Wpisy archiwalne w miesiącu
Październik, 2012
Dystans całkowity: | 252.00 km (w terenie 78.00 km; 30.95%) |
Czas w ruchu: | 14:10 |
Średnia prędkość: | 17.79 km/h |
Maksymalna prędkość: | 53.00 km/h |
Maks. tętno maksymalne: | 172 (91 %) |
Maks. tętno średnie: | 148 (78 %) |
Suma kalorii: | 3253 kcal |
Liczba aktywności: | 7 |
Średnio na aktywność: | 36.00 km i 2h 01m |
Więcej statystyk |
Niedziela, 28 października 2012
I spadł śnieg....
Gdyby to jeszcze był śnieg, który gwarantowałby , że będzie wkrótce można się wybrać na zimowe , górskie wędrówki, albo pobiegać na nartach..
A to jest takie byle co… , które tylko życie kierowcom utrudnia, a jeśli chodzi o rowerzystów to nieco odbiera im ochotę na wychodzenie z domu.
Walczyłam dzisiaj sama ze sobą.. w końcu dawnymi laty to nie w takich temperaturach jeździłam, bo i śnieg był i z minus 10.
Pomyślałam też, że gdyby to był luty, albo marzec to z radością przy takiej temperaturze ( jakieś plus dwa) , wyjechałabym z domu.
Ale nie dzisiaj.
Może jestem już na innym etapie mojego rowerowania?
A może zwycieżył tym razem rozsądek, bo wiem, że nie mogę sobie pozwolić na chorowanie, że w pracy być muszę?
Nadszedł więc czas ćwiczeń domowych, których nie lubię ( o jak bardzo nie lubię). Ciężko mi się zmobilizować.
No ale jakoś się udało i wczoraj i dzisiaj trochę nad sobą popracować.
Muszę to jednak jakos bardziej wprowadzić w zycie… zimowe już „sportowanie”, czyli na jakiś basen się wybrać itd. Może o ściance pomyśleć, jak znajdę towarzyszy.
Bo nie lubię takich zmarnowanych weekendów.
Kiedy nie ma żadnej wyprawy, kiedy nic nie zobaczę, kiedy niczym się nie zachwycę:). Kiedy żadnych fajnych zdjęć nie zrobię, które mogłabym Wam pokazać.
Jeszcze tydzień temu, kiedy weekend był bardzo niespokojny, marzyłam o takim spokoju jak teraz.
Żeby się można było wyspać i odpocząć.
Odpoczynek był mi bardzo potrzebny, ale ja jednak wolę ten aktywny.
No, ale było jak było.
Więc w mojej opinii dwa dni życia mi troche uciekło, bo jedyne co zrobiłam pozytecznego to załatwiłam trochę zaległych spraw, pomogłam jednej starszej pani, która w dowód wdzięczności przyniosła mi potem jak to okresliła gazetki apteczne ( oj, gdyby ta pani wiedziała jak ja mam na co dzień dość chorób), no i trochę poczytałam ( ale nie te gazetki apteczne):).
Więc taka mała dygresja na temat tego co czytałam dzisiaj.
Poleciła mi Przyjaciółka nową książkę Doroty Masłowskiej.
Masłowską czytałam wiele lat temu,kiedy debiutowała.
„Wojna” to dość specyficzna książka , ale mnie się bardzo podobała.
Niestety nie mogę tego powiedzieć o tej najnowszej ( "Kochanie, zabiłam nasze koty").
Więc jeśli chcecie przeczytać, żeby zobaczyć co „wymysliła” Dorota ( swoją drogą uwielbiam jej felietony, jest piekielnie inteligentną kobietą), to poczekajcie może aż będzie można książkę pożyczyć w bibliotece, bo ja trochę żałuję wydanych pieniędzy.
Taka hm.. jakby to okreslić.. niespokojna narracja. Fabuła, w której rzeczywistość miesza się z sennymi majakami. Chyba nie moje klimaty.
To tyle o Masłowskiej.
A teraz będzie o artykule.
Artykuł o tzw pozytywnym myśleniu, a napiszę o nim bo autorka doszła do ciekawego wniosku:).
Ja nie neguje pozytywnego myślenia, wręcz przeciwnie.
Tyle, że nie stosuję już afirmacji, bo to nie do końca się sprawdza ( przynajmniej u mnie).
Nie stosuję też metody nie przejmowania się ( „za mało zarabiasz? Pieprz to! Nie masz na nic czasu? Pieprz to! – cyt z artykułu)
Autorka pisze o przeróżnych poradnikach psychologicznych i tym co można tam wyczytać.
Cyt z artykułu
„ Be happy! Szkoła szczęścia” M,J Ryan wygląda poważniej. Jednak czytam i nie mogę się oprzeć wrażeniu, że skądś już to znam. „Bądż wdzieczny – dziękuj za wszystko co masz i czego doświadczasz. Poświęc temu dwie minuty przed snem. Dzieki temu dostrzeżesz swoje nie najgorsze położenie”. Tak , św. Ignacy Loyola, założyciel zakonu Jezuitów, zalecał mniej więcej to samo – co wieczór rachunek sumienia plus przegląd otrzymanych prezencików od Opatrzności.
„ Wyzbyj się urazy. Nasi wrogowie byliby zachwyceni, wiedząc ile zmartwień nam przysparzają”:
Słyszałam to już: „Kochajcie nieprzyjaciół” ( Mt, 5, 44).
Zamiast fury książek może więc kupić jedną, która od czasów Gutenberga jest bestsellerem numer 1 – Biblię!”
No wniosek ciekawy, prawda?
PS
Jak mogłam napisać, ze weekend zmarnowany!!!!!
Zapomniałam zupełnie , że w piątek spotkalismy się w trzyosobowym gronie ( Monia, ja i Rafał, który przyjechał z Toskanii) w naprawdę fajnej meksykańskiej , tarnowskiej restauracji.
I tak od słowa do słowa.. powstał pewien plan . Włoski plan, który jeśli się uda zrealizować , to będzie dopiero za kilka miesięcy, ale warto będzie czekać.
A to jest takie byle co… , które tylko życie kierowcom utrudnia, a jeśli chodzi o rowerzystów to nieco odbiera im ochotę na wychodzenie z domu.
Walczyłam dzisiaj sama ze sobą.. w końcu dawnymi laty to nie w takich temperaturach jeździłam, bo i śnieg był i z minus 10.
Pomyślałam też, że gdyby to był luty, albo marzec to z radością przy takiej temperaturze ( jakieś plus dwa) , wyjechałabym z domu.
Ale nie dzisiaj.
Może jestem już na innym etapie mojego rowerowania?
A może zwycieżył tym razem rozsądek, bo wiem, że nie mogę sobie pozwolić na chorowanie, że w pracy być muszę?
Nadszedł więc czas ćwiczeń domowych, których nie lubię ( o jak bardzo nie lubię). Ciężko mi się zmobilizować.
No ale jakoś się udało i wczoraj i dzisiaj trochę nad sobą popracować.
Muszę to jednak jakos bardziej wprowadzić w zycie… zimowe już „sportowanie”, czyli na jakiś basen się wybrać itd. Może o ściance pomyśleć, jak znajdę towarzyszy.
Bo nie lubię takich zmarnowanych weekendów.
Kiedy nie ma żadnej wyprawy, kiedy nic nie zobaczę, kiedy niczym się nie zachwycę:). Kiedy żadnych fajnych zdjęć nie zrobię, które mogłabym Wam pokazać.
Jeszcze tydzień temu, kiedy weekend był bardzo niespokojny, marzyłam o takim spokoju jak teraz.
Żeby się można było wyspać i odpocząć.
Odpoczynek był mi bardzo potrzebny, ale ja jednak wolę ten aktywny.
No, ale było jak było.
Więc w mojej opinii dwa dni życia mi troche uciekło, bo jedyne co zrobiłam pozytecznego to załatwiłam trochę zaległych spraw, pomogłam jednej starszej pani, która w dowód wdzięczności przyniosła mi potem jak to okresliła gazetki apteczne ( oj, gdyby ta pani wiedziała jak ja mam na co dzień dość chorób), no i trochę poczytałam ( ale nie te gazetki apteczne):).
Więc taka mała dygresja na temat tego co czytałam dzisiaj.
Poleciła mi Przyjaciółka nową książkę Doroty Masłowskiej.
Masłowską czytałam wiele lat temu,kiedy debiutowała.
„Wojna” to dość specyficzna książka , ale mnie się bardzo podobała.
Niestety nie mogę tego powiedzieć o tej najnowszej ( "Kochanie, zabiłam nasze koty").
Więc jeśli chcecie przeczytać, żeby zobaczyć co „wymysliła” Dorota ( swoją drogą uwielbiam jej felietony, jest piekielnie inteligentną kobietą), to poczekajcie może aż będzie można książkę pożyczyć w bibliotece, bo ja trochę żałuję wydanych pieniędzy.
Taka hm.. jakby to okreslić.. niespokojna narracja. Fabuła, w której rzeczywistość miesza się z sennymi majakami. Chyba nie moje klimaty.
To tyle o Masłowskiej.
A teraz będzie o artykule.
Artykuł o tzw pozytywnym myśleniu, a napiszę o nim bo autorka doszła do ciekawego wniosku:).
Ja nie neguje pozytywnego myślenia, wręcz przeciwnie.
Tyle, że nie stosuję już afirmacji, bo to nie do końca się sprawdza ( przynajmniej u mnie).
Nie stosuję też metody nie przejmowania się ( „za mało zarabiasz? Pieprz to! Nie masz na nic czasu? Pieprz to! – cyt z artykułu)
Autorka pisze o przeróżnych poradnikach psychologicznych i tym co można tam wyczytać.
Cyt z artykułu
„ Be happy! Szkoła szczęścia” M,J Ryan wygląda poważniej. Jednak czytam i nie mogę się oprzeć wrażeniu, że skądś już to znam. „Bądż wdzieczny – dziękuj za wszystko co masz i czego doświadczasz. Poświęc temu dwie minuty przed snem. Dzieki temu dostrzeżesz swoje nie najgorsze położenie”. Tak , św. Ignacy Loyola, założyciel zakonu Jezuitów, zalecał mniej więcej to samo – co wieczór rachunek sumienia plus przegląd otrzymanych prezencików od Opatrzności.
„ Wyzbyj się urazy. Nasi wrogowie byliby zachwyceni, wiedząc ile zmartwień nam przysparzają”:
Słyszałam to już: „Kochajcie nieprzyjaciół” ( Mt, 5, 44).
Zamiast fury książek może więc kupić jedną, która od czasów Gutenberga jest bestsellerem numer 1 – Biblię!”
No wniosek ciekawy, prawda?
PS
Jak mogłam napisać, ze weekend zmarnowany!!!!!
Zapomniałam zupełnie , że w piątek spotkalismy się w trzyosobowym gronie ( Monia, ja i Rafał, który przyjechał z Toskanii) w naprawdę fajnej meksykańskiej , tarnowskiej restauracji.
I tak od słowa do słowa.. powstał pewien plan . Włoski plan, który jeśli się uda zrealizować , to będzie dopiero za kilka miesięcy, ale warto będzie czekać.
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 22 października 2012
W poszukiwaniu utraconego telefonu 2 czyli kiedyś cię znajdę:)
Napisałam " W poszukiwaniu utraconego telefonu 2", ponieważ raz juz podobna "akcja" mi się zdarzyła. Wtedy było łatwiej bo była nas trójka, a Tomek i Andżelika mieli swoje telefony, więc dzwonili na mój i dzieki temu go odnaleźlismy. Dzisiaj było trudniej, bo Mirek nie miał telefonu, ale po kolei.
