Wpisy archiwalne w miesiącu
Sierpień, 2013
Dystans całkowity: | 964.00 km (w terenie 378.00 km; 39.21%) |
Czas w ruchu: | 56:10 |
Średnia prędkość: | 17.16 km/h |
Maksymalna prędkość: | 70.00 km/h |
Suma podjazdów: | 2130 m |
Liczba aktywności: | 23 |
Średnio na aktywność: | 41.91 km i 2h 26m |
Więcej statystyk |
Sobota, 31 sierpnia 2013
Bike Maraton Wisła
&feature=youtu.be
Bike Maraton Wisła
Maraton nr 41
Kategoria: miejsce 2
Open : 344
Jak już wspomniałam we wcześniejszym wpisie, ten maraton „wyszedł” mi trochę przypadkowo.
Pojechałam, bo skoro i tak miałyśmy być w Wiśle, pomyślałam, że skorzystam z okazji przejechania maratonu w górach. Tym bardziej, że Wierchomla mi nie wyszła.
Obawy były, bo chociaż technicznie nie bardzo trudno, to przewyższenie słuszne ( jak podawali na stronie orga prawie 1900m ) na 42 km.
Czyli jest co jechać.
W Wiśle byłyśmy wcześnie, ot dobrodziejstwo autostrady, którą teraz do Krakowa można dostać się tak szybko.
Niestety wyjątkowo tego dnia moje nastawienie psychiczne było złe.
Wczesna pobudka ( 4.30) dawała znać o sobie, chociaż to był najmniejszy problem. Poprzedniego wieczoru dotarły do mnie niezbyt dobre informacje z Mielca, a to spowodowało dość spory stres i napięcie i takie dość duże „oderwanie się” od tego maratonu.
Dość powiedzieć, że pierwszą rzeczą jaką zrobiłam po przejechaniu mety był telefon do siostry. Przez całą trasę gdzieś tam z tyłu głowy była myśl. A takim napięciu nie jedzie się fajnie. Dawno nie czułam się tak źle prze maratonem. Z trudem przełykałam śniadanie, ręce mi się trzęsły.
Psychika z powodów powiedzmy pozasportowych tego dnia siadła mi nieco.
Ale to nie zmienia faktu, że fizycznie nie jestem do tego sezonu przygotowana i na trasie to odczuwam.
Jako, że to był mój pierwszy start u Grabka w tym roku ( ba, nawet od 3 lat), przypadł mi zaszczytny 7 sektor startowy. Co to oznacza przekonałam się dopiero jak peleton ruszył.
W sektorze staliśmy z Michałem Plebankiem z Tarnowa patrząc przed siebie i nie wierząc własnym oczom, że tyle osób mamy przed sobą. Nie wiem.. to było 400, 500?
U Grabka start wszystkich dystansów, nawet mini odbywa się jednocześnie.
Generalnie wyjeżdżając na rozgrzewkę , czułyśmy się trochę wyobcowane. Znajomych twarzy nie ma, atmosfera też trochę inna niż u GG i na Cyklo.
Jak zobaczyłyśmy żółto- czarne stroje teamu z Katowic ( znane nam z GG), to była radość.
I radość była kiedy w sektorze ktoś do mnie podszedł i powiedział:
Macham ci i macham, a ty nic.
Versus, krakowski Zielony, tym razem ubrany na niebiesko-czerwono w barwach swojego drugiego teamu. Powiedziałam mu, że maskuje się i dlaczego nie na zielono, a on na to: że w Rowerowaniu jeździ dla przyjemności, a dzisiaj przyjechał do roboty.
Był też Jaciu ( Topór) z synem,. I Versus i Jaciu jechali jako asysta z dziećmi na mini.
Pogoda dopisała, słonce, przyjemna temperatura, chociaż na pierwszym podjeździe grzało niemiłosiernie.
Ten start z 7 sektora, wraz z dzieciakami z mini, to był start jakiego jeszcze nie przeżyłam.
Ruszyliśmy wolno, byłam zdziwiona co tak wolno.. w końcu zaczęłam wyprzedzać, co łatwe na deptaku w Wiśle nie było, ale jakoś udawało się przemykać.
I tak niestety nie udało się zająć jakiejś dogodnej pozycji przed pierwszym podjazdem, bo sił to aż tyle nie mam, żeby tyle luda wyprzedzić. A podjazd po chwili zrobił się węższy i bardziej nastromiony i zaczęły się problemy.
Podobne jak na Obidzy w Piwnicznej, z tymże zwielokrotnione. Dla wielu osób to był podjazd zbyt siłowy, nie dawały sobie na nim rady, spadały z rowerów. Ja też musiałam schodzić, chyba ze 3 razy, kiedy nagle przede mną ktoś się zatrzymywał. Ciężko to opisać, ale no .. trudny początek.
Oczywiście ja to wszystko rozumiem, to jest przecież impreza amatorska i ludzie prezentują bardzo różny poziom i chwała im za to, ze wsiadają na rowery, ale puszczanie mini z mega i giga, to jednak nieporozumienie, za dużo stresu kosztuje to i tych z mini i tych z mega i giga i stwarza niebezpieczne sytuacje.
Ten pierwszy podjazd był asfaltowo-płytowy, miał 5 km, ale oceniam go na trudniejszy niż ten na Wierchomlę , chociaż na Wierchomlę był szuter. Nastromienie było jednak dużo mniejsze.
Potem zjazd i jestem na rozjeździe na mega. Martwiłam się, że nie zdążę ( limit czasu), ale spokojnie, ten limit był na tyle rozsądny, że naprawdę bez spinania się , można było zdążyć.
No i po rozjeździe zaczął się maraton. Przeludniło się, bo mini pojechało w swoją stronę , a na mega zaczęły się ostre podjazdy. Jeden za drugim.
Niby nietrudne technicznie, ale sztywne, a co za tym idzie męczące.
Między tymi podjazdami na szczęście było trochę zjazdów. I tu spotkała mnie niespodzianka, bo to nie były zjazdy szutrowe, takie jakich się spodziewałam i takie jakie ćwiczyłam w czwartek, a zjazdy z niedużymi, luźnymi, ostrymi kamieniami ( momentami przypominające te w okolicy Przehyby i Wlk. Rogacza), a takie zjazdy to ja bardzo lubię.
Na nich czuję się pewnie, jakoś dużo bezpieczniej czuję się na takich kamieniach, niż na drogach w całości szutrowych. Te zjazdy były fajne, urozmaicone i byłam mile zaskoczona, że u Grabka można sobie tak fajnie pozjeżdżać. Było parę fajnych singli, były korzenie.
Chyba idzie ten cykl w dobrym kierunku ( jeśli tak wyglądają pozostałe edycje).
Oczywiście do niektórych zjazdów z tras Golonki, to tym zjazdom dużo brakowało, ale było się gdzie „wyszaleć”. W mojej części stawki ludzie nie zjeżdżali rewelacyjnie, więc czułam się momentami jak mistrz zjazdu. Fajne uczucie.
Ale z podjeżdżaniem było zdecydowanie gorzej.
No tak to już jest w tym roku. Ale kiedy się mocy nie robi, kiedy nie ma podjazdowych treningów, tylko wycieczki, no to raczej trudno o jakąś moc.
A może są jakieś inne przyczyny? Nie wiem, myślę, zastanawiam się. Waga najgorsza nie jest, chociaż gdyby było 2 kg mniej to by pewnie było lepiej.
Wytrzymałościowo jest nieźle. To zapewne zasługa jazd z Adamem i Krysią, ale mocy nie ma wielkiej. Takiej jak kiedyś na pewno nie ma.
Ale i tak pomimo tego zdarzało mi się na podjazdach panów wyprzedzać.
W pewnym momencie ujrzałam kolegę Bikeholika, stał na poboczu. Okazało się, że złapał kapcia. Zaczął biec z rowerem. Potem spotkałam go raz jeszcze na trasie, przedstawił mi się, bo nie znaliśmy się wcześniej i powiedział, ze wtedy jak go mijałam nie miał dętki.
No szkoda, ze się nie zgadaliśmy, bo przecież dałabym mu swoją.
To w ogóle był maraton rekordowy chyba pod względem ilości złapanych gum.
Podejrzewam, że u wielu osób zaszwankował wybór ogumienia. Owszem było sucho, nawet bardzo, ale to są Beskidy i o tym trzeba pamiętać. Tu są ostre kamienie.
Naprawdę było gdzie przeciąć oponę, dobić.
W którymś momencie trasy spotkałam Michała Plebanka, jak wkładał dętkę. Zły jak osa. Nie dziwię się. Potem okazało się, że złapał dwie gumy tego dnia.
No i tak sobie jechałam, walcząc ze złymi myślami. Oddalając je od siebie. Jak mogłam mobilizowałam się, ale to była walka głownie z samą sobą, a nie z przeciwnikami. Na horyzoncie żadnej dziewczyny, więc trudniej o mobilizację, chociaż oczywiście widząc jakiegoś pana przed sobą, powtarzałam sobie: trzeba do niego dojechać, trzeba go minąć.
Czasem się udawało. Niestety za kolejnym bufetem zaczął się największy koszmarek tego dnia. Bardzo długiiiii , pewnie co najmniej kilometrowy ( nie potrafię sobie przypomnieć jak długo to mogło trwać) podpych po luźnych kamieniach. Stromy…
To było straszne… ja kiepsko chodzę, wolno, męczę się ogromnie chodząc z rowerem, który waży w końcu 11, 6 kg, więc trochę tego „żelastwa” podepchać trzeba. Na tym podpychu wyprzedziła mnie masa ludzi. No cóż.. trudno.
Oprócz pięknych krajobrazów, na które czasem udało mi się rzucić okiem ( a te tereny lubię wyjątkowo, bo to naprawdę piękne góry i doskonałe miejsce do jazdy na rowerze), było kilka bardzo miłych akcentów.
Np. Kibice, którzy bili brawo, dopingowali. Dwie Panie krzyczały do mnie: kobieta, kobieta… jest pani pierwsza…
Uśmiechnęłam się mówiąc: na pewno nie.
One: ale dla nas jest pani pierwsza.
Generalnie kibice bardzo miło zawsze reagują na widok kobiety jadącej w maratonie, doceniając jej wysiłek. To jest bardzo budujące, wtedy pomimo zmęczenia uśmiecham się zawsze i dziękuję.
Mijał mnie też jakiś chłopak mówiąc: Jak idzie? Ty jeździsz u Golonki, prawda?
Ja: no.. w zasadzie to w tym roku byłam tylko w Piwnicznej.
On: fajna pogoda była…prawda?
W którymś momencie, jakaś pani na mój widok powiedziała do dziecka: przejdziemy jak on przejedzie.
Dziecko oburzone: to nie on! To dziewczyna!
Była też niespodzianka w postaci ostatniego terenowego zjazdu, naprawdę bardzo fajnego, niełatwego.
No i do mety. Jadąc do niej, ostatnie kilometry ( pewnie jakieś 2), to był już asfalt, próbowałam dogonić kogoś jadącego przede mną i wpadłam na tę metę z impetem, ale dogonić mi się nie udało.
Na mecie Krysia ze swoimi Gomolami.
Okazało się, że była 3 w kategorii ( bardzo dobry czas! Jest mocarz, ja przy niej jestem cienias nad cieniasami).
Niestety na dekorację nie zdążyłyśmy. Byłyśmy przekonane, ze jest o 16, poszłyśmy się przebrać, jak wróciłyśmy było już po.
Na zakończenie dnia w Wiśle, pizza w towarzystwie Sufy i Marcina z Gomoli, którzy potem byli naszymi pilotami w drodze na Śląsk, a konkretnie do Chorzowa, gdzie miałyśmy spędzić noc.
Ale o tym w odcinku jutrzejszym
Cdn
PS Dzisiaj tylko krótki zwiastun jak było na Śląsku podczas kibicowania zawodnikom na Hołda Race
Bike Maraton Wisła
Maraton nr 41
Kategoria: miejsce 2
Open : 344
Jak już wspomniałam we wcześniejszym wpisie, ten maraton „wyszedł” mi trochę przypadkowo.
Pojechałam, bo skoro i tak miałyśmy być w Wiśle, pomyślałam, że skorzystam z okazji przejechania maratonu w górach. Tym bardziej, że Wierchomla mi nie wyszła.
