Poniedziałek, 31 października 2016
Anglia
Tak więc udało się.
Wróciłam cała i szczęśliwa do domu.
Nikt mnie nie porwał, samolot doleciał, nie dałam plamy na lotnisku, nie zabrali mi mojej fioletowej walizki (a drżałam o to, że jest za duża, co ja przeżyłam na lotnisku w Krakowie, pisałam do mojej znajomej Kingi, obieżyświata, ona dawała mi rady pt zachowuj się spokojnie, nie zwracaj na siebie uwagi, niech walizka nie zwraca na siebie uwagi, tylko jak to ma się stać – odpisałam Kindze, skoro jest wściekle fioletowa!), i nawet znalazłam 5 funtów spacerując po Coventry.
Raj – ta Anglia i tyle.
Zaprosiła mnie Marianna, więc z zaproszenia skorzystałam, chociaż miałam obawy jak ja człowiek nieświatowy odnajdę się na tych lotniskach i w ogóle w tym wielkim świecie.
Jak widać wielki świat, jest też dla takich jak ja. Kawałek wielkiego świata zobaczyłyśmy w Londynie, ale o tym za chwilę. Dzień pierwszy to był Londyn, gdzie pojechałyśmy z Marianną. Mocno to było hardcorowe, bo poprzedniego dnia wstałam o 5.50, poszłam do pracy, z niej prosto na pociąg do Krakowa, potem pociąg do Balic i samolot do Birmingham, w którym pojawiłam się o 22.30. W hali przylotów Marianny nie było. Hm… telefon i już wiedziałam, ze zaraz przyjedzie. Samolot wylądował trochę za wcześnie.
Nie mogłyśmy z Marianną, to kiedy kładłam się spać, była godzina 2.08, a o 5.20 zadzwonił budzik.
Autobus do Londynu o 6.45. Kiedy tylko wjechaliśmy do Londynu, uśmiechałam się od ucha do ucha. Inny świat, a ja inne światy oglądać uwielbiam. I ta multikulturowość! Te piękne Hinduski, te muzułmanki.. Hindusi w turbanach, ciemnoskóre piękne kobiety… Cud! Nie mogłam się napatrzeć.
Zaraz na początku spotkałyśmy jakąś konną paradę, a potem zobaczyłyśmy kilka pań w dziwnych nakryciach głowy. Myślałam, że jakaś teatralna trupa, czy też jakiś performance (bo tak wyglądały), ale.. kiedy podeszłyśmy pod Buckingham Palace .. okazało się, że one chyba do Królowej się udawały. No serio! Jednej spadała pończocha, druga nie miała rajstop, trzeciej wisiała jakaś nitka, a wszystkie wyglądały tak jakby miały pijanych stylistów. Serio…
Poszłyśmy dalej. Spotkałyśmy jakąś demonstrację. Mieli napis BLACK DAY. Trudno nam jednak powiedzieć o co im chodziło. Było i Downing Street i wszystkie najważniejsze punkty Londynu. I nawet weszłyśmy do ich Sądu Najwyższego czy Trybunału Konstytucyjnego. Jak zwał tak zwał, ale jakiś ważny sąd to był.
W National Gallery znalazłam prawdziwego Vermeera. Tak chodziłam, chodziłam, mówiąc do Marianny, że nie pamiętam czy w Londynie są jakieś jego obrazy i gdy doszłyśmy do jednej z sal, powiedziałam: może będzie Vermeer bo zaczyna się coś podobnego. Nie minęła sekunda, kiedy krzyknęłam z radości. BYŁ!!! Był też Valezquez, który jest mi bliski bo Mama miała album z jego obrazami i znam je dość dobrze.
A potem była przerwa na lunch czy brunch w angielskim pubie. Jak zwał tak zwał, ale był klimat. Podobało mi się! Takie to właśnie mocno angielskie było.
I jeszcze Tower Bridge i Piccadilly Circus, wszystkie te miejsca, o których uczyłam się na angielskim. Nie sądziłam, że je zobaczę kiedyś na żywo. Oczywiście „zwiedziłyśmy” angielskie metro, bo trzeba było jakoś się przemieszczać, a na koniec autobus do Coventry spóźnił się nam jakieś pół godziny. Widzicie nie tylko w Polsce spóźniają się autobusy:).
Wróciłam cała i szczęśliwa do domu.