Umówiłam się dzisiaj na jazdę z Mirkiem, zaproponowałam Las R, mówiąc: ma być mgła.. będzie fajnie:).
To pojechaliśmy. wyjazd o 17, pora juz taka , że powoli zaczęło zachodzić słońce, co miało niebagatelne znaczenie w całej tej sytuacji.
Na początek troche pojeździlismy po okolicach autostrady ( Mirka jako "drogowca", ciągnie na takie budowy).
Fakt.. krajobraz zmienił się zupełnie, trudno rozpoznać stare miejsca.
Potem Las. Tam trochę wertepów itp.
W pewnym momencie zaczęła sie robić mgła. Więc wyciagnęłam telefon żeby zrobić zdjęcie.
Niestety włożyłam go do kieszeni, w której mam zepsuty zamek.
Mirek zaczął mnie pytać co u Mamy i siostry, więc zaczęłam opowiadać z przejęciem jakie miałysmy wczoraj "przygody" na pogotowiu ( bo to rzeczywiście paranoja) i pewnie wtedy wypadł mi telefon, czego nie poczułam.
zorientowałam się po dośc długim kawałku jazdy lasem.
No więc w tył zwrot.
Najpierw bardzo powolna jazda, potem już szlismy żeby zwiększyć szanse znalezienia go.
Robiło się ciemno, co te szanse znacznie zmniejszało. Rzecz jasna Mirek miał czołówkę, ja lampkę przy rowerze, ale to nie takie proste, kiedy las cały w liściach.
Sam zgubiony telefon nie przerażał mnie zbyt ( stary aparat, umowa się właśnie konczy), gorzej że potrzebny mi stały kontakt z siostrą bo sytuacja jest jaka jest, dwa, że nie mam w domu budzika i moim głownym zmartwieniem było jak sie obudzę jutro.
Tym bardziej, ze akurat jutro "przyjmuję" do mojego oddziału dwie nowe dziewczyny, więc spóźnienie się byłoby bardzo nie na miejscu.
Już obymyślałam co zrobić jak telefonu nie zjadę, jak sie obudzić...
Idziemy, idziemy nic..
Jakos tak bardzo wierzyłam w to, że go znajdę, tym bardziej, że Mirek jest taką osobą, która jakos tak powoduje, ze jadąc z nim, idąć w góry ma się duże poczucie bezpieczenstwa.
Mirek w pewnym momencie zapytał:
płaczesz już?
Nie płakałam, ale im dalej w las tym bardziej było mi smutno, chociaż cały czas powtarzałam sobie: znajdę go.
Zwątpienie w pewnym momencie mnie ogarnęło.
Mirek szedł 10 metrów przede mną.
I wtedy pomyślałam:
znajdę cię.. chociaż miałabym tu całą noc łazić..
i wtedy go zobaczyłam:)
Mirek powiedział: cholera jasna.. a myślałem , że ja go znajdę i zarobię na piwo, a tak to ja będę ci musiał postawić piwo, za to, że znalazłaś:)
Jak mogłem go przeoczyć?
Schowałam dobrze i pojechalismy w strasznej mgle.
Naprawdę strasznej:)
- DST 32.00km
- Teren 12.00km
- Czas 01:56
- VAVG 16.55km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 20 października 2012
Do Melsztyna wśród jesiennych barw
Czekałam na ten weekend jak na zbawienie.
Bardzo cięzki tydzień w pracy, każdy następny zapowiada się podobnie. Tak już będzie przez długie, długie miesiące.
Nowe obowiązki, zadania bardzo ciężka sytuacja kadrowa – tak to się skumulowało.
Więc wyjątkowo potrzebny mi weekend żeby podładować akumulatory.
No niestety.. złe wieści od siostry i w sumie to nie wiedziałam czy dzisiaj zostanę w Tarnowie, czy będę musiała jechać do Mielca.
Ilekroć wydaje mi się, że zaczyna się robić „znośnie” coś mocno ściąga mnie na ziemię.
Na jutro zaplanowana była Babia Góra ale właśnie dostałam wiadomość i muszę jechać do Mielca.
Są sprawy ważniejsze.
To jednak znowu utwierdza mnie w przekonaniu, że nie mam nawet co marzyć o maratonach w przyszłym roku. Co tu planować, jak sytuacja robi się coraz cięższa i nie znam dnia ani godziny…Tak jak dzisiaj.
Ale zostawmy to – trudno tak już musi być i z tym się pogodzić muszę.
Są gorsze rzeczy – widocznie tak to jest mi pisane.
Może więc dobry był ten rok,kiedy nie startowałam, przynajmniej przyzwyczaiłam się do takiej sytuacji .. że nie startuję.
Tak, jest mi żal… bo te starty pozwalały mi mocno ładować akumulatory i .. trwać. To był taki mój prozac.Bardzo mi potrzebny.
Na dzisiaj zaplanowałam wycieczkę do Melsztyna. Piękna, słoneczna pogoda, liczyłam na to, że jeszcze w tym roku uda się pojechać, bo wiedziałam, że ta trasa w jesiennych barwach musi być wyjątkowa.
I taka była.
Wyjechalismy z Tomkiem, ale mój rower wydawał dziwne dźwięki. Tomek stwierdził, ze nie mam już z przodu klocków. Cóż.. to prawda – dawno ich nie sprawdzałam.
Na szczęscie miałam zapas w domu, więc Tomek sprawnie je wymienił i wyruszylismy.
Najpierw w kierunku Wojnicza.
Tym razem pojechałam inaczej, wyczytałam w przewodniku pieszym po Ziemi Tarnowskiej, że do niebieskiego szlaku prowadzi zielony pieszy.
To jest dobra wersja trasy do Melsztyna. Dużo lepsza niż zielony rowerowy. Tak myślę. Bo zielonym rowerowym można dojechać do Lasu Milowskiego, ale omija się świetne kawałki zielonego pieszego i jeden z najpiękniejszych niebieskiego, w tym duzy odcinek lasem.
Także polecam taką wersję, do Wąwozu Szwedzkiego trzymać się cały czas zielonego pieszego, dojeżdża się niebieskiego i dalej już niebieskim.
Zielony pieszy pokrywa się częsciowo z zielonym rowerowym, ale są też swietne jego fragmenty, którymi nigdy nie jechałam. Bardzo widokowe, a także jeden świetny prowadzący przez las, z którego wyjeżdża się w Jaworsku , na rozdwidleniu, gdzie niebieski skręca w kierunku Melsztyna.
Wyjątkowo tam pięknie o tej porze roku. Przepiękne barwy, których zdjęcia nie oddają. Dzisiaj wyjątkowo była też ograniczona widoczność – mocne takie ostre słońce, i smog, który widać było z Jaworska jak mocno „opatula” Tarnów.
Ale za to widać było zarys Tatr… . Przepiekna, rozległa panorama na góry (w tym właśnie Tatry)>
Tomek powiedział: tutaj można byłoby mieć dom.
Tak.. wyjątkowo przepiękne miejsce z cudownymi widokami.
W Lesie Milowskim zrobilismy przerwę ( na banana)
Jakaś pani spytała czy znaleźliśmy grzyby. Powiedziałam, ze my nie na grzyby, a poza tym się nie znamy.
Jedyne, które jestem w stanie rozpoznać to muchomory, ale z nich raczej zupy ugotować się nie da, chociaż trzeba przyznać, że są piękne.
I tak powoli dojechalismy do Melsztyna i ruin.
Powoli, bo forma kiepska, ogromnie cięzko jechało mi się początek trasy. Potem było ciut lepiej, ale pod górki to naprawdę niezbyt fajnie mi się wjeżdża.
No i zanotowałam jeden upadek.
Cóż.. koncówka sezonu.. tych upadków nie było z uwagi na brak startów zbyt wiele, ale jak koncówka sezonu to trzeba było go jakoś zakonczyć..
Było ślisko, błoto, stromo i liście na których koło dostało poslizgu i ryp..
Na szczęscie to był taki mało grożny upadek, nawet się specjalnie nie potłukłam i siniaków wielkich być nie powinno.
Z ruin piekne widoki. Tomek wdrapał się na jedną z baszt, na która to ja nie miałam odwagi w kolarskich butach się wdrapać, bo bałam się, ze owszem wdrapać się mogę, ale zejść już nie zejdę.
„Wlazłam” na tę drugą.
Wrócilismy niebieskim rowerowym, z przerwą na Zakliczyn i mały obiadek.
Dobry dzień, trochę się rozlużniłam. Jutro będzie gorzej.Niestety.
Aż się boję w jakim nastroju wrócę w poniedziałek do pracy, a poniedziałek czeka mnie bardzo ciężki.
Moja relacja mało spontaniczna i mało emocjonalna, ale cóż... problemy znowu mnie dopadły i jakoś nie mam siły.
Bardzo cięzki tydzień w pracy, każdy następny zapowiada się podobnie. Tak już będzie przez długie, długie miesiące.
Nowe obowiązki, zadania bardzo ciężka sytuacja kadrowa – tak to się skumulowało.
Więc wyjątkowo potrzebny mi weekend żeby podładować akumulatory.
No niestety.. złe wieści od siostry i w sumie to nie wiedziałam czy dzisiaj zostanę w Tarnowie, czy będę musiała jechać do Mielca.
Ilekroć wydaje mi się, że zaczyna się robić „znośnie” coś mocno ściąga mnie na ziemię.
Na jutro zaplanowana była Babia Góra ale właśnie dostałam wiadomość i muszę jechać do Mielca.
Są sprawy ważniejsze.
To jednak znowu utwierdza mnie w przekonaniu, że nie mam nawet co marzyć o maratonach w przyszłym roku. Co tu planować, jak sytuacja robi się coraz cięższa i nie znam dnia ani godziny…Tak jak dzisiaj.
Ale zostawmy to – trudno tak już musi być i z tym się pogodzić muszę.
Są gorsze rzeczy – widocznie tak to jest mi pisane.
Może więc dobry był ten rok,kiedy nie startowałam, przynajmniej przyzwyczaiłam się do takiej sytuacji .. że nie startuję.
Tak, jest mi żal… bo te starty pozwalały mi mocno ładować akumulatory i .. trwać. To był taki mój prozac.Bardzo mi potrzebny.
Na dzisiaj zaplanowałam wycieczkę do Melsztyna. Piękna, słoneczna pogoda, liczyłam na to, że jeszcze w tym roku uda się pojechać, bo wiedziałam, że ta trasa w jesiennych barwach musi być wyjątkowa.
I taka była.
Wyjechalismy z Tomkiem, ale mój rower wydawał dziwne dźwięki. Tomek stwierdził, ze nie mam już z przodu klocków. Cóż.. to prawda – dawno ich nie sprawdzałam.
Na szczęscie miałam zapas w domu, więc Tomek sprawnie je wymienił i wyruszylismy.
Najpierw w kierunku Wojnicza.
Tym razem pojechałam inaczej, wyczytałam w przewodniku pieszym po Ziemi Tarnowskiej, że do niebieskiego szlaku prowadzi zielony pieszy.
To jest dobra wersja trasy do Melsztyna. Dużo lepsza niż zielony rowerowy. Tak myślę. Bo zielonym rowerowym można dojechać do Lasu Milowskiego, ale omija się świetne kawałki zielonego pieszego i jeden z najpiękniejszych niebieskiego, w tym duzy odcinek lasem.
Także polecam taką wersję, do Wąwozu Szwedzkiego trzymać się cały czas zielonego pieszego, dojeżdża się niebieskiego i dalej już niebieskim.
Zielony pieszy pokrywa się częsciowo z zielonym rowerowym, ale są też swietne jego fragmenty, którymi nigdy nie jechałam. Bardzo widokowe, a także jeden świetny prowadzący przez las, z którego wyjeżdża się w Jaworsku , na rozdwidleniu, gdzie niebieski skręca w kierunku Melsztyna.
