Wpisy archiwalne w miesiącu
Wrzesień, 2013
Dystans całkowity: | 509.00 km (w terenie 125.00 km; 24.56%) |
Czas w ruchu: | 26:26 |
Średnia prędkość: | 19.07 km/h |
Liczba aktywności: | 12 |
Średnio na aktywność: | 42.42 km i 2h 24m |
Więcej statystyk |
Poniedziałek, 30 września 2013
Ballada o miłości do...
.. piłki nożnej.
&feature=youtu.be
Właściwie to powinnam od dziecka miłość tę czuć, bo wychowałam się w domu pełnym pucharów i pamiątek po Wielkiej Stali Mielec z lat siedemdziesiątych.
Ale tak nie było… Najpierw pojawiła się siatkówka, którą czynnie zaczęłam uprawiać.
Aż nadszedł jeden pamiętny rok. Byłam w 7 klasie podstawówki, a moja podstawówka była naprzeciwko stadionu Stali.
Stal grała wtedy w I lidze, a ówczesnym jej trenerem był kolega mojego ojca z drużyny, Włodzimierz Gąsior.
Któreś dnia wraz z dwiema koleżankami, podczas długiej przerwy przeszłyśmy przez szkolne ogrodzenie i udałyśmy się na boisko treningowe, gdzie właśnie trening odbywali piłkarze I drużyny.
I tak to się zaczęło. Zakochałam się bez pamięci, na długie lata.
Chodziłam na każdy mecz, a zdarzało mi się też bywać na wyjazdach ( Stalowa Wola, Tarnobrzeg, Dębica, Kraków – wtedy wszędzie tam była ekstraklasa).
Chodziłam na treningi, wiedziałam o mojej ukochanej drużynie wszystko.
Dostałam od wujka piłkę do nogi i grywałam z chłopakami.
A potem nadeszły lata 90 i Stal spadła do niższej ligi, z której to drużynę wycofano.
I nadeszło wiele lat posuchy i tułania się po jakiś bardzo niskich klasach rozgrywkowych.
Aż do ubiegłego roku, kiedy to po latach pracy w Koronie Kielce, powrócił jako trener Włodzimierz Gąsior, a Stal awansowała do 2 ligi.
Zbiegło się to z remontem stadionu, a właściwie zbudowaniem go niemalże od zera.
Nie jest to już ten monumentalny obiekt z przed lat, to mały stadion, ale robi ogromne wrażenie.
Pod każdym względem.
Tak więc wybrałam się na mecz Stal Mielec – Stal Rzeszów. Czyli derby Podkarpacia. Nie byłam na meczu piłki nożnej w Mielcu prawie 20 lat.
Jak to jest wrócić po 20 latach?
No fajnie, fajnie. Nie jest to już to samo miejsce, ale wspomnienia wróciły. Te wspomnienia, kiedy dzień, w którym był mecz w Mielcu, to było święto. Kiedy wchodziłam na stadion i była to dla mnie wyjątkowa chwila.
Tuż za mną siedział Pan, który miał na szyi szalik. Zwrócił on moją uwagę ( nie pan, a szalik), a to dlatego, że szalik wyglądał tak:
Podobieństwo trzeba przyznać, dość uchwycone.
A stadion wygląda tak:
Mecz zakończył się jakże korzystnym wynikiem dla Stali Mielec ( 4:1). Dwie bramki zdobył Sebastian Łętocha, syn trenera.. Stali Rzeszów, Krzysztofa Łętochy, b. piłkarza Stali Mielec, którego doskonale pamiętam z czasów kiedy biegałam na mecze .
&feature=youtu.be
Nie mogłam sobie wymarzyć lepszej pierwszej wizyty na nowym stadionie.
Atmosfera jak na meczu Ekstraligi. Kibice w Mielcu zawsze świetni byli i potrafili tworzyć widowisko. Tak też było i tym razem.
Zapraszam do Mielca na mecz!
&feature=youtu.be
&feature=youtu.be
Właściwie to powinnam od dziecka miłość tę czuć, bo wychowałam się w domu pełnym pucharów i pamiątek po Wielkiej Stali Mielec z lat siedemdziesiątych.
Ale tak nie było… Najpierw pojawiła się siatkówka, którą czynnie zaczęłam uprawiać.
Aż nadszedł jeden pamiętny rok. Byłam w 7 klasie podstawówki, a moja podstawówka była naprzeciwko stadionu Stali.
Stal grała wtedy w I lidze, a ówczesnym jej trenerem był kolega mojego ojca z drużyny, Włodzimierz Gąsior.
Któreś dnia wraz z dwiema koleżankami, podczas długiej przerwy przeszłyśmy przez szkolne ogrodzenie i udałyśmy się na boisko treningowe, gdzie właśnie trening odbywali piłkarze I drużyny.
I tak to się zaczęło. Zakochałam się bez pamięci, na długie lata.
Chodziłam na każdy mecz, a zdarzało mi się też bywać na wyjazdach ( Stalowa Wola, Tarnobrzeg, Dębica, Kraków – wtedy wszędzie tam była ekstraklasa).
Chodziłam na treningi, wiedziałam o mojej ukochanej drużynie wszystko.
Dostałam od wujka piłkę do nogi i grywałam z chłopakami.
A potem nadeszły lata 90 i Stal spadła do niższej ligi, z której to drużynę wycofano.
I nadeszło wiele lat posuchy i tułania się po jakiś bardzo niskich klasach rozgrywkowych.
Aż do ubiegłego roku, kiedy to po latach pracy w Koronie Kielce, powrócił jako trener Włodzimierz Gąsior, a Stal awansowała do 2 ligi.
Zbiegło się to z remontem stadionu, a właściwie zbudowaniem go niemalże od zera.
Nie jest to już ten monumentalny obiekt z przed lat, to mały stadion, ale robi ogromne wrażenie.
Pod każdym względem.
Tak więc wybrałam się na mecz Stal Mielec – Stal Rzeszów. Czyli derby Podkarpacia. Nie byłam na meczu piłki nożnej w Mielcu prawie 20 lat.
Jak to jest wrócić po 20 latach?
No fajnie, fajnie. Nie jest to już to samo miejsce, ale wspomnienia wróciły. Te wspomnienia, kiedy dzień, w którym był mecz w Mielcu, to było święto. Kiedy wchodziłam na stadion i była to dla mnie wyjątkowa chwila.
Tuż za mną siedział Pan, który miał na szyi szalik. Zwrócił on moją uwagę ( nie pan, a szalik), a to dlatego, że szalik wyglądał tak:
Szaliki mieleckich kibiców wyglądają tak© lemuriza1972
Podobieństwo trzeba przyznać, dość uchwycone.
