niej sentyment z racji mojego zimowego debiutu i już zawsze będę mieć.
Co to są Czerwone Wierchy wiedziałam tylko z internetu. Zaufałam Mirkowi, że wie co robi zabierając mnie własnie tam.
Mirek we mnie uwierzył, i jestem mu wdzięczna, bo przyznam szczerze.. miałam na trasie chwilę zwątpienia, ale o tym potem.
Wczoraj Mirek zapytał: a może by tak urlop na jutro i jutro w Tatry? Ma być ładna pogoda.
Napisałam: hahaha, ty to jednak jesteś oszołom.
Pomyślałam chwilę.. po czym stwierdziłam: mam zaległy urlop, tydzien na urlopie była moja „zmienniczka”, to teraz ja.
I załatwiłam.
I dzisiaj rano budzik zadzwonił o 5.25, ale zerwałam się z łóżka z radością.
Ciepło nie było, ale pomyślałam, ze przecież jak się idzie pod górę, to człowiek się rozgrzewa, więc jakoś wytrzymam.
Parkujemy na parkingu tuż obok skoczni w Zakopanem. Parkingowy pyta mnie:
- Kaj idziecie?
- na Czerwone Wierchy – mówię.
- aaaa….
Idziemy do wypożyczali pozyczyć raki dla Mirka , ja mam pozyczone od Krysi. No bo dzisiaj to bez raków raczej nie da rady.
W wypożyczalni stoi rower ( Cube, amor Reba), biorę go do ręki i mówię do Pana:
- tak ze 12 kg wazy..
Pan pootwierdza. Patrzę na niego , wygląda na rasowego „jeźdzca”, pytam się czy czasem nie znamy się z maratonów. Smieje się: nie, raczej nie.
Nie jestem jednak taka pewna.
Do Kuźnic jedziemy busem ( w busie ciekawy pasażer, jakiś przewodnik tatrzanski, który nie daje spokoju swojemu wnukowi, racząc go opowieściami. Owszem wiedza imponująca, ale zgodnie stwierdzamy, ze jednak posiadanie takiego dziadka byłoby co nie co męczące.
Do tego powiedział, że turyści zadeptują Tatry.
Dojeżdzamy do Kuźnic i w drogę. Na początku jak to zwykle, jest nieco trudno. Pierwsze podejście ( Mirek dośc szybko idzie, jak na mnie, staram się dotrzymac mu tempa). Czuje przyspieszone tętno, ale teraz na wspomnienie tego pierwszego łagodnego bardzo podjeścia, usmiecham się.
Docieramy do schroniska na Hali Kondartowej ( 1333 m npm). Tutaj jest bardzo cieplutko, słoneczko grzeje.
Ale tak będzie tylko przez chwilę.
Idziemy zielonym szlakiem ( o ile dobrze pamietam) na Przełęcz pod Kopą Kondracką.
I tu zaczynają się schody, w przenośni i dosłownie.
Mirek podnosi głowę do góry i pokazuje mi:
- widzisz tych dwóch człowieczków tam u góry? Tam idziemy.
- Zartujesz? – mówię, bo wydaje mi się ze tam się nie da wejśc, wydaje mi się za stromo, ściana jakby pionowa.
Zaczyna wiać wiatr, robi się zimniej, ubieram grube rękawice, zaczyna się bardziej stromo, śnieg coraz bardziej zmrożony. Idę coraz wolniej, jest coraz ciężej.
Ostro pod górę. Mirek mówi:
- Chyba trzeba ubrać te raki…
Ubieramy, przy okazji marzniemy, bo chwile to trwa, ręce mi lodowacieją.
Idzie mi się ogromnie ciężko. Bez raków nie dałabym rady, snieg właściwie zamienia się w lód. Mam wrażenie, ze wspinam się niemal po pionowej ścianie. Palce.. coraz mi zimniej. Przestaje czuć kciuki. Płakać mi się chce. Mirek mówi: ruszaj palcami… Ruszam, ale nie pomaga, a ściana coraz bardziej sobie ze mnie drwi, jakby chciała mi powiedzieć:
- No widzisz kobietko, gdzieś ty tu przyszła? Co ty sobie myślałaś?