Wyjątkowo tam pięknie o tej porze roku. Przepiękne barwy, których zdjęcia nie oddają. Dzisiaj wyjątkowo była też ograniczona widoczność – mocne takie ostre słońce, i smog, który widać było z Jaworska jak mocno „opatula” Tarnów.
Ale za to widać było zarys Tatr… . Przepiekna, rozległa panorama na góry (w tym właśnie Tatry)>
Tomek powiedział: tutaj można byłoby mieć dom.
Tak.. wyjątkowo przepiękne miejsce z cudownymi widokami.
W Lesie Milowskim zrobilismy przerwę ( na banana)
Jakaś pani spytała czy znaleźliśmy grzyby. Powiedziałam, ze my nie na grzyby, a poza tym się nie znamy.
Jedyne, które jestem w stanie rozpoznać to muchomory, ale z nich raczej zupy ugotować się nie da, chociaż trzeba przyznać, że są piękne.
I tak powoli dojechalismy do Melsztyna i ruin.
Powoli, bo forma kiepska, ogromnie cięzko jechało mi się początek trasy. Potem było ciut lepiej, ale pod górki to naprawdę niezbyt fajnie mi się wjeżdża.
No i zanotowałam jeden upadek.
Cóż.. koncówka sezonu.. tych upadków nie było z uwagi na brak startów zbyt wiele, ale jak koncówka sezonu to trzeba było go jakoś zakonczyć..
Było ślisko, błoto, stromo i liście na których koło dostało poslizgu i ryp..
Na szczęscie to był taki mało grożny upadek, nawet się specjalnie nie potłukłam i siniaków wielkich być nie powinno.
Z ruin piekne widoki. Tomek wdrapał się na jedną z baszt, na która to ja nie miałam odwagi w kolarskich butach się wdrapać, bo bałam się, ze owszem wdrapać się mogę, ale zejść już nie zejdę.
„Wlazłam” na tę drugą.
Wrócilismy niebieskim rowerowym, z przerwą na Zakliczyn i mały obiadek.
Dobry dzień, trochę się rozlużniłam. Jutro będzie gorzej.Niestety.
Aż się boję w jakim nastroju wrócę w poniedziałek do pracy, a poniedziałek czeka mnie bardzo ciężki.
Moja relacja mało spontaniczna i mało emocjonalna, ale cóż... problemy znowu mnie dopadły i jakoś nie mam siły.
Najładniejszy dzisiejszy widok© lemuriza1972
Pierwszy jesienny widoczek© lemuriza1972
Tomek jedzie.. a nad nim niebo jak w Toskanii:)© lemuriza1972
W lesie na zielonym pieszym szlaku© lemuriza1972
Drugi jesienny widoczek© lemuriza1972
Stąd pięknie było widać Tatry...© lemuriza1972
Tomek jedzie w kierunku Lasu Milowskiego© lemuriza1972
W lesie Milowskim© lemuriza1972
Żółto....© lemuriza1972
Jesienne barwy© lemuriza1972
Grzybki na zupę:)))© lemuriza1972
I znowu pięknie, jesiennie© lemuriza1972
I jeszcze jeden widoczek© lemuriza1972
Leśny kawałek niebieskiego szlaku© lemuriza1972
I jeszcze jeden leśny kawałek© lemuriza1972
Widok na Dunajec© lemuriza1972
Wąwóz© lemuriza1972
Raz jeszcze wąwóz© lemuriza1972
Ruiny zamku w Melsztynie© lemuriza1972
Tomek na baszcie© lemuriza1972
Widok na Dunajec z baszty© lemuriza1972
Jeszcze jeden widok z baszty© lemuriza1972
Moc jesiennych barw© lemuriza1972
- DST 70.00km
- Teren 25.00km
- Czas 03:56
- VAVG 17.80km/h
- HRmax 172 ( 91%)
- HRavg 148 ( 78%)
- Kalorie 1810kcal
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 17 października 2012
La dolce vita
Króciutko na temat niedzielnego wydarzenia.
Upragniony tytuł dla tarnowskich Jaskółek.
Byłam na meczu oczywiście. Emocje były spore. Niestety feta po meczu pozostawiała wiele do życzenia – i takie jest zdanie prawie wszystkich kibiców.
Nijak się to miało do fety po zdobyciu przez Unię pierwszego mistrzostwa i po IMP dla Janusza Kołodzieja.
No, ale trudno…
Jutro powtórka meczu w tvp sport, wieczorem.
W poniedziałek ze zdumieniem przeczytałam w Przeglądzie Sportowym, że tytuł Mistrza Polski po 7 latach znowu wrócił na .. Podkarpacie.
Nie wiem odkąd Tarnów jest na Podkarpaciu. Zabawne to dość było:), aż napisałam do Pana redaktora, grzecznie i delikatnie, ale żeby wiedział, że w Małopolsce jesteśmy.
Może nas z Rzeszowem pomylił?
Nas Buczoków????:)))
A dzisiaj zaległy wpis poniedziałkowy, bo jakoś tak zeszło i nie było kiedy.
Nie wyspałam się z niedzieli na poniedziałek, bo z meczu wróciłam późno ( i zmęczona byłam bo cała niedziela intensywna, najpierw trochę pomagałam przy Biegu Leliwitów,potem szybko obiad i na mecz), ale pomimo tego postanowiłam wyjechać po południu bo pogoda była piękna.
Z Mirkiem.
W Kępie Bogumiłowckiej znaleźlismy portfel.
W portfelu nie było pieniędzy, ale były dokumenty. Chłopak był z ulicy Ciołkoszów.
Nic nam to nie mówiło, więc zadzwoniłam do Tomka, żeby popatrzył w internecie.
Kiedy Tomek oddzwonił, to zrobilismy w tył zwrot , bo okazało się , ze Ciołkoszów jest za Parkiem przy Czarnej Drodze, wiec w zupełnie w innym kierunku.
To było dobre… kręcilismy się po osiedlu ( domki jednorodzinne), zastanawiając się na cholerę tyle tych ulic tam.. za nic nie mogliśmy znaleźć ulicy Ciołkoszów.
Nikt nie wiedział gdzie jest, nawet Pani w sklepie.
Chyba ze 4 razy wjeżdzalismy pod górę ( to chociaż tyle pożytku z tej jazdy).
W końcu się udało.
Chłopaka nie było w domu, ale był jego brat, więc portfel oddalismy. Zapytał nas „ ile chcemy?”
Zrobiłam wielkie oczy i odjechalismy.
Za późno było, żeby gdzieś już wyruszać, więc pojechalismy na myjkę, bo mój KTM po sobotniej jeździe wyglądał naprawdę strasznie.
No i taka to była jazda.. Poszukiwawcza:).
O tyle dobrze, że teraz wiem gdzie jest parę ulic w Tarnowie, o których istnieniu nie miałam zielonego pojęcia.
Zaczęłam czytać ( po raz drugi) książkę pt Bella Toskania ( II cz „ Pod słońcem Toskanii).
Czuje się Toskanię, Włochy, czuje się smak potraw, kiedy czyta się tę książkę.
Lubię ją.
Tak na marginesie wczoraj pisał do mnie Rafał z Toskanii, że siedzi i czeka na mecz Polski, ale że też grają Włosi.
No i jak się okazało, ze Polacy mogą grać , ale w piłkę wodną, to Rafał szybko przełączył się na mecz Włochów. Fajnie miał, tym bardziej, że wygrali 3:1.
Napisałam mu, ze przecież może jechać na mecz Polski z San Marino. Napisał, że w sumie tak i czy ja też będę?:)
Kto wie, kto wie… zobaczymy.
Włochy zawładnęły mną i moją koleżanką do tego stopnia, że chociaż dopiero minął tydzien od naszego powrotu – to myslimy jak zrobić, żeby jak najszybciej wrócić.
Wracając do książki.
Autorka napisała:
„ Może świat jest mały, może gospodarka jest globalna i może przechodzimy powoli na jeden garnek, ale życie codzienne na prowincji Włoch pozostaje jakże inne. Gdziekolwiek się wykroi kromkę , zawsze czysto włoska”.
No właśnie…oni są tacy bardzo włoscy… Ci Włosi.
I to takie fajne jest…
I jeszcze jeden cytat:
„ Przyjechałam do Włoch, spodziewając się przygód. Wcale nie przypuszczałam, że to będzie absolutna słodka radość powszedniego życia, la dolce vita”.
W życiu mamy tyle problemów, prawda? Czasem nam brzydnie zupełnie, to życie nasze i opadamy z sił…
A tu ktoś mówi o la dolce vita….
Czy to możliwe?
No czasem nie.. są sytuacje, że nie… Po prostu. Je trzeba przeczekać. Nie ma wyjścia. Czasem bardzo, bardzo długo trzeba czekać.
Ale czasem nawet jak pozornie wcale nie jest fajnie, ale jest jakoś.. hm.. jakby to powiedzieć.. znośnie, to mimo wszystko da się odnależć „la dolce vita” w tej naszej codzienności.
Jak? Tak prosto .. zwyczajnie.
Każdy musi chyba poszukać swojego sposobu.
Dla mnie zawsze ważne było drobiazgi… kwiaty..pachnące świeczki, dobra herbata… ugotowane jakieś fajne danie, muzyka… Klimat w mieszkaniu, żeby było.. przytulnie.
Góry, rower…
Dzisiaj kupiłam świeżą bazylię i to jest drobiazg, który mnie cieszy. Bardzo. Śmieszne? Może i tak, ale jak patrzę na nią, jak wącham, to jakoś tak .. lepiej, fajniej.
Dzisiaj ugotowałam danie z ksiązki „Bella Toskania” ( bo autorka podaje przepisy).
Takie proste.. a takie dobre.
Warzywa ( cebula, papryka, czosnek, cukinia, pomidory, bakłażan) dać na blachę do piekarnika ( posmarowaną oliwią), posypać tymiankiem i przyprawami., skropić oliwą.
Pomidory wyjąć po 15 minutach, resztę po ok. pół godziny.
Zrobiłam do tego jeszcze grillowana pierś z kurczaka.
I dzieki temu ten cięzki dzień ( cały dzień „maglowanie” podczas wewnętrznego audytu) stał się zupełnie znośny.
Takie moje la dolce vita…
Na tyle na ile możliwe.
( a na kolację mozzarella z pomidorami,oliwkami, cebulą i świeżą bazylią – uwielbiam, ale to już od kilku lat moje ulubione danie śniadaniowo-kolacyjne).
I kilka obrazków.. z takiego la dolce vita…. Ech…
Upragniony tytuł dla tarnowskich Jaskółek.
Byłam na meczu oczywiście. Emocje były spore. Niestety feta po meczu pozostawiała wiele do życzenia – i takie jest zdanie prawie wszystkich kibiców.
Nijak się to miało do fety po zdobyciu przez Unię pierwszego mistrzostwa i po IMP dla Janusza Kołodzieja.
No, ale trudno…
Jutro powtórka meczu w tvp sport, wieczorem.
W poniedziałek ze zdumieniem przeczytałam w Przeglądzie Sportowym, że tytuł Mistrza Polski po 7 latach znowu wrócił na .. Podkarpacie.
Nie wiem odkąd Tarnów jest na Podkarpaciu. Zabawne to dość było:), aż napisałam do Pana redaktora, grzecznie i delikatnie, ale żeby wiedział, że w Małopolsce jesteśmy.
Może nas z Rzeszowem pomylił?
Nas Buczoków????:)))
A dzisiaj zaległy wpis poniedziałkowy, bo jakoś tak zeszło i nie było kiedy.