:)))))© lemuriza1972
A stadion wygląda tak:
Mielecki stadion© lemuriza1972
Mecz zakończył się jakże korzystnym wynikiem dla Stali Mielec ( 4:1). Dwie bramki zdobył Sebastian Łętocha, syn trenera.. Stali Rzeszów, Krzysztofa Łętochy, b. piłkarza Stali Mielec, którego doskonale pamiętam z czasów kiedy biegałam na mecze .
Stal Mielec- Stal Rzeszów 4:1© lemuriza1972
&feature=youtu.be
Nie mogłam sobie wymarzyć lepszej pierwszej wizyty na nowym stadionie.
Atmosfera jak na meczu Ekstraligi. Kibice w Mielcu zawsze świetni byli i potrafili tworzyć widowisko. Tak też było i tym razem.
Zapraszam do Mielca na mecz!
&feature=youtu.be
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 27 września 2013
Rower nareszcie:)
„Namiary” na to dał mi Sufa i jeśli ktoś jeszcze nie słuchał to polecam. Zwłaszcza w wersji zgaszone światło i totalne oddanie się słuchaniu. Robi wrażenie, prawda?
Na mnie zrobiło.
Dzisiaj nareszcie udało się wyjechać na rower. Późno bo późno, ale zawsze. Długo nie pojeździłam, bo szybko zrobiło się ciemno i bardzo zimno, ale i tak było bardzo fajnie. Było świetnie tak po tygodniu znowu pokręcić.
Trasa standardowa Las Radłowski, potem jeszcze trochę po Wierzchosławicach. Trochę fajnych Boź było, ale skoro Poje dynek zakończony to zakończony.
Trzeba wymyślić coś nowego żeby jakiś cel tych jesiennych jazd był.
A właściwie to cel już jest. Mam mocną motywację na następny sezon. Bardzo mocną i będę robić wszystko, żeby się przygotować najlepiej jak potrafię, a także trochę „poprawić” mój rower. Dosprzętowić go. Plany już mam. To najważniejsze, teraz trzeba zadbać o realizację.
Mam nadzieję, ze się uda, że nic mi nie przeszkodzi.
Na koniec jazdy jeszcze myjka, bo KTM stał przybrudzony od Istebnej. Co prawda Marcin ( za co bardzo dziękuję) opłukał go mi na tyle, na ile było to możliwe na podwórku naszej istebniańskiej kwatery,no ale wiadomo, ze trzeba było go dopracować, bo warunków tam na porządne mycie nie było.
Po drodze© lemuriza1972
Zachód słońca© lemuriza1972
- DST 30.00km
- Teren 10.00km
- Czas 01:15
- VAVG 24.00km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 26 września 2013
"Pada sobie pada cały dzień..."
Jedna z moich ulubionych piosenek z płyty „Wilczełyko”.
No i doskonale wpisuje się w dzisiejsze klimaty.
Demony choróbska całkiem mnie opuściły i myślałam dzisiaj całkiem realnie o rowerze.
Ale lało dzisiaj baaaarrrrddzzzzoooooo, a jak wyszłam z pracy ciemne chmury wisiały nad miastem, więc nie zdecydowałam się.
Myślałam o tym, ze dzisiaj byłby dobry dzień na bieganie, ale biegać jeszcze nie mogę, boli mnie kolano. Niestety.
Pozostały ćwiczenia domowe.
Jutro mam nadzieję w końcu wsiądę na rower.
Przy okazji przypominam tarnowianom i tym z okolic i tym z okolic o Rajdzie Sokołów. Godzina 10, niedziela, start z Rynku, zapraszamy wszystkich pedałujących. Na pewno nie będzie jakiejś super trudnej trasy i z pewnością będą dwie do wyboru, więc warto się wybrać w celach towarzyskich.
Potem jak zwykle spotkanie przy ognisku.
No i taka wiadomość dla miłośników Indios Bravos – 18 października będzie nowa płyta.
Cieszycie się?
Ja bardzooooooo…… Nie mogę się doczekać!!!!
I jeszcze na koniec taka ciekawostka.
Wyczytałam w wywiadzie z jednym panem profesorem:
„ od ponad 50 lat czytam prasę kobiecą i dostrzegam, że jednym z nieśmiertelnych tematów jest sposób w jaki ludzie dobierają się w pary.
Owszem, podobieństwo wzmaga sympatię, pod warunkiem, że lubisz siebie. Jeśli lubisz siebie, to poszukujesz kogoś, kto jest do Ciebie podobny. Podobieństwo jest czynnikiem, który hamuje agresję i aktywizuje tendencje prospołeczne, ale pod warunkiem, że akceptujesz siebie. Jeśli masz z tym problem poszukujesz kogoś kto jest inny niż ty"
I co Wy na to? Lubicie siebie?
Bo ja często "wychodzę" z KTM-em i tak się zastanawiam czy on jest podobny do mnie?:)))
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 25 września 2013
Muzycznie
Taki oto Gutek popełnił duet. Sami oceńcie.
A co do słów, to każdy wierzy w to co chce:). Niektórzy nie wierzą w nic.
Być sobą… też ciekawa sprawa:).
Akurat czytam najnowszą książkę W. Myśliwskiego „ Ostatnie rozdanie” i taki fragment znalazłam:
„ Jeden jest wszakże warunek w takiej grze, jakiekolwiek byłyby jej reguły. Musielibyśmy się zaprzyjaźnić ze sobą. I od razu nasuwa się pytanie, to znaczy z kim? Każdy jest przecież czymś w rodzaju zbioru odbijających się o siebie ułomków, wypalonych niczym meteory, których nic ze sobą nie łączy, pogasłych nadziei, marzeń, zetlałych pragnień, zaprzepaszczonych uczuć, kłamstw podszywających się pod prawdy i prawd podszywających się pod kłamstwa, a wszystko to niezdolne choćby krążyć wokół własnej osi”
Ano .. właśnie:)
Rowery stoją w kącie od dłuższego czasu, bo organizm mój coś się zbuntował. Zresztą buntował się już w ub tygodniu, stąd też i to było jedną z przyczyn „dezercji” z maratonu w Istebnej.
Nie byłam go pewna.
Do tego pobolewa jeszcze kolano uszkodzone podczas ślizgu w Istebnej.
Dzisiaj było trochę lepiej, demony może poszły sobie precz, więc myślałam o rowerze przez chwilę, ale jednak odpuściłam na rzecz domowych ćwiczeń.
Może jutro coś sobie delikatnie pokręcę?
A na dobranoc jeszcze trochę Gutka ( koncert jest w grudniu w Krakowie, będę chciała jechać).
Taki trochę maratonowy tekst, prawda?
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 23 września 2013
Suplement do Istebnej oraz o sezonie, którego miało nie być
Takie małe uzupełnienie do wczorajszej relacji.
Dwa zdjęcia.
