Niedziela, 20 lutego 2011
Krakowsko-tarnowska wyprawa zimowa
„ Cel jest nieważny, ważna jest DROGA”.
" Mallory wiedział, ze droga jest ważniejsza niż cel, jako, ze oprócz tego co osiągniete, zawiera w niej to co możliwe i zamyslane, upragnione. Cel jest skonczony,droga nie, i dlatego nie można jej oceniać ze względu na jej koniec. Ona wciąż prowadzi dalej"
Reinhold Messner
No tak, chyba właśnie tak:)
Sobotnia wyprawa miała być lajtowa, co z jednej strony napawało mnie smutkiem ( bo przecież wiadomo im trudniej tym większa satysfakcja), a z drugiej strony myślałam: może i dobrze, w końcu to dopiero we wtorek solidnie zmęczyłam się w górach.
Budzik bezlitosny zadzwonił o 4.25, ale ja chyba powoli się do tego przyzwyczajam. Nie było żadnego marudzenia , tylko jedna myśl w głowie: przecież w Taterki jedziemy!
Taterki tym razem jednak nie były łaskawe i postanowiły nie odkrywać wszystkich uroków i niewiele je było widać.
Nie było więc radosnego witania się z Tatrami, podczas jazdy do Zakopanego, bo nie było widać: dosłownie nic.
Adam już w trakcie drogi zaczął mówić. o zmianie trasy. Jego zdaniem ta planowana, była zbyt łatwa.
Dojechalismy do Zakopanego, przed 8.00 . Potem było wypożyczanie raków, a potem dojechała ekipa krakowska, w bardzo mocnym składzie:
Roza czyli Renia, MiśQ, Versus, Miki, Andy, Lupus oraz PePe i Kubak czyli sekcja skitourowa, którą pomkneła swoją trasą.
Ci co nieprzekonani, jednak dali się przekonać i pobiegli wypożyczyć raki, z którymi chyba się zaprzyjaźnili pomimo wcześniejszej awersji wyraźnej.
Dojechalismy busem do Kuźnic i Adam zaczął całkiem śmiało proponować zmianę trasy.
Trzeba w tym miejscu zaznaczyć, ze Adam chyba nigdy tą trasą nie szedł, ale jakoś udało mu się przekonać całą resztę.
Przebieg trasy ( wg MiśQ-a – ja jestem kiepska w zapamiętywaniu):
Kuźnice, Polana Kalatówki, Kondratowa Polana, Dolina Małego Szerokiego, Kondracka Przełęcz, Kondracka Kopa, Suchy Wierch Kondracki, Goryczkowa Czuba, Pośredni Wierch, Kasprowy Wierch, Myślenickie Turnie, Kuźnice
No i ruszyliśmy. Delikatne podejście na rozgrzewkę, do Kuźnic w górę. Jak zawsze kojarzy mi się z maratonem – pierwszy podjazd jedzie się ciężko, mięśnie nierozgrzane, tętno szaleje. Potem jest już lepiej.
Idziemy sobie, idziemy, robi się coraz bardziej „lodowato” na podejściach i pada komenda: ubieramy raki ( niektórzy się wyłamują).
Ubieramy. W rakach chodzi się znacznie bezpiecznej ( mam duży komfort zwłaszcza przy schodzeniu), ale jednak to dodatkowe obciążenie nóg, mięśnie pracują trochę inaczej, nogę trzeba podnosić wyżej), więc niestety jest ciężej. Nie jest to wygodne obuwie sportowe.
Odkąd mam raki na nogach, idę jakoś ciężko, jakby ważyły kilka kilogramów. Tym razem mam pożyczone raki z wypożyczalni, wydaje mi się, ze te Krysi, które miałam we wtorek były lżejsze.
Idziemy. W schronisku pod Halą Kondratową, króciutki postój na spożycie rozgrzewających napojów eneregetyzujących:) i w drogę.
Idziemy, idziemy pod górę. Coraz wyżej, coraz ciężej, coraz bardziej stromo. Zaczyna się podejście na Przełęcz Kondracką.