Nie wyspałam się z niedzieli na poniedziałek, bo z meczu wróciłam późno ( i zmęczona byłam bo cała niedziela intensywna, najpierw trochę pomagałam przy Biegu Leliwitów,potem szybko obiad i na mecz), ale pomimo tego postanowiłam wyjechać po południu bo pogoda była piękna.
Z Mirkiem.
W Kępie Bogumiłowckiej znaleźlismy portfel.
W portfelu nie było pieniędzy, ale były dokumenty. Chłopak był z ulicy Ciołkoszów.
Nic nam to nie mówiło, więc zadzwoniłam do Tomka, żeby popatrzył w internecie.
Kiedy Tomek oddzwonił, to zrobilismy w tył zwrot , bo okazało się , ze Ciołkoszów jest za Parkiem przy Czarnej Drodze, wiec w zupełnie w innym kierunku.
To było dobre… kręcilismy się po osiedlu ( domki jednorodzinne), zastanawiając się na cholerę tyle tych ulic tam.. za nic nie mogliśmy znaleźć ulicy Ciołkoszów.
Nikt nie wiedział gdzie jest, nawet Pani w sklepie.
Chyba ze 4 razy wjeżdzalismy pod górę ( to chociaż tyle pożytku z tej jazdy).
W końcu się udało.
Chłopaka nie było w domu, ale był jego brat, więc portfel oddalismy. Zapytał nas „ ile chcemy?”
Zrobiłam wielkie oczy i odjechalismy.
Za późno było, żeby gdzieś już wyruszać, więc pojechalismy na myjkę, bo mój KTM po sobotniej jeździe wyglądał naprawdę strasznie.
No i taka to była jazda.. Poszukiwawcza:).
O tyle dobrze, że teraz wiem gdzie jest parę ulic w Tarnowie, o których istnieniu nie miałam zielonego pojęcia.
Zaczęłam czytać ( po raz drugi) książkę pt Bella Toskania ( II cz „ Pod słońcem Toskanii).
Czuje się Toskanię, Włochy, czuje się smak potraw, kiedy czyta się tę książkę.
Lubię ją.
Tak na marginesie wczoraj pisał do mnie Rafał z Toskanii, że siedzi i czeka na mecz Polski, ale że też grają Włosi.
No i jak się okazało, ze Polacy mogą grać , ale w piłkę wodną, to Rafał szybko przełączył się na mecz Włochów. Fajnie miał, tym bardziej, że wygrali 3:1.
Napisałam mu, ze przecież może jechać na mecz Polski z San Marino. Napisał, że w sumie tak i czy ja też będę?:)
Kto wie, kto wie… zobaczymy.
Włochy zawładnęły mną i moją koleżanką do tego stopnia, że chociaż dopiero minął tydzien od naszego powrotu – to myslimy jak zrobić, żeby jak najszybciej wrócić.
Wracając do książki.
Autorka napisała:
„ Może świat jest mały, może gospodarka jest globalna i może przechodzimy powoli na jeden garnek, ale życie codzienne na prowincji Włoch pozostaje jakże inne. Gdziekolwiek się wykroi kromkę , zawsze czysto włoska”.
No właśnie…oni są tacy bardzo włoscy… Ci Włosi.
I to takie fajne jest…
I jeszcze jeden cytat:
„ Przyjechałam do Włoch, spodziewając się przygód. Wcale nie przypuszczałam, że to będzie absolutna słodka radość powszedniego życia, la dolce vita”.
W życiu mamy tyle problemów, prawda? Czasem nam brzydnie zupełnie, to życie nasze i opadamy z sił…
A tu ktoś mówi o la dolce vita….
Czy to możliwe?
No czasem nie.. są sytuacje, że nie… Po prostu. Je trzeba przeczekać. Nie ma wyjścia. Czasem bardzo, bardzo długo trzeba czekać.
Ale czasem nawet jak pozornie wcale nie jest fajnie, ale jest jakoś.. hm.. jakby to powiedzieć.. znośnie, to mimo wszystko da się odnależć „la dolce vita” w tej naszej codzienności.
Jak? Tak prosto .. zwyczajnie.
Każdy musi chyba poszukać swojego sposobu.
Dla mnie zawsze ważne było drobiazgi… kwiaty..pachnące świeczki, dobra herbata… ugotowane jakieś fajne danie, muzyka… Klimat w mieszkaniu, żeby było.. przytulnie.
Góry, rower…
Dzisiaj kupiłam świeżą bazylię i to jest drobiazg, który mnie cieszy. Bardzo. Śmieszne? Może i tak, ale jak patrzę na nią, jak wącham, to jakoś tak .. lepiej, fajniej.
Dzisiaj ugotowałam danie z ksiązki „Bella Toskania” ( bo autorka podaje przepisy).
Takie proste.. a takie dobre.
Warzywa ( cebula, papryka, czosnek, cukinia, pomidory, bakłażan) dać na blachę do piekarnika ( posmarowaną oliwią), posypać tymiankiem i przyprawami., skropić oliwą.
Pomidory wyjąć po 15 minutach, resztę po ok. pół godziny.
Zrobiłam do tego jeszcze grillowana pierś z kurczaka.
I dzieki temu ten cięzki dzień ( cały dzień „maglowanie” podczas wewnętrznego audytu) stał się zupełnie znośny.
Takie moje la dolce vita…
Na tyle na ile możliwe.
( a na kolację mozzarella z pomidorami,oliwkami, cebulą i świeżą bazylią – uwielbiam, ale to już od kilku lat moje ulubione danie śniadaniowo-kolacyjne).
I kilka obrazków.. z takiego la dolce vita…. Ech…
Wieczorem w Volterze© lemuriza1972
Don Martino i Don Rafaello - Piza© lemuriza1972
Włoskie piwo:)© lemuriza1972
Stół "obiadowy"© lemuriza1972
Zgubiłam się?© lemuriza1972
Zwiedzanie:)© lemuriza1972
Odpoczynek na Schodach Hiszpańskich:)© lemuriza1972
I Morze Tyrreńskie© lemuriza1972
Obraz na plebanii u Don Martina© lemuriza1972
I jeszcze jeden...© lemuriza1972
W Restauracji w Volterze© lemuriza1972
- DST 21.00km
- Czas 01:11
- VAVG 17.75km/h
- VMAX 39.00km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 13 października 2012
W żółtych płomieniach liści....:))))
I znowu mogę nucić tę piosenkę z wiarą w słowa, które śpiewa Gutek.
Italia stała się czymś w rodzaju antidotum, „odtruła” mnie.
Znowu dostrzegam drobiazgi, z których mogę się cieszyć i znowu cieszą mnie widoki. Nawet te okoliczne, po stokroć już widziane.
Dzisiaj była w planie wyprawa do ruin zamku w Melsztynie czyli niebieskim pieszym szlakiem w mocnym składzie : Tomek, Sławek Nosal, Paweł Szubert i ja.
Ale dzień powitał nas deszczem i Sławek wyprawę odwołał.
Ja wierzyłam Pani z Radia Kraków, która od samego rana powtarzała, że po pochmurnym poranku pokaże się słońce.
Postanowiłam sobie, że jeśli do godz 12 pogoda się polepszy to jadę do Melsztyna sama. W końcu już byłam, więc trasę znam.
Ale o 12 ciągle mżyło.
Poprawiło się jednak po jakiejś pół godzinie i chociaż to co na zewnątrz nie zachęcało do wystawiania głowy choćby przez okno, wyjechałam.
Po drodze spotkałam Alka, który wracał z jazdy z Mirkiem. Mirek co prawda dzwonił do mnie, ale nie miałam ochoty na Las Radłowski, chciałam jechać w górki.
Podobno nie ma złej pogody, są tylko źle ubrani kolarze.
Pomyślałam sobie: no to ja jestem dzisiaj źle ubranym kolarzem.
Było jakoś tak zimno, wilgotno, pochmurno.
Nie miałam pomysłu na trasę. Na Melsztyn już było za późno. Wyruszyłam do Buczyny, na niebieski rowerowy i pomyślałam, że potem coś wymyślę.
Kiedyś na tarnowskim forum rowerum napisałam, że Kolos powinien zostać Prezesem Towarzystwa Miłośników Brzanki. Dzisiaj pomyślałam, że ja w takim razie powinnam zostać Prezeską Miłośników Niebieskiego Rowerowego Szlaku nad Dunajcem. Prawie co druga moja jazda to ten szlak.
Pomyślałam też, że powinnam chyba dostać honorowe obywatelstwo gminy Pleśna, za to promowanie okolic.
Nad Dunajcem sporo błota, tak więc bardzo szybko i ja i Kateemek wyglądaliśmy jak po niezłym SPA.
Nad Dunajcem już bardzo jesiennie. Żółto.
Zmieniło się w tym zakresie od mojego ostatniego razu sprzed 1,5 tygodnia.
Jesień postępuje.
W ogóle drzewa już w pięknych barwach. Szkoda, że zdjęcia, które zrobiłam nie oddają tak pięknie tych kolorów.
No, ale w końcu to zdjęcia robione tylko komórką.
W każdym bądź razie jechałam, patrzyłam, uśmiechałam się do siebie, do tych widoków i śpiewałam: Lasciate mi cantare ….
Wiecie co? Nasza Polska jest piękna też. Bardzo. Klimat mamy tylko jaki mamy. Więcej słońca by się przydało.
Ale jest piękna.
Rozmawiałyśmy o tym z Renią , będąc we Włoszech. Renia pochodzi z Jonin ( tereny brzankowe), a więc naprawdę piękne okolice.
I doszłysmy do wniosku, ze owszem Włochy piękne, Toskania piękna, ale u nas wcale nie jest mniej ładnie.
No dobrze.. morza Tyrreńskiego nie mamy, ale za to mamy Dunajec, a takiej cudnej rzeki w Toskanii nie ma.
Na pewno nie.
I tak w ogóle Polska naprawdę nie odstaje od Włoch.
Owszem.. bardzo podoba mi się tamtejsza architektura. Te domy z okiennicami ( wszystkie okiennice są ciemnozielone, ewentualnie brązowe, tylko Andrea Bocelli, obok którego domu przejeżdżałyśmy, ma czerwone okiennice), ale Polska też wygląda ładnie.
Nie ma jakieś przepaści…
Pamiętam jak 20 lat temu wyruszyłam po raz pierwszy za granicę ( Austria), to różnica była kolosalna. Teraz już jej nie ma.
No, ale wróćmy do mojej wycieczki dzisiejszej.
W Janowicach na zboczu, gdzie jest winnica , trafiłam na domek.
Ewidentnie jest to domek letniskowy. Nie wiem jak ja wcześniej go nie zauważyłam?
Zjechałam wiec w dół, żeby mu się przyjrzeć. Nieduży, ale mnie by spokojnie wystarczył.
Zwłaszcza, że miał to co najcenniejsze – taras z przepiękny , cudownym widokiem.
Dunajec w dole i góry.
Taki domek.. dla mnie.
Marzenie o domku zawsze wydawało mi się nierealne.
jakiś czas temu stało się trochę bardziej realne, teraz znowu jest gdzieś za mgłą.. ale kto wie..
" czy za rogiem , nie stoją anioł z Bogiem, nie obserwują zdarzeń i nie spełniają marzeń…
kto wie..”
Tak to jakoś było, prawda?
Wyobraziłam sobie jak wychodzę na taras , piję kawę albo herbatę z miętą i cytryną i patrzę na Dunajec i góry.
I jestem spokojna, tym spokojem, który mogą dać tylko takie widoki.
Tempo było wybitnie wycieczkowe, jechałam spokojnie, co chwilę zatrzymywałam się i robiłam zdjęcia.
