Poniedziałek, 19 sierpnia 2013
Co się zdarzyło w Wierchomli
Jeśli ktoś czyta mojego bloga od czasu do czasu, wie, że nie planowałam starować w tym roku.
Ale tak jakość wyszło, że jednak mnie ku startom ciągnęło. Jak ktoś mnie zna, to wie, które trasy uważam za najlepsze w Polsce i które preferuję i dlaczego. Tematu rozwijać nie będę, bo był wielokrotnie poruszany i budził kontrowersje ( ale to moim zdaniem głównie u tych, co na te moje ulubione trasy jeździć nie chcieli i myślę, że w jakiś tam sposób mieli z tego powodu kompleksy, że pewnych wyścigów "w kolekcji" ukończonych nie mają).
Ale, żeby po tych trasach się poruszać trzeba być dobrze przygotowanym. Ja w tym roku nie byłam, więc odważyłam się tylko na Piwniczną u GG, bo wiedziałam, ze jest łatwiejsza technicznie i z nią jakoś sobie poradzę. Że pogoda sprawiła mi sporą niespodziankę, to już inna sprawa.
Kiedy już zdecydowałam się „zaliczyć” te kilka maratonów w tym roku w Cyklokarpatach ( bo tu trasy łatwiejsze zdecydowanie i wiedziałam, ze jakoś je wymęczę , nawet nie będąc przygotowaną), wiedziałam, że tym, który chce zaliczyć na pewno jest WIERCHOMLA.
Dlaczego? Bo wszystkie inne edycje na Cyklo oscylowały wokół Pogórza, albo Beskidu Niskiego, a Wierchomla to Wierchomla, to Beskid Sądecki i tu spodziewałam się większych wrażeń ( większe góry). Jednocześnie zdając sobie sprawę, że trasa na pewno będzie łatwiejsza niż te u GG, więc o to czy sobie poradzę, nie obawiałam się.
I zwyczajnie byłam ciekawa, jak mając do dyspozycji większe górki, organizatorzy poprowadzą trasę.
No, ale się nie przekonałam. Szkoda wielka, szkoda. Mam nadzieję, że „porachuję się” z Wierchomlą w przyszłym roku.O ile czas i zdrowie pozwolą.
Miał to być też ostatni maraton w tym roku, bo na trasy do GG z przyczyn opisanych powyżej, nie wybieram się już w tym sezonie, a w Cyklo zostało tylko Jasło, które raz jechałam i trasa mi się średnio podobała.
A skoro nie robię generalki, to uznałam, że nie będę jechać na zasadzie, oby przejechać kolejny maraton. To nie o to w tym chodzi.
No, ale ponieważ wczoraj skończyłam jak skończyłam , czyli bardzo smutnym dla mnie dnf, kto wie, czy do Jasła jednak nie pojadę. Po co? No po to żeby mi na zimę nie został taki niesmak po tym sezonie.
A jak było w Wierchomli dopóki jechałam?
Ciepło było. A nawet gorąco. Bardzo:).
Ale jakoś byłam bardzo pozytywnie nastawiona do tego startu. Oczywiście był lekki przedstartowy niepokój ( zawsze jest, bo nigdy nie wiadomo czy rower nie będzie szwankował, czy nie przydarzy się jakiś upadek), ale tym razem jakoś specjalnie upału się nie bałam.
Sporo osób z Tarnowa ( nawet Monia z Mateuszem przyjechali na swój pierwszy wyścig w tym roku), bo maraton bardzo blisko domu. Okolice nam dobrze znane, ale niezmiennie budzące pozytywne emocje, bo ładnie tu wyjątkowo.
No to zaczynamy. Start, a po kilkuset metrach płaskiego asfaltu zaczyna się podjazd pod górę. Podobno ok 5,6 km. Specjalnie się tego nie boję, przecież bywały maratony gdzie było 12 km pod górę na starcie. A nawet ostatnia Piwniczna ze startem od razu ostro pod górę, na Obidzę, dała mocno popalić w tym względzie.
Ten podjazd na Wierchomlę jest bez porównania łatwiejszy. Łatwy technicznie szuterek, a to powoduje , ze wszyscy idą jak burza.
