Środa, 13 sierpnia 2014
Wielowarstwowo
Wielowarstwo będzie dzisiaj.
O różnych sprawach.
Zacznę od tego, że lubię takie wieczory. Spokojne.
I tylko z tyłu głowy czai się lekki niepokój – żeby jakaś zła wiadomość nie nadeszła, bo często tak bywało. Jakaś harmonia, zadowolenie, celebracja życia i nagle.. trach….
Więc lubię takie wieczory. Siedzę sobie i piszę (co jest jednym z moich ulubionych zajęć). Obok mnie odrobina rumuńskiego wina (tak, tak Tomek, otworzyłam tę wielką butlę i radzę sobie z nią do dłuższego czasu, nie spieszę się bynajmniej. Tomek bywa w Rumunii od czasu do czasu, więc ja korzystam. Mam wino rumuńskie od czasu do czasu:)).
A na kuchence kończy się gotować zupa. Niby taka zwykła, pomidorowa, ale zwykła nie jest. Po pierwsze to letnia pomidorowa ze świeżych pomidorów, a ta ma zupełnie inny smak niż ta przecierowa. Po drugie z sercem gotowana, więc wyjątkowa. Z sercem gotować nauczył mnie KTOŚ. KTOŚ kto dla mnie, ani dla nikogo innego, nic już nie ugotuje. Nigdy. Niestety.
Ale wdzięczna jestem Losowi, że go spotkałam, że nauczył mnie z sercem gotować, cieszyć się tym, celebrować to i że nauczył mnie kilku kulinarnych sztuczek.
Więc pomidorowa pachnie pomidorami, czosnkiem, bazylią, tymiankiem, estragonem, lubczykiem.
I słucham ulubionej muzyki.
Byłam też na rowerze (o tym za chwilę), czytam aktualnie naprawdę ciekawą książkę. Jak w takie dni nie lubić życia?
Zanim o rowerze i o książce, to pytanie takie mam.
Wczoraj byłam u mojej Przyjaciółki, która odremontowała i odmieniła swoje mieszkanie, które zawsze było klimatyczne, kolorowe, magiczne, a teraz jest jeszcze bardziej klimatyczne, kolorowe, magiczne. Wróciłam do siebie zainspirowana i pomyślałam, że jesienią coś trzeba będzie porobić, pozmieniać, pomalować. Tchnąć nowego ducha w mój dom.
Dzisiaj pomyślałam sobie (bo brakuje mi miejsca na płyty), że w sumie mogłabym kupić drewnianą skrzynkę na owoce, pomalować na jakiś „interesujący” kolor. Ale gdzie kupić takie skrzynki? Ktoś wie?
No to teraz o rowerze.
Miało być spokojnie, a było niespokojnie.
Sama sobie ten „niespokój” zafundowałam.
Pojechałam sobie do Lipia, ulubionymi ścieżkami czyli Biała, Klikowa, czerwony pieszy szlak do Krzyża i dalej do Lipia. W tym roku jeszcze tędy nie jechałam chyba. W ubiegłym jeździłam bardzo często. Taki marny ten rok... jeśli chodzi o to moje jeżdżenie.
O różnych sprawach.
Zacznę od tego, że lubię takie wieczory. Spokojne.
I tylko z tyłu głowy czai się lekki niepokój – żeby jakaś zła wiadomość nie nadeszła, bo często tak bywało. Jakaś harmonia, zadowolenie, celebracja życia i nagle.. trach….
Więc lubię takie wieczory. Siedzę sobie i piszę (co jest jednym z moich ulubionych zajęć). Obok mnie odrobina rumuńskiego wina (tak, tak Tomek, otworzyłam tę wielką butlę i radzę sobie z nią do dłuższego czasu, nie spieszę się bynajmniej. Tomek bywa w Rumunii od czasu do czasu, więc ja korzystam. Mam wino rumuńskie od czasu do czasu:)).