Zimno…. Cięzko. Każdy krok, to duzy wysiłek. Idę mozolnie jak żółw. Myślę sobie:
- O Jezu, odmrożę sobie palce, o Jezu.. to dopiero pierwsza przełęcz, a tu jeszcze 4 szczyty. Przecież nie dam rady…
Tysiąc mysli sambójczych… ale kiedy nie czuję się palców u rąk, kiedy zmęczenie odbiera wiarę w swoje siły, kiedy zaczynaja marznąc palce u stóp, cięzko o pozywtne myślenie.
A jednak… a jednak wyzwalam z siebie jakieś pokłady pozywtnego myslenia.
Palce powoli dochodzą do siebie. Niestety zaczynam odczuwać zimno w tych u nóg, ale myślę:
- dam radę, powoli ale dam radę, Wdrapię się tam. Stanę u góry.
Jest mi ogromnie cięzko. Jeszcze nigdy żadne podjeście w górach nie sprawiło mi tylu trudności.
Kiedy wydaje mi się, ze jestem blisko celu.. nagle widzę przed sobą, ze jeszcze wiele metrów w górę, i tak kilka razy.
Zaciskam zęby i idę.
Wdrapuję się wreszcie na tę przełęcz ( O ile dobrze pamietam Przełęcz pod Kopą Kondracką 1863 m). Na szczycie dwóch panów ( to ci, których widzielismy z dołu)
Jestem tak zmęczona, ze nawet nie bardzo mam siłę patrzeć na cudowne widoki. Jakoś tak mi słabo… zimno.
Pije herbatę, zjadam batona i idziemy dalej.
Przez chwilę znowu jest niefajnie. Ogromnie zimny wiatr smaga mi twarz tak, ze mam wrażenie, ze ktos przykłada mi lód do policzka. Myślę sobie: nie wytrzymam tego, odmrozi mi twarz.
Mirek się smieje:
Eee… nie masz jeszcze białych plam…
Idę dalej. Jest coraz lepiej, coraz cieplej i zaczyna się to co napiękniejsze: zaczynam się cieszyć widokami.
Bo kiedy myslałam co tutaj mam napisac o tym co zobaczyłam na górze, to własciwie pomyslałam: nic nie powinnam pisać… zupełnie nic. Tego się nie da opisać słowami.
Po prostu brakuje słów dla określenia tego piękna, które zobaczyłam.
Nigdy, mówię z pełną świadomościa tego co mówię, nie widziałam czegos tak pięknego.
Góry mienią się dosłownie…To jest jak widok na jakąś planetę..
Snieg ma rózne odcienie… od bieli snieżnobiałej, do delikatnego różu, a momentami to jakbym na dywan patrzyła. Dywan wyszywany tysiącami brylantów… Tak w słoncu mienią się te drobinki.
A wiatr… a to co wiatr zrobił ze sniegiem… te fantazyjne figury na powierzchni… Niesamowite.
To jest jak najbardziej kiczowaty obrazek malarza- amatora, to jest tak piękne, ze wydaje mi się, ze to nie dzieje się naprawdę, że oglądam jakiś film.
Idziemy. Przed nami 4 szczyty:
• Ciemniak – 2096 m
• Krzesanica – 2122 m
• Małołączniak – 2096 m
• Kopa Kondracka – 2005
Najtrudniejszy, najbardziej wyczerpujący jest chyba ten pierwszy. Znowu jestem bardzo zmęczona, ale idę i myślę sobie:
Jasiek Mela bez nogi na Elbrus wszedł, a ja wymiękam na Ciemniaku?
No to idę, ale każdy krok jakby w zwolnionym tempie, jakby podnoszenie nóg sprawiło mi ból.
Teraz juz wiem, co maja na myśli himalaisci opisujące swoje wejścia, kiedy piszą , ze kazdy krok jest ogromnym wysiłkiem.