Pierwsze to specjalnie dla Sufy, żeby wiedział, że moja nagroda od niego znalazła się w godnym miejscu. „Przygarnięta” przez moje koleżanki w pracy, które jestem pewna otoczą ją opieką.
Drugie zdjęcie to Sufa- zwycięzca.
Autorem jest Marcin, który to zdjęcie zrobił nam jakoś niespodziewanie.
Natomiast mam podejrzenia, że je wyretuszował, obrobił i zrobił co tam jeszcze potrafi jako specjalista od tej roboty, bo coś my zbyt ładnie na nim wyglądamy, zwłaszcza Sufa aż taki ładny no to nie jest:).
A może jest?:).
A moze to medal dodał mu blasku?
A jako, że dzień dzisiaj jest jaki jest ( nie wiem jak u Was, ale u nas ciemno, chłodno i deszczowo, widocznie ta modlitwa parlamentarzystów – odsyłam do bloga Sufa, miała wielką moc sprawczą), no to rower stoi w kącie, a ja w kącie siedzę i postanowiłam zrobić krótkie podsumowanie sezonu, którego miało nie być, a jednak był.
Był on mierny i bez większych sukcesów, ale jako że był, to wypada o nim wspomnieć.
Jak już wiele razy wspominałam, zamiaru startowania u mnie nie było, bo się nie przygotowywałam, chęci jakichś specjalnych nie było.
I tutaj , w tym miejscu muszę podziękować Marcinowi Be i wszystkim innym, którzy przyczynili się do organizacji wojnickiego maratonu, bo gdyby nie ten maraton, pewnie nie byłoby mnie w tym roku na trasach.
Ale jako, że maraton był tak blisko ( 10 km) od domu, to pojechałam i na nowo poczułam „zew”.
Wojnicz był rozpoznawczy.. czy jeszcze daję radę, czy jeszcze mi się chce. Chciało.
Miejsce było 3 w kategorii, ale cóż.. konkurencja niewielka, a mój czas taki sobie. Ale tamtego dnia najważniejsze było to , że znowu jestem na trasie. Po 1,5 roku przerwy.
Potem miałam jechać do Strzyżowa, ale zdrowie trochę zaszwankowało i nic z tego nie wyszło.
Ale za to potem było mocne uderzenie, bo zachciało mi się znowu spróbować u Grześka G., jako że zawsze uważałam, ze to absolutna Ekstraliga maratonowa.
I wiem, że mam rację.
A tutaj można poczytać jak konfrontację z trasami mtb widział zawodnik jeżdżący na co dzień w Cyklo.
http://www.mtb.opteam.pl/2012/08/powerade-garmin-mtb-marathon-korbielow-arek-ii-m-na-giga/
Wybrałam sobie świetny czas i świetne miejsce, bo Piwniczna doświadczyła wszystkich ciężko, że względu na ciągłe opady deszczu, znikające w oczach klocki, błoto i zimno.
Ale udało się dojechać/ dojść do mety i początkową złość zastąpiła bardzo szybko satysfakcja i poczucie dumy, ze udało się przetrwać i nie uciekłam z tej trasy, jak to się zdarzyło niektórym:). Z litości ich imienia nie wspomnę:).
Miejsce w kategorii niespodziewanie było pierwsze, ale to również zasługa małej konkurencji, a nie mojej wspaniałej formy.
Potem nadszedł czas na Duklę, która była w nieznacznej części błotnista, a potem dość szybka ( w Cyklokarpatach te mega są dość krótkie i przewyższenie umiarkowane naprawdę).
Ale jakoś specjalnie dobrze mi się nie jechało. Miejsce w kategorii 4.
Po Dukli była Komańcza i wielki upał, który to jakoś udało mi się przetrwać, a w końcówce nawet nieźle zawalczyć, więc w sumie występ należy uznać za umiarkowanie udany ( miejsce 4 znowu).
I nadszedł czas na długo oczekiwaną Wierchomlę, ona niestety przyniosła rozczarowanie, bo pomyliłam trasę i był dnf.
W międzyczasie zupełnie przypadkiem była Wisła u Grabka, pojechana tak sobie, ale w efekcie dała 2 miejsce w kategorii ( chociaż konkurencja znowu bardzo mała).
No i na koniec Jasło, punktowo pojechane nieźle, ale miejsce znowu 4 ( cóż chyba przypisane mi na Cyklo).
Zdecydowanie najtrudniej było rzecz jasna w Piwnicznej, na drugim miejscu Wisła, potem , daleko potem Jasło, Duklę i Komańczę trzeba postawić na jednym miejscu, najłatwiejszy Wojnicz.
Mało tych startów, ale za to w aż trzech cyklach.
Cóż.. było fajnie, a teraz nadchodzi czas krótkiego odpoczynku i.. spróbujemy przygotować się do następnego sezonu, by był lepszy, efektywniejszy.
Jak będzie, czas pokaże, bo życie lubi niestety sprawiać niespodzianki i to niekoniecznie te miłe.
Na dzień dzisiejszy po prostu cieszę się, że znowu byłam na trasach.
I mam nadzieję .. do zobaczenia!
Dwa zdjęcia.
Pierwsze to specjalnie dla Sufy, żeby wiedział, że moja nagroda od niego znalazła się w godnym miejscu. „Przygarnięta” przez moje koleżanki w pracy, które jestem pewna otoczą ją opieką.
Moja nagroda na właściwym miejscu© lemuriza1972
Drugie zdjęcie to Sufa- zwycięzca.
Autorem jest Marcin, który to zdjęcie zrobił nam jakoś niespodziewanie.
Natomiast mam podejrzenia, że je wyretuszował, obrobił i zrobił co tam jeszcze potrafi jako specjalista od tej roboty, bo coś my zbyt ładnie na nim wyglądamy, zwłaszcza Sufa aż taki ładny no to nie jest:).
A może jest?:).
A moze to medal dodał mu blasku?
Zwycięzca:)© lemuriza1972
A jako, że dzień dzisiaj jest jaki jest ( nie wiem jak u Was, ale u nas ciemno, chłodno i deszczowo, widocznie ta modlitwa parlamentarzystów – odsyłam do bloga Sufa, miała wielką moc sprawczą), no to rower stoi w kącie, a ja w kącie siedzę i postanowiłam zrobić krótkie podsumowanie sezonu, którego miało nie być, a jednak był.
Był on mierny i bez większych sukcesów, ale jako że był, to wypada o nim wspomnieć.
Jak już wiele razy wspominałam, zamiaru startowania u mnie nie było, bo się nie przygotowywałam, chęci jakichś specjalnych nie było.
I tutaj , w tym miejscu muszę podziękować Marcinowi Be i wszystkim innym, którzy przyczynili się do organizacji wojnickiego maratonu, bo gdyby nie ten maraton, pewnie nie byłoby mnie w tym roku na trasach.