Nikt mnie nie porwał, samolot doleciał, nie dałam plamy na lotnisku, nie zabrali mi mojej fioletowej walizki (a drżałam o to, że jest za duża, co ja przeżyłam na lotnisku w Krakowie, pisałam do mojej znajomej Kingi, obieżyświata, ona dawała mi rady pt zachowuj się spokojnie, nie zwracaj na siebie uwagi, niech walizka nie zwraca na siebie uwagi, tylko jak to ma się stać – odpisałam Kindze, skoro jest wściekle fioletowa!), i nawet znalazłam 5 funtów spacerując po Coventry.
Raj – ta Anglia i tyle.
Zaprosiła mnie Marianna, więc z zaproszenia skorzystałam, chociaż miałam obawy jak ja człowiek nieświatowy odnajdę się na tych lotniskach i w ogóle w tym wielkim świecie.
Jak widać wielki świat, jest też dla takich jak ja. Kawałek wielkiego świata zobaczyłyśmy w Londynie, ale o tym za chwilę. Dzień pierwszy to był Londyn, gdzie pojechałyśmy z Marianną. Mocno to było hardcorowe, bo poprzedniego dnia wstałam o 5.50, poszłam do pracy, z niej prosto na pociąg do Krakowa, potem pociąg do Balic i samolot do Birmingham, w którym pojawiłam się o 22.30. W hali przylotów Marianny nie było. Hm… telefon i już wiedziałam, ze zaraz przyjedzie. Samolot wylądował trochę za wcześnie.
Nie mogłyśmy z Marianną, to kiedy kładłam się spać, była godzina 2.08, a o 5.20 zadzwonił budzik.
Autobus do Londynu o 6.45. Kiedy tylko wjechaliśmy do Londynu, uśmiechałam się od ucha do ucha. Inny świat, a ja inne światy oglądać uwielbiam. I ta multikulturowość! Te piękne Hinduski, te muzułmanki.. Hindusi w turbanach, ciemnoskóre piękne kobiety… Cud! Nie mogłam się napatrzeć.
Zaraz na początku spotkałyśmy jakąś konną paradę, a potem zobaczyłyśmy kilka pań w dziwnych nakryciach głowy. Myślałam, że jakaś teatralna trupa, czy też jakiś performance (bo tak wyglądały), ale.. kiedy podeszłyśmy pod Buckingham Palace .. okazało się, że one chyba do Królowej się udawały. No serio! Jednej spadała pończocha, druga nie miała rajstop, trzeciej wisiała jakaś nitka, a wszystkie wyglądały tak jakby miały pijanych stylistów. Serio…
Poszłyśmy dalej. Spotkałyśmy jakąś demonstrację. Mieli napis BLACK DAY. Trudno nam jednak powiedzieć o co im chodziło. Było i Downing Street i wszystkie najważniejsze punkty Londynu. I nawet weszłyśmy do ich Sądu Najwyższego czy Trybunału Konstytucyjnego. Jak zwał tak zwał, ale jakiś ważny sąd to był.
W National Gallery znalazłam prawdziwego Vermeera. Tak chodziłam, chodziłam, mówiąc do Marianny, że nie pamiętam czy w Londynie są jakieś jego obrazy i gdy doszłyśmy do jednej z sal, powiedziałam: może będzie Vermeer bo zaczyna się coś podobnego. Nie minęła sekunda, kiedy krzyknęłam z radości. BYŁ!!! Był też Valezquez, który jest mi bliski bo Mama miała album z jego obrazami i znam je dość dobrze.
A potem była przerwa na lunch czy brunch w angielskim pubie. Jak zwał tak zwał, ale był klimat. Podobało mi się! Takie to właśnie mocno angielskie było.
I jeszcze Tower Bridge i Piccadilly Circus, wszystkie te miejsca, o których uczyłam się na angielskim. Nie sądziłam, że je zobaczę kiedyś na żywo. Oczywiście „zwiedziłyśmy” angielskie metro, bo trzeba było jakoś się przemieszczać, a na koniec autobus do Coventry spóźnił się nam jakieś pół godziny. Widzicie nie tylko w Polsce spóźniają się autobusy:).