O rany… końcówka jest tak stroma i tak ciężka, ze jako żywo przypomina mi podejście wtorkowe pod Przełęcz pod Kopą Kondracką.
Myślę sobie: Iza… no nie, znowu to samo co we wtorek.
Idę ciężko i powoli, znowu pojawiają się myśli samobójcze, ale myślę: dałam radę wtedy, czemu nie mam dać rady teraz?
Jest mi strasznie gorąco, mam wrażenie, że ubrałam się za ciepło
Jakoś się wdrapuję.
Na przełęczy krótki postój : piję herbatkę .
Tam u góry jest już zimno, a mgła zasnuwa wszystko. Nie widać nic. Jaka szkoda!
Na przełęczy spotykamy bodajże 3 wędrowców.
Patrzą na koszulkę rowerowania, którą fotografuję Versus i któryś mówi:
O rowerowanie.. a gdzie macie rowery?
Miki odpowiada: w plecakach:)
Idziemy dalej. Jest coraz bardziej mgliście, śniegu zdecydowanie więcej niż we wtorek. Nie idzie się łatwo, naprawdę nie.
W pewnym momencie widoczność tak spada, że nie widzę nikogo przed sobą, ani za sobą.
Idę sama. Jestem gdzieś na wysokości ok. 2000 m npm, nie widzę nic.. nie wiem gdzie jestem, wiem, ze daleko do cywilizacji, jest zimno, jest ciężko, pod górę i pod górę… a ja zostałam sama.
I myślę sobie: rany… a co będzie jak się zgubię?
Myślę: muszę iść po śladach….( a za chwilę), : a jeśli to nie będą ślady mojej grupy?
Idę. Z jednej strony strasznoooooo… z drugiej strony jakaś taka radość z tej samotności, grozy… poczucia tego, ze teraz mogę liczyć tylko na siebie…
Czuję się tak jak czasem na maratonie, kiedy nagle zostaje sama gdzieś w środku lasu, przede mną nikogo, za mną nikogo. Tyle, że na maratonie, są strzałki na drzewach i zazwyczaj ( pomijając zamglony Turbacz z ub sezonu) cos tam widać.
Teraz nic… tylko mgła i śnieg przede mną.
W pewnej chwili ktoś krzyczy Iza jesteś?? ( kobiecy głos)
Odpowiadam: jestem, jestem.. ale nie wiem gdzie.
Głos dochodzi skądś, ale skąd…???? Niby blisko, a jednak nikogo nie widzę.
No to dalej po tych śladach, z nadzieją, ze idę dobrze.
W końcu docieram do grupy, która czeka na mnie. Czekamy jeszcze na Versusa, który gdzieś tam za mną.
Idzie się coraz ciężej, krótkie ale ogromnie strome podejścia, dają mi w kość. Nie idzie mi się dobrze. Niestety nie.
Wędrówki nie umilają też widoki, po przede mną mgła, za mną mgła, wokół mgła. Momentami wiatr smaga policzki, momentami pada śnieg.
I teraz rozumiem co miał na myśli Jasiek Mela pisząc o wędrówce na biegun.
„ kiedy idziesz przez góry, coś widzisz, są jakieś widoki, a tu tylko biel śniegu, powierzchnia, płaska, biała powierzchnia i tak przez kilka godzin”.
Zaczynają się trawersy, niebezpieczne traweresy. Jest wąsko, dość lodowato, wiec trzeba uważnie stawiać nogi. Góry nie wybaczą błędu.
Wolę nie patrzeć na prawą stronę, bo tam przepaść za przepaścią i kiedy popatrzysz w dół i masz świadomość ile może kosztować cię jedno złe postawienie nogi… to lepiej nie patrzeć.
I tak też staram się robić. Nie patrzę. Patrzę tylko przed siebie. Idę bardzo uważnie, powoli, ale bardzo uważnie.