Obawy były, bo chociaż technicznie nie bardzo trudno, to przewyższenie słuszne ( jak podawali na stronie orga prawie 1900m ) na 42 km.
Czyli jest co jechać.
W Wiśle byłyśmy wcześnie, ot dobrodziejstwo autostrady, którą teraz do Krakowa można dostać się tak szybko.
Niestety wyjątkowo tego dnia moje nastawienie psychiczne było złe.
Wczesna pobudka ( 4.30) dawała znać o sobie, chociaż to był najmniejszy problem. Poprzedniego wieczoru dotarły do mnie niezbyt dobre informacje z Mielca, a to spowodowało dość spory stres i napięcie i takie dość duże „oderwanie się” od tego maratonu.
Dość powiedzieć, że pierwszą rzeczą jaką zrobiłam po przejechaniu mety był telefon do siostry. Przez całą trasę gdzieś tam z tyłu głowy była myśl. A takim napięciu nie jedzie się fajnie. Dawno nie czułam się tak źle prze maratonem. Z trudem przełykałam śniadanie, ręce mi się trzęsły.
Psychika z powodów powiedzmy pozasportowych tego dnia siadła mi nieco.
Ale to nie zmienia faktu, że fizycznie nie jestem do tego sezonu przygotowana i na trasie to odczuwam.
Jako, że to był mój pierwszy start u Grabka w tym roku ( ba, nawet od 3 lat), przypadł mi zaszczytny 7 sektor startowy. Co to oznacza przekonałam się dopiero jak peleton ruszył.
W sektorze staliśmy z Michałem Plebankiem z Tarnowa patrząc przed siebie i nie wierząc własnym oczom, że tyle osób mamy przed sobą. Nie wiem.. to było 400, 500?
U Grabka start wszystkich dystansów, nawet mini odbywa się jednocześnie.
Generalnie wyjeżdżając na rozgrzewkę , czułyśmy się trochę wyobcowane. Znajomych twarzy nie ma, atmosfera też trochę inna niż u GG i na Cyklo.
Jak zobaczyłyśmy żółto- czarne stroje teamu z Katowic ( znane nam z GG), to była radość.
I radość była kiedy w sektorze ktoś do mnie podszedł i powiedział:
Macham ci i macham, a ty nic.
Versus, krakowski Zielony, tym razem ubrany na niebiesko-czerwono w barwach swojego drugiego teamu. Powiedziałam mu, że maskuje się i dlaczego nie na zielono, a on na to: że w Rowerowaniu jeździ dla przyjemności, a dzisiaj przyjechał do roboty.
Był też Jaciu ( Topór) z synem,. I Versus i Jaciu jechali jako asysta z dziećmi na mini.
Pogoda dopisała, słonce, przyjemna temperatura, chociaż na pierwszym podjeździe grzało niemiłosiernie.
Ten start z 7 sektora, wraz z dzieciakami z mini, to był start jakiego jeszcze nie przeżyłam.
Ruszyliśmy wolno, byłam zdziwiona co tak wolno.. w końcu zaczęłam wyprzedzać, co łatwe na deptaku w Wiśle nie było, ale jakoś udawało się przemykać.
I tak niestety nie udało się zająć jakiejś dogodnej pozycji przed pierwszym podjazdem, bo sił to aż tyle nie mam, żeby tyle luda wyprzedzić. A podjazd po chwili zrobił się węższy i bardziej nastromiony i zaczęły się problemy.
Podobne jak na Obidzy w Piwnicznej, z tymże zwielokrotnione. Dla wielu osób to był podjazd zbyt siłowy, nie dawały sobie na nim rady, spadały z rowerów. Ja też musiałam schodzić, chyba ze 3 razy, kiedy nagle przede mną ktoś się zatrzymywał. Ciężko to opisać, ale no .. trudny początek.
Oczywiście ja to wszystko rozumiem, to jest przecież impreza amatorska i ludzie prezentują bardzo różny poziom i chwała im za to, ze wsiadają na rowery, ale puszczanie mini z mega i giga, to jednak nieporozumienie, za dużo stresu kosztuje to i tych z mini i tych z mega i giga i stwarza niebezpieczne sytuacje.
Ten pierwszy podjazd był asfaltowo-płytowy, miał 5 km, ale oceniam go na trudniejszy niż ten na Wierchomlę , chociaż na Wierchomlę był szuter. Nastromienie było jednak dużo mniejsze.
Potem zjazd i jestem na rozjeździe na mega. Martwiłam się, że nie zdążę ( limit czasu), ale spokojnie, ten limit był na tyle rozsądny, że naprawdę bez spinania się , można było zdążyć.
No i po rozjeździe zaczął się maraton. Przeludniło się, bo mini pojechało w swoją stronę , a na mega zaczęły się ostre podjazdy. Jeden za drugim.
Niby nietrudne technicznie, ale sztywne, a co za tym idzie męczące.
Między tymi podjazdami na szczęście było trochę zjazdów. I tu spotkała mnie niespodzianka, bo to nie były zjazdy szutrowe, takie jakich się spodziewałam i takie jakie ćwiczyłam w czwartek, a zjazdy z niedużymi, luźnymi, ostrymi kamieniami ( momentami przypominające te w okolicy Przehyby i Wlk. Rogacza), a takie zjazdy to ja bardzo lubię.
Na nich czuję się pewnie, jakoś dużo bezpieczniej czuję się na takich kamieniach, niż na drogach w całości szutrowych. Te zjazdy były fajne, urozmaicone i byłam mile zaskoczona, że u Grabka można sobie tak fajnie pozjeżdżać. Było parę fajnych singli, były korzenie.
Chyba idzie ten cykl w dobrym kierunku ( jeśli tak wyglądają pozostałe edycje).
Oczywiście do niektórych zjazdów z tras Golonki, to tym zjazdom dużo brakowało, ale było się gdzie „wyszaleć”. W mojej części stawki ludzie nie zjeżdżali rewelacyjnie, więc czułam się momentami jak mistrz zjazdu. Fajne uczucie.
Ale z podjeżdżaniem było zdecydowanie gorzej.
No tak to już jest w tym roku. Ale kiedy się mocy nie robi, kiedy nie ma podjazdowych treningów, tylko wycieczki, no to raczej trudno o jakąś moc.
A może są jakieś inne przyczyny? Nie wiem, myślę, zastanawiam się. Waga najgorsza nie jest, chociaż gdyby było 2 kg mniej to by pewnie było lepiej.
Wytrzymałościowo jest nieźle. To zapewne zasługa jazd z Adamem i Krysią, ale mocy nie ma wielkiej. Takiej jak kiedyś na pewno nie ma.
Ale i tak pomimo tego zdarzało mi się na podjazdach panów wyprzedzać.
W pewnym momencie ujrzałam kolegę Bikeholika, stał na poboczu. Okazało się, że złapał kapcia. Zaczął biec z rowerem. Potem spotkałam go raz jeszcze na trasie, przedstawił mi się, bo nie znaliśmy się wcześniej i powiedział, ze wtedy jak go mijałam nie miał dętki.
No szkoda, ze się nie zgadaliśmy, bo przecież dałabym mu swoją.
To w ogóle był maraton rekordowy chyba pod względem ilości złapanych gum.
Podejrzewam, że u wielu osób zaszwankował wybór ogumienia. Owszem było sucho, nawet bardzo, ale to są Beskidy i o tym trzeba pamiętać. Tu są ostre kamienie.
Naprawdę było gdzie przeciąć oponę, dobić.
W którymś momencie trasy spotkałam Michała Plebanka, jak wkładał dętkę. Zły jak osa. Nie dziwię się. Potem okazało się, że złapał dwie gumy tego dnia.
No i tak sobie jechałam, walcząc ze złymi myślami. Oddalając je od siebie. Jak mogłam mobilizowałam się, ale to była walka głownie z samą sobą, a nie z przeciwnikami. Na horyzoncie żadnej dziewczyny, więc trudniej o mobilizację, chociaż oczywiście widząc jakiegoś pana przed sobą, powtarzałam sobie: trzeba do niego dojechać, trzeba go minąć.
Czasem się udawało. Niestety za kolejnym bufetem zaczął się największy koszmarek tego dnia. Bardzo długiiiii , pewnie co najmniej kilometrowy ( nie potrafię sobie przypomnieć jak długo to mogło trwać) podpych po luźnych kamieniach. Stromy…
To było straszne… ja kiepsko chodzę, wolno, męczę się ogromnie chodząc z rowerem, który waży w końcu 11, 6 kg, więc trochę tego „żelastwa” podepchać trzeba. Na tym podpychu wyprzedziła mnie masa ludzi. No cóż.. trudno.
Oprócz pięknych krajobrazów, na które czasem udało mi się rzucić okiem ( a te tereny lubię wyjątkowo, bo to naprawdę piękne góry i doskonałe miejsce do jazdy na rowerze), było kilka bardzo miłych akcentów.
Np. Kibice, którzy bili brawo, dopingowali. Dwie Panie krzyczały do mnie: kobieta, kobieta… jest pani pierwsza…
Uśmiechnęłam się mówiąc: na pewno nie.
One: ale dla nas jest pani pierwsza.
Generalnie kibice bardzo miło zawsze reagują na widok kobiety jadącej w maratonie, doceniając jej wysiłek. To jest bardzo budujące, wtedy pomimo zmęczenia uśmiecham się zawsze i dziękuję.
Mijał mnie też jakiś chłopak mówiąc: Jak idzie? Ty jeździsz u Golonki, prawda?
Ja: no.. w zasadzie to w tym roku byłam tylko w Piwnicznej.
On: fajna pogoda była…prawda?
W którymś momencie, jakaś pani na mój widok powiedziała do dziecka: przejdziemy jak on przejedzie.
Dziecko oburzone: to nie on! To dziewczyna!
Była też niespodzianka w postaci ostatniego terenowego zjazdu, naprawdę bardzo fajnego, niełatwego.
No i do mety. Jadąc do niej, ostatnie kilometry ( pewnie jakieś 2), to był już asfalt, próbowałam dogonić kogoś jadącego przede mną i wpadłam na tę metę z impetem, ale dogonić mi się nie udało.
Na mecie Krysia ze swoimi Gomolami.
Okazało się, że była 3 w kategorii ( bardzo dobry czas! Jest mocarz, ja przy niej jestem cienias nad cieniasami).
Niestety na dekorację nie zdążyłyśmy. Byłyśmy przekonane, ze jest o 16, poszłyśmy się przebrać, jak wróciłyśmy było już po.
Na zakończenie dnia w Wiśle, pizza w towarzystwie Sufy i Marcina z Gomoli, którzy potem byli naszymi pilotami w drodze na Śląsk, a konkretnie do Chorzowa, gdzie miałyśmy spędzić noc.
Ale o tym w odcinku jutrzejszym
Cdn
PS Dzisiaj tylko krótki zwiastun jak było na Śląsku podczas kibicowania zawodnikom na Hołda Race
Na Hołda Race na zawodników czekała nie tylko trudna trasa, ale i inne niebezpieczeństwa:)© lemuriza1972
Hurra, udało mu się:)© lemuriza1972
Zjeżdżamy© lemuriza1972
Będzie na potem:)© lemuriza1972
Wisła BM - na trasie© lemuriza1972
Jedziemy w Wiśle© lemuriza1972
Na drugim planie© lemuriza1972
Chłopaki ze Śląska ( Marcin, Grześ, Sufa i NN), Krystyna z Tarnowa© lemuriza1972
Sufa odbiera medal© lemuriza1972
Gomola wygrywa© lemuriza1972
Po maratonie© lemuriza1972
- DST 42.00km
- Teren 32.00km
- Czas 03:53
- VAVG 10.82km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 29 sierpnia 2013
Dolina Izy
W sumie to tak…
"Nuda jak w polskim filmie":). Akcji brak, no może z wyjątkiem żaby i szumiącego strumyka.
No, ale chciałam „pokazać” trochę letniej Doliny Izy.
&feature=youtu.be
Dzień urlopu.
Po załatwieniu różnych spraw, zostało mi trochę czasu, więc postanowiłam to wykorzystać na jazdę.
Popołudniami, wieczorami jest już chłodno, a ja miałam dzisiaj ten komfort, że jechałam pomiędzy 12 a 15. Było dość ciepło.
Celem było poćwiczenie szutrowych zjazdów i podjazdów, więc pomyślałam, że pojadę do Doliny Izy.