„ O matko – myślę – gdzie tak gnacie ludzie? Zwolnijcie, jeszcze tyle kilometrów przed nami. Nie gnajcie tak! Nie nadążam!”
No, ale jadę. Czy włożyłam w ten podjazd wszystkie swoje siły?
Mam wątpliwości, ale to tak łatwo się myśli o tym jak się siedzi przed komputerem, a kiedy … jest pod górę, i wiesz, ze tak będzie jeszcze kilka km, kiedy ludzie gnają, jest okropnie gorąco, nogi pięką, ledwie łąpiesz oddech.. to myśli się trochę inaczej.
Co myślałam? No różnie.
Kurcze… jakoś w tym roku trudno te złe myśli podczas wyścigu mi odganiać. Myślałam:
Iza, no co ty.. myślałaś sobie , że pojedziesz najmocniej jak możesz, a teraz tak się toczysz??? Żadnej formy jednak nie ma, jak ci się czasem wydawało, ze lepiej ci się jeździ, to było złudzenie. Popatrz, teraz ci oni przed tobą pokazują ci twoje miejsce w szeregu.
Iza, to jednak cholernie ciężki sport… taka walka ze sobą, z własnymi bólami, słabościami, przez kilka godzin. Trzeba się męczyć zupełnie samemu. To nie tak jak w siatkówce, gdzie bywa momentami ciężko, męcząco, ale to jednak taki wysiłek zrywami no i jest kilka osób. Tutaj jest inaczej.
Jezu.. jak oni pędzą.. a jakby to była wycieczka , to byłoby tak przyjemnie…. Bez napinki i można byłoby się porozglądać, zrobić zdjęcie.
Dyszę, kaszlę ( coś drapie mnie w gardle i pomimo ze co chwilę popijam jakoś nie mogę pozbyć się uciążliwego drapania).
Hm… Mija mnie Krysia. O, ładnie jedzie pod górę. Co prawda A. Skalniak przed nią chwilę, ale ja znam Krysię, wiem , ze im dalej tym jedzie lepiej. Wytrzymałościowo jest świetna, więc jestem spokojna.
Widzę przed sobą Pawła – Ojca Założyciela forum rowerum i postanawiam obrać go sobie za cel. Po prostu nie pozwolić mu odjechać.
I zaczynam myśleć trochę inaczej. Kiedy przychodzi moment, ze trochę się wypłaszacza dopada mnie jeszcze myśl- odpocznij trochę, ale za chwilę:
Zaraz, zaraz Iza, a pamiętasz co mówił Kuba przed Murowaną Gośliną w 2011? Nie oszczędzaj się, odpoczniesz na mecie.
No to rura do przodu. Jestem za Pawłem cały czas, siedzę mu nieznośnie na kole, ciekawe czy to wie?
Jakoś nadzwyczaj szybko pojawia się Bacówka pod Wierchomlą , wydawało mi się, ze będziemy jechać dłużej. No i zaczyna się trochę w dół. Paweł mi odjeżdża. Lepiej zjeżdża, i ma fulla.
Ale jadę. Dobrze mi się zjeżdża, tego się trochę obawiałam, bo ostatnio jakoś średnio się czułam na zjazdach. Potem znowu trochę pod górę i zbliżam się do Pawła. No i tak jeszcze kawałek.
Gdzieś po drodze, lekko odwracam głowę w prawo, a tam .. Tatry….
Jak blisko, jak ładnie…. Hm… żal, ze nie można się zatrzymać , zrobić zdjęcia.
A potem zaczyna się zjazd.. Paweł jedzie, potem na chwilę znika mi, potem znowu go widzę, potem znowu nie.
Zaczyna się szybki zjazd, masa luźnych kamieni, ale jakoś dobrze sobie radzę. Przede mną jakiś chłopak, no cóż.. wolno zjeżdża, boi się. Czuje, ze ktoś za nim jedzie, mówi do mnie: wyprzedź sobie…
No to jak tylko nadarza się sposobność wyprzedzam. Długi zjazd, ciągle kamienie, ręce trochę już bolą, ale jest ok. Takie zjazdy to ja lubię, wolę to niż ten nieszczęsny szuter. Chociaż jest tak sucho, że niebezpiecznie, kamienie latają na lewo i prawo, kurz się wznosi.