Nie sposób mi słowami opisać stromizny na podejściach. Nie da się tego opisać, to trzeba przeżyć, trzeba się zmęczyć na takim podejściu.
W sumie dobrze , ze jest mgła i nie widać każdej następnej, bo wtedy psychika mogłaby tego nie wytrzymać.
Mam momentami serdecznie dość i myślę sobie: nie idę dalej…
Ale jaką mam alternatywę: albo idę, albo… zostanę…:)
W pewnym momencie wszyscy się zatrzymują i nie wiem co jest grane.
Widzę Adama, który asekuruję każdą następna osobę i potem już wiem dlaczego.
Jest takie przejście- nieprzejście, nad nim przepasać, a przejść można raczej tylko ustawiając się tyłem do przepaści, przodem do skały i rozważnie szukając chwytów i stawiając nogi. Tak wiec przylepieni do ściany pokonujemy ten naprawdę trudny moment, na szczęście wszyscy dają radę.. bo gdyby nie dali… no to…
A ja mam coraz większy kryzys , idzie mi się ciężko. Nie wiem czy to taki dzień, czy to efekt tego, ze nie do końca zregenerowałam się po wtorku, czy też po prostu jestem słaba?
Czuję głód , czuję złość i przychodzą takie myśli:
Jak ty jesteś głupia? O jakichś Himalajach marzysz????
Ale idziemy już 5 godzinę, a na jedzenie , nie mówiąc o piciu ( nie odważę się w takiej temperaturze pić zimnego, a wyciąganie herbaty z termosem to musi być przystanek itd.), nie ma po prostu czasu.
Wiem, jednak że muszę zjeść bo inaczej po prostu padnę jak mucha.
Do tego jeszcze kijek skraca mi się niespodzianie, a jest tak zamarznięty ze nie radzę sobie z jego regulacją. Versus pyta się : co się dzieje? Rzucam ze złością kijkami, mówię,ze jestem głodna.
To musi być potężny kryzys, skoro aż tak się złoszczę. Dawno się tak nie złościłam!
Versus daje mi kokosowego batona, ale baton jest tak zmrożony, ze z trudem po prostu wbijam w niego zęby.
Dochodzimy do grupy.
MisQ mówi: Iza.. ale masz minę!
Jestem głodna.. mówię.
Zatrzymujemy się, wyciągam wafla z kieszeni, jem.
Mówię: ok., jestem zła, jest mi ciężko, ale jak już dojdziemy, będzie tak jak na mecie na maratonie. Szczęście, radocha
Idziemy i idziemy. Nie mam już sił, z trudem podnoszę nogi, a tego Kasprowego nie widać…
Kiedy w koncu tam dochodzimy i słyszę , ze Adam chce iść dalej , bez odpoczynku, delikatna rozpacz mnie ogarnia.
To już prawie 6 godzin w drodze pod górę, przez zaspy, mgłę.. muszę odpocząć, napić się, coś zjeść.
Na szczęście zapada decyzja , ze wchodzimy do baru na Kasprowym . Nie mam siły ściągać raków, wiem ze przy schodzeniu będą potrzebne, a zakłada się je ciężko.
Wchodzimy do baru w rakach, ludzie patrzą na nas dziwnie, ale co tam…
Jaka tu cywilizacja!!! Nie do wiary, ze jeszcze przed chwilą byliśmy tak zupełnie poza nią.
Zejście jak to zejście nie dostarcza już takich emocji, no chyba , ze tym którzy niektóre fragmenty zjeżdzaja na „japkach”.
Po jakichs ok. 2 godzin lądujemy w Kuźnicach i to już jest koniec.
Było.. co tu dużo mówić ekstremalnie.
Do pełni szczęścia zabrakło mi tym razem widoków, ale jak to powiedziała Krysia: trzeba spróbować wędrówki w różnych warunkach.
A wczoraj naprawdę łatwo nie było.
Krysia powiedziała: miała być Mazovia a wyszedł Golonko.
No tak, bo to nie była łatwa trasa.