Ale jako, że maraton był tak blisko ( 10 km) od domu, to pojechałam i na nowo poczułam „zew”.
Wojnicz był rozpoznawczy.. czy jeszcze daję radę, czy jeszcze mi się chce. Chciało.
Miejsce było 3 w kategorii, ale cóż.. konkurencja niewielka, a mój czas taki sobie. Ale tamtego dnia najważniejsze było to , że znowu jestem na trasie. Po 1,5 roku przerwy.
Potem miałam jechać do Strzyżowa, ale zdrowie trochę zaszwankowało i nic z tego nie wyszło.
Ale za to potem było mocne uderzenie, bo zachciało mi się znowu spróbować u Grześka G., jako że zawsze uważałam, ze to absolutna Ekstraliga maratonowa.
I wiem, że mam rację.
A tutaj można poczytać jak konfrontację z trasami mtb widział zawodnik jeżdżący na co dzień w Cyklo.
http://www.mtb.opteam.pl/2012/08/powerade-garmin-mtb-marathon-korbielow-arek-ii-m-na-giga/
Wybrałam sobie świetny czas i świetne miejsce, bo Piwniczna doświadczyła wszystkich ciężko, że względu na ciągłe opady deszczu, znikające w oczach klocki, błoto i zimno.
Ale udało się dojechać/ dojść do mety i początkową złość zastąpiła bardzo szybko satysfakcja i poczucie dumy, ze udało się przetrwać i nie uciekłam z tej trasy, jak to się zdarzyło niektórym:). Z litości ich imienia nie wspomnę:).
Miejsce w kategorii niespodziewanie było pierwsze, ale to również zasługa małej konkurencji, a nie mojej wspaniałej formy.
Potem nadszedł czas na Duklę, która była w nieznacznej części błotnista, a potem dość szybka ( w Cyklokarpatach te mega są dość krótkie i przewyższenie umiarkowane naprawdę).
Ale jakoś specjalnie dobrze mi się nie jechało. Miejsce w kategorii 4.
Po Dukli była Komańcza i wielki upał, który to jakoś udało mi się przetrwać, a w końcówce nawet nieźle zawalczyć, więc w sumie występ należy uznać za umiarkowanie udany ( miejsce 4 znowu).
I nadszedł czas na długo oczekiwaną Wierchomlę, ona niestety przyniosła rozczarowanie, bo pomyliłam trasę i był dnf.
W międzyczasie zupełnie przypadkiem była Wisła u Grabka, pojechana tak sobie, ale w efekcie dała 2 miejsce w kategorii ( chociaż konkurencja znowu bardzo mała).
No i na koniec Jasło, punktowo pojechane nieźle, ale miejsce znowu 4 ( cóż chyba przypisane mi na Cyklo).
Zdecydowanie najtrudniej było rzecz jasna w Piwnicznej, na drugim miejscu Wisła, potem , daleko potem Jasło, Duklę i Komańczę trzeba postawić na jednym miejscu, najłatwiejszy Wojnicz.
Mało tych startów, ale za to w aż trzech cyklach.
Cóż.. było fajnie, a teraz nadchodzi czas krótkiego odpoczynku i.. spróbujemy przygotować się do następnego sezonu, by był lepszy, efektywniejszy.
Jak będzie, czas pokaże, bo życie lubi niestety sprawiać niespodzianki i to niekoniecznie te miłe.
Na dzień dzisiejszy po prostu cieszę się, że znowu byłam na trasach.
I mam nadzieję .. do zobaczenia!
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 22 września 2013
Istebna Adventure
Na początek Gutek , bo inaczej być nie może. Sufa powiedział, że Gutek nas w Istebnej odwiedzi, ale cóż… nie dojechał, ku memu wielkiemu rozczarowaniu. Gdyby dojechał na następnym koncercie z pewnością śpiewał by również o tym, ze lubi imprezy by Gomola Trans Airco.
Nie wątpię w to.
Pobyt w Istebnej miał dwie odsłony.
Odsłonę rozrywkową i odsłonę sportową.
ODSŁONA ROZRYWKOWA
Pobyt w Istebnej zaczął się obiecująco.
Po wejściu, do domostwa, w którym mieliśmy się rozgościć, taki oto widok ujrzałam.
Trzeba przyznać , że niecodzienny, prawda?
Właściwy człowiek na właściwym miejscu© lemuriza1972
A potem było jeszcze ciekawiej. Sufa bardzo szybko przeszedł do najważniejszej części programu czyli zaległej dekoracji Mistrzostw Świata Drugiego Planu, w których to mistrzostwach zajęłyśmy z Panią Krystyną pierwsze miejsce. Zdjęcia jak się dowiedziałyśmy podczas pobytu w Istebnej zrobiły furorę. No, ba, inaczej być nie mogło.
Potem nastąpiła dekoracja za Poje dynek na Bozie ( nazwa własna Sufy).
I tutaj działo się.. dużo.. i padło dużo słów, których powtórzyć nie mogę. Trochę mi Sufa zepsuł zabawę, ponieważ po pierwsze okazało się, że jest dokładnie, ale to dokładnie tak samo pomysłowy jak ja ( co za jednomyślność!) , a do tego przez tę jednomyślność nie doszło do wygłoszenia przeze mnie laudacji, którą miałam na te okazję przyszykowaną.
Kiedy wyjął nagrodę dla mnie za I miejsce, a ja wyjęłam swoją za jego II miejsce , którą nazwałam statuetką pocieszenia.. no to cóż…
Działo się. Wystarczy zresztą popatrzeć na to zdjęcie i na mnie.
Bo nagrody wyglądały tak:
[url=http://photo.bikestats.eu/zdjecie,429988,wielka-nagrodzona-trojka-pani-krystyna-ja-i-pan-sufa.html]
Wielka nagrodzona Trójka, Pani Krystyna, ja i Pan Sufa© lemuriza1972
Moje nagrody© lemuriza1972
Sufie nagroda spodobała się tak bardzo , że chciał na wyścig ją zabrać zamiast Garmina.
Zamiast Garmina© lemuriza1972
ODSŁONA SPORTOWA
O tej napisać również trzeba, chociaż w ten weekend to tak nieco zeszła na plan dalszy.
Ja rower do Istebnej sobie wzięłam, ale startować zamiaru raczej nie miałam.
Przekonywał mnie Sufa i inni i prawie już byłam przekonana, ale kiedy w nocy się budziłam i słyszałam padający deszcz i myślałam, co on i błoto znowu zrobi mojemu rowerowi, to to przekonanie jakoś tak uchodziło ze mnie.
Obudził nas deszcz. Momentami rzęsisty i przeraźliwe zimno. Przypomniała mi się Piwniczna, która jest znacznie łatwiejsza ( dużo….) od Istebnej i to jednak mnie skutecznie zniechęciło.
Ale nie mówię, że kiedy pojechałam na start, nie było mi żal.