Ale jakoś tak wielkiej „weny” do jazdy nie miałam dzisiaj. Może to dlatego, że wczoraj spontanicznie narodził się pewien pomysł i od wczoraj myślę o jego realizacji, więc myśli zupełnie nie w rowerowym kierunku mi biegły i jakoś tak ciężko skupić się było na jeździe.
Podjechałam szutrowym podjazdem na Lubinkę.
Dopiero kiedy wjechałam do Doliny Izy, poczułam radość z jazdy. 3 km w doł po szutrze, to było to o co mi chodziło. Chociaż szutru trochę za mało, za to dużo piachu. Pojechałam dość szybko ( jak na mnie).
Potem przejazd korytem strumyka ( lubię to) i podjazd do szlabanu. To nie jest łatwy podjazd, terenowy, męczący, wysysający wszystkie siły. Myślałam, że tym razem uda mi się go pokonać w całości, ale jednak .. cóż w pewnym momencie „spadłam” z roweru, za mało siły, za mało techniki. Niewiele brakowało, ale kilka metrów trzeba było podpychać.
Jak dojechałam do szlabanu to zjechałam do Doliny z powrotem. Tak długo się podjeżdża ( 1 km) , a tak krótko zjeżdża:). Zjazd jest fajny, szybki, ale trzeba być czujnym.
Dzisiaj wyjątkowo, bo dużo patyków, a ja mam na nie ostatnio alergię, tym bardziej, że wczoraj został założony nowy, niestety nie tani hak. Ale nie ma wyjścia, bez tego małego elementu rower nie pojedzie.
3 km podjazdu szutrem i kiedy wyjechałam z lasu, ujrzałam ciemne chmury nad Wałem, pomyślałam, że muszę kierować się w stronę domu.
Zjechałam szutrem na Lubince ( znowu 3 km zjazdu) i do Szczepanowic. Stamtąd powrót przez Buczynę. Jakaś słabość mnie ogarnęła, kiedy byłam już w Buczynie, ale to chyba z głodu . Po dordze jeszcze myjka, bo dzisiaj trzeba było przygotować rower na weekendowe wojaże.
Będzie mocno rowerowy w weekend.
"Nuda jak w polskim filmie":). Akcji brak, no może z wyjątkiem żaby i szumiącego strumyka.
No, ale chciałam „pokazać” trochę letniej Doliny Izy.
&feature=youtu.be
Dzień urlopu.
Po załatwieniu różnych spraw, zostało mi trochę czasu, więc postanowiłam to wykorzystać na jazdę.
Popołudniami, wieczorami jest już chłodno, a ja miałam dzisiaj ten komfort, że jechałam pomiędzy 12 a 15. Było dość ciepło.
Celem było poćwiczenie szutrowych zjazdów i podjazdów, więc pomyślałam, że pojadę do Doliny Izy.
Ale jakoś tak wielkiej „weny” do jazdy nie miałam dzisiaj. Może to dlatego, że wczoraj spontanicznie narodził się pewien pomysł i od wczoraj myślę o jego realizacji, więc myśli zupełnie nie w rowerowym kierunku mi biegły i jakoś tak ciężko skupić się było na jeździe.
Podjechałam szutrowym podjazdem na Lubinkę.
Dopiero kiedy wjechałam do Doliny Izy, poczułam radość z jazdy. 3 km w doł po szutrze, to było to o co mi chodziło. Chociaż szutru trochę za mało, za to dużo piachu. Pojechałam dość szybko ( jak na mnie).
Potem przejazd korytem strumyka ( lubię to) i podjazd do szlabanu. To nie jest łatwy podjazd, terenowy, męczący, wysysający wszystkie siły. Myślałam, że tym razem uda mi się go pokonać w całości, ale jednak .. cóż w pewnym momencie „spadłam” z roweru, za mało siły, za mało techniki. Niewiele brakowało, ale kilka metrów trzeba było podpychać.
Jak dojechałam do szlabanu to zjechałam do Doliny z powrotem. Tak długo się podjeżdża ( 1 km) , a tak krótko zjeżdża:). Zjazd jest fajny, szybki, ale trzeba być czujnym.
Dzisiaj wyjątkowo, bo dużo patyków, a ja mam na nie ostatnio alergię, tym bardziej, że wczoraj został założony nowy, niestety nie tani hak. Ale nie ma wyjścia, bez tego małego elementu rower nie pojedzie.
3 km podjazdu szutrem i kiedy wyjechałam z lasu, ujrzałam ciemne chmury nad Wałem, pomyślałam, że muszę kierować się w stronę domu.
Zjechałam szutrem na Lubince ( znowu 3 km zjazdu) i do Szczepanowic. Stamtąd powrót przez Buczynę. Jakaś słabość mnie ogarnęła, kiedy byłam już w Buczynie, ale to chyba z głodu . Po dordze jeszcze myjka, bo dzisiaj trzeba było przygotować rower na weekendowe wojaże.
Będzie mocno rowerowy w weekend.
W Dunajcu bardzo mało wody© lemuriza1972
Żaba© lemuriza1972
Jeziorko w Dolinie© lemuriza1972
Krzywy Las© lemuriza1972
Krzywy Las 2© lemuriza1972
- DST 47.00km
- Teren 25.00km
- Czas 02:47
- VAVG 16.89km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 28 sierpnia 2013
Komunikacyjnie
Tylko komunikacyjnie, pozałatwiać różne sprawy.
Hak zamówiony w Bikershopie pasuje. Wreszcie po tylu poszukiwaniach udało się znaleźć oryginalny.
Do tego trzeba było wymienić kółka od przerzutek.
Oj, od razu widać, że rower w tym roku bardziej eksploatowany.
Może nie tyle, że więcej jeżdżę, ale po cięższym terenie.
No i ciągle coś trzeba w związku z tym wymieniać:).
Hak zamówiony w Bikershopie pasuje. Wreszcie po tylu poszukiwaniach udało się znaleźć oryginalny.
Do tego trzeba było wymienić kółka od przerzutek.
Oj, od razu widać, że rower w tym roku bardziej eksploatowany.
Może nie tyle, że więcej jeżdżę, ale po cięższym terenie.
No i ciągle coś trzeba w związku z tym wymieniać:).
- DST 12.00km
- Czas 00:42
- VAVG 17.14km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 27 sierpnia 2013
Prawdziwe rege:)
Dzisiaj usłyszałam w Radiu Kraków tę wersję wykonywaną przez Czesława.
Nieźle, prawda?
A jeśli już w temacie miłości, to bardzo polecam dwa filmy o tym tytule, które ostatnio obejrzałam
( polski Fabickiego i francusko – austriacko-niemiecki, który zupełnie przypadkiem znalazłam szukając filmu Fabickiego http://www.filmweb.pl/film/Miłość-2012-610244). Świetne filmy naprawdę.
Na dzisiaj plan początkowy był taki:
mocny podjazdowy trening.
Potem doszłam do wniosku, że jednak trzeba dać nogom odpocząć i ten trening przesunąć na jutro.
Jak już zjadłam obiad, zrobiłam w domu co zrobić miałam , to doszłam do wniosku że pojadę do centrum rowerem ( miałam coś do załatwienia).
Jak już pojechałam, to pomyślałam, że wrócę sobie jakąś drogą okrężną. No to pojechałam przez Klikową, Białą, zahaczyłam o Bobrowniki i wróciłam do domu.
Ha… powiem tak… pisałam już, że w Radiu Kraków toczy się dyskusja pt: Tarnów , czy tu da się żyć?
Ludzie narzekają ( na ogół).
A ja chyba muszę napisać, ze mamy skarb w mieście. Mamy Radę Miejską o ogromnej fantazji. To jest potencjał przecież bardzo ważny dla miasta.
Bo trzeba mieć fantazję, żeby takie nazwy ulicom nadawać. Mnie się bardzo spodobało:).
Jadę sobie więc przez Klikową i nagle widzę:
Ulica Ziołowa.
Uśmiechnęłam się.
Jadę dalej.
Następna przecznica.
Ulica Trawiasta.
Uśmiech mam już bardzo szeroki.
Jadę dalej.
Następna przecznica.
Ulica Konopna…
I w tym momencie nie wytrzymałam. Parsknęłam śmiechem, aż jeden pan na mnie popatrzył dziwnie, a że ubrałam się w zielone, no bo to warto mieć styl:), zielone z napisem Stalbomat ( ci co z Tarnowa i okolic to wiedzą o co chodzi, a innym wyjaśnię, że Stalbomat to była kiedyś firma, która była głownym sponsorem naszego kolarskiego teamu, a jakiś czas temu na terenie tej firmy znaleziono uprawę zakazanych ziół), no to Pan mógł patrzeć się jeszcze bardziej dziwnie na mnie.
Nasze miasto reklamuje się sloganem „ Polski biegun ciepła”, więc warunki to tutaj są jak znalazł. Do dojrzewania:).
Żałowałam tylko, że nie mam telefonu i zdjęć zrobić nie mogę, ale ja to nadrobię niebawem.
No to takie rege dzisiaj miałam…
Prawdziwie regeneracyjna jazda.
No i na koniec dla wszystkich miłośników zielonego kręconego, Gutek i rege:)
- DST 23.00km
- Czas 01:00
- VAVG 23.00km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 26 sierpnia 2013
Rozjazd
Dwa filmiki z Wierchomli. Udało mi się " wystąpić" w obydwu ( na pierwszym ok 10 minuty i w 12, a na drugim zaraz na początku), a to dlatego, że Człowiek, który jest autorem filmu, pobłądził tak jak my, no to jechaliśmy momentami obok siebie. Towarzysze niedoli.
Przyjrzałam się dobrze filmowi i rozjazdowi, no i niestety.. był niedostatecznie oznaczony. Za małe te oznaczenia, biorąc pod uwagę fakt, że tam był zjazd.
O tyle to dziwne, że w innym, dużo „łatwiejszym” miejscu był wielki baner giga/mega.
Widać na filmie ile osób pojechało w dół i jak łatwo się było tym zasugerować. Widać też jak bardzo daleko zjechaliśmy w dół ( prawie do samego asfaltu).
No , ale było minęło. Przebolałam to. Mam nadzieję ( nikłą, biorąc pod uwagę zachowanie orga na forum – zero odpowiedzi w temacie, oraz zachowanie przy innej sprawie), ale mam, ze ktoś wyciągnie wnioski na następny maraton.
A dzisiaj dzień intensywny.
Przyszłam z pracy, ugotowałam obiad, zjadłam i w drogę, bo trzeba było rozjazd zrobić.
Koniecznie, bo nogi wczoraj bolały. Miałam się przejechać jakieś 30 km, wolno i spokojnie, to tylko po to , żeby po wczorajszym mięśnie rozruszać, a wyszło więcej i jakoś tak dość szybko, jak na moje obecne możliwości.
No tak… kiedyś to ja jeździłam dużo, dużo szybciej, ale teraz jest jak jest, więc uważam, że dzisiaj, jak na dzień po takiej intensywnej jeździe, zmusiłam się do niezłej jazdy.
Tak sobie jechałam przez Las Radłowski i myślałam, ze to już chyba 8 rok mojej jazdy, 5 rok startów i pomyślałam: aż się sama sobie dziwię, że jeszcze mi się chce.
No chce:)
A trasa: Mościce- Ostrów- Komorów - Wierzchosławice- Las Radłowski ( niebieski rowerowy) - Waryś- Bielcza- LAs - Wierzchosławice- Ostrów- Mościce.
A po jeździe wymyśliłam sobie jeszcze smażenie naleśników, więc chyba wróciła mi energia, po wczorajszych tragicznych ostatnich kilometrach:)
Przyjrzałam się dobrze filmowi i rozjazdowi, no i niestety.. był niedostatecznie oznaczony. Za małe te oznaczenia, biorąc pod uwagę fakt, że tam był zjazd.
O tyle to dziwne, że w innym, dużo „łatwiejszym” miejscu był wielki baner giga/mega.
Widać na filmie ile osób pojechało w dół i jak łatwo się było tym zasugerować. Widać też jak bardzo daleko zjechaliśmy w dół ( prawie do samego asfaltu).
No , ale było minęło. Przebolałam to. Mam nadzieję ( nikłą, biorąc pod uwagę zachowanie orga na forum – zero odpowiedzi w temacie, oraz zachowanie przy innej sprawie), ale mam, ze ktoś wyciągnie wnioski na następny maraton.
A dzisiaj dzień intensywny.