Niestety boli mnie noga, nie wiem co jest ale po tych długich wędrówkach bardzo boli mnie coś z tyłu kolana ( tego niby zdrowego). Trochę mnie to martwi, bo nie wiem co to może być.
Cięzko mi wyprostowac nogę, stanąć na nią.
Po jakimś czasie ( zwykle krótkim i zastosowaniu środka przeciwbólowego i przeciwzapalnego) przestaje boleć.
Napisał mi Mirek: warunki mielście fajne, takie prawie himalajskie.
No tak:)
Zaznaczę jeszcze tylko, że wyprawa zakonczyła się wspolnym spozyciem pizzy i wypiciem piwa w Zakopanem ( góralska knajpa, góralska muzyka)
W piątek pomyślałam sobie: jak przejdę na emeryturę, to sprzedam mieszkanie i przeprowadzę się do Zakopanego.
Jest jedno „ale”, tam ceny mieszkań są olbrzymie…
W drodze byliśmy 7 godzin i 40 min
" Góry mają w sobie cos magicznego, człowiek nie zje, nie dośpi, pachnie coraz gorzej,ale nie chce przestać się wspinać. W górach liczy sie tylko tu i teraz.Nikt nic ode mnie nie chce. Telefon nie dzwoni, a ja czuję ze z każdym krokiem przekraczam granice własnych możliwości. Kiedy na początku wspinaczki człowiek stoi przed szczytem i patrzy na potęzną górę , czuje sie przytłoczony. Kiedy patrzy na tę samą górę po zejściu - jest dumny i ma wrażenie, ze może osiagnąć wszystko..."
Martyna Wojciechowska
Za mną Babia Góra, za mną Czerwonę Wierchy, Dolina 5 stawów polskich, Kasprowy Wierch.
Idę dalej...
" Mallory wiedział, ze droga jest ważniejsza niż cel, jako, ze oprócz tego co osiągniete, zawiera w niej to co możliwe i zamyslane, upragnione. Cel jest skonczony,droga nie, i dlatego nie można jej oceniać ze względu na jej koniec. Ona wciąż prowadzi dalej"
Reinhold Messner
No tak, chyba właśnie tak:)
Sobotnia wyprawa miała być lajtowa, co z jednej strony napawało mnie smutkiem ( bo przecież wiadomo im trudniej tym większa satysfakcja), a z drugiej strony myślałam: może i dobrze, w końcu to dopiero we wtorek solidnie zmęczyłam się w górach.
Budzik bezlitosny zadzwonił o 4.25, ale ja chyba powoli się do tego przyzwyczajam. Nie było żadnego marudzenia , tylko jedna myśl w głowie: przecież w Taterki jedziemy!
Taterki tym razem jednak nie były łaskawe i postanowiły nie odkrywać wszystkich uroków i niewiele je było widać.
Nie było więc radosnego witania się z Tatrami, podczas jazdy do Zakopanego, bo nie było widać: dosłownie nic.
Adam już w trakcie drogi zaczął mówić. o zmianie trasy. Jego zdaniem ta planowana, była zbyt łatwa.
Dojechalismy do Zakopanego, przed 8.00 . Potem było wypożyczanie raków, a potem dojechała ekipa krakowska, w bardzo mocnym składzie:
Roza czyli Renia, MiśQ, Versus, Miki, Andy, Lupus oraz PePe i Kubak czyli sekcja skitourowa, którą pomkneła swoją trasą.
Ci co nieprzekonani, jednak dali się przekonać i pobiegli wypożyczyć raki, z którymi chyba się zaprzyjaźnili pomimo wcześniejszej awersji wyraźnej.
Dojechalismy busem do Kuźnic i Adam zaczął całkiem śmiało proponować zmianę trasy.
Trzeba w tym miejscu zaznaczyć, ze Adam chyba nigdy tą trasą nie szedł, ale jakoś udało mu się przekonać całą resztę.