Oj było…
Postanowiłam sobie przejechać mini, bez numeru. Tym bardziej, że to mini podobno łatwe nie było. 12 km ( podobno) podjazd na Stożek.
„Podobno”, bo ja tam nie dotarłam.
Ot co, nie poaptrzyłam na wykresy tras . I ruszyłam sobie kilka minut po starcie mega, będąc przekonaną , ze mini też tedy jedzie.
Ale kiedy po jakichś 15 minutach , nie dogoniła mnie czołówka mini ( startowali 15 minut po mega), to już wiedziałam, ze jechali inną trasą.
Pomyślałam więc, pojadę sobie kawałek mega i wrócę potem po strzałkach.
Dość szybko udało mi się dogonić ostatnich na mega, więc nie jechałam sama.
Panowie , których wyprzedzałam robili się nerwowi, aż miałam im ochotę powiedzieć: Panowie.. ja bez numeru, bez obaw.
No to sobie pojechałam. Błoto, błoto, błoto… jeśli ktoś uważa, że w Jaśle było błoto, to naprawdę nie wie co to błoto.
Błoto, korzenie, kamienie. Istebna.
A ja sobie jechałam .. totalny luz, powoli bez napinki i uśmiechałam się sama do siebie i myślałam sobie:
Znowu jesteś na takiej pure mtb trasie….
Radość.
Zjazdy po korzeniach. Radość.
Po drodze były jakieś Bozie, więc zrobiłam trochę zdjęć, chociaż Sufa powiedział, żeby sobie dała spokój, bo już wygrałam.
Ale cóż.. wpadłam w nałóg chyba.
No to sobie jechałam…. Ale że miałąm tylko jeden żel i pół bidonu, bo planowałam tylko 27 km mini przejechać, o nadszedł czas powrotu. W tył zwrot i po strzałkach.
Po drodze spotkałam Prezesa Darka i Prezesową, którzy na koniach sobie jechali.
No i wszystko było ok, do czasu pewnego, kiedy się zorientowałam, że od pewnego miejsca nie ma strzałek. Powinny być, ale się.. skończyły.
Już potem dowiedziałam się, ze strzałki są szybko ściągane. Fakt jechało dwóch gości na quadzie.
No i zostałam sobie w lesie… w obcych górach, bez mapy , bez jedzenia, bez wody.
Ha… przez moment pomyślałam: co robić? Nie wiem co robić!
Na szczęście w którymś momencie spotkałam jakiegoś turystę. Graniczyło to z cudem ponieważ była brzydka pogoda i ludzi jak na lekarstwo.
Kazał mi skierować się na czerwony pieszy szlak w kierunku schorniska na Stecówce.
Wszystko fajnie, ale w znakomitej większości szlak nie nadawał się do jazdy. Więc targałam ten rower, w doł po korzeniach i w górę, coraz bardziej głodna, w coraz bardziej przemoczonych butach i z coraz wydawałoby się mniejszymi szansami na sukces.
W dodatku jakby w pewnym momencie szlak zniknął, las… pustka, zero jedzenie, zero picia, więc zaczęłam wracać.. I znowu spotkałam na szczęście jakiegoś dobrego człowieka. Kazał mi iść dalej, powiedział, ze do tej Stecówki niedaleko, wyjął mapę, poaptrzyliśmy, wyszło na to, że ze Stecówki jest chyba asfalt do Istebnej.
No i przy schodzeniu z jakiegoś śliskiego zjazdu „poszło” mi kolano… Ból, łzy niemalże i myśli: I co teraz?
Jestem sama w lesie, nie wiem gdzie, być może nie będę mogła iść, a jechać tu się nie da. Jestem coraz bardziej głodna, tracę siłu.
No, ale jakoś doturlałam się do tej Stecówki i tam mniej więcej mi powiedzieli jak jechać.
I zjechałam do Istebnej…
Jak ja się cieszyłam, że widzę Istebną! Już chyba nigdy tak się nie będę cieszyć.
I tym o to sposobem kilometrowo sobie zrobiłam prawie dystans mega. I to jeszcze w jakich okolicznościach.
No.. to była „kara” za to, że mi się wystartować nie chciało.
Ale cóż.. satysfakcję mam ogromną, bo w końcu bez strzałek przejechałam kawał drogi.
W końcu jaka to sztuka przejechać maraton po strzałkach?
No a ile radości dostarczyłam innym, jak to się dowiedzieli jak to sobie Iza pojeździła w Istebnej…
A teraz trochę zdjęć i filmów, a potem jeszcze powrócimy do odsłony rozrywkowej.
Pani Krystyna i Pan Marcin© lemuriza1972
Pani Krystyna© lemuriza1972
Bozia górska© lemuriza1972
author="lemuriza1972"]http://images.photo.bikestats.eu/zdjecie,pelne,429988,20130922,wielka-nagrodzona-trojka-pani-krystyna-ja-i-pan-sufa.jpg[/img][/url]
Przed startem ( nie moim)© lemuriza1972
&feature=youtu.be
&feature=youtu.be
Ale sobie mimo wszystko pojeździłam© lemuriza1972
Ot grzybki mnie zatrzymały po drodze© lemuriza1972
A trasa wyglądała mniej więcej tak:
&feature=youtu.be
Trochę górek© lemuriza1972
Bozia bardzo otoczona© lemuriza1972
Widoczki© lemuriza1972
I jeszcze trochę widoczków© lemuriza1972
Jak tam jest piękniiiieeeeeeee© lemuriza1972
Odsłona towarzyska
Kiedy już wszyscy zjechali na metę z większymi lub mniejszymi sukcesami, kiedy zjedliśmy obiad, odbyła się dekoracja klasyfikacji generalnej, w której to Gomola Trans Airco wypadła bardzo dobrze.
A potem było After Party, z którego zdjęć nie będzie, bo jak to powiedział Sufa zdjęcia z imprez są niefajne.
Słusznie.
Dość powiedzieć , że najpierw były potyczki słowne warszawsko- tarnowskie w Karczmie pod Zbójem. I wznoszenie toastów z pucharu ( ale zdobytego na mini).
A jeden z kolegów z warszawskiego teamu powiedział, że kiedyś go poratowałam na trasie smarem.
No miło mi było, że ktoś pamięta moją akcję ratunkową.
Potem impreza przeniosła się już na prywatne tereny i trwała.. długo.
I na tę część spuścimy zasłonę milczenia.
Chciałam jeszcze dodać, że „U zbója” zostawiłam czerwoną bluzę Shimano ( i bardzo mi jej żal), więc gdyby któryś z kolegów z Warszawy ją znalazł, a przypadkiem to czytał, to uprzejmie proszę o kontakt.
- DST 46.00km
- Teren 25.00km
- Czas 04:19
- VAVG 10.66km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 19 września 2013
Niesportowo
Dzisiaj niesportowo będzie, ale po prostu MUSZĘ.