Tak więc pojechałam niebieskim, za krzyżem skręciłam pod górę w kierunku Uroczyska Janowice i Winnicy.
Powolutku do góry. Stamtąd widoki są cudowne, chociaż dzisiaj widoczność była ograniczona. O Tatrach tylko pomarzyć można było.
Zjechałam sobie do lasu, za szlaban chcąc trafić do Doliny Izy , dzisiaj inną drogą czyli odwrotnie niż poprzednio. Trudniejszym zjazdem, łatwiejszym podjazdem.
Ale coś pomyliłam . Skręciłam nie tam gdzie trzeba i zjechałam w zupełnie nieznane mi miejsca. Jakiś potoczek trzeba było przejechać, potem jakieś pola, przedzieranie się przez gąszcze różnorakie.
Niestety w pewnym momencie ścieżka się skończyła i trzeba było wrócić. Bardzo mocno pod górę.
W lesie pięknie, pachnąco.
Ale też mokro. Przemoczyłam buty przechodząc przez te chaszcze. Mocno przemoczyłam.
W końcu trafiłam na właściwą ścieżkę i zjechałam do Doliny.
Zależało mi na tym, żeby tam dzisiaj dojechać, bo nie wiem czy będzie jeszcze w tym roku okazja, a przypuszczałam, że Dolina musi już być piękna w żółtych płomieniach liści…
I tak jest.
Jechałam pod górę tak wolno, jak chyba nigdy tam nie jechałam, ale po prostu chciałam się napatrzeć.
Kiedy wyjechałam z lasu wyszło słońce . Zrobiła się taka prawdziwa polska złota jesień.
Gdzieś tam w okolicach Lubinki spotkałam Norberta Kuczerę i Pana Witka Trojaka, jak pod górę wspinali się na nartorolkach.
Norbert to najlepszy biegacz amator w naszych okolicach i nie tylko, bo w tym roku wygrał Bieg Piastów. Pan Witek też świetnie biega.
No i zjazd w dół, z pięknym widokiem na Dunajec.
Dzisiaj nie było żadnych zwierzaków po drodze, tylko kilka bażantów.
I widoki zostały pod powiekami i muszę wystarczyć do następnego weekendu, bo w tygodniu to już zbyt szybko ciemno się robi żeby jeszcze cokolwiek zobaczyć , wyjeżdzając po pracy.
A mnie po wizycie we Włoszech znowu wzięło na gotowanie.
Marcin „sprzedał” mi kilka sztuczek kulinarnych, to je teraz wykorzystuję.
Jakie? No np. żeby czosnku dodając do potrawa nie obierać, tylko gotować , piec w łupinie.
Potem ewentualnie taki ugotowany, czy upieczony przepuścić przez praskę i doprawić potrawę.
Nauczyłam się od niego dodawać do sałaty octu balsamicznego i cytryny. Nigdy tego nie robiłam, a smak jest wyśmienity.
Dzisiaj zrobiłam sobie grillowane mięso, rukolę i ryż.
Ryż to jest mój pomysł sprzed kilku już lat i bardzo lubie taki ryż.
Do ryżu dodaję usmażone pieczarki, paprykę i cebulę.
Tym razem dodatkowo jeszcze ugotowany suszony pomidor.
Jeśli chodzi i pieczarki.. koniecznie trzeba pamiętać, że smażąc je ( smażę na oliwię) nie dodawać soli, dopóki się nie usmażą. Są wtedy takie bardziej soczyste, smaczniejsze i ładnieje wyglądają.
A propos jedzenia. Wczoraj spotkała mnie taka śmieszna sytuacja.
Stałam sobie w Tesco do kasy.
Kupiłam Pesto w słoiku i mozarellę.
Jakaś pani zapytała : co to? Wskazując na pesto.
Wytłumaczyłam jej.
Powiedziała: Pani to pewnie z Włoch przyjechała.
Uśmiechnęłam się.
A ona na to: ohydne, obrzydliwe jedzenie….
No.. ja mam inne zdanie. Na przyszły tydzień umówiłyśmy się z dziewczynami na włoski obiad, u mnie. Będzie pesto, penne z parmezanem. Włoskie wino. I wspomnienia.
A jutro Bieg Leliwitów.
Zapraszam na Tarnowską Starówkę. Takiego biegu jak ten w Polsce nie ma. A może i w Europie?
Dunajec jesienny© lemuriza1972
Naddunajcowe błoto© lemuriza1972
Jesienne barwy© lemuriza1972
Jesienne barwy na niebieskim rowerowym szlaku wzdłuż Dunajca© lemuriza1972
Zjazd do Janowic© lemuriza1972
Widok z podjazdu na Uroczysko Janowice© lemuriza1972
I jeszcze jeden widok z podjazdu© lemuriza1972
Widok z okolic winnicy© lemuriza1972
Domek....© lemuriza1972
Widok z trasu domku© lemuriza1972
I znowu trochę jesiennych barw© lemuriza1972
W lesie© lemuriza1972
W lesie 2© lemuriza1972
Potoczek w lesie© lemuriza1972
Jesienny widoczek© lemuriza1972
Coraz bliżej Doliny Izy© lemuriza1972
Było trochę błotka© lemuriza1972
leśne widoczki© lemuriza1972
Przejazd przez potoczek© lemuriza1972
Dolina Izy© lemuriza1972
W dolinie Izy 2© lemuriza1972
W Dolinie Izy 3© lemuriza1972
Wyszło słońce...:)© lemuriza1972
Wyszło słońce...:)© lemuriza1972
Dunajec widziany jeszcze z góry© lemuriza1972
I jeszcze Dunajec© lemuriza1972
- DST 45.00km
- Teren 20.00km
- Czas 02:59
- VAVG 15.08km/h
- VMAX 53.00km/h
- Temperatura 10.0°C
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 10 października 2012
Pod słońcem Toskanii i.. moje rzymskie wakacje:)
Marzenia czasem się spełniają, a czasem... spełniają się zupełnie nieoczekiwanie.
Tak było tym razem.
O podróży do Włoch marzyłam od dziecka ( tak to można powiedzieć) czyli od czasów kiedy zakochałam się we włoskiej calcio i włoskich gioccatori.
Pamiętam, że kupiłam sobie wtedy rozmówki polsko- włoskie i na pamięć nauczyłam się takiego zdania:
„ I gioccatori che vedrai oggi sono bravissimi” ( Piłkarze, których zobaczymy dzisiaj są wspaniali” chyba jakos tak to było:)).
No niestety przez lata zupełnie nie było okazji i możliwości.
Jakiś miesiąc temu poszłyśmy do kina ( Renia, Monia i ja). To był film Woodego Allena „Zakochani w Rzymie”.
Kiedy wyszłyśmy z kina powiedziałam:
Chciałabym zobaczyć Rzym.. to zawsze było moje marzenie- jechać do Włoch.
Monia powiedziała: To jedźmy! Mam kolegę we Włoszech. Zapraszał mnie tyle razy.
Uśmiechnęłam się, bo wzięłam to za niezły żart, ale dziewczyny następnego dnia przystapiły do działania. Monika zadzwoniła do kolegi, a Renia załatwiła bilety na samolot .
I tak słowo stało się ciałem.
Żeby było jeszcze piękniej okazało się, że kolega Moni mieszka w .. Toskanii.
I tak 6 października wyruszyłam w krótką co prawda, ale podróż mojego życia – tak chyba mogę powiedzieć.
DZIEŃ PIERWSZY - SOBOTA
To dla mnie podwójnie wyjątkowe wydarzenie: jadę do Włoch i po raz pierwszy w zasadzie lecę samolotem ( leciałam kiedyś jako 5 letnie dziecko, ale niewiele pamiętam). Tak, dla niektórych to może śmieszne co nieco, ale tak jest w moim przypadku.
Nie bałam się, byłam bardzo ciekawa jak będzie. Wybłagałam u dziewczyn miejsce przy oknie, żeby zobaczyć … Alpy, chociaż z góry.
To były dla mnie wielkie emocje, kiedy samolot zaczął się unosić, a świat malał z minuty na minutę.
No, a kiedy wreszcie zobaczyłam Alpy.. no cóż.. nie wiem jak to opisać. Wydawało mi się, że to jakiś sen, że to nie dzieje się naprawdę, że oglądam jakiś film.
A kiedy samolot schodził do lądowania w Pizie… to było cudowne… morze, porty, góry… Nie potrafię tego opisać słowami.
Łzy staneły mi w oczach, kiedy wylądowaliśmy. Ze szczęścia. Nie mogłam uwierzyć, że jestem we Włoszech.
Na lotnisku przywitał nas Rafał, kolega Moniki ( na marginesie Rafał jest księdzem pochodzącym z naszego powiatu, ale był też księdzem w parafii pod Mielcem).
Rafał zawiózł nas do swojego kolegi Marcina, również księdza, u którego gościłysmy.
Piękna plebania, z pieknymi obrazami, meblami i klimatem, który mi bardzo odpowiada.
Taki ciepły, przytulny dom… zero nowoczesności , tych nowoczesnych mebli itp.
Dom z duszą. Wielka kuchnia z wyjściem na taras, a na tarasie.. świeże zioła w doniczkach, krzewy cytryn z owocami. Zapachy, zapachy, zapachy…
Tam nawet cytryna pachniała inaczej, jakoś tak piękniej i była bardziej "cytrynowa":) .
Na kolację pojechaliśmy do bardzo starego miasta - Volterry. Przepiękne kamienne budynki, wąskie uliczki, oświetlone latarniami, ruiny starożytnego amfiteatru. Klimatem nieco przypominające tarnowskie uliczki wokół Rynku.
Restauracja… :) Marcin czyli Don Martino ( jak mówią do niego Włosi) widać było, że jest bardzo zaprzyjaźniony z właścicielami.
Przyjemne, przytulne wnętrze i .. wino… i pieczony dzik, polenta, szpinak, groch, deser, chleb moczony w oliwie.
Chleb ma inny smak niż nasz polski. Nie jest słony.
A potem spacer po Volterze.
Dalszy ciąg wieczoru już na tarasie plebanii wśród tych ziół pachnących i z winem…
Moje pierwsze zdjęcie we Włoszech:), ciagnie wilka do lasu:)© lemuriza1972
Wnętrze restauracji w Volterze© lemuriza1972
Volterra nocą© lemuriza1972
Spacer uliczkami Volterry© lemuriza1972
DZIEŃ DRUGI – NIEDZIELA
Wstałam pierwsza. Marcin odprawiał mszę, a ja rozejrzałam się po kuchni ( śmiałam się potem, że chciałam być pierwsza w castingu na gosposię).
Kiedy wyszłam na taras… pierwsze co zobaczyłam w oddali, to ogromną grupę kolarzy mknących na szosach. Zresztą pełno tam było szosonów.
Zrobiłam herbatę z cytryną i świeżą miętą ( bardzo taką lubię) i popijałysmy z dziewczynami na tarasie.
Potem Marcin zabrał nas do włoskiej kafejki na cappucino i ciepłe, pachnące rogaliki.
Niestety była to krótka wizyta, bo Don Martino o 11.30 odprawiał mszę.
Poszłyśmy zobaczyć jak ta włoska msza wygląda i jak radzi sobie Marcin ( a radzi sobie po włosku znakomicie).
Naszą uwagę zwróciło to, że ludzie w kościele zanim zaczęła się msza, zachowują się bardzo głośno. Jest taki szum , harmider, że ciężko usłyszeć własne myśli.
Po mszy Marcin przygotował dla nas obiad.
Pięknie nakryty stół, wysublimowany aperitif, a danie główne to było pesto i makaron penne i parmezan rzecz jasna.
Tak pysznego makaronu, nie jadłam nigdy. Do tego wino.