A na kuchence kończy się gotować zupa. Niby taka zwykła, pomidorowa, ale zwykła nie jest. Po pierwsze to letnia pomidorowa ze świeżych pomidorów, a ta ma zupełnie inny smak niż ta przecierowa. Po drugie z sercem gotowana, więc wyjątkowa. Z sercem gotować nauczył mnie KTOŚ. KTOŚ kto dla mnie, ani dla nikogo innego, nic już nie ugotuje. Nigdy. Niestety.
Ale wdzięczna jestem Losowi, że go spotkałam, że nauczył mnie z sercem gotować, cieszyć się tym, celebrować to i że nauczył mnie kilku kulinarnych sztuczek.
Więc pomidorowa pachnie pomidorami, czosnkiem, bazylią, tymiankiem, estragonem, lubczykiem.
I słucham ulubionej muzyki.
Byłam też na rowerze (o tym za chwilę), czytam aktualnie naprawdę ciekawą książkę. Jak w takie dni nie lubić życia?
Zanim o rowerze i o książce, to pytanie takie mam.
Wczoraj byłam u mojej Przyjaciółki, która odremontowała i odmieniła swoje mieszkanie, które zawsze było klimatyczne, kolorowe, magiczne, a teraz jest jeszcze bardziej klimatyczne, kolorowe, magiczne. Wróciłam do siebie zainspirowana i pomyślałam, że jesienią coś trzeba będzie porobić, pozmieniać, pomalować. Tchnąć nowego ducha w mój dom.
Dzisiaj pomyślałam sobie (bo brakuje mi miejsca na płyty), że w sumie mogłabym kupić drewnianą skrzynkę na owoce, pomalować na jakiś „interesujący” kolor. Ale gdzie kupić takie skrzynki? Ktoś wie?
No to teraz o rowerze.
Miało być spokojnie, a było niespokojnie.
Sama sobie ten „niespokój” zafundowałam.
Pojechałam sobie do Lipia, ulubionymi ścieżkami czyli Biała, Klikowa, czerwony pieszy szlak do Krzyża i dalej do Lipia. W tym roku jeszcze tędy nie jechałam chyba. W ubiegłym jeździłam bardzo często. Taki marny ten rok... jeśli chodzi o to moje jeżdżenie.
Tak nazwa ulicy w Klikowej © lemuriza1972
Że będzie błoto, to wiedziałam, że aż takie.. tego też
raczej się spodziewałam, ale że będę mieć trudności z trafieniem do Lipia, tego
się nie spodziewałam.
Że usłyszę coś co mnie przerazi i jazda chwilowo przestanie sprawiać przyjemność, tego w ogóle się nie spodziewałam.
Szlak jest tak zarośnięty, zachwaszczony, że nie sposób na niego trafić. Kambodża wielokrotna. Pojechałam więc jakąś dróżką, która raczej nie była szlakiem.
Gdzieś tam pod drodze masa zrytego błota. Pomyślałam: ocho, dziki tutaj niechybnie grasują.
I w tym momencie usłyszałam coś w rodzaju ryku.
Trudno mi opisać co czułam… Byłam w środku jakiegoś zachwaszczonego terenu, gdzie ani żywej duszy. Strach… i mocniejsze pedałowanie do przodu. Byle się dostać do jakiejś cywilizacji. Proste to jednak nie było.Wszędzie jakby młaka. Trochę błądzenia z rykiem w pamięci…
Udało się dostać do Lipia. Tam błotniście i ciemno. Mrocznie.
W końcu z ulgą dojechałam do domu. Strach minął i przyszła radość z jazdy, bo w sumie to dzisiaj też nie bardzo chciało mi się wychodzić z domu (pogoda tak na mnie działa chyba).
Miałam ochotę zaszyć się w kuchni, pogotować, potem poczytać.
No ale... z drugiej strony jakiś wewnętrzny nakaz kazał jechać. A ja słucham takich nakazów, bo wiem, że to jest dobre dla mnie.
Jak sobie trochę popedałuję:).