Przebieg trasy ( wg MiśQ-a – ja jestem kiepska w zapamiętywaniu):
Kuźnice, Polana Kalatówki, Kondratowa Polana, Dolina Małego Szerokiego, Kondracka Przełęcz, Kondracka Kopa, Suchy Wierch Kondracki, Goryczkowa Czuba, Pośredni Wierch, Kasprowy Wierch, Myślenickie Turnie, Kuźnice
No i ruszyliśmy. Delikatne podejście na rozgrzewkę, do Kuźnic w górę. Jak zawsze kojarzy mi się z maratonem – pierwszy podjazd jedzie się ciężko, mięśnie nierozgrzane, tętno szaleje. Potem jest już lepiej.
Idziemy sobie, idziemy, robi się coraz bardziej „lodowato” na podejściach i pada komenda: ubieramy raki ( niektórzy się wyłamują).
Ubieramy. W rakach chodzi się znacznie bezpiecznej ( mam duży komfort zwłaszcza przy schodzeniu), ale jednak to dodatkowe obciążenie nóg, mięśnie pracują trochę inaczej, nogę trzeba podnosić wyżej), więc niestety jest ciężej. Nie jest to wygodne obuwie sportowe.
Odkąd mam raki na nogach, idę jakoś ciężko, jakby ważyły kilka kilogramów. Tym razem mam pożyczone raki z wypożyczalni, wydaje mi się, ze te Krysi, które miałam we wtorek były lżejsze.
Idziemy. W schronisku pod Halą Kondratową, króciutki postój na spożycie rozgrzewających napojów eneregetyzujących:) i w drogę.
Idziemy, idziemy pod górę. Coraz wyżej, coraz ciężej, coraz bardziej stromo. Zaczyna się podejście na Przełęcz Kondracką.
O rany… końcówka jest tak stroma i tak ciężka, ze jako żywo przypomina mi podejście wtorkowe pod Przełęcz pod Kopą Kondracką.
Myślę sobie: Iza… no nie, znowu to samo co we wtorek.
Idę ciężko i powoli, znowu pojawiają się myśli samobójcze, ale myślę: dałam radę wtedy, czemu nie mam dać rady teraz?
Jest mi strasznie gorąco, mam wrażenie, że ubrałam się za ciepło
Jakoś się wdrapuję.
Na przełęczy krótki postój : piję herbatkę .
Tam u góry jest już zimno, a mgła zasnuwa wszystko. Nie widać nic. Jaka szkoda!
Na przełęczy spotykamy bodajże 3 wędrowców.
Patrzą na koszulkę rowerowania, którą fotografuję Versus i któryś mówi:
O rowerowanie.. a gdzie macie rowery?
Miki odpowiada: w plecakach:)
Idziemy dalej. Jest coraz bardziej mgliście, śniegu zdecydowanie więcej niż we wtorek. Nie idzie się łatwo, naprawdę nie.
W pewnym momencie widoczność tak spada, że nie widzę nikogo przed sobą, ani za sobą.
Idę sama. Jestem gdzieś na wysokości ok. 2000 m npm, nie widzę nic.. nie wiem gdzie jestem, wiem, ze daleko do cywilizacji, jest zimno, jest ciężko, pod górę i pod górę… a ja zostałam sama.
I myślę sobie: rany… a co będzie jak się zgubię?
Myślę: muszę iść po śladach….( a za chwilę), : a jeśli to nie będą ślady mojej grupy?
Idę. Z jednej strony strasznoooooo… z drugiej strony jakaś taka radość z tej samotności, grozy… poczucia tego, ze teraz mogę liczyć tylko na siebie…
Czuję się tak jak czasem na maratonie, kiedy nagle zostaje sama gdzieś w środku lasu, przede mną nikogo, za mną nikogo. Tyle, że na maratonie, są strzałki na drzewach i zazwyczaj ( pomijając zamglony Turbacz z ub sezonu) cos tam widać.
Teraz nic… tylko mgła i śnieg przede mną.