Potem jeszcze cudowne grillowane mięso z indyka i sałata przyprawiona jedynie octem balsamicznym i cytryną , a smak miała taaaakiiiiii, że do dzisiaj go czuję.
Na deser lody, przepyszne , cudowne gelato. I znowu powtórzę: nigdy nie jadłam tak dobrych lodów.
Popołudnie spędziliśmy w Pizie.
Kiedy do niej wjeżdzaliśmy zaczął padać.. deszcz.
Ale to był taki niegroźny deszcz, a temperatura cały czas wysoka.
Najpierw oglądanie krzywej wieży, potem spacer uliczkami Pizy.
To takie miasto, mniejsze od Tarnowa, jest na nim jednak jedna ulica, chyba jakaś główna via:), która przypominała mi krakowską Grodzką.
Poczułam się przez chwilę jak w Krakowie.
Wracając z Pizy, wstąpiliśmy do dużej, ładnej restauracji, gdzie dostaliśmy pizzę w różnych smakach ( było tam całe mnóstwo kawałków), z grzybami ( ta była najpyszniejsza), wegetariańska ( z bakłażanami), z poczwórnym serem, z pomidorami i rukolą… i więcej już nie pamiętam – tyle tego było:).
Nigdy nie jadłam tak wspaniałej pizzy:).
I można powiedzieć już tradycyjnie – zakończenie wieczoru na tarasie przy winie i.. pieczonych kasztanach ( pyszne). Niestety pomimo tego, ze mieszkam w Tarnowie przy Kasztanowej i pełno kasztanów na ulicy, to nie upiekę ich … bo podobno się nie nadają. Tak chłopaki powiedzieli, więc pewnie wiedzą co mówią.
Herbata z miętą na tarasie:)© lemuriza1972
Don Rafaello i Don Martino - przygotowania do obiadu© lemuriza1972
Stół przygotowany do obiadu© lemuriza1972
W Pizie jest trochę .. krzywo:)© lemuriza1972
Akcent rowerowy w Pizie© lemuriza1972
Cała góra kolarskiego jedzenia.. czyli wystawa pełna makaronu© lemuriza1972
Uliczka w Pizie© lemuriza1972
Kamienice w Pizie© lemuriza1972
Dawny kościół© lemuriza1972
DZIEŃ TRZECI – PONIEDZIAŁEK
Pobudka o 5 rano, bo wyjeżdżamy do Rzymu, a Rzym oddalony od Pizy o 300 km.
Na szczęście tutaj dużo łatwiej o autostrady niż w Polsce.
Podczas podróży jest bardzo wesoło ( zresztą przez cały czas było bardzo, bardzo wesoło), Rafał puszcza różne włoskie piosenki i włoskie przeboje przerobione na polski. Śpiewamy wszyscy głośno.
Kiedy wschodzi słońce, po prawej stronie drogi pokazuje się morze… cudowny bezkres niebieskości…..Znowu nie wierzę, że to wszystko widzę.
Nagle Rafał mówi: obejrzyjcie się do tyłu…
Patrzymy na tylną szybę, a tam przyklejony do niej .. ślimak.
Cóż.. może tez chciał zobaczyć Rzym – nie zobaczył – odpadł z szyby jeszcze przed Rzymem.
Rzym… olbrzymie, zaskakujące miasto.. od razu się czuje inną kulturę.
Ci ludzie na skuterach, panie w kostiumach i na szpilkach..na skuterach.
Przystojni Włosi, i takie intrygujące kobiety, zwłaszcza te w średnim wieku – na nie zwróciłam uwagę, bo są inne niż kobiety w Polsce.
Nie mówię, że ładniejsze, Włoszki mają specyficzny typ urody, pociągłe twarze, ciemne oczy.
Ale maja jakiś taki styl… ciekawie ubrane… takie bardziej „młodzieżowe” niż kobiety w ich wieku w Polsce.
Spędziliśmy cały dzień ( od 11 – 20) w Rzymie, podróżując metrem, od jednego ciekawego miejsca do drugiego.
Najpierw udaliśmy się w kierunku Watykanu, ale ponieważ do wejścia do Bazyliki ustawiła się ogromna kolejka , zmieniliśmy plany i pojechaliśmy metrem do Bazyliki św. Pawła.
Przepiękna budowla… ogromna przestrzeń w środku, robi wrażenie.
Potem była następna Bazylika, Santa Maria Maggiore.
W międzyczasie gelato:), bo poczułam się głodna.
I powrót do Watykanu.
Kolejka tym razem zdecydowanie mniejsza i dosyć szybko dostaliśmy się do środka.
A środku masa wrażeń, emocji… w tym grób Jana Pawła II, już nie w podziemiach, bo jako błogosławiony już na wyższym poziomie.
Potem pisanie kartek na poczcie watykańskiej.
I zasłużony obiad w takiej typowo włoskiej restauracji.
Z Watykanu w kierunku Koloseum. Piękna to jest okolica, rzymskie ruiny, Kapitol.
I spacerek do fontanny di Trevi – przepiękna, ale ten tłum tam….
Przy fontannie.. wypiliśmy sobie włoskie piwo i zjedliśmy lody.
Przez cały dzień było ok. 30 stopni, więc pić się chciało:).
A na koniec schody hiszpańskie, gdzie też tłumy… tam chwilkę posiedzieliśmy ( na schodach) i powrót do Watykanu, bo tam nieopodal mieliśmy zaparkowany samochód.
Więc jeszcze rzut oka na rozświetloną Bazylikę św. Piotra.
I do „domu” czyli do Il Rominato ( mam nadzieję, ze dobrze zapamiętałam).
Pomimo późnego powrotu i zmęczenia, bo to jednak był maraton – znowu posiadówka na tarasie przy winie.
Pasażer na gapę© lemuriza1972
W Watykanie© lemuriza1972
Bazylika św. Pawła© lemuriza1972
Wewnątrz Bazyliki© lemuriza1972
Centrum Rzymu© lemuriza1972
W Rzymie© lemuriza1972
Z Rafałem i Koloseum w tle© lemuriza1972
Koloseum© lemuriza1972
Moi towarzysze a w tle Łuk Triumfalny© lemuriza1972
Uniwersytet© lemuriza1972
Przy fontannie di Trevi© lemuriza1972
Na Schodach Hiszpańskich© lemuriza1972
Schody Hiszpańskie© lemuriza1972
Świeci się u Benedykta:)© lemuriza1972
Bazylika św. Piotra nocą© lemuriza1972
DZIEŃ CZWARTY
OSTATNI – WTOREK
Słońce Toskanii postanowiło pokazać nam swoją drugą twarz. Obudził nas .. deszcz i ciemne kłębiące się chmury.
Aż się chciało zaśpiewać: czekam na wiatr co rozgoni.. ciemne skłębione zasłony
( a propos zasłon.. w niedzielę rano obudziłam się.. było ciemno. Pomyślałam: cholera jasna, pewnie jakaś 5 rano jest, a ja spać nie mogę... Obudziła się Monika i mówi: co tak ciemno????
Popatrzyłam na komórkę .. 7.45...
co jest????
co było? zaciągniete zewnętrzne rolety:)).
Śniadanie w niedzielę przyrządził Don Martino.
Jakie to było śniadanie!!!!!
Włoskie wędliny, pomidory ( jakie pachnące), mozarella, jajka sadzone, jakis taki włoski placek i herbatka z miętą ( to robiłyśmy my i nawet Marcinowi posmakowała).
Plan był taki, że mieliśmy jechać nad morze, ale wobec tego deszczu, plan się zmienił i pojechaliśmy do sklepu.. zrobić zakupy na obiad.
Lało tak, że Rafał mówił, ze takiej ulewy we Włoszech nie widział.
Po prostu oberwanie chmury, a potem burza.
Obiad przyrządził Marcin, więc był makaron i szaszłyki i sałata….
Ta włoska kuchnia…. Jest cudowna, pyszna, ale… gdybyśmy tam zostały dłużej… to byłoby straszne.
Wystarczyło 3 dni, a mnie przybyło jakieś 1,5 kilograma.
A jednak los nam sprzyjał, bo kiedy jedliśmy obiad wyszło słońce.
Tak więc do samochodu , jeszcze na chwilę do Pizy, a potem nad morze.
Nie widziałam morza długo… Zrobiło na mnie ogromne wrażenie.
I znowu zrobiło się bardzo gorąco, gdybyśmy mieli więcej czasu spokojnie można byłoby pewnie nawet popływać.
Marcin i Rafał sprawili nam wiele radości tym , ze zechcieli nas gościć na pięknej toskańskiej ziemi.
Strasznie ciężko było stamtąd wyjeżdzać, a do tego miałam jeszcze niemiłą przygodę na lotnisku.
W pewnym momencie zorientowałam się, że… nie mam dowodu.
Popłoch, panika… godzina do odlotu i co robić????
Przez te 5 minut niepewności…. To było niefajne.
Mój dowód znalazła Monika pod krzesłem.
Ale jak sobie tak myślę.. że gdyby nie znalazła, to pewnie byłabym jeszcze we Włoszech przez parę dni:).
A teraz… teraz:
„ Azzurro, gdy się przyglądam czarnym chmurom, to trafia mnie szlag”
Zimno, pochmurno.. inaczej. Zupełnie inaczej.
Cięźko powrócić do rzeczywistości, bardzo ciężko.
Italia.. to jest takie miejsce na ziemi, które mogłoby stać się moim.
Wiedziałam, że spodoba mi się tam.
Wiedziałam, ze pokocham krajobrazy, że rozsmakuję się w jedzeniu.
Chciałabym też zapozyczyć od Wlochów trochę tego ich spokoju, niespieszenia się…
Ja tak nie potrafię.. wciąż gdzieś gonię i się spieszę.
Jem szybko… nie potrafię sobie tak usiąść i jedzeniem po prostu się rozkoszować.
Kiedys uczyłam się włoskiego. Niedługo przez rok.
Niesamowite jest to, że teraz przypominały mi się słowa.
Nie żebym je słyszała, nie o to chodzi… one jakoś tak same przychodziły.. codziennie po kilka.. a mnie się wydawało, że nic już nie pamiętam.
I te smaki, zapachy, przyprawy… gdybym mogła… przywiozłabym całą walizkę, ale i tak się udało.. trochę suszonych pomidorów, parmezanu, oliwy, pysznych ciasteczek i róznych przypraw.
Dzisiaj otworzyłam jedną i kichałam przez pół godziny. No… była tam miedzy innymi pepperoni. Dobrze, że nie dosypałam do jakiejś potrawy zanim nie powąchałam:)>
Mam nadzieję, że uda mi się kiedyś wrócić do Włoch….
I jeszcze raz w Pizie przy lepszej pogodzie© lemuriza1972
Na Morze Tyrreńskim© lemuriza1972
:)))))© lemuriza1972
Monia i Rafał.. jakby wędkowali:)))© lemuriza1972
Morze Tyrreńskie© lemuriza1972
I jeszcze jedno ujęcie...© lemuriza1972
I jeszcze jedno:)))© lemuriza1972
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 4 października 2012
Golgota i jeszcze trochę o maratonach i maratonowych cyklach
Nie chciałabym zapeszać, ale mam wrażenie, że wraca mi motywacja do jeżdżenia na rowerze, do treningów, może nawet do jazdy w maratonach. I mam nadzieję, że to nie jest jakieś chwilowe odczucie.
Jakoś tak pojaśniało w tej kwestii.
Nie wszystko w materii ewentualnych startów zależy ode mnie, ale jeśli tylko okoliczność będą sprzyjające ( i jeśli uda mi się doprowadzić rower do takiego stanu żeby można było bezpiecznie na nim ruszyć na maratonowe trasy) to przynajmniej kilka wyścigów w przyszłym roku chciałabym przejechać.