W pewnym momencie jakoś pusto się robi przede mną, mam przez chwilę wątpliwość czy dobrze jadę, zwalniam więc, bo myślę: jak zjadę dalej w dól a okaże się , ze trzeba wracać pod górę? Za chwilę pokazują się taśmy na drzewach, wiec jest ok , zwalniam hamulce i dalej w dół.
I nagle widzę Pawła i kilka osób jak stoją. Pytam : coś się stało?
A Paweł na to: no.. chyba zjechaliśmy na pętlę giga, bo jedziemy w kierunku Szczawnika.
Ja: i????
Paweł zadziera głowę do góry i mówi: no popatrz tam do góry. Tam trzeba byłoby wrócić. Jakaś godzina. I to w większej mierze trzeba byłoby podejść bo nie podjedziesz po tych kamieniach.
A do tego gorąco, cały czas w pełnym słońcu.
Paweł mówi: ja nie wracam.
Ktoś obok niego: ja też nie…
Robi mi się smutno, sama nie wrócę, bo nawet nie wiem gdzie. Do którego miejsca miałabym iść. Gdzie jest ten cholerny skręt.
Jedziemy w dół z jakąś nikłą nadzieją, że jednak może jedziemy dobrze.
Kiedy dojeżdżamy do asfaltu, ktoś pyta strażaków, czy to trasa mega?
Tak, tak.
No to robi mi się lżej na duszy. Myślę: może nie wszystko stracone.
Jedziemy. Nagle tablica: 10 min do bacówki nad Wierchomlą.
Myślę sobie: no to jednak po ptakach.
Zaczyna się lekki podjazd. Nagle jak burza przejeżdża koło mnie jeden, drugi zawodnik. Po tym jak jadą, to szybko się orientuje, ze to musi być czołówka.
No to już wiem, ze źle jadę.
Dojeżdżamy do bufetu, który jest usytuowany przy bacówce. Jakaś kobieta krzyczy do mnie:
Byłaś w Żegiestowie???
Nie odpowiadam.
Byłaś w Żegiestowie?
Myślę sobie: daj mi spokój kobieto, nie martw się, jak tylko dotrę do mety zgłoszę swój dnf, nie zamierzam oszukiwać.
No pewnie się zaniepokoiła, co to za laska wjechała tak szybko . Potem się zorientowałam kim jest ta Pani. Ale nieważne.
Nigdy nie zrobiłabym czegoś takiego, ze po ominięciu znaczącej części trasy, nie zgłosiłabym tego organizatorowi.
Zastanawiamy się z Pawłem co robić, czy jechać dalej.. ot tak żeby się przejechać. Ale złość jest tak duża, że mnie już nigdzie się jechać nie chce. Po co?
Zostajemy więc przy bufecie i pomagamy. Ze szczególnym uwzględnieniem tarnowskiej frakcji. Podajemy picie, polewamy wodą.
Drugiemu Pawłowi z MPEC-u ratujemy nawet życie, bo zgubił bidon. Daje mu więc swój. Bez bidonu w tym upale daleko by nie pojechał.
Myślę sobie: cóż.. przynajmniej tyle z tego naszego pomylenia trasy. Jakiś pożytek.
No a jak wszyscy przejeżdżają, zjeżdżamy w dół. Tam zgłaszamy dnf. Paweł wyraża dezaprobatę, ze w kluczowym momentach nie było ludzi na rozjazdach, którzy wskazywaliby drogę.
Faktycznie , w innych edycjach było to zorganizowane perfekcyjnie. Org jakoś dziwnie się tłumaczy, że nie mieli jak ludzi tam dowieź , bo się nadleśnictwo nie zgadzało.
Jest jeszcze wyciąg itd. Dziwne tłumaczenie.
Cóż.. nie chcę nikomu przypisywać winy , ze pogubiłam trasę, ale skoro to nie tylko ja, to chyba coś jednak było nie do końca tak. Zresztą już na mecie, co poniektórzy nam opowiadali, ze też źle pojechali w tamtym miejscu, ale w przeciwieństwie do nas, dość szybko się zorientowali i wrócili.