Niewiele osób pewnie słyszało o Indios Bravos , bo to nie jest komercyjny zespół, właściwie nie istnieje w mediach ( chociaż Radio Kraków czasem puszcza jakieś piosenki, Trójka), a pomimo tego zapełnia salę koncertowe.
Wg mnie jeden z lepszych polskich zespołów. Polecam.
Znalazłam ten film przypadkiem i obejrzałam dzisiaj z zapartym tchem, wzruszeniem i wspomnieniami z koncertu na którym byłam.
Gutek śpiewa tak, że nie ma różnicy między tym co na koncercie a co na płycie.
Zresztą obejrzyjcie 50 min filmu, to dowód na to.
Podobno niedługo nowa płyta. Bardzo się cieszę.
Polecam, bo to magiczna muzyka. Taka , w której jest masa energii i optymizmu.
Film
I coś do posłuchania
Opis linka
I jeszcze informacja dla mieszkańców Tarnowa i okolic.
W niedzielę o godz. 10 Stowarzyszenie Sportowe Sokół organizuje marsz Nordic Walking.
start z tarnowskiego rynku, przemarsz na Górę św. Marcina
Zapraszamy
Niewiele osób pewnie słyszało o Indios Bravos , bo to nie jest komercyjny zespół, właściwie nie istnieje w mediach ( chociaż Radio Kraków czasem puszcza jakieś piosenki, Trójka), a pomimo tego zapełnia salę koncertowe.
Wg mnie jeden z lepszych polskich zespołów. Polecam.
Znalazłam ten film przypadkiem i obejrzałam dzisiaj z zapartym tchem, wzruszeniem i wspomnieniami z koncertu na którym byłam.
Gutek śpiewa tak, że nie ma różnicy między tym co na koncercie a co na płycie.
Zresztą obejrzyjcie 50 min filmu, to dowód na to.
Podobno niedługo nowa płyta. Bardzo się cieszę.
Polecam, bo to magiczna muzyka. Taka , w której jest masa energii i optymizmu.
Film
I coś do posłuchania
Opis linka
I jeszcze informacja dla mieszkańców Tarnowa i okolic.
W niedzielę o godz. 10 Stowarzyszenie Sportowe Sokół organizuje marsz Nordic Walking.
start z tarnowskiego rynku, przemarsz na Górę św. Marcina
Zapraszamy
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 18 września 2013
Podróże kształcą
Faza na Gutka jest znowu.
Nawet weszłam sobie na stronę Studio w Krakowie z nadzieją, że może jakiś koncert będzie, ale nie ma…
Znalazłam za to listopadową Kaśkę Nosowską, na którą będę za wszelką cenę chciała jechać.
Kaśka sama bez Heya, ale jej solowe piosenki też lubię.
A dzisiaj udało mi się na jazdę umówić z Mirkiem, co jest tak trudne obecnie jak audiencja u Franciszka, wszak Mirek „gwiazdorzy” w tej Skanskiej strasznie i już na nic nie ma czasu.
No to jak za dawnych lat różne tam radłowskie ścieżki (leśnoradłowskie) i krótka posiadówka na boisku w Kępie.
Ot nasza baza potreningowa.
Ale zanim doczekałam się spotkania z Mirkiem, miałam inne bardzo ciekawe spotkanie.
Jak widać podróże kształcą, nawet te bardzo krótkie.
Otóż kiedy czekałam na Mirka pod szlabanem podszedł do mnie na oko 10 letni chłopaczek ( akurat majstrowałam przy liczniku bo coś nie działało) i powiedział:
Też jakaś awaria?
I tak rozpoczęła się jedna z najbardziej interesujących rozmów jakie udało mi się odbyć w ostatnim czasie.
Chłopiec ten opowiedział mi:
Jak to ze swojego roweru górala ( 10 letniego) zrobił składaka ( jako że nie miał hamulców , a ja zapytałam : jak hamuje, postanowił mi zademonstrować), potem opowiedział mi ( bo akurat przejeżdżał pociąg) jak we Włoszech musiał 3 godziny siedzieć w pociągu i grał na tablecie, który od ciotki dostał ( dzięki ci ciotko – powiedział chłopiec wznosząc ręce w modlitewnym geście), potem opowiedział mi jak na lekcjach liczy przejeżdżające pociągi, bo lekcje nudne są zwłaszcza religia, bo ksiądz taki dziwny każe coś przepisywać z książki i mówi, że idzie po dziennik , a dziennik leży na stole, a on pół godziny rozmawia z sekretarką, i że w Tesco w nocy są tylko jedne drzwi otwarte i jedne schody ruchome czynne, i że książkę jedną to ma taką dziwną, starodawną, wie pani, odejmowanie, dodawanie, potęgi w niej są.. miała pani takie książki? ( nie wiem, to było tak dawno, że nie pamiętam, pewnie miałam)… a pewnie ze 20, 30 lat temu – powiedział chłopiec…. No tak… pewnie tak…proszę Panią.. jakie ma Pani dziwne pedały……
Chcesz pokażę Ci jak to działa ( pokazuję) … a to pani ma takie specjalne buty… a ja myślałem, ze byle jakie są….
Itd…. nie sposób odtworzyć całej tej rozmowy, którą to przerwał mi przyjazd Mirka.
I jeszcze z rozmów zawodowych…
Proszę Panią, a czy ja jak mam ten zakaz, to mogę jeździć rowerem…?
Ma Pan zakaz na prowadzenie pojazdów mechanicznych..
Aaaa.. to dobrze, rower jest na łańcuch.
- DST 30.00km
- Teren 10.00km
- Czas 01:13
- VAVG 24.66km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 17 września 2013
Anioły, demony i anielice:)
„Pożyczyłam” piosenkę od Sufy.
Nok jak mogłabym nie pożyczyć, skoro jest Gutek?
A ja mam ostatnio „fazę” na Gutka znowu.
Bo jest jedyny w swoim rodzaju, bo ta muzyka to magia.. a sam Gutek.. cóż kto go widział na żywo to wie o czym mówię.
Charyzma. Coś bardzo nieuchwytnego.
Dobrze, że jest z boku całego tego show-biznesu i celebryckiego świata.
A tutaj zdjęcie z młodości będące odpowiedzią na bardzo uduchowione zdjęcie Sufy. Na zdjęciu moja siostra ( ta mniejsza) i ja.
Oraz jeszcze kilka zdjęć z jasielskiego maratonu, oczywiście ze strony Cyklokarpat.
A dzisiaj znowu „pora deszczowa”, więc cóż..
Przez chwilę myślałam, że pójdę pobiegać, ale lało strasznie, tak więc ćwiczenia domowe.
To nie jest coś co bardzo lubię, ale cóż, lepsze to niż nic.