Gdzie , kiedy? Tak daleko nie sięgam.
Będzie mi trudno, ale zobaczymy:)
Dzisiaj postanowiłam, że wreszcie trzeba się zmierzyć w tym roku z Golgotą.
Wstyd, ale nie byłam tam jeszcze w tym roku.
No to pojechaliśmy. Dzisiaj z Tomkiem.
Zanim jednak dojechaliśmy na Golgotę to czekała nas błotna kąpiel w okolicach Dunajca.
Tak.. sporo mlaskającego, wyjątkowo wodnistego błota , jeśli ktoś był dwa lata temu na słynnym, błotnym maratonie w Krakowie u GG, to było właśnie coś takiego.
Tyle, że w znacznie mniejszej ilości, bo tamten maraton to było sześćdziesiąt kilka km błotnego SPA.
Ale te kilka km nad Dunajcem uczyniło z naszych maszyn szkaradne błotne potwory ( z nas zresztą też):).
Miałam za darmo SPA, nawet jak weszłam do wanny i spłynęło ze mnie to błoto, to pomyślałam, że mam jakby kąpiel w borowinie:).
Golgota.. cóż 1,5 km asfaltowego ostrego, powolnego podjeżdżania.
Jechałam sobie powolutku, bez napinki, Tomek sporo przede mną, ale tak to już jest w tym sezonie.
Jak wjechałam na szczyt.. hm… piękne widoki na góry ( przepięknie je było widać),zachodzące słońce, Dunajec w dole.
Zjechaliśmy sobie .. osuwiskiem.
No.. w częsci dolnej to jest prawdziwie downhillowy zjazd.
Można poćwiczyć:).
Potem jeszcze jeden podjazd i na myjkę. A na myjce Marcin B. czy też MarcinKrynicaSKI a potem Siergiej.
Jazda krótka, ale dość treściwa. Nawet dzisiaj dobrze mi się podjeżdżało. Niestety już po 18 robi się ciemno.
A teraz jeszcze słów kilka o maratonach.
No może nie kilka bo będzie ich więcej.
Tytułem wyjaśnienia, do czego „sprowokował” mnie wpis Gościa.
Gościowi już wyjaśniałam, że nie jeżdżę na maratony u GG żeby się tym pochwalić ( jak to jemu się wydaje), chociaż… no to są trudne trasy, więc to jest satysfakcja i honor je przejeżdżać. I można się pochwalić, ale to nie jest mój cel.
Mam wiele szacunku dla osób aktywnych sportowo.
Mam wiele szacunku dla osób, które przejadą jakikolwiek maraton w jakimkolwiek cyklu, bo to wiele wysiłku, wiele pracy, bo to walka z własnymi słabościami.
Ale zawsze najwięcej tego szacunku będę mieć dla kolarzy jeżdzących u GG, jak długo Grzegorz Golonka będzie utrzymywał trasy na tym poziomie na jakim są teraz.
Dlaczego?
Bo mam porównanie.
I wiem, że to jak ktoś wygrywa u GG, a jak ktoś wygrywa w innym cyklu, to jest trochę tak jakby porównywać zdobycie mistrzostwa ligi angielskiej w piłce nożnej, do mistrzostwa w lidze? polskiej?
I to jest naprawdę fakt, z którym nie ma co dyskutować.
I nie chodzi o pokazywanie sobie nawzajem, kto jest lepszym kolarzem.. ja bo jeżdzę u GG czy ktoś kto jeździ u kogoś innego.
Chodzi o pewien bezsporny fakt - a tym faktem jest to , że zarówno poziom tras w tym cyklu jak i poziom sportowy większości zawodników w nim startujących jest po prostu wyższy.
Tu po prostu na sukces, chociażby w postaci tylko i wyłącznie dojechania do mety – trzeba się dużo bardziej napracować.
A wiem to, bo doświadczyłam tego na własnej skórze – w innych cyklach czasem udawało mi się być na podium, czy nawet czasem wygrać , u GG – nie.
Oczywiście , to jest kwestia mojego sportowego poziomu jeszcze, który ogólnie nie jest zbyt wysoki. Nie zmienia to jednak faktu, że u GG jest po prostu trudniej.
W 2007 r. zaczęłam swoją przygodę z maratonami.
Wtedy nawet nie wiedziałam, ze sa jakieś cykle.
Przejechałam wówczas kilka maratonów, w tym dwa u GG, łatwe jak na GG dość ( dzisiaj to wiem, Kraków i Nowiny).
Tamtego roku patrzyłam sobie w Krynicy na startujących na maratonie ( sama jeszcze się nie odważyłam) i podziwiałam. Dla mnie było to coś nieprawdpodobnego żeby taką trasę przejechać. Dla mnie ci ludzie zjeżdżający do mety, niesamowicie ubłoceni, zmęczeni byli po prostu herosami.
Przejechałam Krynicę rok później i… i już wiedziałam TO JEST TO.
Ile radości sprawiło mi dojechanie na metę w Krynicy, wiem tylko ja.
To są wyścigi, które przynoszą mi najwięcej satysfakcji z mtb, przyjemności, radości. Najmniej sukcesów w postaci dobrych miejsc, nagród, ale najwięcej SZCZĘŚCIA na mecie, a o to mi właśnie chodzi.
Każdy szuka czegoś dla siebie, z różnych powodów.
Ja znalazłam właśnie ten cykl i w miarę możliwości, chciałabym pozostać przy nim.
Nie z potrzeby chwalenia się i noszenia głowy wysoko , ze to niby jestem ta lepsza „od Golonki”.
Nie.
Chciałabym pozostać przy tym cyklu dla tych tras i dla tych emocji, które towarzyszą mi podczas ich przejeżdzania i jeszcze długo, długo po.
Bo są jedyne w swoim rodzaju.
Tak uważam.
Tak na marginesie.. znam kilka osób, z którym prowadziłam kiedyś dysputy na temat „wyższości” tras u GG nad tymi z Bike Maratonu czy Cyklo ( chociaż Cyklo rozwijają się chyba coraz bardziej, i trasy są coraz ciekawsze).
Nie bardzo chciały się ze mną zgodzić.
Minęło kilka lat.. dzisiaj jeżdżą u GG. Pewnie jest im trochę trudniej, ale myślę, że ani myślą o porzuceniu tego cyklu.
I tak na koniec.. tu jest bardzo fajny artykuł ( co prawda z 2010 roku, ale myślę, ze niewiele stracił na aktualności).
Myślę, że warto go przeczytać jeśli się jeszcze szuka maratonowego miejsca dla siebie. Chociaż najlepiej przekonać się jednak na własnej skórze.
Ja znalazłam to miejsce u GG, ale to nie znaczy, że szerokim łukiem omijam inne cykle.
Nie.
Też lubię od czasu do czasu dla odmiany pojechać gdzie indziej.
Ale to u GG nauczyłam się najwięcej i miałam najwięcej radości z jazdy.
I chyba wyczerpałam temat, a jak ktoś dalej inaczej ocenia moją motywację do jazdy u GG, no to już trudno. Jego prawo:).
a tutaj artykuł
Opis linka
Jakoś tak pojaśniało w tej kwestii.
Nie wszystko w materii ewentualnych startów zależy ode mnie, ale jeśli tylko okoliczność będą sprzyjające ( i jeśli uda mi się doprowadzić rower do takiego stanu żeby można było bezpiecznie na nim ruszyć na maratonowe trasy) to przynajmniej kilka wyścigów w przyszłym roku chciałabym przejechać.
Gdzie , kiedy? Tak daleko nie sięgam.
Będzie mi trudno, ale zobaczymy:)
Dzisiaj postanowiłam, że wreszcie trzeba się zmierzyć w tym roku z Golgotą.
Wstyd, ale nie byłam tam jeszcze w tym roku.
No to pojechaliśmy. Dzisiaj z Tomkiem.
Zanim jednak dojechaliśmy na Golgotę to czekała nas błotna kąpiel w okolicach Dunajca.
Tak.. sporo mlaskającego, wyjątkowo wodnistego błota , jeśli ktoś był dwa lata temu na słynnym, błotnym maratonie w Krakowie u GG, to było właśnie coś takiego.
Tyle, że w znacznie mniejszej ilości, bo tamten maraton to było sześćdziesiąt kilka km błotnego SPA.
Ale te kilka km nad Dunajcem uczyniło z naszych maszyn szkaradne błotne potwory ( z nas zresztą też):).
Miałam za darmo SPA, nawet jak weszłam do wanny i spłynęło ze mnie to błoto, to pomyślałam, że mam jakby kąpiel w borowinie:).
Golgota.. cóż 1,5 km asfaltowego ostrego, powolnego podjeżdżania.
Jechałam sobie powolutku, bez napinki, Tomek sporo przede mną, ale tak to już jest w tym sezonie.
Jak wjechałam na szczyt.. hm… piękne widoki na góry ( przepięknie je było widać),zachodzące słońce, Dunajec w dole.
Zjechaliśmy sobie .. osuwiskiem.
No.. w częsci dolnej to jest prawdziwie downhillowy zjazd.
Można poćwiczyć:).
Potem jeszcze jeden podjazd i na myjkę. A na myjce Marcin B. czy też MarcinKrynicaSKI a potem Siergiej.
Jazda krótka, ale dość treściwa. Nawet dzisiaj dobrze mi się podjeżdżało. Niestety już po 18 robi się ciemno.
A teraz jeszcze słów kilka o maratonach.
No może nie kilka bo będzie ich więcej.
Tytułem wyjaśnienia, do czego „sprowokował” mnie wpis Gościa.
Gościowi już wyjaśniałam, że nie jeżdżę na maratony u GG żeby się tym pochwalić ( jak to jemu się wydaje), chociaż… no to są trudne trasy, więc to jest satysfakcja i honor je przejeżdżać. I można się pochwalić, ale to nie jest mój cel.
Mam wiele szacunku dla osób aktywnych sportowo.
Mam wiele szacunku dla osób, które przejadą jakikolwiek maraton w jakimkolwiek cyklu, bo to wiele wysiłku, wiele pracy, bo to walka z własnymi słabościami.
Ale zawsze najwięcej tego szacunku będę mieć dla kolarzy jeżdzących u GG, jak długo Grzegorz Golonka będzie utrzymywał trasy na tym poziomie na jakim są teraz.
Dlaczego?
Bo mam porównanie.
I wiem, że to jak ktoś wygrywa u GG, a jak ktoś wygrywa w innym cyklu, to jest trochę tak jakby porównywać zdobycie mistrzostwa ligi angielskiej w piłce nożnej, do mistrzostwa w lidze? polskiej?
I to jest naprawdę fakt, z którym nie ma co dyskutować.
I nie chodzi o pokazywanie sobie nawzajem, kto jest lepszym kolarzem.. ja bo jeżdzę u GG czy ktoś kto jeździ u kogoś innego.
Chodzi o pewien bezsporny fakt - a tym faktem jest to , że zarówno poziom tras w tym cyklu jak i poziom sportowy większości zawodników w nim startujących jest po prostu wyższy.
Tu po prostu na sukces, chociażby w postaci tylko i wyłącznie dojechania do mety – trzeba się dużo bardziej napracować.
A wiem to, bo doświadczyłam tego na własnej skórze – w innych cyklach czasem udawało mi się być na podium, czy nawet czasem wygrać , u GG – nie.
Oczywiście , to jest kwestia mojego sportowego poziomu jeszcze, który ogólnie nie jest zbyt wysoki. Nie zmienia to jednak faktu, że u GG jest po prostu trudniej.
W 2007 r. zaczęłam swoją przygodę z maratonami.