„ Widzę teraz, że moje uporczywe dostrzeganie „pełnej do połowy szklanki” jest takim samym kalectwem (może tylko subiektywnie mniej bolesnym i szpetnym) jak widzenie jej do połowy pustej. Jedno i drugie jest brakiem realizmu, rozmijaniem się z prawdą”
Trafne.
To Sonia Raduńska z książki „Białe zeszyty” (tytuł jak sądzę pochodzi ze skojarzenia z piosenką, którą śpiewa Magda Umer…. Myśli tej Małej .. białe zeszyty, piękna piosenka)
Sonia stała się jedną z moich ulubionych pisarek. Nie jest to może wielka literatura (w ogóle nie wiem czy to literatura, bo jej książki to jej zapiski, pamiętniki).
Jest jednak w tym pisaniu (tak mi się wydaje) bardzo szczera i prawdziwa.
Wyjątkowo potrafi celebrować życie, o czym pisze subtelnie i ciepło, ale pisze też o bólu, o lękach, niepokojach. Nie udaje, że wszystko jest ok.
Podoba mi się. To druga książka Soni, którą czytam. Jest jeszcze jedna. Myślę, że kupię.
Że usłyszę coś co mnie przerazi i jazda chwilowo przestanie sprawiać przyjemność, tego w ogóle się nie spodziewałam.
Szlak jest tak zarośnięty, zachwaszczony, że nie sposób na niego trafić. Kambodża wielokrotna. Pojechałam więc jakąś dróżką, która raczej nie była szlakiem.
Gdzieś tam pod drodze masa zrytego błota. Pomyślałam: ocho, dziki tutaj niechybnie grasują.
I w tym momencie usłyszałam coś w rodzaju ryku.
Trudno mi opisać co czułam… Byłam w środku jakiegoś zachwaszczonego terenu, gdzie ani żywej duszy. Strach… i mocniejsze pedałowanie do przodu. Byle się dostać do jakiejś cywilizacji. Proste to jednak nie było.Wszędzie jakby młaka. Trochę błądzenia z rykiem w pamięci…
Udało się dostać do Lipia. Tam błotniście i ciemno. Mrocznie.
W końcu z ulgą dojechałam do domu. Strach minął i przyszła radość z jazdy, bo w sumie to dzisiaj też nie bardzo chciało mi się wychodzić z domu (pogoda tak na mnie działa chyba).
Miałam ochotę zaszyć się w kuchni, pogotować, potem poczytać.
No ale... z drugiej strony jakiś wewnętrzny nakaz kazał jechać. A ja słucham takich nakazów, bo wiem, że to jest dobre dla mnie.
Jak sobie trochę popedałuję:).
„ Widzę teraz, że moje uporczywe dostrzeganie „pełnej do połowy szklanki” jest takim samym kalectwem (może tylko subiektywnie mniej bolesnym i szpetnym) jak widzenie jej do połowy pustej. Jedno i drugie jest brakiem realizmu, rozmijaniem się z prawdą”
Trafne.
To Sonia Raduńska z książki „Białe zeszyty” (tytuł jak sądzę pochodzi ze skojarzenia z piosenką, którą śpiewa Magda Umer…. Myśli tej Małej .. białe zeszyty, piękna piosenka)
Sonia stała się jedną z moich ulubionych pisarek. Nie jest to może wielka literatura (w ogóle nie wiem czy to literatura, bo jej książki to jej zapiski, pamiętniki).
Jest jednak w tym pisaniu (tak mi się wydaje) bardzo szczera i prawdziwa.
Wyjątkowo potrafi celebrować życie, o czym pisze subtelnie i ciepło, ale pisze też o bólu, o lękach, niepokojach. Nie udaje, że wszystko jest ok.
Podoba mi się. To druga książka Soni, którą czytam. Jest jeszcze jedna. Myślę, że kupię.
Polne a takie ładne © lemuriza1972
- DST 29.00km
- Teren 15.00km
- Czas 01:38
- VAVG 17.76km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
aż takiej ilości płyt nie mam, ale książki... ich przybywa wciąż, przynajmniej dwie w miesiącu, więc tutaj muszę myśleć o półkach.