Przyszłam z pracy, ugotowałam obiad, zjadłam i w drogę, bo trzeba było rozjazd zrobić.
Koniecznie, bo nogi wczoraj bolały. Miałam się przejechać jakieś 30 km, wolno i spokojnie, to tylko po to , żeby po wczorajszym mięśnie rozruszać, a wyszło więcej i jakoś tak dość szybko, jak na moje obecne możliwości.
No tak… kiedyś to ja jeździłam dużo, dużo szybciej, ale teraz jest jak jest, więc uważam, że dzisiaj, jak na dzień po takiej intensywnej jeździe, zmusiłam się do niezłej jazdy.
Tak sobie jechałam przez Las Radłowski i myślałam, ze to już chyba 8 rok mojej jazdy, 5 rok startów i pomyślałam: aż się sama sobie dziwię, że jeszcze mi się chce.
No chce:)
A trasa: Mościce- Ostrów- Komorów - Wierzchosławice- Las Radłowski ( niebieski rowerowy) - Waryś- Bielcza- LAs - Wierzchosławice- Ostrów- Mościce.
A po jeździe wymyśliłam sobie jeszcze smażenie naleśników, więc chyba wróciła mi energia, po wczorajszych tragicznych ostatnich kilometrach:)
- DST 43.00km
- Teren 13.00km
- Czas 01:42
- VAVG 25.29km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 25 sierpnia 2013
Piknik pod Wiszącą Skałą
Pod Wiszącą Skałą© lemuriza1972
Skała Diable Boisko na niebieskim pieszym szlaku© lemuriza1972
Cała ekipa ( z wyjątkiem Pana Adama)© lemuriza1972
Nowy rower Marcina, który w tajemniczych okolicznościach zniknął pod Wiszącą Skałą© lemuriza1972
Ten podjazd pokonał dzisiaj wszystkich© lemuriza1972
Uffff….
Nogi mnie bolą coś wyjątkowo po dzisiejszym wyjeździe.
Dlaczego? Nie mam pojęcia. Nie było przecież ciężej niż na Truskawkowej Pętli . Może dlatego, ze wczoraj na tym szlaku kambodżańskim jednak z wertepami trzeba się posiłować i nie zdążyłam się zregenerować.
A może za mocno pojechałam dzisiaj początek? Chociaż chyba nie. Jechałam raczej swoim normalnym tempem. Raczej spokojnym, na więcej to mnie nie stać na chwilę obecną.
No, ale wyszło dzisiaj sporo kilometrów, na liczniku mam ponad 80. Przewyższenie też niezłe, ponad 1800m. Było trochę tego podjeżdżania.
Miała być Jamna i jakieś tam po niej pętle, ale Jamna była na samym końcu, a my krążyliśmy sobie tak jakoś dziwnie dzisiaj… na bieżąco Adam modyfikował trasę. Takie.. wariacje.
Dzięki temu sporo nowych ścieżek, niektóre bardzo fajne naprawdę. Było też dużo szutrowych zjazdów, które niespecjalnie lubię. Tyle miałam na nich groźnych upadków, że lampka mi się czerwona włącza i jakoś wielkich prędkości na takich zjazdach rozwinąć nie chcę. Chociaż i tak mam wrażenie, że jadę na nich szybciej i pewniej niż kiedyś. „ Ćwiczenie” tych zjazdów akurat mi się przyda teraz, ale o tym innym razem.
Naszym pierwszym celem była skała Wieprzek, do której jakoś nie bardzo mogliśmy trafić.
Zanim jednak nastąpił Pikink pod Wieprzkiem, to Adam poprowadził nas w Jastrzębi pieszym szlakiem ( chyba czerwonym), który był tak „soczysty” i siłowy ( łąka i bardzo ostro pod górę), że soczyste przekleństwa cisnęły się na usta. Ostatecznie podjazd pokonał nas wszystkich, chociaż przy dużym samozaparciu i włożeniu w niego maksimum sił jest na pewno podjeżdżalny.
A widoki na Jastrzębią z góry.. piękne….
Potem był już wspomniany Wieprzek. Kiedy do niego dotarliśmy ( a imponująco wygląda), przypomniało mi się , że już tu byłam kiedyś w zimie, z Mirkiem, Sławkiem Nosalem i Alkiem.
No to sobie pochodziliśmy wokół Wieprzka ( wyczytałam w przewodniku, że obok gdzieś jest skała Świnka. Ciekawe skąd te nazwy?), no i wpadł nam do głowy diabelski a może wieprzkowaty , żeby nie powiedzieć świński pomysł i schowaliśmy Marcinowi rower ( dodam , że całkiem nowy rower).
Powiedziałam Marcinowi, że prosta sprawa.. że tu jest jak pod Wiszącą Skałą… Był rower, nie ma roweru… i tyle.
Dziewczynek z tamtego pikniku nie znaleźli. Zniknęły. Nie wiadomo jak, dlaczego. Widocznie tak to już jest pod wiszącymi skałami.
No, ale trzeba było ten rower chłopakowi oddać, bo czas było ruszać.
Daleko jednak nie ujechaliśmy, ponieważ las pokryty był mnóstwem patyczków, patyków, patoli… jak to powiedział Adam.. PATOLOGIA.
No… ja z wielkim przerażeniem patrzyłam na te patole, środowa trauma.
Tym razem jednak to Adam został poszkodowany. Coś tam z przerzutką, hak wykrzywiony. Chłopaki jednak wspólnymi siłami jakoś to doporwadzili do stanu używalności jechać dalej mógł.
No to pojechaliśmy. Ale ja nie jestem w stanie tej drogi odtworzyć, bo jakieś tajemne to były kręgi, pętle..
Koniec końców trafiliśmy na nowo wybudowaną platformę widokową w Bruśniku. Trzeba przyznać w fajnym miejscu jest usytuowana i widoki rzeczywiście fajne.
Potem zjechaliśmy do Kąśnej Dolnej, chyba niebieskim pieszym szlakiem, po drodze fajna skała była ( Diable boisko).
No i znowu jakimiś pętlami, zakosami…aż w końcu po długich „męczarniach” wjechaliśmy na Jamną ( a myślałam , że dzisiaj tam jednak nie dotrzemy).
Jak podjeżdżaliśmy na Jamną, poczułam, że tracę siły, no ale wtedy to już sporo kilometrów miałam w nogach.
A Pan Adam jak to Pan Adam , zaproponował jakąś mega długą wersję powrotu do Zakliczyna. Hm.. pomyślałam… bieda będzie. Powiedziałam Adamowi, że chyba będzie mnie musiał wziąć na hol.
( po drodze był jeden mega trudny zjazd, w dzisiejszych warunkach – sucho i pełno patyków, jak dla mnie nie do zjechania, obawiam się, że nigdy go nie zjadę.. chyba).
No faktycznie powrót trochę kilometrów miał i szybko pomimo zjedzonego żela, dopadł mnie kryzys.
Dawno nie miałam takiej odcinki prądu. Jechałam gdzieś na szarym końcu. Wrócił do mnie Adam, powiedział, żebym się nie przejmowała, że muszę pamiętać , ze jeżdżę z gigowcami i trochę na koniec sobie sił zostawić, no i że niejeden jadący z nimi na wycieczki w połowie dezerterował. Ot pocieszyciel.
A ja powiedziałam do Pana Adama, że walczę już ze sobą, z bólem nóg, ramion. Wszystkim.
I co na to Pan Adam? Patrz, widzisz, tam Piotrka przed nami. Gonimy go?
Tak… goniliśmy. Ostatnie swoje siły włożyłam w to gonienie i to mnie chyba zabiło, bo ostatni szutrowy podjazd w lesie to jechałam jak zombi, modląc się żeby prądu nie odcięło mi tak, że będę musiała po prostu się zatrzymać.
Ale gonitwa była fajna i wcale tam nie żałuję , że goniliśmy Piotrka.
I jeszcze na koniec jak mi odjechali, to stanęłam w lesie na rozdrożu, nie wiedząc gdzie dalej. Musiałam dzwonić do Krysi, która po mnie wróciła.
Reasumując.. fajnie było jak zwykle. Wesoło, fajne widoki itd.
Marcin kupił nowy rower. Kiedy zapytałam go „ co go tak wzięło na nowy rower”, powiedział: wszystko przez was, przez to , ze was poznałem.
Dobre.
I tak sobie dzisiaj w drodze jeszcze snuliśmy rozważania, że z Adama Małysza byłby dobry kolarz mtb. Lekki, nogi mocne, a jaka fantazja na zjazdach… Przecież on to nie bałyby się niczego, bo tylu lotach w życiu…
Początek trasy© lemuriza1972
Widok z platformy w Bruśniku© lemuriza1972
Rozbawienie© lemuriza1972
Gdzieś na szlaku© lemuriza1972
Odnalazłyśmy swoje miejsce:)© lemuriza1972
Marcin z lotu ptaka© lemuriza1972
Na platformie© lemuriza1972
Na platformie 2© lemuriza1972
Jedziemy© lemuriza1972
Adam myśli jakby tu pokonać Wieprzka© lemuriza1972
Wieprzek© lemuriza1972
Adam nie wytrzymał© lemuriza1972
Wieprzek© lemuriza1972
Wrzosy© lemuriza1972
Chwila odpoczynku© lemuriza1972
Tradycja zachowana - zielone kręcone© lemuriza1972
Tak jest po kręconych zielonych© lemuriza1972
Dworek Paderewskiego w Kąśnej Dolnej© lemuriza1972
- DST 81.00km
- Teren 45.00km
- Czas 05:38
- VAVG 14.38km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Sobota, 24 sierpnia 2013
Szlak kambodżański
Tak na początek... miłe memu sercu obrazki. Ten stadion znowu będzie "żył":
http://www.mielec.pl/_galeria.php?id=867
To już tyle dni, kiedy porządnie nie jeździłam na rowerze…
Taki tydzień, kompletnie stracony…Trochę nie po drodze mi było do.. roweru.
Trochę obowiązków, trochę pecha, trochę szwankowało zdrowie. Wszystko na raz. Bywa. Skutkiem tego, ten miesiąc od kwietnia pewnie będzie tym , w którym najmniej kilometrów przejechałam.
Cały sezon jeździłam ot tak bardziej wycieczkowo, trudno mówić o trenowaniu. Po Wierchomli , która miała być ostatnim maratonem, miało być w ogóle już lżej i mniej.
No, ale chyba nie będzie. Pojawił się cel i bynajmniej nie myślę tu o maratonie w Jaśle. Jasło może też będzie… zobaczymy. A ten CEL? Cóż… jeszcze nie zdecydowałam, pewnie w ostatniej chwili zdecyduję, w zależności od samopoczucia i innych okoliczności, no ale trzeba spróbować się przygotować. No gdyby się udało, pewnie było fajnie zakończenie sezonu. Godne.
A tymczasem dzisiaj w planie miałam jazdę do Czchowa, na Magnusie. Miało być więc lekko, asfaltowo, mało podjazdowo. Ale okoliczności się zmieniły. Trzeba było wypróbować czy zapasowy hak w KTM będzie współpracował z przerzutką. Były z nim wcześniej kłopoty niewielkie, bo problem z KTM jest taki, że rama jakaś taka nietypowa i bardzo ciężko ten hak zdobyć.
Taki, żeby pasowało.
Kolejny zamówiony, zobaczymy czy będzie pasował. Mam nadzieję, ze tak.
Tak więc postanowiłam pojechać na jakąś traskę gdzie będę miała okazję trochę pozmieniać biegi, ale też żeby się przed jutrzejszą niedzielą mtb nie zmęczyć się bardzo.
Nie jest dobrze tyle nie jeździć, ciężko się tak wkręcić na nowo w jazdę. Do tego dzisiaj wiało trochę.
Jechałam spokojnie. Czerwonym szlakiem pieszym łączonym z zielonym, ale dzisiaj odwrotnie, od Białej przez Klikową do Krzyża, potem Lipie, Wola Rzędzińska, Pogórska Wola, Skrzyszów i na Marcinkę.
W Lipiu fajnie, dawno tam nie byłam. Muszę inaczej w przyszłym roku te moje jazdy uskuteczniać. Robić przynajmniej raz w tygodniu trening techniki ( Lipie, Las na Marcince, Buczyna i Kruk doskonale się do tego nadają). Ale przyszły rok to będzie przyszły rok. Zobaczymy jak to życie się poukłada i czy w ogóle da się trenować, startować. Chciałabym, bo to jest to co daje mi zastrzyk energii. Potężny zastrzyk energii i dużą motywację. Ale jeśli już, to chciałabym wrócić na golonkowe trasy ( nie mówię , ze robić generalkę, ale kilka ich przejechać(, a to jak wiadomo wymaga cięższego treningu, większej ilości czasu i jeszcze większych nakładów finasowych.