Wtedy nawet nie wiedziałam, ze sa jakieś cykle.
Przejechałam wówczas kilka maratonów, w tym dwa u GG, łatwe jak na GG dość ( dzisiaj to wiem, Kraków i Nowiny).
Tamtego roku patrzyłam sobie w Krynicy na startujących na maratonie ( sama jeszcze się nie odważyłam) i podziwiałam. Dla mnie było to coś nieprawdpodobnego żeby taką trasę przejechać. Dla mnie ci ludzie zjeżdżający do mety, niesamowicie ubłoceni, zmęczeni byli po prostu herosami.
Przejechałam Krynicę rok później i… i już wiedziałam TO JEST TO.
Ile radości sprawiło mi dojechanie na metę w Krynicy, wiem tylko ja.
To są wyścigi, które przynoszą mi najwięcej satysfakcji z mtb, przyjemności, radości. Najmniej sukcesów w postaci dobrych miejsc, nagród, ale najwięcej SZCZĘŚCIA na mecie, a o to mi właśnie chodzi.
Każdy szuka czegoś dla siebie, z różnych powodów.
Ja znalazłam właśnie ten cykl i w miarę możliwości, chciałabym pozostać przy nim.
Nie z potrzeby chwalenia się i noszenia głowy wysoko , ze to niby jestem ta lepsza „od Golonki”.
Nie.
Chciałabym pozostać przy tym cyklu dla tych tras i dla tych emocji, które towarzyszą mi podczas ich przejeżdzania i jeszcze długo, długo po.
Bo są jedyne w swoim rodzaju.
Tak uważam.
Tak na marginesie.. znam kilka osób, z którym prowadziłam kiedyś dysputy na temat „wyższości” tras u GG nad tymi z Bike Maratonu czy Cyklo ( chociaż Cyklo rozwijają się chyba coraz bardziej, i trasy są coraz ciekawsze).
Nie bardzo chciały się ze mną zgodzić.
Minęło kilka lat.. dzisiaj jeżdżą u GG. Pewnie jest im trochę trudniej, ale myślę, że ani myślą o porzuceniu tego cyklu.
I tak na koniec.. tu jest bardzo fajny artykuł ( co prawda z 2010 roku, ale myślę, ze niewiele stracił na aktualności).
Myślę, że warto go przeczytać jeśli się jeszcze szuka maratonowego miejsca dla siebie. Chociaż najlepiej przekonać się jednak na własnej skórze.
Ja znalazłam to miejsce u GG, ale to nie znaczy, że szerokim łukiem omijam inne cykle.
Nie.
Też lubię od czasu do czasu dla odmiany pojechać gdzie indziej.
Ale to u GG nauczyłam się najwięcej i miałam najwięcej radości z jazdy.
I chyba wyczerpałam temat, a jak ktoś dalej inaczej ocenia moją motywację do jazdy u GG, no to już trudno. Jego prawo:).
a tutaj artykuł
Opis linka
Widok z Golgoty© lemuriza1972
Resztki Dunajca.. bo wody już w nim niewiele:(© lemuriza1972
osuwisko© lemuriza1972
- DST 32.00km
- Teren 6.00km
- Czas 01:48
- VAVG 17.78km/h
- VMAX 48.00km/h
- Kalorie 820kcal
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 2 października 2012
Trasą niedzielnego rajdu
tak....
ciężki dzień w pracy znowu.. i tak to sie zapowiada, przez najbliższe długie miesiące.
rozpoczęty info z Gazety Prawnej, że być może znowu przesuną część przepisów z ustawy o kierujących... w związku z tym masa rozmów, dywagacji, konsultacji z kolegami i koleżankami z innych urzędów.
Im bliżej stycznia, robi się coraz bardziej gorąco.. a wiadomo dalej tyle samo. Czyli niewiele.
No, ale to nie na to forum.
Jedno Wam mogę napisać - jak ktoś jeszcze nie ma prawa jazdy - to jak najszybciej, bo po 19 stycznia to będzie... hm... ciężka sprawa.
więcej wizyt w urzędzie, dwuletni okres próbny, terminowe prawa jazdy i masa takich róznych rzeczy, które już spędzają mi sen z powiek.
Wróciłam zmęczona i kusiło mnie, zeby odwołać jazdę z Mirkiem, ale zmobilizowałam się.
Pomyślałam - nie. nie wolno mi rezygnować. Rower będzie najlepszy na to zmęczenie.
Pojechałam.
Tuż przed moim wyjazdem trochę padało i jakby się chłodniej zrobiło, ale wszystko w granicach normy.
Na górki się jednak nie zdecydowałam, bo ostatnie dwie noce spałam jakoś tak po 4 godziny, więc sił nie było za wiele.
Pojechalismy więc trasą niedzielnego rajdu.
Dwie sarny po drodze:)
Pojechaliśmy tą sama trasą, tyle, że trochę szybciej.
Bez szału, bo cały czas gadaliśmy:)
Bedzie mi trochę lżej, przełknąć , że nie będzie mnie w Krzeszowicach na Odysei, bo okazało się, że Mirek i tak nie mógłby jechać.
ciężki dzień w pracy znowu.. i tak to sie zapowiada, przez najbliższe długie miesiące.
rozpoczęty info z Gazety Prawnej, że być może znowu przesuną część przepisów z ustawy o kierujących... w związku z tym masa rozmów, dywagacji, konsultacji z kolegami i koleżankami z innych urzędów.
Im bliżej stycznia, robi się coraz bardziej gorąco.. a wiadomo dalej tyle samo. Czyli niewiele.
No, ale to nie na to forum.
Jedno Wam mogę napisać - jak ktoś jeszcze nie ma prawa jazdy - to jak najszybciej, bo po 19 stycznia to będzie... hm... ciężka sprawa.
więcej wizyt w urzędzie, dwuletni okres próbny, terminowe prawa jazdy i masa takich róznych rzeczy, które już spędzają mi sen z powiek.
Wróciłam zmęczona i kusiło mnie, zeby odwołać jazdę z Mirkiem, ale zmobilizowałam się.
Pomyślałam - nie. nie wolno mi rezygnować. Rower będzie najlepszy na to zmęczenie.
Pojechałam.
Tuż przed moim wyjazdem trochę padało i jakby się chłodniej zrobiło, ale wszystko w granicach normy.
Na górki się jednak nie zdecydowałam, bo ostatnie dwie noce spałam jakoś tak po 4 godziny, więc sił nie było za wiele.
Pojechalismy więc trasą niedzielnego rajdu.
Dwie sarny po drodze:)
Pojechaliśmy tą sama trasą, tyle, że trochę szybciej.
Bez szału, bo cały czas gadaliśmy:)
Bedzie mi trochę lżej, przełknąć , że nie będzie mnie w Krzeszowicach na Odysei, bo okazało się, że Mirek i tak nie mógłby jechać.
- DST 38.00km
- Teren 15.00km
- Czas 01:40
- VAVG 22.80km/h
- VMAX 39.00km/h
- HRmax 170 ( 90%)
- HRavg 145 ( 77%)
- Kalorie 623kcal
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 1 października 2012
Odyseja Jurajska
Opis linka
Dzisiaj tylko na zebranie "do Sokoła". Bieg Leliwitów coraz bliżej, wiec jest o czym rozmawiać.
Pojechałam rzecz jasna rowerem, ale trochę za późno wyjechałam i spóźniłam się 5 min, a bardzo nie lubię się spóźniać.
Przeliczyłam się jednak z czasem, bo w 12 minut to w mojej obecnej formie i rozkopanych ulicach ciężko w okolice Piaskówki dojechać.
Już w najbliższy weekend Odyseja Jurajska.
Zachęcam do udziału w tych zawodach.
Napisała dzisiaj do mnie Paulina - Bikeholiczka z zapytaniem czy jadę.
Zdziwiłam się, bo jeszcze niedawno wchodziłam na nasze wewnętrzne Bikeholikowe Forum i wyglądało na to, ze Odysei nie będzie.
A jednak chłopaki się spręzyli i Paula pewnie też i zawody sie odbędą.
Nie wiedziałam, bo zajęta swoimi sprawami, dawno na forum nie wchodziłam.
mea culpa.. wstyd mi.
Niestety nie mogę jechać... naprawdę nie mogę, a BARDZO bym chciała.
Ale planów zmienić już nie mogę i chociaż są.. co tu dużo mówić WSPANIAŁE, to jednak będę żałować, że nie ma mnie w Krzeszowicach.
Ubiegłoroczne zawody wspominam bardzo, bardzo ciepło.
To jedno z moich najlepszych wspomnień z zawodów.
Fakt, miałam najlepszego na tych zawodach nawigatora, czyli Mirka, mistrza Polski w biegach na orientację - wielokrotnego, to zwycięstwo nasze to w głownej mierze jego zasługa.
Musiałam jednak dołożyć swoją cegiełkę.
łatwo mi nie było.. pierwszy dzień, start po kompletnie nieprzespanej nocy ( spałam godzinę), jazda po upadku.
Dzień drugi.. ogromny ból stłuczonej dzień wcześniej dłoni.
A jednak z taką determinacją i ambicją nie jechałam nigdy wcześniej.
Ktoś mi bardzo pomógł wtedy się zmotywować do tych zawodów.
Będę do końca życia, pamietac tamte dni.
Było świetnie. Polecam.
a tak było w ub roku:
Opis linka
Opis linka
Dzisiaj tylko na zebranie "do Sokoła". Bieg Leliwitów coraz bliżej, wiec jest o czym rozmawiać.
Pojechałam rzecz jasna rowerem, ale trochę za późno wyjechałam i spóźniłam się 5 min, a bardzo nie lubię się spóźniać.
Przeliczyłam się jednak z czasem, bo w 12 minut to w mojej obecnej formie i rozkopanych ulicach ciężko w okolice Piaskówki dojechać.
Już w najbliższy weekend Odyseja Jurajska.
Zachęcam do udziału w tych zawodach.
Napisała dzisiaj do mnie Paulina - Bikeholiczka z zapytaniem czy jadę.
Zdziwiłam się, bo jeszcze niedawno wchodziłam na nasze wewnętrzne Bikeholikowe Forum i wyglądało na to, ze Odysei nie będzie.
A jednak chłopaki się spręzyli i Paula pewnie też i zawody sie odbędą.
Nie wiedziałam, bo zajęta swoimi sprawami, dawno na forum nie wchodziłam.
mea culpa.. wstyd mi.
Niestety nie mogę jechać... naprawdę nie mogę, a BARDZO bym chciała.
Ale planów zmienić już nie mogę i chociaż są.. co tu dużo mówić WSPANIAŁE, to jednak będę żałować, że nie ma mnie w Krzeszowicach.
Ubiegłoroczne zawody wspominam bardzo, bardzo ciepło.
To jedno z moich najlepszych wspomnień z zawodów.
Fakt, miałam najlepszego na tych zawodach nawigatora, czyli Mirka, mistrza Polski w biegach na orientację - wielokrotnego, to zwycięstwo nasze to w głownej mierze jego zasługa.
Musiałam jednak dołożyć swoją cegiełkę.
łatwo mi nie było.. pierwszy dzień, start po kompletnie nieprzespanej nocy ( spałam godzinę), jazda po upadku.
Dzień drugi.. ogromny ból stłuczonej dzień wcześniej dłoni.
A jednak z taką determinacją i ambicją nie jechałam nigdy wcześniej.
Ktoś mi bardzo pomógł wtedy się zmotywować do tych zawodów.
Będę do końca życia, pamietac tamte dni.
Było świetnie. Polecam.
a tak było w ub roku:
Opis linka
Opis linka
- DST 14.00km
- Czas 00:40
- VAVG 21.00km/h
- Aktywność Jazda na rowerze