Tak, kazdy krok w tym zlodowaciałym sniegu, każdy krok pod stroma górę to wysiłek, muszę walczyć sama z sobą.
Cięzko, ale za to ile satysfakcji i ile radości z tych nieprawdopodobnych widoków.
Jestesmy wysoko. Widoki bajkowe.
Idziemy bez przerw własciwie, krótkie postoje na zdjęcia i przegryzienie batona.
To dla mnie spore wyzwanie, taka trasa w zimie, bez odpoczynku własciwie.
Na całym szlaku spotykamy zaledwie 5 osób. Kobiet nie ma, więc chyba mogę się czuc trochę dumna:).
Zejście jest trudne. Kolana obciążone, trzeba uważać. Nie ściągam raków, jest w nich mi łatwiej. Dwie godziny zejścia daje mi się we znaki. W koncu sciagam raki, ale nie wiem czy to był dobry pomysł, bo slizgam się.
Konczymy w Dolinie Kościeliskiej.
6, 5 godz. Cudownego, zimowego wędrowania.
Dla mnie bez wątpienia – najtrudniejsza jak dotąd moja wyprawa.
Kilka zdjęć, ale niestety jeszcze z „dolin”. Zapaćkałam potem czymś aparat i niestety zdjęcia nie wyszły.
Mam jednak nadzieję, ze te Mirka wyszły pięknie i będę je mogła pokazać.
Wyprawa mesko- żenski mix czyli Mirek i ja.
Warto było sie tak męczyć, zeby zobaczyc to co na górze...
Napisała mi dzisiaj moja świetna znajoma Ela ( wybiera się wkrótce do Wietnamu!!!), ze powiedziała swojej przyjaciółce gdzie idę dzisiaj. Przyjaciółka powiedziała: to nie jest trasa na zimę..
A jednak:)
P.S Zapomniałam napisać - pięknie było widać Babią Górę. Mam do niej sentyment z racji mojego zimowego debiutu i już zawsze będę mieć.
to był jeszcze początek drogi... długien drogi© lemuriza1972
poczatek trasy© lemuriza1972
Taterki piękne po prostu© lemuriza1972
To nas nie wystraszyło:)© lemuriza1972
Tam gdzieś do góry powedrowaliśmy© lemuriza1972
wejście tutaj kosztowało mnie masę sił...© lemuriza1972
- Czas 06:30
- HRavg 141 ( 75%)
- Kalorie 2700kcal
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Super klimaciki ;) Na ostatniej fotce aż Ci obiektyw zaparował ;)
Maks - 14:42 środa, 16 lutego 2011 | linkuj
Zimowe górki sa piękne.
Ja póki co tylko latem w Tatrach bywam, ale może kiedyś też zaliczę takie zimowe wyprawy!
Pozdrowienia i gratulacje :))
martynaa - 22:30 wtorek, 15 lutego 2011 | linkuj
Ja póki co tylko latem w Tatrach bywam, ale może kiedyś też zaliczę takie zimowe wyprawy!
Pozdrowienia i gratulacje :))
martynaa - 22:30 wtorek, 15 lutego 2011 | linkuj
Kolejna piękna wycieczka - gratuluję :) Wiem doskonale, co Cię tak urzekło, byłem w Tatrach od piątku do poniedziałku :) Lodoszreń sprawia, że góry się tak pięknie mieniły w słońcu :)
A rejon Kondratowej darzę dużym sentymentem. Wielokrotnie zjeżdżałem na nartach z Kopy Kondrackiej do schroniska i dalej do Kuźnic. Ostatnio 2 tygodnie temu :) tomski - 21:53 wtorek, 15 lutego 2011 | linkuj
A rejon Kondratowej darzę dużym sentymentem. Wielokrotnie zjeżdżałem na nartach z Kopy Kondrackiej do schroniska i dalej do Kuźnic. Ostatnio 2 tygodnie temu :) tomski - 21:53 wtorek, 15 lutego 2011 | linkuj
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!