W pewnej chwili ktoś krzyczy Iza jesteś?? ( kobiecy głos)
Odpowiadam: jestem, jestem.. ale nie wiem gdzie.
Głos dochodzi skądś, ale skąd…???? Niby blisko, a jednak nikogo nie widzę.
No to dalej po tych śladach, z nadzieją, ze idę dobrze.
W końcu docieram do grupy, która czeka na mnie. Czekamy jeszcze na Versusa, który gdzieś tam za mną.
Idzie się coraz ciężej, krótkie ale ogromnie strome podejścia, dają mi w kość. Nie idzie mi się dobrze. Niestety nie.
Wędrówki nie umilają też widoki, po przede mną mgła, za mną mgła, wokół mgła. Momentami wiatr smaga policzki, momentami pada śnieg.
I teraz rozumiem co miał na myśli Jasiek Mela pisząc o wędrówce na biegun.
„ kiedy idziesz przez góry, coś widzisz, są jakieś widoki, a tu tylko biel śniegu, powierzchnia, płaska, biała powierzchnia i tak przez kilka godzin”.
Zaczynają się trawersy, niebezpieczne traweresy. Jest wąsko, dość lodowato, wiec trzeba uważnie stawiać nogi. Góry nie wybaczą błędu.
Wolę nie patrzeć na prawą stronę, bo tam przepaść za przepaścią i kiedy popatrzysz w dół i masz świadomość ile może kosztować cię jedno złe postawienie nogi… to lepiej nie patrzeć.
I tak też staram się robić. Nie patrzę. Patrzę tylko przed siebie. Idę bardzo uważnie, powoli, ale bardzo uważnie.
Nie sposób mi słowami opisać stromizny na podejściach. Nie da się tego opisać, to trzeba przeżyć, trzeba się zmęczyć na takim podejściu.
W sumie dobrze , ze jest mgła i nie widać każdej następnej, bo wtedy psychika mogłaby tego nie wytrzymać.
Mam momentami serdecznie dość i myślę sobie: nie idę dalej…
Ale jaką mam alternatywę: albo idę, albo… zostanę…:)
W pewnym momencie wszyscy się zatrzymują i nie wiem co jest grane.
Widzę Adama, który asekuruję każdą następna osobę i potem już wiem dlaczego.
Jest takie przejście- nieprzejście, nad nim przepasać, a przejść można raczej tylko ustawiając się tyłem do przepaści, przodem do skały i rozważnie szukając chwytów i stawiając nogi. Tak wiec przylepieni do ściany pokonujemy ten naprawdę trudny moment, na szczęście wszyscy dają radę.. bo gdyby nie dali… no to…
A ja mam coraz większy kryzys , idzie mi się ciężko. Nie wiem czy to taki dzień, czy to efekt tego, ze nie do końca zregenerowałam się po wtorku, czy też po prostu jestem słaba?
Czuję głód , czuję złość i przychodzą takie myśli:
Jak ty jesteś głupia? O jakichś Himalajach marzysz????
Ale idziemy już 5 godzinę, a na jedzenie , nie mówiąc o piciu ( nie odważę się w takiej temperaturze pić zimnego, a wyciąganie herbaty z termosem to musi być przystanek itd.), nie ma po prostu czasu.
Wiem, jednak że muszę zjeść bo inaczej po prostu padnę jak mucha.
Do tego jeszcze kijek skraca mi się niespodzianie, a jest tak zamarznięty ze nie radzę sobie z jego regulacją. Versus pyta się : co się dzieje? Rzucam ze złością kijkami, mówię,ze jestem głodna.
To musi być potężny kryzys, skoro aż tak się złoszczę. Dawno się tak nie złościłam!
Versus daje mi kokosowego batona, ale baton jest tak zmrożony, ze z trudem po prostu wbijam w niego zęby.
Dochodzimy do grupy.
MisQ mówi: Iza.. ale masz minę!
Jestem głodna.. mówię.
Zatrzymujemy się, wyciągam wafla z kieszeni, jem.