Zdjęcie z młodości ( wczesnej)© lemuriza1972
Przez kładkę© lemuriza1972
Maraton w Jaśle© lemuriza1972
Jedziemy© lemuriza1972
KTM w całej okazałości© lemuriza1972
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 15 września 2013
Jasło Cyklokarpaty
Maraton nr 42
Jasło Cyklokarpaty
Kategoria m4/4
Kobiety open 5/7
Nie byłam przygotowana do tego maratonu. W tygodniu zaledwie 70 km zrobione i to takich nietrudnych. Do godz. 13 w piątek myślałam, że nie pojadę, więc potem trzeba było szybko przestawić myślenie na sobotę wyścigową.
Ale Marcin napisał mi, że jedzie na 90% i że pogoda ma być ładna, a ja wcześniej deklarowałam, że jak będzie pogoda ok, to pojadę.
No więc trzeba było szybko zmienić sobotnie plany.
Mało profesjonale podejście „do tematu”. Wieczorem w piątek, tuż przed 23 zamiast grzecznie zasnąć, znalazłam sobie w sieci film ( skądinąd polecam, mało znany film, a wart obejrzenia, bardzo ciekawa, romantyczna , ale i smutna historia z czasów II wojny światowej „Zagubiony czas”. Nie polski film, ale z polskimi aktorami również). Pomyślałam: obejrzę kawałek i pójdę spać. No, ale jak zaczęłam oglądać, tak już nie mogłam przestać , no i poszłam spać o 24.30, co dość boleśnie rano odczułam.
„ Boleśnie” też zaczął się sobotni poranek. Jakoś dziwnie się czułam, jakby mnie jakaś grypa żołądkowa brała. Pomyślałam: no pięknie… Szybko jednak zaparzyłam miętę, wlałam do kubka termicznego i popijałam w trakcie drogi do Jasła.
I pomogło.
Do Jasła jedziemy z Marcinem. Nie było z nami i Krysi, która udała się do Wisły, na imprezę teamową u sponsora.
Przyjeżdżamy nawet dość wcześnie, ale mamy kłopoty ze znalezieniem biura zawodów. Kieruję się w stronę budynków, które pamiętam ze swojego ostatniego startu w Jaśle, ale okazuje się, że to nie tam. Trochę nam schodzi na znalezieniu tego biura ( wraz z nami szuka też Tomek , które spotykamy po drodze), kiedy tam docieramy, jest duża kolejka.
Efekt? Zostaje nam bardzo mało czasu na przebranie się o rozgrzewce to już nie wspomnę. Rozgrzewki nie ma.
Oczywiście w sektorze na szarym końcu. Za nami dosłownie kilka osób. Ania z Rzeszowa przede mną . Kiedy widzę jak puszczają ludzi na starcie ( przez kładkę, w zasadzie pojedynczo), wiem, że Ania mi odjedzie i mogę nie mieć szans na dojście jej.
W końcu ruszamy. Tuż po wyjeździe z kładki, po lewej stronie widzę zielone stroje MPEC-u. Krzyczą: dawaj Iza.
Miło.
Start przez miasto, więc ostro i szybko. Ledwie zipie, nogi już mocno pieką. Marcin mnie mija, mówi: już mam dość..
Śmieje się, bo czuję dokładnie to samo.
Kilka kilometrów przez miasto, potem skręcamy w lewo i zaczyna się podjazd. I dobrze, bo chociaż to podjazd i teoretycznie powinno być ciężej, to wszystko się uspokaja i jedzie się lepiej.
Kilkanaście metrów przed sobą widzę Anie z Rzeszowa. Nawet słyszę jak mówi: umieram…..
No to myślę: trzeba szansę teraz wykorzystać i spróbować ją minąć.
Udaje się.
Jestem pewna, właściwie przez całą trasę, byłam pewna, że Ania jest gdzieś tuż za mną i znowu pewnie będziemy gdzieś przed metą się ścigać.
Ale chyba jej nie było, bo na mecie, była 20 minut po mnie, więc udało mi się skutecznie odjechać.
No to jadę sobie, myślę ( tak to oceniam teraz), że w dość dobrym tempie jak na moją obecną formę i różne zdrowotne dolegliwości tego dnia ( bo były jeszcze dodatkowe oprócz tej porannej niedyspozycji). Ciagle sobie powtarzam: jedź, jedź, odpoczniesz na mecie.
Są mokre fragmenty, bo jednak to był tydzień, że trochę popadało. Ale wszystko w normie.
Wjeżdżamy w las i tam zaczyna się bardzo fajny ( nowy, bo nie pamiętam tego ze „starej” trasy) fragment taki w stylu xc.
Mnie się bardzo podobało, chociaż ludzie przeklinali tam, czego nie rozumiem, to jest w końcu mtb, więc trochę trudności to chyba powinna być norma. Jest dużo zakrętów, jest dużo fajnych zjazdów ( wszystko jednak zjeżdżalne ).
W którymś momencie widzę przed sobą Gośkę Budzyńską z mojej kategorii. Ewidentnie nie radzi sobie na tym fragmencie, schodzi, potem wsiada na rower, za chwilę znowu schodzi.
A ja zupełnie niepotrzebnie jadę jej ścieżką, bo była jeszcze inna możliwość. Blokuje mnie, też muszę zsiąść z roweru. Dość szybko jednak jak tylko jest możliwość , to wsiadam i mijam ją.
Wiem, ze nie odpuści i będzie mnie goniła.
Wjeżdżamy w las, zaczyna się gliniasty podjazd, próbuję jechać, ale kapituluję, bo koło zaczyna się kręcić w miejscu. I tam mija mnie Gośka. Idzie z rowerem sprawnie , szybko.
A podchodzenie to moja pięta achillesowa. Nad tym trzeba będzie popracować, bo bardzo dużo tracę na takich fragmentach.
Jeszcze przed Liwoczem , na poboczu widzę Marcina, znowu wymienia dętkę.
No coś jest nie tak.. na każdym maratonie łapie kapcia. Chyba pora założyć bezdętki, bo to naprawdę świetny wynalazek. Jeszcze mnie w zasadzie nie zawiodły.
Potem jest podjazd na Liwocz, długi, ale łatwy.
Najpierw asfalt, potem szeroki szuter, który w końcowym fragmencie zwęża się i trochę bardziej nastromiony jest, ale to łatwy podjazd.
Zastanawiam się jak to możliwe, że kiedyś ,a dokładnie to chyba w 2007r., kiedy go jechałam po raz pierwszy w życiu, w którymś momencie spadłam z roweru.
No, ale wtedy to była jedna z moich pierwszych wycieczek na rowerze górskim.
Jeszcze przed „atakiem szczytowym” jest bufet. Kiedy próbuje do niego podjechać, drogę zajeżdża mi autobus z jakąś wycieczką.