No to przejechałam sobie ten szlak odwrotnie. Też fajnie, a może nawet fajniej, bo na Marcinkę podjeżdża się zielonym ( a nie zjeżdża). Trochę musiałam się uważniej rozglądać, czasem gdzieś tam zawrócić, trochę przedzierać się przez krzaki, trochę mnie znowu jeżyny poatakowały, prawy tym razem pedał ( zmieniony tuż przed Wierchomlą blok w prawym bucie) nie chciał współpracować i „rypnęłam” sobie w błotko. Lewy już jako tako działa, chociaż bywa też kapryśny.
W Kruku pięknie, na Marcince pięknie, można powiedzieć magicznie. Tarnów z Marcinki naprawdę urzeka.
W Radiu Kraków dyskusja pt czy w Tarnowie da się żyć?
Wszyscy narzekają. Na wszystko prawie.
A ja napisałam, że nie doceniamy tego miasta, jego piękna, miejsca w jakim jest położone. Tego, ze jest spokojnie, dobre do życia. Ze korków nie ma właściwie. Bo nie ma. Spróbujcie przejechać np. przez Nowy Sącz…
Moja znajoma z Tych powiedziała: jakie to piękne miasto, taki mały Kraków.
Znajoma z Sącza powiedziała: jakie tu dobre drogi macie…
Czuć już jesień i tym razem jakoś tak z niepokojem o niej myślę. Dlaczego? Bo w porównaniu do tamtego roku znacznie fajnie, chętniej, lepiej mi się jeździło tego roku. Poza tym ukształtowała się nam taka fajna grupa jeżdżąca, jest fajnie, wesoło.
Mam jednak nadzieję, że i zima będzie fajna, że nie zabraknie wspólnych wyjść na basen, może spinnig, siłownię, narty i ponad wszystko będą wspólne zimowe wędrówki po górach.
Ale póki co.. jeszcze jeździmy. Mam nadzieję jakieś co najmniej dwa miesiące.
A dzisiaj wracając ujrzałam pod Biedronką na Czerwonej Kolosa. Okazało się, że był też Staszek, Labudu, a potem dojechała Krysia i Marcin.
Nie pojechałam jednak już z nimi, bo bardzo byłam głodna i powoli odcinało mi prąd.
Niby tylko 57 km, ale mocno terenowych i po takim długim okresie niejeżdżenia.. trochę zmęczyłam się.
Postanowiłam dzisiaj sfotografować wszystkie MB spotkane pod drodze. Doszłyśmy do wniosku z Krysią, że jest ich wszędzie bardzo dużo.
Ale nie było ich dzisiaj dużo. Dwóch nie sfotografowałam, bo stały na czyichś podwórkach.
Dwa zdjęcia jeszcze z Wierchomli znalazłam
http://www.mielec.pl/_galeria.php?id=867
To już tyle dni, kiedy porządnie nie jeździłam na rowerze…
Taki tydzień, kompletnie stracony…Trochę nie po drodze mi było do.. roweru.
Trochę obowiązków, trochę pecha, trochę szwankowało zdrowie. Wszystko na raz. Bywa. Skutkiem tego, ten miesiąc od kwietnia pewnie będzie tym , w którym najmniej kilometrów przejechałam.
Cały sezon jeździłam ot tak bardziej wycieczkowo, trudno mówić o trenowaniu. Po Wierchomli , która miała być ostatnim maratonem, miało być w ogóle już lżej i mniej.
No, ale chyba nie będzie. Pojawił się cel i bynajmniej nie myślę tu o maratonie w Jaśle. Jasło może też będzie… zobaczymy. A ten CEL? Cóż… jeszcze nie zdecydowałam, pewnie w ostatniej chwili zdecyduję, w zależności od samopoczucia i innych okoliczności, no ale trzeba spróbować się przygotować. No gdyby się udało, pewnie było fajnie zakończenie sezonu. Godne.
A tymczasem dzisiaj w planie miałam jazdę do Czchowa, na Magnusie. Miało być więc lekko, asfaltowo, mało podjazdowo. Ale okoliczności się zmieniły. Trzeba było wypróbować czy zapasowy hak w KTM będzie współpracował z przerzutką. Były z nim wcześniej kłopoty niewielkie, bo problem z KTM jest taki, że rama jakaś taka nietypowa i bardzo ciężko ten hak zdobyć.
Taki, żeby pasowało.
Kolejny zamówiony, zobaczymy czy będzie pasował. Mam nadzieję, ze tak.
Tak więc postanowiłam pojechać na jakąś traskę gdzie będę miała okazję trochę pozmieniać biegi, ale też żeby się przed jutrzejszą niedzielą mtb nie zmęczyć się bardzo.
Nie jest dobrze tyle nie jeździć, ciężko się tak wkręcić na nowo w jazdę. Do tego dzisiaj wiało trochę.
Jechałam spokojnie. Czerwonym szlakiem pieszym łączonym z zielonym, ale dzisiaj odwrotnie, od Białej przez Klikową do Krzyża, potem Lipie, Wola Rzędzińska, Pogórska Wola, Skrzyszów i na Marcinkę.
W Lipiu fajnie, dawno tam nie byłam. Muszę inaczej w przyszłym roku te moje jazdy uskuteczniać. Robić przynajmniej raz w tygodniu trening techniki ( Lipie, Las na Marcince, Buczyna i Kruk doskonale się do tego nadają). Ale przyszły rok to będzie przyszły rok. Zobaczymy jak to życie się poukłada i czy w ogóle da się trenować, startować. Chciałabym, bo to jest to co daje mi zastrzyk energii. Potężny zastrzyk energii i dużą motywację. Ale jeśli już, to chciałabym wrócić na golonkowe trasy ( nie mówię , ze robić generalkę, ale kilka ich przejechać(, a to jak wiadomo wymaga cięższego treningu, większej ilości czasu i jeszcze większych nakładów finasowych.
No to przejechałam sobie ten szlak odwrotnie. Też fajnie, a może nawet fajniej, bo na Marcinkę podjeżdża się zielonym ( a nie zjeżdża). Trochę musiałam się uważniej rozglądać, czasem gdzieś tam zawrócić, trochę przedzierać się przez krzaki, trochę mnie znowu jeżyny poatakowały, prawy tym razem pedał ( zmieniony tuż przed Wierchomlą blok w prawym bucie) nie chciał współpracować i „rypnęłam” sobie w błotko. Lewy już jako tako działa, chociaż bywa też kapryśny.
W Kruku pięknie, na Marcince pięknie, można powiedzieć magicznie. Tarnów z Marcinki naprawdę urzeka.
W Radiu Kraków dyskusja pt czy w Tarnowie da się żyć?
Wszyscy narzekają. Na wszystko prawie.
A ja napisałam, że nie doceniamy tego miasta, jego piękna, miejsca w jakim jest położone. Tego, ze jest spokojnie, dobre do życia. Ze korków nie ma właściwie. Bo nie ma. Spróbujcie przejechać np. przez Nowy Sącz…
Moja znajoma z Tych powiedziała: jakie to piękne miasto, taki mały Kraków.
Znajoma z Sącza powiedziała: jakie tu dobre drogi macie…
Czuć już jesień i tym razem jakoś tak z niepokojem o niej myślę. Dlaczego? Bo w porównaniu do tamtego roku znacznie fajnie, chętniej, lepiej mi się jeździło tego roku. Poza tym ukształtowała się nam taka fajna grupa jeżdżąca, jest fajnie, wesoło.
Mam jednak nadzieję, że i zima będzie fajna, że nie zabraknie wspólnych wyjść na basen, może spinnig, siłownię, narty i ponad wszystko będą wspólne zimowe wędrówki po górach.
Ale póki co.. jeszcze jeździmy. Mam nadzieję jakieś co najmniej dwa miesiące.
A dzisiaj wracając ujrzałam pod Biedronką na Czerwonej Kolosa. Okazało się, że był też Staszek, Labudu, a potem dojechała Krysia i Marcin.
Nie pojechałam jednak już z nimi, bo bardzo byłam głodna i powoli odcinało mi prąd.
Niby tylko 57 km, ale mocno terenowych i po takim długim okresie niejeżdżenia.. trochę zmęczyłam się.
Dla odmiany - rzeka Biała© lemuriza1972
Czy to już jesień???© lemuriza1972
Po drodze© lemuriza1972
Las Kruk© lemuriza1972
Las Kruk 2© lemuriza1972
Las Kruk 3© lemuriza1972
Las Kruk 4© lemuriza1972
Tarnów z Marcinki© lemuriza1972
Postanowiłam dzisiaj sfotografować wszystkie MB spotkane pod drodze. Doszłyśmy do wniosku z Krysią, że jest ich wszędzie bardzo dużo.
Ale nie było ich dzisiaj dużo. Dwóch nie sfotografowałam, bo stały na czyichś podwórkach.
W Krzyżu© lemuriza1972
W Woli Rzędzińskiej© lemuriza1972
Na Marcince© lemuriza1972
Dwa zdjęcia jeszcze z Wierchomli znalazłam
Marcin na kole:)© lemuriza1972
A teraz ja gonię Marcina:)© lemuriza1972
- DST 57.00km
- Teren 35.00km
- Czas 03:15
- VAVG 17.54km/h
- VMAX 50.00km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 21 sierpnia 2013
Pecha ciąg dalszy
Przepadł mi wczoraj Podwieczorek MTB, bo nie mogłam jechać niestety.
Dzisiaj miałam wielką ochotę na jazdę, ale cały dzień dość mocno padało. Kiedy przyszłam do domu po pracy, dalej ciemne chmury wisiały nad miastem. Około 18 zrobiło się jakoś tak jaśniej, fajniej, więc pomyślałam: przejadę się kawałek dopóki ciemno się nie zrobi.
Pomyślałam, że pojadę do Buczyny , zrobię sobie taki xc trening, przy okazji przypomnę sobie jak się jeździ po mokrym.
Tak dawno nie padało, że naprawdę niełatwo przestawić się na jazdę ( zwłaszcza zjeżdżanie ) po mokrym.
Pojechałam sobie do boiska w Zbylitowskiej Górze, a stamtąd do góry , krótkim ale dosyć nastromionym podjazdem. Potem kawałek główną drogą i obok cmentarza wjeżdżam do lasu. Tam jest dość fajny zjazd ( korzenie). Jadę trochę asekuracyjnie. Jest mokro. Postanawiam, ze zrobię sobie kilka pętli. Fajny ten las naprawdę do ćwiczenia techniki. Dużo zakrętów, dużo singli.
No to sobie jeżdżę, jedzie mi się coraz lepiej, pewniej. Wszystko mokre, śliskie, ale przejezdne i podjeżdżalne.
Do czasu. Na którymś podjeździe słyszę trzask, zatrzymuję się, spoglądam na tylne koło.. przerzutka smętnie zwisa.. już wiem co się stało…
Co jest największym niszczycielem haków? Każdy biker mtb wie..
Patyki..
Wielki patol zniszczył mi hak..
No i znowu po haku. To już trzeci raz , od kiedy mam KTM. Na patyki nie ma rady. Niestety.
Całe szczęście, że nie odjechałam daleko do domu. Wyszłam z lasu, chwilę mi zeszło ( na szczęście też dzisiaj było dość chłodno więc komary nie gryzły).
Żeby było śmieszniej, to na każdą jazdę nie ruszam się bez : zapasowego haka , spinki, łyżek do opon,imbusów.
Tym razem pomyślałam: jest późno, chwilę tylko pojeżdżę, jadę blisko. Nie biorę nic ze sobą..
Na szczęście tak jak pisałam powyżej, daleko od domu nie było ( jakieś hm.. 5 km), więc doszłabym od biedy, ale przyjechała po mnie Krysia. Na nią zawsze można liczyć.
No tak to już chyba jest , że pech chodzi parami… i mnie właśnie dopada.
Ale co tam.. to jest niestety taki sport.. sprzęt często się psuje, zawodzi.
Dobrze, że nie na zawodach.
A na koniec kilka zdjęć z Wierchomli.