Londyn3 © Iza
LOndyn4 © Iza
Londyn5 © Iza
Londyn7 © Iza
Londyn8 © Iza
Londyn10 © Iza
Dzień drugi
To był prawdziwie lucky day, ale dlaczego to ja Wam nie powiem (może kiedyś). W każdym bądź razie mocno się cieszę, że miałam okazję ten lucky day przeżyć i dane mi było być tam w tym momencie. Trochę dłużej pospaliśmy i wraz z Marianną i Mattem ruszyliśmy oglądać Stratford i Warwick. Warwick – 30 tysięczne miasteczko z zamkiem i piękną architekturą. Bo to jest właśnie to co w Anglii zachwyciło mnie najbardziej – architektura. Cudowne, domki… na ogół z cegły i co ważne (dla tych co znają lepiej mnie i panią Krystynę będą wiedzieć, że bardzo ważne) – ani śladu blachodachówki. Piękne dachówkowe dachy na które nie mogłam się napatrzeć. Oj, jak chciałabym mieszkać w jednym z takich domków! Warwick urocze, takie malownicze i do spacerowania. Stratford podobnie (tam urodził się Szekspir). Można byłoby nieskończenie długo spacerować… Niestety aż tyle czasu nie mieliśmy. Na koniec wizyta w klimatycznym angielskim pubie i pyszne jedzenie! No i halloweenowe klimaty. No a teraz zobaczcie tę architekturę!
Stratford © Iza
Dom Szekspira © Iza
Warwick © Iza
Warwick2 © Iza
Warwick3 © Iza
Warwick4 © Iza
Warwick5 © Iza
Warwick6 © Iza
Warwick7 © Iza
Stradford2 © Iza
Stratford3 © Iza
Stratford4 © Iza
Dinner © Iza
Dzień trzeci
Marianna musiała iść do pracy. Miałam więc spore wyzwanie przed sobą. Samotne zwiedzanie Coventry. Nie ukrywam – bałam się nieco. Od godz. 9 do 18 musiałam sobie zapewnić czas, trafić sama do Centrum Miasta, a potem wrócić do centrum handlowego, gdzie jest apteka Marianny. Na szczęście Marianna świetnie objaśniła mi drogę, wyposażyła w parasol (była taka typowa angielska mżawka, ale tylko przez chwilę). No i poszłam. Droga była piękna, zachwycająca, bo wkoło mnóstwo pięknych kolorowych drzew, a po drodze War Memorial Park. Zanim jednak był Park, to miałam okazję spokojnie poprzyglądać się budynkom. Znalazłam nawet coś w rodzaju bloków i znalazłam po drodze.. 5 funtów. Pomyślałam: to na pewno będzie mój szczęśliwy dzień. I był. Weszłam do Parku (zachwycający). Mnóstwo ludzi biegających, jeżdżących na rowerach i coś co najbardziej mnie poruszyło. Pamiątkowe tabliczki przy drzewach i na ławkach, ze wzruszającymi napisami. Co za niesamowity pomysł upamiętnienia bliskich!
W parku © Iza
Po drodze © Iza
Szkoła © Iza
Po drodze 2 © Iza
Coventry. Coś wiecie? Legenda o Lady Godivia, żużel… Miasto ponad 300 tysięczne spore, bardzo zniszczone podczas II wojny światowej. Ucierpiała m.in. przepiękna katedra. Kiedy dotarłam wreszcie do centrum i zobaczyłam pozostałości katedry, oniemiałam. Naprawdę. Cudne to jest i tyle. Co tutaj dużo pisać. Miałam zamiar też odwiedzić Muzeum Transportu (Marianna bardzo polecała), ale.. nie trafiłam. Jakoś mapa mnie „zwiodła”. Nie żałuję jednak, bo trafiłam jednak na zupełnie fantastyczną uliczkę, gdzie bardzo podobały mi się domy, klimat. A potem pochodziłam trochę po sklepach, posłuchałam jak mówią Haja… (oni tak mówią na powitanie) często mówiłam po angielsku, że nie rozumiem, a oni z uporem maniaka dalej do mnie mówili. No zupełnie jak Polacy, którzy próbując poruzmieć się z „obcymi” szerzej otwierają usta i mówią po polsku, jakby to co miało zmienić. No ale w moim przypadku zmieniało, bo jak mówili wolniej i wyraźniej, to byłam coś w stanie wyłapać. Najczęściej pytali czy chcę „bag”. Poszłam zjeść i mówię do Hinduski, że proszę curry and rica, vegatable, a ona o coś mnie pyta… No za nic nie wiedziałam o co jej chodzi. W końcu mówi czy z chicken czy czymś tam… No ale ja nie wiem o co jej chodzi.. rozpacz (czy umrę z głodu w tym Coventry). W końcu pokazała mi na obrazku… o cieciorkę chodziło. Uff… Zjadłam. Paliło jak diabli. Potem udało mi się latte kupić i cake. I trochę zakupów w sklepach, podarków dla bliskich. Sukienka dla mnie i dwie płyty (Boba Dylana i Dire Straits – tak więc dzisiaj mam muzyczną ucztę), herbata i czekoladki…. Było fantastycznie i nawet się nie zgubiłam. Sukces. A wieczorem urodzinowa impreza Marianny. To było COŚ! Cała ta angielska rodzina Matta….