Mówię: ok., jestem zła, jest mi ciężko, ale jak już dojdziemy, będzie tak jak na mecie na maratonie. Szczęście, radocha
Idziemy i idziemy. Nie mam już sił, z trudem podnoszę nogi, a tego Kasprowego nie widać…
Kiedy w koncu tam dochodzimy i słyszę , ze Adam chce iść dalej , bez odpoczynku, delikatna rozpacz mnie ogarnia.
To już prawie 6 godzin w drodze pod górę, przez zaspy, mgłę.. muszę odpocząć, napić się, coś zjeść.
Na szczęście zapada decyzja , ze wchodzimy do baru na Kasprowym . Nie mam siły ściągać raków, wiem ze przy schodzeniu będą potrzebne, a zakłada się je ciężko.
Wchodzimy do baru w rakach, ludzie patrzą na nas dziwnie, ale co tam…
Jaka tu cywilizacja!!! Nie do wiary, ze jeszcze przed chwilą byliśmy tak zupełnie poza nią.
Zejście jak to zejście nie dostarcza już takich emocji, no chyba , ze tym którzy niektóre fragmenty zjeżdzaja na „japkach”.
Po jakichs ok. 2 godzin lądujemy w Kuźnicach i to już jest koniec.
Było.. co tu dużo mówić ekstremalnie.
Do pełni szczęścia zabrakło mi tym razem widoków, ale jak to powiedziała Krysia: trzeba spróbować wędrówki w różnych warunkach.
A wczoraj naprawdę łatwo nie było.
Krysia powiedziała: miała być Mazovia a wyszedł Golonko.
No tak, bo to nie była łatwa trasa.
Niestety boli mnie noga, nie wiem co jest ale po tych długich wędrówkach bardzo boli mnie coś z tyłu kolana ( tego niby zdrowego). Trochę mnie to martwi, bo nie wiem co to może być.
Cięzko mi wyprostowac nogę, stanąć na nią.
Po jakimś czasie ( zwykle krótkim i zastosowaniu środka przeciwbólowego i przeciwzapalnego) przestaje boleć.
Napisał mi Mirek: warunki mielście fajne, takie prawie himalajskie.
No tak:)
Zaznaczę jeszcze tylko, że wyprawa zakonczyła się wspolnym spozyciem pizzy i wypiciem piwa w Zakopanem ( góralska knajpa, góralska muzyka)
W piątek pomyślałam sobie: jak przejdę na emeryturę, to sprzedam mieszkanie i przeprowadzę się do Zakopanego.
Jest jedno „ale”, tam ceny mieszkań są olbrzymie…
W drodze byliśmy 7 godzin i 40 min
" Góry mają w sobie cos magicznego, człowiek nie zje, nie dośpi, pachnie coraz gorzej,ale nie chce przestać się wspinać. W górach liczy sie tylko tu i teraz.Nikt nic ode mnie nie chce. Telefon nie dzwoni, a ja czuję ze z każdym krokiem przekraczam granice własnych możliwości. Kiedy na początku wspinaczki człowiek stoi przed szczytem i patrzy na potęzną górę , czuje sie przytłoczony. Kiedy patrzy na tę samą górę po zejściu - jest dumny i ma wrażenie, ze może osiagnąć wszystko..."
Martyna Wojciechowska
Za mną Babia Góra, za mną Czerwonę Wierchy, Dolina 5 stawów polskich, Kasprowy Wierch.