Jest mi przykro, raczej nie zdarzało mi się gubić trasy. Raz w Krynicy zjechałam sobie mocno w dół, wracałam, ale tam był łatwiejszy, krótszy podjazd.
Najgorsze jest w tym wszystkim to, ze pomimo zgłoszenia dnf jestem sklasyfikowana z jakimś dramatycznym czasem. Długo nie mogę dojść jak to możliwe, już w domu uświadamiam sobie, ze kiedy Marcin zjechał na metę z giga, pojechałam sprawdzić jego wyniki i na rowerze miałam nr startowy. Widocznie przejechałam przez metę.
Co to oznacza? Kompletny brak kontroli na trasie nad tym którędy ktoś jedzie. Bo tak się składa, że bramkę z międzyczasem przejeżdżałam i nikt nie wiedział, że nie byłam w Żegiestowie.
A wystarczyło tam kogoś postawić żeby spisywał ludzi.
Ile osób znalazło się w wynikach a nie powinno? Bo może nawet nieświadomie skrócili tę trasę.
Spore niedociągnięcie.
A w wynikach z tym dramatycznym czasem prawie 7 godzin na mega, figuruję do dzisiaj, pomimo moich maili do orga i odpowiedzialnych za pomiar czasu.
Największy mam żal do siebie. Może trzeba było się lepiej rozglądać, a nie ślepo jechać za innymi.
Było minęło. Muszę to przetrawić, bo bardzo nie lubię kończyć wyścigów, i chociaż to nie koniec świata, tym bardziej, że nie robię generalki, to jednak smutno, przykro i ogólnie jakoś NIE TAK.
Dzisiaj miałam ochotę trochę pokręcić, ale coś kiepsko się czuję, gardło wieczorem wczoraj bolało, dzisiaj tez, więc to drapanie podczas podjazdu , to nie był przypadek. Niestety.
Ale tak jakość wyszło, że jednak mnie ku startom ciągnęło. Jak ktoś mnie zna, to wie, które trasy uważam za najlepsze w Polsce i które preferuję i dlaczego. Tematu rozwijać nie będę, bo był wielokrotnie poruszany i budził kontrowersje ( ale to moim zdaniem głównie u tych, co na te moje ulubione trasy jeździć nie chcieli i myślę, że w jakiś tam sposób mieli z tego powodu kompleksy, że pewnych wyścigów "w kolekcji" ukończonych nie mają).
Ale, żeby po tych trasach się poruszać trzeba być dobrze przygotowanym. Ja w tym roku nie byłam, więc odważyłam się tylko na Piwniczną u GG, bo wiedziałam, ze jest łatwiejsza technicznie i z nią jakoś sobie poradzę. Że pogoda sprawiła mi sporą niespodziankę, to już inna sprawa.
Kiedy już zdecydowałam się „zaliczyć” te kilka maratonów w tym roku w Cyklokarpatach ( bo tu trasy łatwiejsze zdecydowanie i wiedziałam, ze jakoś je wymęczę , nawet nie będąc przygotowaną), wiedziałam, że tym, który chce zaliczyć na pewno jest WIERCHOMLA.
Dlaczego? Bo wszystkie inne edycje na Cyklo oscylowały wokół Pogórza, albo Beskidu Niskiego, a Wierchomla to Wierchomla, to Beskid Sądecki i tu spodziewałam się większych wrażeń ( większe góry). Jednocześnie zdając sobie sprawę, że trasa na pewno będzie łatwiejsza niż te u GG, więc o to czy sobie poradzę, nie obawiałam się.
I zwyczajnie byłam ciekawa, jak mając do dyspozycji większe górki, organizatorzy poprowadzą trasę.
No, ale się nie przekonałam. Szkoda wielka, szkoda. Mam nadzieję, że „porachuję się” z Wierchomlą w przyszłym roku.O ile czas i zdrowie pozwolą.
Miał to być też ostatni maraton w tym roku, bo na trasy do GG z przyczyn opisanych powyżej, nie wybieram się już w tym sezonie, a w Cyklo zostało tylko Jasło, które raz jechałam i trasa mi się średnio podobała.
A skoro nie robię generalki, to uznałam, że nie będę jechać na zasadzie, oby przejechać kolejny maraton. To nie o to w tym chodzi.