Nie... czytnik elektroniczny zdecydowanie nie. Dlaczego? Bo ja mam wielką przyjemność w dotykaniu, oglądaniu, wąchaniu:), POSIADANIU KSIĄŻEK.
Lubię je czytać mając w ręku, lubię na nie patrzeć.
Ot takie dziwactwo, ale chyba nie tylko mnie dotyczy. Lemuriza1972 - 07:25 sobota, 16 sierpnia 2014 | linkuj
Nie... czytnik elektroniczny zdecydowanie nie. Dlaczego? Bo ja mam wielką przyjemność w dotykaniu, oglądaniu, wąchaniu:), POSIADANIU KSIĄŻEK.
Lubię je czytać mając w ręku, lubię na nie patrzeć.
Ot takie dziwactwo, ale chyba nie tylko mnie dotyczy. Lemuriza1972 - 07:25 sobota, 16 sierpnia 2014 | linkuj
Płyty... odwieczny problem, mam kilka dedykowanych stojaków z "drewnianego sklepu", ale przy większej ilości to się nie sprawdza - najlepiej chyba zaopatrzyć się w kilka prostych półek. Co się natomiast tyczy książek to u mnie rewolucja - przerzuciłem się na czytnik elektroniczny (wiem, wiem, zdrada;), ale to naprawdę fajna sprawa ;)
k4r3l - 07:22 sobota, 16 sierpnia 2014 | linkuj
"... Siedzę sobie i piszę (co jest jednym z moich ulubionych zajęć). Obok mnie odrobina rumuńskiego wina ..."
- no to teraz wszyscy wiedzą skąd takie ODLOTOWE wpisy. :) Ciekawe jakie będą po innych: gruzińskich, hiszpańskich, włoskich, francuskich.
A na płyty to pewnie niezły byłby kufer. Może masz gdzieś na strychu po babci. W tamtych czasach coś takiego dostawały w posagu. Gość - 09:42 czwartek, 14 sierpnia 2014 | linkuj
- no to teraz wszyscy wiedzą skąd takie ODLOTOWE wpisy. :) Ciekawe jakie będą po innych: gruzińskich, hiszpańskich, włoskich, francuskich.
A na płyty to pewnie niezły byłby kufer. Może masz gdzieś na strychu po babci. W tamtych czasach coś takiego dostawały w posagu. Gość - 09:42 czwartek, 14 sierpnia 2014 | linkuj
Co rozumiesz przez drewnianą skrzynkę na owoce? Jak mniemam w celu zmieszczenia płyt? Może być taka po winogronach, raczej delikatna? Moim zdaniem chyba na płyty się nie nadaje.
Maciej - 23:00 środa, 13 sierpnia 2014 | linkuj
Dziki. Ciekawe, u mnie właśnie w tym momencie wcinają śliwki tuż za ogrodzeniem. Za domem mam taki jakby mini lasek i cwaniaki często tam łażą, skutecznie po zmroku przeganiając i mnie i psa :P Więc tak jak mówiłem: obecnie sobie chrumkają i mlaskają śliwkami. Światła latarki się nie boją skubane. Byle nie właziły na teren działki to będzie ok :) Już kolejna noc z kolei jak się stołują tuż obok :) Ale u nas w Szczepanowie to prawdziwa plaga. Potrafią po zmroku ulicą sobie chodzić nawet :)
piotrkol - 21:52 środa, 13 sierpnia 2014 | linkuj
Bardzo trafne, ale... nasze postrzeganie świata to nieustanna sinusoida optymizmu i pesymizmu. Realizm przytrafia się nam jedynie w krótkich chwilach pomiędzy.
Podoba mi się określenie "Kambodża wielokrotna" :] marusia - 21:49 środa, 13 sierpnia 2014 | linkuj
Podoba mi się określenie "Kambodża wielokrotna" :] marusia - 21:49 środa, 13 sierpnia 2014 | linkuj
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!