Jedyna pamiątka po tej trasie.
Dzisiaj miałam wielką ochotę na jazdę, ale cały dzień dość mocno padało. Kiedy przyszłam do domu po pracy, dalej ciemne chmury wisiały nad miastem. Około 18 zrobiło się jakoś tak jaśniej, fajniej, więc pomyślałam: przejadę się kawałek dopóki ciemno się nie zrobi.
Pomyślałam, że pojadę do Buczyny , zrobię sobie taki xc trening, przy okazji przypomnę sobie jak się jeździ po mokrym.
Tak dawno nie padało, że naprawdę niełatwo przestawić się na jazdę ( zwłaszcza zjeżdżanie ) po mokrym.
Pojechałam sobie do boiska w Zbylitowskiej Górze, a stamtąd do góry , krótkim ale dosyć nastromionym podjazdem. Potem kawałek główną drogą i obok cmentarza wjeżdżam do lasu. Tam jest dość fajny zjazd ( korzenie). Jadę trochę asekuracyjnie. Jest mokro. Postanawiam, ze zrobię sobie kilka pętli. Fajny ten las naprawdę do ćwiczenia techniki. Dużo zakrętów, dużo singli.
No to sobie jeżdżę, jedzie mi się coraz lepiej, pewniej. Wszystko mokre, śliskie, ale przejezdne i podjeżdżalne.
Do czasu. Na którymś podjeździe słyszę trzask, zatrzymuję się, spoglądam na tylne koło.. przerzutka smętnie zwisa.. już wiem co się stało…
Co jest największym niszczycielem haków? Każdy biker mtb wie..
Patyki..
Wielki patol zniszczył mi hak..
No i znowu po haku. To już trzeci raz , od kiedy mam KTM. Na patyki nie ma rady. Niestety.
Całe szczęście, że nie odjechałam daleko do domu. Wyszłam z lasu, chwilę mi zeszło ( na szczęście też dzisiaj było dość chłodno więc komary nie gryzły).
Żeby było śmieszniej, to na każdą jazdę nie ruszam się bez : zapasowego haka , spinki, łyżek do opon,imbusów.
Tym razem pomyślałam: jest późno, chwilę tylko pojeżdżę, jadę blisko. Nie biorę nic ze sobą..
Na szczęście tak jak pisałam powyżej, daleko od domu nie było ( jakieś hm.. 5 km), więc doszłabym od biedy, ale przyjechała po mnie Krysia. Na nią zawsze można liczyć.
No tak to już chyba jest , że pech chodzi parami… i mnie właśnie dopada.
Ale co tam.. to jest niestety taki sport.. sprzęt często się psuje, zawodzi.
Dobrze, że nie na zawodach.
A na koniec kilka zdjęć z Wierchomli.
Jedyna pamiątka po tej trasie.
Jeszcze jechałam po "dobrej" trasie© lemuriza1972
Na bufecie© lemuriza1972
Zjazd do mety© lemuriza1972
- DST 9.00km
- Teren 3.00km
- Czas 00:32
- VAVG 16.88km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 19 sierpnia 2013
Co się zdarzyło w Wierchomli
Jeśli ktoś czyta mojego bloga od czasu do czasu, wie, że nie planowałam starować w tym roku.
Ale tak jakość wyszło, że jednak mnie ku startom ciągnęło. Jak ktoś mnie zna, to wie, które trasy uważam za najlepsze w Polsce i które preferuję i dlaczego. Tematu rozwijać nie będę, bo był wielokrotnie poruszany i budził kontrowersje ( ale to moim zdaniem głównie u tych, co na te moje ulubione trasy jeździć nie chcieli i myślę, że w jakiś tam sposób mieli z tego powodu kompleksy, że pewnych wyścigów "w kolekcji" ukończonych nie mają).
Ale, żeby po tych trasach się poruszać trzeba być dobrze przygotowanym. Ja w tym roku nie byłam, więc odważyłam się tylko na Piwniczną u GG, bo wiedziałam, ze jest łatwiejsza technicznie i z nią jakoś sobie poradzę. Że pogoda sprawiła mi sporą niespodziankę, to już inna sprawa.
Kiedy już zdecydowałam się „zaliczyć” te kilka maratonów w tym roku w Cyklokarpatach ( bo tu trasy łatwiejsze zdecydowanie i wiedziałam, ze jakoś je wymęczę , nawet nie będąc przygotowaną), wiedziałam, że tym, który chce zaliczyć na pewno jest WIERCHOMLA.
Dlaczego? Bo wszystkie inne edycje na Cyklo oscylowały wokół Pogórza, albo Beskidu Niskiego, a Wierchomla to Wierchomla, to Beskid Sądecki i tu spodziewałam się większych wrażeń ( większe góry). Jednocześnie zdając sobie sprawę, że trasa na pewno będzie łatwiejsza niż te u GG, więc o to czy sobie poradzę, nie obawiałam się.
I zwyczajnie byłam ciekawa, jak mając do dyspozycji większe górki, organizatorzy poprowadzą trasę.
No, ale się nie przekonałam. Szkoda wielka, szkoda. Mam nadzieję, że „porachuję się” z Wierchomlą w przyszłym roku.O ile czas i zdrowie pozwolą.
Miał to być też ostatni maraton w tym roku, bo na trasy do GG z przyczyn opisanych powyżej, nie wybieram się już w tym sezonie, a w Cyklo zostało tylko Jasło, które raz jechałam i trasa mi się średnio podobała.
A skoro nie robię generalki, to uznałam, że nie będę jechać na zasadzie, oby przejechać kolejny maraton. To nie o to w tym chodzi.
No, ale ponieważ wczoraj skończyłam jak skończyłam , czyli bardzo smutnym dla mnie dnf, kto wie, czy do Jasła jednak nie pojadę. Po co? No po to żeby mi na zimę nie został taki niesmak po tym sezonie.
A jak było w Wierchomli dopóki jechałam?
Ciepło było. A nawet gorąco. Bardzo:).
Ale jakoś byłam bardzo pozytywnie nastawiona do tego startu. Oczywiście był lekki przedstartowy niepokój ( zawsze jest, bo nigdy nie wiadomo czy rower nie będzie szwankował, czy nie przydarzy się jakiś upadek), ale tym razem jakoś specjalnie upału się nie bałam.
Sporo osób z Tarnowa ( nawet Monia z Mateuszem przyjechali na swój pierwszy wyścig w tym roku), bo maraton bardzo blisko domu. Okolice nam dobrze znane, ale niezmiennie budzące pozytywne emocje, bo ładnie tu wyjątkowo.
No to zaczynamy. Start, a po kilkuset metrach płaskiego asfaltu zaczyna się podjazd pod górę. Podobno ok 5,6 km. Specjalnie się tego nie boję, przecież bywały maratony gdzie było 12 km pod górę na starcie. A nawet ostatnia Piwniczna ze startem od razu ostro pod górę, na Obidzę, dała mocno popalić w tym względzie.
Ten podjazd na Wierchomlę jest bez porównania łatwiejszy. Łatwy technicznie szuterek, a to powoduje , ze wszyscy idą jak burza.
„ O matko – myślę – gdzie tak gnacie ludzie? Zwolnijcie, jeszcze tyle kilometrów przed nami. Nie gnajcie tak! Nie nadążam!”
No, ale jadę. Czy włożyłam w ten podjazd wszystkie swoje siły?
Mam wątpliwości, ale to tak łatwo się myśli o tym jak się siedzi przed komputerem, a kiedy … jest pod górę, i wiesz, ze tak będzie jeszcze kilka km, kiedy ludzie gnają, jest okropnie gorąco, nogi pięką, ledwie łąpiesz oddech.. to myśli się trochę inaczej.
Co myślałam? No różnie.
Kurcze… jakoś w tym roku trudno te złe myśli podczas wyścigu mi odganiać. Myślałam:
Iza, no co ty.. myślałaś sobie , że pojedziesz najmocniej jak możesz, a teraz tak się toczysz??? Żadnej formy jednak nie ma, jak ci się czasem wydawało, ze lepiej ci się jeździ, to było złudzenie. Popatrz, teraz ci oni przed tobą pokazują ci twoje miejsce w szeregu.
Iza, to jednak cholernie ciężki sport… taka walka ze sobą, z własnymi bólami, słabościami, przez kilka godzin. Trzeba się męczyć zupełnie samemu. To nie tak jak w siatkówce, gdzie bywa momentami ciężko, męcząco, ale to jednak taki wysiłek zrywami no i jest kilka osób. Tutaj jest inaczej.
Jezu.. jak oni pędzą.. a jakby to była wycieczka , to byłoby tak przyjemnie…. Bez napinki i można byłoby się porozglądać, zrobić zdjęcie.
Dyszę, kaszlę ( coś drapie mnie w gardle i pomimo ze co chwilę popijam jakoś nie mogę pozbyć się uciążliwego drapania).
Hm… Mija mnie Krysia. O, ładnie jedzie pod górę. Co prawda A. Skalniak przed nią chwilę, ale ja znam Krysię, wiem , ze im dalej tym jedzie lepiej. Wytrzymałościowo jest świetna, więc jestem spokojna.
Widzę przed sobą Pawła – Ojca Założyciela forum rowerum i postanawiam obrać go sobie za cel. Po prostu nie pozwolić mu odjechać.
I zaczynam myśleć trochę inaczej. Kiedy przychodzi moment, ze trochę się wypłaszacza dopada mnie jeszcze myśl- odpocznij trochę, ale za chwilę:
Zaraz, zaraz Iza, a pamiętasz co mówił Kuba przed Murowaną Gośliną w 2011? Nie oszczędzaj się, odpoczniesz na mecie.
No to rura do przodu. Jestem za Pawłem cały czas, siedzę mu nieznośnie na kole, ciekawe czy to wie?
Jakoś nadzwyczaj szybko pojawia się Bacówka pod Wierchomlą , wydawało mi się, ze będziemy jechać dłużej. No i zaczyna się trochę w dół. Paweł mi odjeżdża. Lepiej zjeżdża, i ma fulla.
Ale jadę. Dobrze mi się zjeżdża, tego się trochę obawiałam, bo ostatnio jakoś średnio się czułam na zjazdach. Potem znowu trochę pod górę i zbliżam się do Pawła. No i tak jeszcze kawałek.
Gdzieś po drodze, lekko odwracam głowę w prawo, a tam .. Tatry….
Jak blisko, jak ładnie…. Hm… żal, ze nie można się zatrzymać , zrobić zdjęcia.
A potem zaczyna się zjazd.. Paweł jedzie, potem na chwilę znika mi, potem znowu go widzę, potem znowu nie.
Zaczyna się szybki zjazd, masa luźnych kamieni, ale jakoś dobrze sobie radzę. Przede mną jakiś chłopak, no cóż.. wolno zjeżdża, boi się. Czuje, ze ktoś za nim jedzie, mówi do mnie: wyprzedź sobie…
No to jak tylko nadarza się sposobność wyprzedzam. Długi zjazd, ciągle kamienie, ręce trochę już bolą, ale jest ok. Takie zjazdy to ja lubię, wolę to niż ten nieszczęsny szuter. Chociaż jest tak sucho, że niebezpiecznie, kamienie latają na lewo i prawo, kurz się wznosi.
W pewnym momencie jakoś pusto się robi przede mną, mam przez chwilę wątpliwość czy dobrze jadę, zwalniam więc, bo myślę: jak zjadę dalej w dól a okaże się , ze trzeba wracać pod górę? Za chwilę pokazują się taśmy na drzewach, wiec jest ok , zwalniam hamulce i dalej w dół.
I nagle widzę Pawła i kilka osób jak stoją. Pytam : coś się stało?
A Paweł na to: no.. chyba zjechaliśmy na pętlę giga, bo jedziemy w kierunku Szczawnika.
Ja: i????
Paweł zadziera głowę do góry i mówi: no popatrz tam do góry. Tam trzeba byłoby wrócić. Jakaś godzina. I to w większej mierze trzeba byłoby podejść bo nie podjedziesz po tych kamieniach.
A do tego gorąco, cały czas w pełnym słońcu.
Paweł mówi: ja nie wracam.
Ktoś obok niego: ja też nie…
Robi mi się smutno, sama nie wrócę, bo nawet nie wiem gdzie. Do którego miejsca miałabym iść. Gdzie jest ten cholerny skręt.
Jedziemy w dół z jakąś nikłą nadzieją, że jednak może jedziemy dobrze.