No, ale ponieważ wczoraj skończyłam jak skończyłam , czyli bardzo smutnym dla mnie dnf, kto wie, czy do Jasła jednak nie pojadę. Po co? No po to żeby mi na zimę nie został taki niesmak po tym sezonie.
A jak było w Wierchomli dopóki jechałam?
Ciepło było. A nawet gorąco. Bardzo:).
Ale jakoś byłam bardzo pozytywnie nastawiona do tego startu. Oczywiście był lekki przedstartowy niepokój ( zawsze jest, bo nigdy nie wiadomo czy rower nie będzie szwankował, czy nie przydarzy się jakiś upadek), ale tym razem jakoś specjalnie upału się nie bałam.
Sporo osób z Tarnowa ( nawet Monia z Mateuszem przyjechali na swój pierwszy wyścig w tym roku), bo maraton bardzo blisko domu. Okolice nam dobrze znane, ale niezmiennie budzące pozytywne emocje, bo ładnie tu wyjątkowo.
No to zaczynamy. Start, a po kilkuset metrach płaskiego asfaltu zaczyna się podjazd pod górę. Podobno ok 5,6 km. Specjalnie się tego nie boję, przecież bywały maratony gdzie było 12 km pod górę na starcie. A nawet ostatnia Piwniczna ze startem od razu ostro pod górę, na Obidzę, dała mocno popalić w tym względzie.
Ten podjazd na Wierchomlę jest bez porównania łatwiejszy. Łatwy technicznie szuterek, a to powoduje , ze wszyscy idą jak burza.
„ O matko – myślę – gdzie tak gnacie ludzie? Zwolnijcie, jeszcze tyle kilometrów przed nami. Nie gnajcie tak! Nie nadążam!”
No, ale jadę. Czy włożyłam w ten podjazd wszystkie swoje siły?
Mam wątpliwości, ale to tak łatwo się myśli o tym jak się siedzi przed komputerem, a kiedy … jest pod górę, i wiesz, ze tak będzie jeszcze kilka km, kiedy ludzie gnają, jest okropnie gorąco, nogi pięką, ledwie łąpiesz oddech.. to myśli się trochę inaczej.
Co myślałam? No różnie.
Kurcze… jakoś w tym roku trudno te złe myśli podczas wyścigu mi odganiać. Myślałam:
Iza, no co ty.. myślałaś sobie , że pojedziesz najmocniej jak możesz, a teraz tak się toczysz??? Żadnej formy jednak nie ma, jak ci się czasem wydawało, ze lepiej ci się jeździ, to było złudzenie. Popatrz, teraz ci oni przed tobą pokazują ci twoje miejsce w szeregu.
Iza, to jednak cholernie ciężki sport… taka walka ze sobą, z własnymi bólami, słabościami, przez kilka godzin. Trzeba się męczyć zupełnie samemu. To nie tak jak w siatkówce, gdzie bywa momentami ciężko, męcząco, ale to jednak taki wysiłek zrywami no i jest kilka osób. Tutaj jest inaczej.
Jezu.. jak oni pędzą.. a jakby to była wycieczka , to byłoby tak przyjemnie…. Bez napinki i można byłoby się porozglądać, zrobić zdjęcie.
Dyszę, kaszlę ( coś drapie mnie w gardle i pomimo ze co chwilę popijam jakoś nie mogę pozbyć się uciążliwego drapania).
Hm… Mija mnie Krysia. O, ładnie jedzie pod górę. Co prawda A. Skalniak przed nią chwilę, ale ja znam Krysię, wiem , ze im dalej tym jedzie lepiej. Wytrzymałościowo jest świetna, więc jestem spokojna.
Widzę przed sobą Pawła – Ojca Założyciela forum rowerum i postanawiam obrać go sobie za cel. Po prostu nie pozwolić mu odjechać.
I zaczynam myśleć trochę inaczej. Kiedy przychodzi moment, ze trochę się wypłaszacza dopada mnie jeszcze myśl- odpocznij trochę, ale za chwilę:
Zaraz, zaraz Iza, a pamiętasz co mówił Kuba przed Murowaną Gośliną w 2011? Nie oszczędzaj się, odpoczniesz na mecie.