Coventry. Coś wiecie? Legenda o Lady Godivia, żużel… Miasto ponad 300 tysięczne spore, bardzo zniszczone podczas II wojny światowej. Ucierpiała m.in. przepiękna katedra. Kiedy dotarłam wreszcie do centrum i zobaczyłam pozostałości katedry, oniemiałam. Naprawdę. Cudne to jest i tyle. Co tutaj dużo pisać. Miałam zamiar też odwiedzić Muzeum Transportu (Marianna bardzo polecała), ale.. nie trafiłam. Jakoś mapa mnie „zwiodła”. Nie żałuję jednak, bo trafiłam jednak na zupełnie fantastyczną uliczkę, gdzie bardzo podobały mi się domy, klimat. A potem pochodziłam trochę po sklepach, posłuchałam jak mówią Haja… (oni tak mówią na powitanie) często mówiłam po angielsku, że nie rozumiem, a oni z uporem maniaka dalej do mnie mówili. No zupełnie jak Polacy, którzy próbując poruzmieć się z „obcymi” szerzej otwierają usta i mówią po polsku, jakby to co miało zmienić. No ale w moim przypadku zmieniało, bo jak mówili wolniej i wyraźniej, to byłam coś w stanie wyłapać. Najczęściej pytali czy chcę „bag”. Poszłam zjeść i mówię do Hinduski, że proszę curry and rica, vegatable, a ona o coś mnie pyta… No za nic nie wiedziałam o co jej chodzi. W końcu mówi czy z chicken czy czymś tam… No ale ja nie wiem o co jej chodzi.. rozpacz (czy umrę z głodu w tym Coventry). W końcu pokazała mi na obrazku… o cieciorkę chodziło. Uff… Zjadłam. Paliło jak diabli. Potem udało mi się latte kupić i cake. I trochę zakupów w sklepach, podarków dla bliskich. Sukienka dla mnie i dwie płyty (Boba Dylana i Dire Straits – tak więc dzisiaj mam muzyczną ucztę), herbata i czekoladki…. Było fantastycznie i nawet się nie zgubiłam. Sukces. A wieczorem urodzinowa impreza Marianny. To było COŚ! Cała ta angielska rodzina Matta….
Wynalzca roweru © Iza
Katedra © Iza
Katedra2 © Iza
Coventry3 © Iza
Coventry4 © Iza
Coventry5 © Iza
Coventry6 © Iza
Coventry7 © Iza
Coventry8 © Iza
Lady Godiva © Iza
Dzień czwarty
Pojechałyśmy z Marianną na Wegańskie Targi do Wolerverhampton. Masa dobra, wiele fajnych stoisk, ale czasu miałyśmy niestety dość mało, bo to był dzień mojego wylotu. Dużo jedzenia wegańskiego (wegańskie słodycze, wegańskie czekolady – kupiłam cynamonową i miętową, cudowne) i innych fajnych gadżetów, oraz naprawdę fajnych ludzi (polowałam na niektórych żeby zdjęcia zrobić, np. na jedną fantastyczną czarnoskórą kobietę, bajecznie ubraną). Zrobiłyśmy jeszcze szybciutką rundkę po mieście i do domu na obiad, a potem na lotnisko. I znowu stres.. ale jakoś trafiłam do samolotu i walizki mi nie zabrali. Angielskie kobiety.. Niezbyt urodziwe to trzeba napisać wprost i niezbyt szykowne – to dało się zauważyć. Stałam obok jednej w Coventry, był jakiś performence na placu. Pomyślałam: typowa Angielka, niezbyt ładnie ubrana, wąskie usta, oczy jak u psa-boksera. I nagle ta Angielka mówi: dziewczynki chodźmy już (czystą polszczyzną). Użyję kolokwializmu – szczęka mi opadła. Dałabym sobie rękę uciąć, że to Angielka. Pogoda była nieangielska – cieplutko. I złota jesień też mają.
Targi © Iza
Na targach © Iza
Na targach2 © Iza
Kościół © Iza
Komentarze
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!