Kiedy dojeżdżamy do asfaltu, ktoś pyta strażaków, czy to trasa mega?
Tak, tak.
No to robi mi się lżej na duszy. Myślę: może nie wszystko stracone.
Jedziemy. Nagle tablica: 10 min do bacówki nad Wierchomlą.
Myślę sobie: no to jednak po ptakach.
Zaczyna się lekki podjazd. Nagle jak burza przejeżdża koło mnie jeden, drugi zawodnik. Po tym jak jadą, to szybko się orientuje, ze to musi być czołówka.
No to już wiem, ze źle jadę.
Dojeżdżamy do bufetu, który jest usytuowany przy bacówce. Jakaś kobieta krzyczy do mnie:
Byłaś w Żegiestowie???
Nie odpowiadam.
Byłaś w Żegiestowie?
Myślę sobie: daj mi spokój kobieto, nie martw się, jak tylko dotrę do mety zgłoszę swój dnf, nie zamierzam oszukiwać.
No pewnie się zaniepokoiła, co to za laska wjechała tak szybko . Potem się zorientowałam kim jest ta Pani. Ale nieważne.
Nigdy nie zrobiłabym czegoś takiego, ze po ominięciu znaczącej części trasy, nie zgłosiłabym tego organizatorowi.
Zastanawiamy się z Pawłem co robić, czy jechać dalej.. ot tak żeby się przejechać. Ale złość jest tak duża, że mnie już nigdzie się jechać nie chce. Po co?
Zostajemy więc przy bufecie i pomagamy. Ze szczególnym uwzględnieniem tarnowskiej frakcji. Podajemy picie, polewamy wodą.
Drugiemu Pawłowi z MPEC-u ratujemy nawet życie, bo zgubił bidon. Daje mu więc swój. Bez bidonu w tym upale daleko by nie pojechał.
Myślę sobie: cóż.. przynajmniej tyle z tego naszego pomylenia trasy. Jakiś pożytek.
No a jak wszyscy przejeżdżają, zjeżdżamy w dół. Tam zgłaszamy dnf. Paweł wyraża dezaprobatę, ze w kluczowym momentach nie było ludzi na rozjazdach, którzy wskazywaliby drogę.
Faktycznie , w innych edycjach było to zorganizowane perfekcyjnie. Org jakoś dziwnie się tłumaczy, że nie mieli jak ludzi tam dowieź , bo się nadleśnictwo nie zgadzało.
Jest jeszcze wyciąg itd. Dziwne tłumaczenie.
Cóż.. nie chcę nikomu przypisywać winy , ze pogubiłam trasę, ale skoro to nie tylko ja, to chyba coś jednak było nie do końca tak. Zresztą już na mecie, co poniektórzy nam opowiadali, ze też źle pojechali w tamtym miejscu, ale w przeciwieństwie do nas, dość szybko się zorientowali i wrócili.
Jest mi przykro, raczej nie zdarzało mi się gubić trasy. Raz w Krynicy zjechałam sobie mocno w dół, wracałam, ale tam był łatwiejszy, krótszy podjazd.
Najgorsze jest w tym wszystkim to, ze pomimo zgłoszenia dnf jestem sklasyfikowana z jakimś dramatycznym czasem. Długo nie mogę dojść jak to możliwe, już w domu uświadamiam sobie, ze kiedy Marcin zjechał na metę z giga, pojechałam sprawdzić jego wyniki i na rowerze miałam nr startowy. Widocznie przejechałam przez metę.
Co to oznacza? Kompletny brak kontroli na trasie nad tym którędy ktoś jedzie. Bo tak się składa, że bramkę z międzyczasem przejeżdżałam i nikt nie wiedział, że nie byłam w Żegiestowie.
A wystarczyło tam kogoś postawić żeby spisywał ludzi.
Ile osób znalazło się w wynikach a nie powinno? Bo może nawet nieświadomie skrócili tę trasę.
Spore niedociągnięcie.
A w wynikach z tym dramatycznym czasem prawie 7 godzin na mega, figuruję do dzisiaj, pomimo moich maili do orga i odpowiedzialnych za pomiar czasu.
Największy mam żal do siebie. Może trzeba było się lepiej rozglądać, a nie ślepo jechać za innymi.
Było minęło. Muszę to przetrawić, bo bardzo nie lubię kończyć wyścigów, i chociaż to nie koniec świata, tym bardziej, że nie robię generalki, to jednak smutno, przykro i ogólnie jakoś NIE TAK.
Dzisiaj miałam ochotę trochę pokręcić, ale coś kiepsko się czuję, gardło wieczorem wczoraj bolało, dzisiaj tez, więc to drapanie podczas podjazdu , to nie był przypadek. Niestety.
Ale tak jakość wyszło, że jednak mnie ku startom ciągnęło. Jak ktoś mnie zna, to wie, które trasy uważam za najlepsze w Polsce i które preferuję i dlaczego. Tematu rozwijać nie będę, bo był wielokrotnie poruszany i budził kontrowersje ( ale to moim zdaniem głównie u tych, co na te moje ulubione trasy jeździć nie chcieli i myślę, że w jakiś tam sposób mieli z tego powodu kompleksy, że pewnych wyścigów "w kolekcji" ukończonych nie mają).
Ale, żeby po tych trasach się poruszać trzeba być dobrze przygotowanym. Ja w tym roku nie byłam, więc odważyłam się tylko na Piwniczną u GG, bo wiedziałam, ze jest łatwiejsza technicznie i z nią jakoś sobie poradzę. Że pogoda sprawiła mi sporą niespodziankę, to już inna sprawa.
Kiedy już zdecydowałam się „zaliczyć” te kilka maratonów w tym roku w Cyklokarpatach ( bo tu trasy łatwiejsze zdecydowanie i wiedziałam, ze jakoś je wymęczę , nawet nie będąc przygotowaną), wiedziałam, że tym, który chce zaliczyć na pewno jest WIERCHOMLA.
Dlaczego? Bo wszystkie inne edycje na Cyklo oscylowały wokół Pogórza, albo Beskidu Niskiego, a Wierchomla to Wierchomla, to Beskid Sądecki i tu spodziewałam się większych wrażeń ( większe góry). Jednocześnie zdając sobie sprawę, że trasa na pewno będzie łatwiejsza niż te u GG, więc o to czy sobie poradzę, nie obawiałam się.
I zwyczajnie byłam ciekawa, jak mając do dyspozycji większe górki, organizatorzy poprowadzą trasę.
No, ale się nie przekonałam. Szkoda wielka, szkoda. Mam nadzieję, że „porachuję się” z Wierchomlą w przyszłym roku.O ile czas i zdrowie pozwolą.
Miał to być też ostatni maraton w tym roku, bo na trasy do GG z przyczyn opisanych powyżej, nie wybieram się już w tym sezonie, a w Cyklo zostało tylko Jasło, które raz jechałam i trasa mi się średnio podobała.
A skoro nie robię generalki, to uznałam, że nie będę jechać na zasadzie, oby przejechać kolejny maraton. To nie o to w tym chodzi.
No, ale ponieważ wczoraj skończyłam jak skończyłam , czyli bardzo smutnym dla mnie dnf, kto wie, czy do Jasła jednak nie pojadę. Po co? No po to żeby mi na zimę nie został taki niesmak po tym sezonie.
A jak było w Wierchomli dopóki jechałam?
Ciepło było. A nawet gorąco. Bardzo:).
Ale jakoś byłam bardzo pozytywnie nastawiona do tego startu. Oczywiście był lekki przedstartowy niepokój ( zawsze jest, bo nigdy nie wiadomo czy rower nie będzie szwankował, czy nie przydarzy się jakiś upadek), ale tym razem jakoś specjalnie upału się nie bałam.
Sporo osób z Tarnowa ( nawet Monia z Mateuszem przyjechali na swój pierwszy wyścig w tym roku), bo maraton bardzo blisko domu. Okolice nam dobrze znane, ale niezmiennie budzące pozytywne emocje, bo ładnie tu wyjątkowo.
No to zaczynamy. Start, a po kilkuset metrach płaskiego asfaltu zaczyna się podjazd pod górę. Podobno ok 5,6 km. Specjalnie się tego nie boję, przecież bywały maratony gdzie było 12 km pod górę na starcie. A nawet ostatnia Piwniczna ze startem od razu ostro pod górę, na Obidzę, dała mocno popalić w tym względzie.
Ten podjazd na Wierchomlę jest bez porównania łatwiejszy. Łatwy technicznie szuterek, a to powoduje , ze wszyscy idą jak burza.
„ O matko – myślę – gdzie tak gnacie ludzie? Zwolnijcie, jeszcze tyle kilometrów przed nami. Nie gnajcie tak! Nie nadążam!”
No, ale jadę. Czy włożyłam w ten podjazd wszystkie swoje siły?
Mam wątpliwości, ale to tak łatwo się myśli o tym jak się siedzi przed komputerem, a kiedy … jest pod górę, i wiesz, ze tak będzie jeszcze kilka km, kiedy ludzie gnają, jest okropnie gorąco, nogi pięką, ledwie łąpiesz oddech.. to myśli się trochę inaczej.
Co myślałam? No różnie.
Kurcze… jakoś w tym roku trudno te złe myśli podczas wyścigu mi odganiać. Myślałam:
Iza, no co ty.. myślałaś sobie , że pojedziesz najmocniej jak możesz, a teraz tak się toczysz??? Żadnej formy jednak nie ma, jak ci się czasem wydawało, ze lepiej ci się jeździ, to było złudzenie. Popatrz, teraz ci oni przed tobą pokazują ci twoje miejsce w szeregu.
Iza, to jednak cholernie ciężki sport… taka walka ze sobą, z własnymi bólami, słabościami, przez kilka godzin. Trzeba się męczyć zupełnie samemu. To nie tak jak w siatkówce, gdzie bywa momentami ciężko, męcząco, ale to jednak taki wysiłek zrywami no i jest kilka osób. Tutaj jest inaczej.
Jezu.. jak oni pędzą.. a jakby to była wycieczka , to byłoby tak przyjemnie…. Bez napinki i można byłoby się porozglądać, zrobić zdjęcie.
Dyszę, kaszlę ( coś drapie mnie w gardle i pomimo ze co chwilę popijam jakoś nie mogę pozbyć się uciążliwego drapania).
Hm… Mija mnie Krysia. O, ładnie jedzie pod górę. Co prawda A. Skalniak przed nią chwilę, ale ja znam Krysię, wiem , ze im dalej tym jedzie lepiej. Wytrzymałościowo jest świetna, więc jestem spokojna.
Widzę przed sobą Pawła – Ojca Założyciela forum rowerum i postanawiam obrać go sobie za cel. Po prostu nie pozwolić mu odjechać.
I zaczynam myśleć trochę inaczej. Kiedy przychodzi moment, ze trochę się wypłaszacza dopada mnie jeszcze myśl- odpocznij trochę, ale za chwilę:
Zaraz, zaraz Iza, a pamiętasz co mówił Kuba przed Murowaną Gośliną w 2011? Nie oszczędzaj się, odpoczniesz na mecie.
No to rura do przodu. Jestem za Pawłem cały czas, siedzę mu nieznośnie na kole, ciekawe czy to wie?
Jakoś nadzwyczaj szybko pojawia się Bacówka pod Wierchomlą , wydawało mi się, ze będziemy jechać dłużej. No i zaczyna się trochę w dół. Paweł mi odjeżdża. Lepiej zjeżdża, i ma fulla.
Ale jadę. Dobrze mi się zjeżdża, tego się trochę obawiałam, bo ostatnio jakoś średnio się czułam na zjazdach. Potem znowu trochę pod górę i zbliżam się do Pawła. No i tak jeszcze kawałek.
Gdzieś po drodze, lekko odwracam głowę w prawo, a tam .. Tatry….
Jak blisko, jak ładnie…. Hm… żal, ze nie można się zatrzymać , zrobić zdjęcia.
A potem zaczyna się zjazd.. Paweł jedzie, potem na chwilę znika mi, potem znowu go widzę, potem znowu nie.
Zaczyna się szybki zjazd, masa luźnych kamieni, ale jakoś dobrze sobie radzę. Przede mną jakiś chłopak, no cóż.. wolno zjeżdża, boi się. Czuje, ze ktoś za nim jedzie, mówi do mnie: wyprzedź sobie…
No to jak tylko nadarza się sposobność wyprzedzam. Długi zjazd, ciągle kamienie, ręce trochę już bolą, ale jest ok. Takie zjazdy to ja lubię, wolę to niż ten nieszczęsny szuter. Chociaż jest tak sucho, że niebezpiecznie, kamienie latają na lewo i prawo, kurz się wznosi.
W pewnym momencie jakoś pusto się robi przede mną, mam przez chwilę wątpliwość czy dobrze jadę, zwalniam więc, bo myślę: jak zjadę dalej w dól a okaże się , ze trzeba wracać pod górę? Za chwilę pokazują się taśmy na drzewach, wiec jest ok , zwalniam hamulce i dalej w dół.
I nagle widzę Pawła i kilka osób jak stoją. Pytam : coś się stało?
A Paweł na to: no.. chyba zjechaliśmy na pętlę giga, bo jedziemy w kierunku Szczawnika.
Ja: i????
Paweł zadziera głowę do góry i mówi: no popatrz tam do góry. Tam trzeba byłoby wrócić. Jakaś godzina. I to w większej mierze trzeba byłoby podejść bo nie podjedziesz po tych kamieniach.
A do tego gorąco, cały czas w pełnym słońcu.
Paweł mówi: ja nie wracam.
Ktoś obok niego: ja też nie…
Robi mi się smutno, sama nie wrócę, bo nawet nie wiem gdzie. Do którego miejsca miałabym iść. Gdzie jest ten cholerny skręt.
Jedziemy w dół z jakąś nikłą nadzieją, że jednak może jedziemy dobrze.
Kiedy dojeżdżamy do asfaltu, ktoś pyta strażaków, czy to trasa mega?
Tak, tak.
No to robi mi się lżej na duszy. Myślę: może nie wszystko stracone.
Jedziemy. Nagle tablica: 10 min do bacówki nad Wierchomlą.
Myślę sobie: no to jednak po ptakach.
Zaczyna się lekki podjazd. Nagle jak burza przejeżdża koło mnie jeden, drugi zawodnik. Po tym jak jadą, to szybko się orientuje, ze to musi być czołówka.
No to już wiem, ze źle jadę.
Dojeżdżamy do bufetu, który jest usytuowany przy bacówce. Jakaś kobieta krzyczy do mnie:
Byłaś w Żegiestowie???
Nie odpowiadam.
Byłaś w Żegiestowie?
Myślę sobie: daj mi spokój kobieto, nie martw się, jak tylko dotrę do mety zgłoszę swój dnf, nie zamierzam oszukiwać.
No pewnie się zaniepokoiła, co to za laska wjechała tak szybko . Potem się zorientowałam kim jest ta Pani. Ale nieważne.
Nigdy nie zrobiłabym czegoś takiego, ze po ominięciu znaczącej części trasy, nie zgłosiłabym tego organizatorowi.
Zastanawiamy się z Pawłem co robić, czy jechać dalej.. ot tak żeby się przejechać. Ale złość jest tak duża, że mnie już nigdzie się jechać nie chce. Po co?
Zostajemy więc przy bufecie i pomagamy. Ze szczególnym uwzględnieniem tarnowskiej frakcji. Podajemy picie, polewamy wodą.
Drugiemu Pawłowi z MPEC-u ratujemy nawet życie, bo zgubił bidon. Daje mu więc swój. Bez bidonu w tym upale daleko by nie pojechał.
Myślę sobie: cóż.. przynajmniej tyle z tego naszego pomylenia trasy. Jakiś pożytek.
No a jak wszyscy przejeżdżają, zjeżdżamy w dół. Tam zgłaszamy dnf. Paweł wyraża dezaprobatę, ze w kluczowym momentach nie było ludzi na rozjazdach, którzy wskazywaliby drogę.
Faktycznie , w innych edycjach było to zorganizowane perfekcyjnie. Org jakoś dziwnie się tłumaczy, że nie mieli jak ludzi tam dowieź , bo się nadleśnictwo nie zgadzało.
Jest jeszcze wyciąg itd. Dziwne tłumaczenie.
Cóż.. nie chcę nikomu przypisywać winy , ze pogubiłam trasę, ale skoro to nie tylko ja, to chyba coś jednak było nie do końca tak. Zresztą już na mecie, co poniektórzy nam opowiadali, ze też źle pojechali w tamtym miejscu, ale w przeciwieństwie do nas, dość szybko się zorientowali i wrócili.
Jest mi przykro, raczej nie zdarzało mi się gubić trasy. Raz w Krynicy zjechałam sobie mocno w dół, wracałam, ale tam był łatwiejszy, krótszy podjazd.
Najgorsze jest w tym wszystkim to, ze pomimo zgłoszenia dnf jestem sklasyfikowana z jakimś dramatycznym czasem. Długo nie mogę dojść jak to możliwe, już w domu uświadamiam sobie, ze kiedy Marcin zjechał na metę z giga, pojechałam sprawdzić jego wyniki i na rowerze miałam nr startowy. Widocznie przejechałam przez metę.
Co to oznacza? Kompletny brak kontroli na trasie nad tym którędy ktoś jedzie. Bo tak się składa, że bramkę z międzyczasem przejeżdżałam i nikt nie wiedział, że nie byłam w Żegiestowie.
A wystarczyło tam kogoś postawić żeby spisywał ludzi.
Ile osób znalazło się w wynikach a nie powinno? Bo może nawet nieświadomie skrócili tę trasę.
Spore niedociągnięcie.
A w wynikach z tym dramatycznym czasem prawie 7 godzin na mega, figuruję do dzisiaj, pomimo moich maili do orga i odpowiedzialnych za pomiar czasu.
Największy mam żal do siebie. Może trzeba było się lepiej rozglądać, a nie ślepo jechać za innymi.
Było minęło. Muszę to przetrawić, bo bardzo nie lubię kończyć wyścigów, i chociaż to nie koniec świata, tym bardziej, że nie robię generalki, to jednak smutno, przykro i ogólnie jakoś NIE TAK.
Dzisiaj miałam ochotę trochę pokręcić, ale coś kiepsko się czuję, gardło wieczorem wczoraj bolało, dzisiaj tez, więc to drapanie podczas podjazdu , to nie był przypadek. Niestety.
Krysia i Marcin na rozgrzewce© lemuriza1972
Krysia na rozgrzewce© lemuriza1972
Andrzej jadący i Paweł "obsługujący"© lemuriza1972
Asia Dychtoń© lemuriza1972
Michał Plebanek na drugim planie© lemuriza1972
Krysia przed drugim bufetem© lemuriza1972
Widoczki z Wierchomli© lemuriza1972
Tatry w oddali© lemuriza1972
Piotrek i Marcin na podium© lemuriza1972
- DST 28.00km
- Teren 26.00km
- Czas 02:05
- VAVG 13.44km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Niedziela, 18 sierpnia 2013
Wierchomla - porażka
No cóż...
Czekałam na ten maraton w Cyklo, bo wydawało mi się, że to będzie najciekawsza trasa w tym Cyklu ( najwyższe góry). Bardzo czekałam.
Niestety zanotowałam swój piąty DNF w życiu.
I chociaż to "już" 5 raz, to uwierzcie, do tego człowiek chyba się nigdy nie przyzwyczai. Zawsze będzie "boleć" jednakowo mocno.
Bo boli..
Dlaczego?
Po pierwsze - nie znoszę nie kończyć wyścigów
Po drugie - zamiast spodziewanej porcji endrofin, co w tym przypadku ( przypadku jeżdżenia maratonów) jest dla mnie sprawą priorytetową, jest żal, smutek, niesmak, rozczarowwanie.
Trzy- rzecz najmniej ważna, ale też istotna - obsada wśród pań w mojej kategorii była dzisiaj mała, więc oceniając realnie szanse swoje i rywalek, byłabym przy założeniu, że przejeżdzam na swoim poziomie wyścig - druga w kategorii.
Byłoby miło. Poza tym byłaby to też szansa na podreperowanie budżetu na jakieś cześci rowerowe ( od jakiegoś czasu nagrody na Cyklo to bony do rowerowego sklepu).
Ale nie ma nic.
Nie ma przede wszystkim endorfin i wiem, ze to nie koniec świata, wiem, ze taki bywa sport, ale jak sobie pomyślę, że obudzę się jutro z tym niesmakiem i żalem, to smutno.
Gdyby to jeszcze jakaś awaria, wypadek.. wtedy jakoś łatwiej byłoby to przełknąć.
A ja po prostu ( wraz z większą grupą), pomyliłam trasę. Pomyliłam tak skutecznie, że nie było sensu wracać, bo było już za daleko.
Zresztą tak naprawdę nie wiedziałam w które miejsce mam wrócić.
A powrót był pod górę, podobno 600 m w pionie, czyli biorąc pod uwagę, że akurat tam teren był dość trudny, jakaś godzina w górę, w pełnym słoncu, przy jakichś 35 stopniach.
Gdyby ktoś jeszcze zdecydował się wracać, żebym wiedziała w które miejsce wrócić, to moze bym sie zdecydowała. Ale nikt nie chciał.
No i stało się jak się stało.
trudno.
A o reszcie jutro, kilka zdjęć też jutro, bo na dzisiaj mam serdecznie dość.
Jeszcze trafiliśmy na spore korki ( powroty z długiego weekendu z gór), do tego dożynki w Zbylitowskiej Górze i korki po meczu żużla z Toruniem i wróciliśmy do domu bardzo późno.
Taki niefart dzisiaj.
Na szczęscie Krysia wygrała, a MArcin ukonczył swoje pierwsze giga, więc przynajmniej z ich sukcesu mogłam się cieszyć.
Czekałam na ten maraton w Cyklo, bo wydawało mi się, że to będzie najciekawsza trasa w tym Cyklu ( najwyższe góry). Bardzo czekałam.
Niestety zanotowałam swój piąty DNF w życiu.
I chociaż to "już" 5 raz, to uwierzcie, do tego człowiek chyba się nigdy nie przyzwyczai. Zawsze będzie "boleć" jednakowo mocno.
Bo boli..
Dlaczego?
Po pierwsze - nie znoszę nie kończyć wyścigów
Po drugie - zamiast spodziewanej porcji endrofin, co w tym przypadku ( przypadku jeżdżenia maratonów) jest dla mnie sprawą priorytetową, jest żal, smutek, niesmak, rozczarowwanie.
Trzy- rzecz najmniej ważna, ale też istotna - obsada wśród pań w mojej kategorii była dzisiaj mała, więc oceniając realnie szanse swoje i rywalek, byłabym przy założeniu, że przejeżdzam na swoim poziomie wyścig - druga w kategorii.
Byłoby miło. Poza tym byłaby to też szansa na podreperowanie budżetu na jakieś cześci rowerowe ( od jakiegoś czasu nagrody na Cyklo to bony do rowerowego sklepu).
Ale nie ma nic.
Nie ma przede wszystkim endorfin i wiem, ze to nie koniec świata, wiem, ze taki bywa sport, ale jak sobie pomyślę, że obudzę się jutro z tym niesmakiem i żalem, to smutno.
Gdyby to jeszcze jakaś awaria, wypadek.. wtedy jakoś łatwiej byłoby to przełknąć.
A ja po prostu ( wraz z większą grupą), pomyliłam trasę. Pomyliłam tak skutecznie, że nie było sensu wracać, bo było już za daleko.
Zresztą tak naprawdę nie wiedziałam w które miejsce mam wrócić.
A powrót był pod górę, podobno 600 m w pionie, czyli biorąc pod uwagę, że akurat tam teren był dość trudny, jakaś godzina w górę, w pełnym słoncu, przy jakichś 35 stopniach.
Gdyby ktoś jeszcze zdecydował się wracać, żebym wiedziała w które miejsce wrócić, to moze bym sie zdecydowała. Ale nikt nie chciał.
No i stało się jak się stało.
trudno.
A o reszcie jutro, kilka zdjęć też jutro, bo na dzisiaj mam serdecznie dość.
Jeszcze trafiliśmy na spore korki ( powroty z długiego weekendu z gór), do tego dożynki w Zbylitowskiej Górze i korki po meczu żużla z Toruniem i wróciliśmy do domu bardzo późno.
Taki niefart dzisiaj.
Na szczęscie Krysia wygrała, a MArcin ukonczył swoje pierwsze giga, więc przynajmniej z ich sukcesu mogłam się cieszyć.
- Aktywność Jazda na rowerze