No to rura do przodu. Jestem za Pawłem cały czas, siedzę mu nieznośnie na kole, ciekawe czy to wie?
Jakoś nadzwyczaj szybko pojawia się Bacówka pod Wierchomlą , wydawało mi się, ze będziemy jechać dłużej. No i zaczyna się trochę w dół. Paweł mi odjeżdża. Lepiej zjeżdża, i ma fulla.
Ale jadę. Dobrze mi się zjeżdża, tego się trochę obawiałam, bo ostatnio jakoś średnio się czułam na zjazdach. Potem znowu trochę pod górę i zbliżam się do Pawła. No i tak jeszcze kawałek.
Gdzieś po drodze, lekko odwracam głowę w prawo, a tam .. Tatry….
Jak blisko, jak ładnie…. Hm… żal, ze nie można się zatrzymać , zrobić zdjęcia.
A potem zaczyna się zjazd.. Paweł jedzie, potem na chwilę znika mi, potem znowu go widzę, potem znowu nie.
Zaczyna się szybki zjazd, masa luźnych kamieni, ale jakoś dobrze sobie radzę. Przede mną jakiś chłopak, no cóż.. wolno zjeżdża, boi się. Czuje, ze ktoś za nim jedzie, mówi do mnie: wyprzedź sobie…
No to jak tylko nadarza się sposobność wyprzedzam. Długi zjazd, ciągle kamienie, ręce trochę już bolą, ale jest ok. Takie zjazdy to ja lubię, wolę to niż ten nieszczęsny szuter. Chociaż jest tak sucho, że niebezpiecznie, kamienie latają na lewo i prawo, kurz się wznosi.
W pewnym momencie jakoś pusto się robi przede mną, mam przez chwilę wątpliwość czy dobrze jadę, zwalniam więc, bo myślę: jak zjadę dalej w dól a okaże się , ze trzeba wracać pod górę? Za chwilę pokazują się taśmy na drzewach, wiec jest ok , zwalniam hamulce i dalej w dół.
I nagle widzę Pawła i kilka osób jak stoją. Pytam : coś się stało?
A Paweł na to: no.. chyba zjechaliśmy na pętlę giga, bo jedziemy w kierunku Szczawnika.
Ja: i????
Paweł zadziera głowę do góry i mówi: no popatrz tam do góry. Tam trzeba byłoby wrócić. Jakaś godzina. I to w większej mierze trzeba byłoby podejść bo nie podjedziesz po tych kamieniach.
A do tego gorąco, cały czas w pełnym słońcu.
Paweł mówi: ja nie wracam.
Ktoś obok niego: ja też nie…
Robi mi się smutno, sama nie wrócę, bo nawet nie wiem gdzie. Do którego miejsca miałabym iść. Gdzie jest ten cholerny skręt.
Jedziemy w dół z jakąś nikłą nadzieją, że jednak może jedziemy dobrze.
Kiedy dojeżdżamy do asfaltu, ktoś pyta strażaków, czy to trasa mega?
Tak, tak.
No to robi mi się lżej na duszy. Myślę: może nie wszystko stracone.
Jedziemy. Nagle tablica: 10 min do bacówki nad Wierchomlą.
Myślę sobie: no to jednak po ptakach.
Zaczyna się lekki podjazd. Nagle jak burza przejeżdża koło mnie jeden, drugi zawodnik. Po tym jak jadą, to szybko się orientuje, ze to musi być czołówka.
No to już wiem, ze źle jadę.
Dojeżdżamy do bufetu, który jest usytuowany przy bacówce. Jakaś kobieta krzyczy do mnie:
Byłaś w Żegiestowie???
Nie odpowiadam.
Byłaś w Żegiestowie?
Myślę sobie: daj mi spokój kobieto, nie martw się, jak tylko dotrę do mety zgłoszę swój dnf, nie zamierzam oszukiwać.
No pewnie się zaniepokoiła, co to za laska wjechała tak szybko . Potem się zorientowałam kim jest ta Pani. Ale nieważne.
Nigdy nie zrobiłabym czegoś takiego, ze po ominięciu znaczącej części trasy, nie zgłosiłabym tego organizatorowi.
Zastanawiamy się z Pawłem co robić, czy jechać dalej.. ot tak żeby się przejechać. Ale złość jest tak duża, że mnie już nigdzie się jechać nie chce. Po co?