Idę dalej...
schronisko - Hala Kondratowa© lemuriza1972
a to chyba Przełęcz Kondracka:)© lemuriza1972
Krysia, ja i Miki© lemuriza1972
W drodze© lemuriza1972
MiśQ z flagą powiatu tarnowskiego© lemuriza1972
jakiś tam trawersik...© lemuriza1972
Uphill© lemuriza1972
- Czas 07:40
- HRmax 170 ( 90%)
- HRavg 137 ( 72%)
- Kalorie 2951kcal
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
A plany jakieś już są? Tatry Zachodnie czy może Wysokie? Może Świnica albo Kozi?
daniel3ttt - 20:48 środa, 23 lutego 2011 | linkuj
To może tym razem Was spotkam, bo w poprzedni weekend z powodu pogody w końcu nie pojechaliśmy. Będę od soboty do wtorku, w pon i wt z jeszcze jednym Bikestatowiczem. W planie coś z zestawu świnicka przełęcz, zawrat, kozia przełęcz, kopa kondracka :)
tomski - 12:55 środa, 23 lutego 2011 | linkuj
Ale ja widziałem wszystkie i aż zazdroszczę (pozytywnie) bo tej zimy jeszcze w Tatrach nie byłem.
A z pogodą to różnie bywa, wychodzisz jest fajnie a za kilka godzin wszystko się zmienia. daniel3ttt - 10:58 środa, 23 lutego 2011 | linkuj
A z pogodą to różnie bywa, wychodzisz jest fajnie a za kilka godzin wszystko się zmienia. daniel3ttt - 10:58 środa, 23 lutego 2011 | linkuj
I w końcu Tatry Cię dopadły:) Albo Ty je dopadłaś:) I przyznam że gdzieś tam kiedyś myślałem że w końcu tam trafisz. Niezła wyprawa i tylko szkoda że pogoda nie najlepsza. Ale i tak najbardziej podobało mi się jak opowiedziałaś niejakiemu Dyniowi (tzn mądrze). Pozdrawiam
daniel3ttt - 00:18 środa, 23 lutego 2011 | linkuj
Dynio. I dobrze, że tak jest. Wpisy na blogu rowerowym są interesujące o ile z nich dowiadujemy się czegoś o myślach i emocjach autora. Sama informacja o tym, że ktoś przebył drogę z pkt. A do B, bez osobistej pieczęci autora jest nudna.
W Twoim wpisie Iza zwróciłem uwagę na fragment, w którym opisujesz swój kryzys i sposób w jaki sobie z nim poradziłaś. To ewidentnie skutek treningu mentalnego, jakim są maratony i długie treningi: "wiem, że mam kryzys i że go przejdę". kubakmtb - 09:45 poniedziałek, 21 lutego 2011 | linkuj
W Twoim wpisie Iza zwróciłem uwagę na fragment, w którym opisujesz swój kryzys i sposób w jaki sobie z nim poradziłaś. To ewidentnie skutek treningu mentalnego, jakim są maratony i długie treningi: "wiem, że mam kryzys i że go przejdę". kubakmtb - 09:45 poniedziałek, 21 lutego 2011 | linkuj
Wydatek energetyczny na takich wyprawach jest ogromny. Ponad 7 h wędrówki w takich warunkach i w takim terenie daje w kość. Dlatego b. ważne jest jedzenie i picie w trakcie. Nie można tego lekceważyć. Dokładnie tak jak na maratonie MTB. Druga rzecz -to waga sprzętu jaki się wnosi na sobie (do sprzętu zaliczam również ubranie). Przy takich przewyższeniach i takim czasie wędrówki ma to duży wpływ na stopień zmęczenia. Ja zaczynam inwestować w lekki sprzęt i lekkie ubranie. Naprawdę czuje się różnicę.
Pozdrawiam miłośniczkę gór :) marusia - 14:22 niedziela, 20 lutego 2011 | linkuj
Pozdrawiam miłośniczkę gór :) marusia - 14:22 niedziela, 20 lutego 2011 | linkuj
A gdzie w tym wszystkim jest rower ? Coraz częściej na bikestats pojawiają się co prawda bardzo ciekawe jak ten wpisy ale zupełnie nie związane z charakterem tego portalu.Poczytać można o dorastających dzieciach nartach biegowych i tym podobnych różnych sprawach.Ciekawi mnie co by było gdyby na forum miłośników Mercedesa rozpocząć dyskusję o kawie ze śmietanką........
Dynio - 12:21 niedziela, 20 lutego 2011 | linkuj
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!