Jakiś „dobry” pan biegnie jednak do mnie, bierze ode mnie bidon i nalewa mi wodę. Niestety tylko wodę. Nie ma na bufecie izo, więc myślę sobie, że to przecież dopiero połowa trasy i że ciężko będzie objechać na tej wodzie.
Jadę sobie swoim tempem na ten Liwocz, mijam kilku panów. Kiedy mijam jednego, jakiś kolega do niego krzyczy: Dziewczyna cię bije…
Uśmiecham się.
Na Liwoczu masa Bozi. W ogóle widziałam kilka interesujących, podczas jazdy. No szkoda, ze tym razem nie dało się tak po prostu zatrzymać i porobić zdjęć.
Zjazd z Liwocza wydaje mi się łatwy, ale to zapewne efekt golonkowego doświadczenia, bo kiedy jechałam tu kilka lat temu, zupełnie inaczej odbierałam ten zjazd.
Fragment po Liwoczu jest fajny, dużo jazdy w lesie. Ja niewiele pamiętam z maratonu, który tutaj jechałam kiedyś, bo tuż po Liwoczu dostałam migreny i jechałam niewiele widząc. Mniej więcej od 40 km zaczyna się asfalt i właściwie do mety, sporo jest już tego asfaltu.
Ale jest też kilka fragmentów w lesie , no i na koniec słynne ( beznadziejne wg mnie ) torowisko i do mety po wale.
Gdzieś tam stoją na poboczu dzieci i dopingują.
Dojeżdżam do nich i słyszę jak krzyczą z daleka:
No i co chłopie?
Kiedy podjeżdżam , to widzę szeroko zdumione oczy chłopca.
Mówię: nie jestem chłopem.
Dziewczynka mówi: bardzo przepraszamy.
Śmieję się, mówię:” nie szkodzi” i jadę dalej.
Jedyną rzeczą, która sprawiła mi trudność podczas tego wyścigu ( z wyjątkiem mojej miernej formy) było błoto, które powłaziło w pedały i podeszwy, tak że miałam spore problemy z wpięciem, a jak już się wpięłam, to nie mogłam się wypiąć. Zaliczyłam nawet z tego powodu dwa upadki ( bynajmniej nie zjazdach), ale na płaskiej drodze, kiedy to przegapiłam zakręty, chciałam się zatrzymać żeby zawrócić i .. noga nie wyszła z pedałów.
Zatrzymywałam się, próbowałam to wygrzebać, ale to było takie błoto trudno wygrzebywane.
No i chyba za mało żeli sobie wzięłam, bo na jakieś 10 km przed metą, zaczęłam czuć ssanie w żołądku. Okropnie się bałam, że mi odetnie prąd, nawet zastanawiałam się czy Ania nie jedzie gdzieś tam tuż za mną i czy nie poczekać na nią. Liczyłam, że może mnie czymś poratuje.
Ale jakoś udało się dojechać, ale już na oparach. Wpadłam na metę bardzoooooo głodnaaaaaaaaaaaaa..
A po maratonie…
Czekam na mecie na Marcina. Podjeżdża kolega Kriwi, który czyta mojego bloga, stad mnie zna. Chwilę rozmawiamy. To jego pierwszy sezon, więc cieszy się z generalki. Gratuluję!
W międzyczasie przyjeżdża Ania. Rozmawiamy, jemy pierogi, pijemy kawę.
Sporo znajomych.
Przyjeżdża Marcin, przebieramy się i wracamy na dekorację.
Myślałam, że po dekoracji tego wyścigu, pojedziemy do domu, ale jakoś tak miło się siedzi z Pawłem i Asią, że zostajemy do samego końca, aż do końca dekoracji generalki.
W pewnym momencie przychodzi Danka Jendrichowska z dwoma Słowakami. Fajni są.
Danka jest z mojej kategorii.
Podchodzi do mnie i mówi:
Ty Sekulska?
Śmieję się: tak..
Ona: ja sem Danka Jendrichowska
Mówię: wiem…
Po drodze do Tarnowa oczywiście tradycyjne hot-dogi z sosem czosnkowym. Wysyłamy mmsa Krysi.
Podsumowując: trasa w porównaniu do tej której jechałam kiedyś , ciekawsza. Oznaczona dość dobrze, raczej nie miałam problemów z orientacją na trasie, chociaż kilka razy się zagapiłam i trzeba było nieznacznie zawrócić.
Minusy: start przez kładkę i przejazd przez miasto. Nie wiem po co był, bo zainteresowania mieszkańców jakoś specjalnie nie zauważyłam.
Myślę, że dałam z siebie pewnie prawie wszystko co mogłam ( chociaż pewnie zawsze można wykrzesać więcej). Na dzień dzisiejszy na tyle mnie stać i nie ma co rozpaczać, że może jest za słabo.
Patrząc na punkty to nie licząc Wojnicza, który był najłatwiejszy, to wydaje się, że najlepszy mój start w tym roku w Cyklo.
Punkty wszystkiego nie odzwierciedlają. To tylko matematyka.
Ale ja rzeczywiście czuję, że nie jechało mi się wczoraj najgorzej.
Miałam w ogóle nie startować w tym roku, a tymczasem jak do tej pory jakoś tak mimochodem wyszło 6 startów ( a byłoby więcej gdyby nie Wierchomla pechowa).
Zabrakło mi dwóch startów żeby być „policzoną” do generalki. Gdybym pojechała do Strzyżowa, jak było w planie i skończyłabym Wierchomlę, to pewnie byłoby trzecie miejsce, bo jednak jak pokazują wyścigi, w którym wspólnie z Danką jechałyśmy, jest trochę słabsza.
Ale sobie można tak gdybać. Nie przejechałam.
Więc trzeba się cieszyć z tego co się przejechało i z tego, że:
wychodzę z domu na rower, czasem po ciężkim dniu pracy, kiedy najlepiej byłoby po prostu sobie odpocząć, mobilizuję się jadąc na zawody, chociaż po całym tygodniu pracy może rozsądniej byłoby się porządnie wyspać, walczę ze sobą na trasie.
Wybrałam sobie niełatwy sport, którego zbyt wiele kobiet jakoś uprawiać nie chce, więc trzeba się cieszyć, że jeszcze mi się chce, że jeszcze mam siły, pomimo tych 41 lat.
Trzeba się cieszyć, że stać mnie jeszcze na coś więcej niż niedzielne wycieczki.
Więc się cieszę.
I oby jak najdłużej.
Przygotowujemy się© lemuriza1972
Na starcie© lemuriza1972
Powoli ruszamy© lemuriza1972
Paweł, ja i Marcin z tyłu© lemuriza1972
Marcin na podium© lemuriza1972
- DST 61.00km
- Teren 40.00km
- Czas 04:06
- VAVG 14.88km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze