Poniedziałek, 4 sierpnia 2014
Komańcza - relacja
Maraton nr 51
Cyklokarpaty Komańcza
Miejsce kategoria 5/6
Miejsce kobiety open: 10/14
Open 175/200
Są takie dni…
Dni, kiedy noga nie podaje, głowa też odmawia współpracy, a jak dojdą do tego jeszcze mało korzystne warunki atmosferyczne (do których zdecydowanie w moim przypadku należy upał) i wtedy po prostu nie wychodzi.
Być może 4 wyścig w ciągu dwóch tygodni dał mi się we znaki, a być może po prostu to był TAKI DZIEŃ.
Już na rozgrzewce czułam to dziwne uczucie w łydkach, którego nazwać ani określić nie potrafię, ale które niechybnie zapowiada niemoc na dany dzień.
Początkowo pomyślałam, że go zignoruję i przejmować się nie będę, ale szybko okazało się, że nic z tego.
Nie cieszył nas ten upalny dzień, tym bardziej, że trasa w Komańczy, którą zapamiętałam z ubiegłego roku w dużej części biegła w otwartym terenie.
Uzbroiłam się znowu w drugi bidon z wodą i to znowu mnie uratowało, bo pomimo, że nie jechało mi się fajnie, to jakichś większych kryzysów nie było. Na starcie spiker podaje długość trasy (nie sprawdziłam tego wcześniej, jakieś takie rozluźnienie urlopowe nastąpiło i nic mi się nie chciało). Zdziwiona jestem kiedy słyszę, że trasa ma mieć 44 km i tylko 800 m przewyższenia. Nie tak dawno ktoś na jednym z bardziej znanych portali kolarskich nazwał trasę w Stroniu Śląskim ( 39 km, 1200 m przewyższenie) groteskową. Jak więc trzeba byłoby nazwać tę?
Wyprzedzę trochę fakty. Gdyby nie było tego dnia błota, które znacznie utrudniło i uatrakcyjniło trasę, byłaby naprawdę dość (muszę użyć tego słowa) banalna i szybka.
Chociaż wiadomo – okolica świetna, tereny piękne.
Tego dnia nie kręciło się tak szybko, bo podłoże to uniemożliwiało.
Start i początek asfaltem. Szybko. Początkowo staram się nadążyć za peletonem, potem peleton się trochę rozrywa i mnie się.. jakoś specjalnie nie chce. Tego dnia zniknęła wola walki i wielka chęć jazdy jaką miałam np. w Wojniczu. Bywa. Może niezupełnie, bo wróciła gdzieś ok 25 kilometra, ale to było już zdecydowanie zbyt późno.
W ubiegłym roku zaraz na starcie zaliczyłam upadek przy zjeździe do rzeki (ostry dość szutrowy zakręt). W tym roku, więc już wiem jak należy tam jechać. Nie wie tego jednak dziewczyna jadąca tuż przede mną i przewraca się. Szczęśliwie udaje mi się ją ominąć i zaczyna się długiiiii podjazd łąką. Męczący. Łąki jakie są każdy wie. Wertepy, więc kręci się mozolnie.
Na poboczu widzę Pawła Przybyło, który tym razem wybrał się na giga, ale pech i uszkodzona klamka hamulcowa (w efekcie jednak dojechał do mety, bo jakoś udało mu się ten hamulec reanimować).
Generalnie początek tego maratonu to prawie bezustanne wspinanie się do góry. Trzeba było więc wykazać cierpliwość, zwłaszcza na asfaltowym podjeździe po serpentynach.
Asfaltowe podjazdy mają to do siebie, że jak świeci słońce to bardzo mocno na nich przygrzewa:). Szukam więc cienia i zjeżdżam jak najbardziej na lewo, bo tam jest trochę drzew. Wyprzedza mnie Jacek z Krynicy. Jacek jak mnie widzi przed maratonem zwykł jest mawiać:
A z tą panią to jedziemy do połowy maratonu, a potem ona jedzie sobie, a ja zostaje.
Tego dnia mówię mu: ale dzisiaj mój rower jest bardzo leniwy.
Na tym asfaltowym podjeździe Jacek mnie wyprzedza. Jednak ambicja, która gdzieś tego dnia też się rozleniwiła, dochodzi do siebie i wyprzedzam go z kolei ja.
A potem wjeżdżamy do lasu i bardzo długi odcinek (przygraniczny), to las. Mozolnie i do góry z błotem w tle. Błotem w stylu bieszczadzkim (Komańcza leży na pograniczu Beskidu Niskiego i Bieszczadów) czyli błoto mocno śliskie, oblepiające opony, osprzęt. Są momenty więc, ze rower waży znacznie więcej niż powinien, a błoto z opon nie chce odpadać bo nie ma gdzie, ciągle jest pod górę.
Ale to bardzo fajny fragment trasy. Zaczyna się podejście (dla mnie podejście, bo nie mam tyle siły żeby walczyć z błotem na tym podjeździe), ale większość moich towarzyszy również idzie.
Wyprzedza mnie Jacek. W ubiegłym roku wyprzedził mnie w tym samym miejscu. Pomyślałam wtedy: no tak GOPROWIEC to przyzwyczajony do chodzenia pod górę. Ale myślę sobie: spokojnie Iza… Jacek w końcu kiedyś się zmęczy i może go jeszcze dojdziesz. Zjeżdżamy na asfalt i bardzo długa prosta (kilka kilometrów) po asfalcie w pełnym słońcu. Potem nagły skręt w prawo pod górę i tam jest już bufet ( na którym niestety dla niektórych zabrakło wody, ja mam to szczęście, że kiedy dojeżdżam, woda już jest). Chyba zbyt późno był ten bufet, jak na takie warunki pogodowe, bo to jakiś chyba 28 km o ile dobrze pamiętam.
Tuż przed bufetem zjadam drugiego żela, magnez, na bufecie kawałek arbuza i jedziemy dalej. Zaczyna się masakrycznie (jak się później okazało) długi podjazd łąką.
Nie pamiętam go z ubiegłego roku, trasa jest trochę zmieniona. Przed sobą w oddali widzę kilku kolarzy, myślę, że może uda się do nich dojechać.
Zaczyna mi się jechać lepiej. Wyprzedzam jednego, potem drugiego i wydaje mi się, ze widzę przed sobą co prawda dość daleko, ale jednak… tak, tak jest Jacek.
Myślę sobie: mam cię Jacku na widelcu i teraz nie odpuszczę.
Jadę i zbliżam się. Jacek już idzie, popija, widać, że jest zmęczony. Mówię: Gorąco?
- Gorąco – odpowiada.
A ja czuję się dobrze. Co chwilę polewam się wodą, ubranie jest mokre, wiaterek wieje, więc ten podjazd idzie mi nadspodziewanie łatwo.
A potem jest wjazd do lasu. Jakiś niefrasobliwy fotograf stoi tuż przed wjazdem na środku ścieżki. Celuje we mnie aparatem, ale jestem przekonana, że usunie się jak już będę się zbliżać. Nic z tego. Na szczęście po prawej stronie jest trochę miejsca, więc odbijam w prawo i unikam kraksy. Z rozmów z innymi wiem, że tak robił zdjęcia wszystkim. Mało rozsądnie naprawdę.
A w lesie zaczyna się błotna sekwencja. W ubiegłym roku jechało tutaj się super płynnie i szybko. Zyskałam tu przewagę na Anią z Rzeszowa. Tym razem trzeba być bardzo ostrożnym bo błoto nie wybacza, o czym się przekonuje (mało groźny na szczęście upadek). Tego dnia wielu zawodników i to takich dobrze zjeżdżających miało bliskie spotkania z matką ziemią. Końcówka jest wymagająca, głownie z powodu błota.
Ostatnie 5 km maratonu to zdecydowanie jeden z fajniejszych fragmentów na tej trasie. Przez błoto poprzeczka jest podniesiona znacznie wyżej niż w ubiegłym roku. Jeszcze przejazd przez rzekę, która przynosi orzeźwienie, więc krzyczę:
ale fajnie....
Pani robiąca zdjęcia mówi: wreszcie ktoś zadowolony!
Udaje się cało dojechać do mety. Czas mało satysfakcjonujący i 45 min gorszy niż w ubiegłym roku (nie dotyczy to jednak tylko mnie, raczej wszystkich), ale mimo wszystko myślę, że gdybym początek maratonu pojechała z większą werwą to byłoby lepiej o jakieś 15 minut.
A potem następuje już to co w Komańczy najlepsze czyli smakowite i zupełnie wyjątkowe jak na maratonowe cykle jedzenie. Zupa, pierogi, kiełbasa, chleb ze smalcem, ogórki… Pycha.
Jeśli chodzi o tę część organizacji : perfekcyjna.
I muszę jeszcze o dwóch rzeczach wspomnieć: po pierwsze gratulacje dla Pani Krystyny, jak zwykle na dystansie giga. Tym razem miała rywalkę, ale pokonała ją ze sporą przewagą i udowodniła tym, którzy uważają, ze jest jej łatwo bo nie ma rywalek, że to nie tak. Że walczy, że jedzie jak może najlepiej. Ja ją znam więc wiem, ze tak jest za każdym razem. ( tak sobie pomyślałam, że gdyby tak wprowadzić w Cyklo drużynową klasyfikację miast to my dziewczyny z Tarnowa miałybyśmy spore szanse na dobry wynik: Krysia, Monia Podos, ja, Kasia Pasula – sporo nas jak na jedno miasto).
A druga sprawa.. śmieci… No kochani…. Prawie ich nie było!!! Ja zauważyłam dwa opakowania po żelach i jedną butelkę. To wszystko. Jest coraz lepiej. Dziękujemy!
A trasa cóż… trochę rozczarowuje (Wojnicz zdecydowanie fajniejszy, chociaż takich fajnych warunków do mtb nie ma jak Komańcza). I to rozczarowanie co do trasy nie dotyczy tylko mnie (to są opinie innych również).
Ale zdecydowanie pomimo tego warto do Komańczy przyjechać. Jest przyjaźnie, jest pyszne jedzenie, jest po prostu świetna atmosfera.
Cyklokarpaty Komańcza
Miejsce kategoria 5/6
Miejsce kobiety open: 10/14
Open 175/200
Są takie dni…
Dni, kiedy noga nie podaje, głowa też odmawia współpracy, a jak dojdą do tego jeszcze mało korzystne warunki atmosferyczne (do których zdecydowanie w moim przypadku należy upał) i wtedy po prostu nie wychodzi.
Być może 4 wyścig w ciągu dwóch tygodni dał mi się we znaki, a być może po prostu to był TAKI DZIEŃ.
Już na rozgrzewce czułam to dziwne uczucie w łydkach, którego nazwać ani określić nie potrafię, ale które niechybnie zapowiada niemoc na dany dzień.
Początkowo pomyślałam, że go zignoruję i przejmować się nie będę, ale szybko okazało się, że nic z tego.
Nie cieszył nas ten upalny dzień, tym bardziej, że trasa w Komańczy, którą zapamiętałam z ubiegłego roku w dużej części biegła w otwartym terenie.
Uzbroiłam się znowu w drugi bidon z wodą i to znowu mnie uratowało, bo pomimo, że nie jechało mi się fajnie, to jakichś większych kryzysów nie było. Na starcie spiker podaje długość trasy (nie sprawdziłam tego wcześniej, jakieś takie rozluźnienie urlopowe nastąpiło i nic mi się nie chciało). Zdziwiona jestem kiedy słyszę, że trasa ma mieć 44 km i tylko 800 m przewyższenia. Nie tak dawno ktoś na jednym z bardziej znanych portali kolarskich nazwał trasę w Stroniu Śląskim ( 39 km, 1200 m przewyższenie) groteskową. Jak więc trzeba byłoby nazwać tę?
Wyprzedzę trochę fakty. Gdyby nie było tego dnia błota, które znacznie utrudniło i uatrakcyjniło trasę, byłaby naprawdę dość (muszę użyć tego słowa) banalna i szybka.
Chociaż wiadomo – okolica świetna, tereny piękne.
Tego dnia nie kręciło się tak szybko, bo podłoże to uniemożliwiało.
Start i początek asfaltem. Szybko. Początkowo staram się nadążyć za peletonem, potem peleton się trochę rozrywa i mnie się.. jakoś specjalnie nie chce. Tego dnia zniknęła wola walki i wielka chęć jazdy jaką miałam np. w Wojniczu. Bywa. Może niezupełnie, bo wróciła gdzieś ok 25 kilometra, ale to było już zdecydowanie zbyt późno.
W ubiegłym roku zaraz na starcie zaliczyłam upadek przy zjeździe do rzeki (ostry dość szutrowy zakręt). W tym roku, więc już wiem jak należy tam jechać. Nie wie tego jednak dziewczyna jadąca tuż przede mną i przewraca się. Szczęśliwie udaje mi się ją ominąć i zaczyna się długiiiii podjazd łąką. Męczący. Łąki jakie są każdy wie. Wertepy, więc kręci się mozolnie.
Na poboczu widzę Pawła Przybyło, który tym razem wybrał się na giga, ale pech i uszkodzona klamka hamulcowa (w efekcie jednak dojechał do mety, bo jakoś udało mu się ten hamulec reanimować).
Generalnie początek tego maratonu to prawie bezustanne wspinanie się do góry. Trzeba było więc wykazać cierpliwość, zwłaszcza na asfaltowym podjeździe po serpentynach.
Asfaltowe podjazdy mają to do siebie, że jak świeci słońce to bardzo mocno na nich przygrzewa:). Szukam więc cienia i zjeżdżam jak najbardziej na lewo, bo tam jest trochę drzew. Wyprzedza mnie Jacek z Krynicy. Jacek jak mnie widzi przed maratonem zwykł jest mawiać:
A z tą panią to jedziemy do połowy maratonu, a potem ona jedzie sobie, a ja zostaje.
Tego dnia mówię mu: ale dzisiaj mój rower jest bardzo leniwy.
Na tym asfaltowym podjeździe Jacek mnie wyprzedza. Jednak ambicja, która gdzieś tego dnia też się rozleniwiła, dochodzi do siebie i wyprzedzam go z kolei ja.
A potem wjeżdżamy do lasu i bardzo długi odcinek (przygraniczny), to las. Mozolnie i do góry z błotem w tle. Błotem w stylu bieszczadzkim (Komańcza leży na pograniczu Beskidu Niskiego i Bieszczadów) czyli błoto mocno śliskie, oblepiające opony, osprzęt. Są momenty więc, ze rower waży znacznie więcej niż powinien, a błoto z opon nie chce odpadać bo nie ma gdzie, ciągle jest pod górę.
Ale to bardzo fajny fragment trasy. Zaczyna się podejście (dla mnie podejście, bo nie mam tyle siły żeby walczyć z błotem na tym podjeździe), ale większość moich towarzyszy również idzie.
Wyprzedza mnie Jacek. W ubiegłym roku wyprzedził mnie w tym samym miejscu. Pomyślałam wtedy: no tak GOPROWIEC to przyzwyczajony do chodzenia pod górę. Ale myślę sobie: spokojnie Iza… Jacek w końcu kiedyś się zmęczy i może go jeszcze dojdziesz. Zjeżdżamy na asfalt i bardzo długa prosta (kilka kilometrów) po asfalcie w pełnym słońcu. Potem nagły skręt w prawo pod górę i tam jest już bufet ( na którym niestety dla niektórych zabrakło wody, ja mam to szczęście, że kiedy dojeżdżam, woda już jest). Chyba zbyt późno był ten bufet, jak na takie warunki pogodowe, bo to jakiś chyba 28 km o ile dobrze pamiętam.
Tuż przed bufetem zjadam drugiego żela, magnez, na bufecie kawałek arbuza i jedziemy dalej. Zaczyna się masakrycznie (jak się później okazało) długi podjazd łąką.
Nie pamiętam go z ubiegłego roku, trasa jest trochę zmieniona. Przed sobą w oddali widzę kilku kolarzy, myślę, że może uda się do nich dojechać.
Zaczyna mi się jechać lepiej. Wyprzedzam jednego, potem drugiego i wydaje mi się, ze widzę przed sobą co prawda dość daleko, ale jednak… tak, tak jest Jacek.
Myślę sobie: mam cię Jacku na widelcu i teraz nie odpuszczę.
Jadę i zbliżam się. Jacek już idzie, popija, widać, że jest zmęczony. Mówię: Gorąco?
- Gorąco – odpowiada.
A ja czuję się dobrze. Co chwilę polewam się wodą, ubranie jest mokre, wiaterek wieje, więc ten podjazd idzie mi nadspodziewanie łatwo.
A potem jest wjazd do lasu. Jakiś niefrasobliwy fotograf stoi tuż przed wjazdem na środku ścieżki. Celuje we mnie aparatem, ale jestem przekonana, że usunie się jak już będę się zbliżać. Nic z tego. Na szczęście po prawej stronie jest trochę miejsca, więc odbijam w prawo i unikam kraksy. Z rozmów z innymi wiem, że tak robił zdjęcia wszystkim. Mało rozsądnie naprawdę.
A w lesie zaczyna się błotna sekwencja. W ubiegłym roku jechało tutaj się super płynnie i szybko. Zyskałam tu przewagę na Anią z Rzeszowa. Tym razem trzeba być bardzo ostrożnym bo błoto nie wybacza, o czym się przekonuje (mało groźny na szczęście upadek). Tego dnia wielu zawodników i to takich dobrze zjeżdżających miało bliskie spotkania z matką ziemią. Końcówka jest wymagająca, głownie z powodu błota.
Ostatnie 5 km maratonu to zdecydowanie jeden z fajniejszych fragmentów na tej trasie. Przez błoto poprzeczka jest podniesiona znacznie wyżej niż w ubiegłym roku. Jeszcze przejazd przez rzekę, która przynosi orzeźwienie, więc krzyczę:
ale fajnie....
Pani robiąca zdjęcia mówi: wreszcie ktoś zadowolony!
Udaje się cało dojechać do mety. Czas mało satysfakcjonujący i 45 min gorszy niż w ubiegłym roku (nie dotyczy to jednak tylko mnie, raczej wszystkich), ale mimo wszystko myślę, że gdybym początek maratonu pojechała z większą werwą to byłoby lepiej o jakieś 15 minut.
A potem następuje już to co w Komańczy najlepsze czyli smakowite i zupełnie wyjątkowe jak na maratonowe cykle jedzenie. Zupa, pierogi, kiełbasa, chleb ze smalcem, ogórki… Pycha.
Jeśli chodzi o tę część organizacji : perfekcyjna.
I muszę jeszcze o dwóch rzeczach wspomnieć: po pierwsze gratulacje dla Pani Krystyny, jak zwykle na dystansie giga. Tym razem miała rywalkę, ale pokonała ją ze sporą przewagą i udowodniła tym, którzy uważają, ze jest jej łatwo bo nie ma rywalek, że to nie tak. Że walczy, że jedzie jak może najlepiej. Ja ją znam więc wiem, ze tak jest za każdym razem. ( tak sobie pomyślałam, że gdyby tak wprowadzić w Cyklo drużynową klasyfikację miast to my dziewczyny z Tarnowa miałybyśmy spore szanse na dobry wynik: Krysia, Monia Podos, ja, Kasia Pasula – sporo nas jak na jedno miasto).
A druga sprawa.. śmieci… No kochani…. Prawie ich nie było!!! Ja zauważyłam dwa opakowania po żelach i jedną butelkę. To wszystko. Jest coraz lepiej. Dziękujemy!
A trasa cóż… trochę rozczarowuje (Wojnicz zdecydowanie fajniejszy, chociaż takich fajnych warunków do mtb nie ma jak Komańcza). I to rozczarowanie co do trasy nie dotyczy tylko mnie (to są opinie innych również).
Ale zdecydowanie pomimo tego warto do Komańczy przyjechać. Jest przyjaźnie, jest pyszne jedzenie, jest po prostu świetna atmosfera.
Start © lemur
Pomagali miejscowi © lemuriza1972
A za chwilę będzie chłodniej © lemuriza1972
Trochę ochłody © lemuriza1972
Błota nie zabrakło tej soboty © lemuriza1972
Pani Krystyna na podium © lemuriza1972
A tutaj przyglądam się żbikom pod podium © lemuriza1972
Dekoracja © lemuriza1972
Marcin na dekoracji © lemuriza1972
Pani Krystyna z medalem © lemuriza1972
- DST 44.00km
- Teren 35.00km
- Czas 03:28
- VAVG 12.69km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!