Zostajemy więc przy bufecie i pomagamy. Ze szczególnym uwzględnieniem tarnowskiej frakcji. Podajemy picie, polewamy wodą.
Drugiemu Pawłowi z MPEC-u ratujemy nawet życie, bo zgubił bidon. Daje mu więc swój. Bez bidonu w tym upale daleko by nie pojechał.
Myślę sobie: cóż.. przynajmniej tyle z tego naszego pomylenia trasy. Jakiś pożytek.
No a jak wszyscy przejeżdżają, zjeżdżamy w dół. Tam zgłaszamy dnf. Paweł wyraża dezaprobatę, ze w kluczowym momentach nie było ludzi na rozjazdach, którzy wskazywaliby drogę.
Faktycznie , w innych edycjach było to zorganizowane perfekcyjnie. Org jakoś dziwnie się tłumaczy, że nie mieli jak ludzi tam dowieź , bo się nadleśnictwo nie zgadzało.
Jest jeszcze wyciąg itd. Dziwne tłumaczenie.
Cóż.. nie chcę nikomu przypisywać winy , ze pogubiłam trasę, ale skoro to nie tylko ja, to chyba coś jednak było nie do końca tak. Zresztą już na mecie, co poniektórzy nam opowiadali, ze też źle pojechali w tamtym miejscu, ale w przeciwieństwie do nas, dość szybko się zorientowali i wrócili.
Jest mi przykro, raczej nie zdarzało mi się gubić trasy. Raz w Krynicy zjechałam sobie mocno w dół, wracałam, ale tam był łatwiejszy, krótszy podjazd.
Najgorsze jest w tym wszystkim to, ze pomimo zgłoszenia dnf jestem sklasyfikowana z jakimś dramatycznym czasem. Długo nie mogę dojść jak to możliwe, już w domu uświadamiam sobie, ze kiedy Marcin zjechał na metę z giga, pojechałam sprawdzić jego wyniki i na rowerze miałam nr startowy. Widocznie przejechałam przez metę.
Co to oznacza? Kompletny brak kontroli na trasie nad tym którędy ktoś jedzie. Bo tak się składa, że bramkę z międzyczasem przejeżdżałam i nikt nie wiedział, że nie byłam w Żegiestowie.
A wystarczyło tam kogoś postawić żeby spisywał ludzi.
Ile osób znalazło się w wynikach a nie powinno? Bo może nawet nieświadomie skrócili tę trasę.
Spore niedociągnięcie.
A w wynikach z tym dramatycznym czasem prawie 7 godzin na mega, figuruję do dzisiaj, pomimo moich maili do orga i odpowiedzialnych za pomiar czasu.
Największy mam żal do siebie. Może trzeba było się lepiej rozglądać, a nie ślepo jechać za innymi.
Było minęło. Muszę to przetrawić, bo bardzo nie lubię kończyć wyścigów, i chociaż to nie koniec świata, tym bardziej, że nie robię generalki, to jednak smutno, przykro i ogólnie jakoś NIE TAK.
Dzisiaj miałam ochotę trochę pokręcić, ale coś kiepsko się czuję, gardło wieczorem wczoraj bolało, dzisiaj tez, więc to drapanie podczas podjazdu , to nie był przypadek. Niestety.
Krysia i Marcin na rozgrzewce© lemuriza1972
Krysia na rozgrzewce© lemuriza1972
Andrzej jadący i Paweł "obsługujący"© lemuriza1972
Asia Dychtoń© lemuriza1972
Michał Plebanek na drugim planie© lemuriza1972
Krysia przed drugim bufetem© lemuriza1972
Widoczki z Wierchomli© lemuriza1972
Tatry w oddali© lemuriza1972
Piotrek i Marcin na podium© lemuriza1972
- DST 28.00km
- Teren 26.00km
- Czas 02:05
- VAVG 13.44km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Ja dalej nie rozumiem jak organizując maratony od dłuższego czasu można dalej mieć tak sporo niedociągnięć .... Pozytyw taki że Marcin w końcu szczęśliwy na mecie
labudu - 18:21 poniedziałek, 19 sierpnia 2013 | linkuj
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!