Niedziela, 26 lipca 2015
Zakopane - relacja
Zakopane CK
Maraton nr 61
miejsce kategoria 4/4
Miejsce kobiety open 7/11
Zakopane okazało się w moim wydaniu fatalnym wyścigiem.
Najgorzej pojechanym w tym roku. Samopoczucie na trasie w skali od 0-10… zero.
Dzisiaj kiedy myślę o przyczynach tego jak źle mi się jechało.. zastanawiam się czy to po prostu brak sił, czy upał tak mi dał radę, czy moje niewyspanie (z piątku na sobotę nie mogłam zasnąć, 4 godziny snu, to trochę mało).
Zero radości z jazdy, objechały mnie dziewczyny, z którymi wcześniej wygrywałam ( i o ile wiedziałam, że Kaśka na swojej nowej karbonowej ważącej 10 kg, z kołami 27,5 maszynie, będzie bardzo groźna, bo mój rower w porównaniu do jej to zabytek, to dwie pozostałe, które wyprzedzały mnie a ja nie byłam w stanie zrobić zupełnie nic.. prawie doprowadziły mnie do płaczu. No może trochę przesadzam. Wesoło jednak mi nie było).
Nie pamiętam kiedy ostatnio tak toczyłam się.. bez życia i bez sił. Jedynie zjazdy przynosiły mi frajdę, bo jak na CK były niezłe (aczkolwiek wiele z nich do bezpiecznych nie należało i widziałam po drodze wypadki najpierw człowiek z zakrwawioną twarzą, potem siedząca na poboczu Gośka Budzyńska i trzymająca się za rękę - nie wiem co się stało, ale nie wyglądało to dobrze). Bardzo zależało mi na tym starcie, bo to był ostatni potrzebny mi do generalki. I dojechać do mety udało się (chociaż miałam duże wątpliwości czy tym razem mi się uda), ale jednak głęboki niesmak po tym występie pozostał i wrył się w psychikę.
Ale po kolei. Już myślałam, że nie pojadę, bo Ruda pojechała na Challenge, a wszyscy których obdzwoniłam, albo jechali wcześniej do Zakopanego albo w ogóle. Ale zadzwonił Sławek Bartnik, powiedział, że jest w Polsce, że jedzie i mnie zabierze. No więc humor mi się w minucie mocno poprawił bo zrobienie tej generalki stało się realne.
Bardzo też chciałam zobaczyć jaka będzie trasa, czy potencjał gór nie zostanie zmarnowany. I co…
I było tak sobie. Średnio po prostu. Trasa kondycyjnie wymagająca, a jeszcze w tym upale to już w ogóle. Technicznie raczej niezbyt trudna. Kilka fajnych zjazdów w lesie, takich jak to w górach plus bardzo szybkie zjazdy w stylu beskidzkiego szutru gruboziarnistego. Na plus również widoki, jechać mając tak blisko Tatry to jest coś niesamowitego. Tyle, że ja byłam tak upodlona tego dnia, że sił nie miałabym żeby patrzeć. Organizacyjnie - niezbyt fajnie to wypadło i nie jestem odosobniona w tych odczuciach. Oznaczenie poprzez malowanie strzałek tylko i wyłącznie na asfalcie nie sprawdza się zwłaszcza jak się szybko jedzie z góry. A kiedy popada (a tak się stało i część zawodników giga jechało w deszczu), to już w ogóle.
Maraton zaczął się przejazdem przez miasto. Bardzo szybko. Jadę szybko, wyprzedzam nawet Marcina (moje zdziwienie). Potem zaczyna się podjazd, jadę mocno (tak w ogóle do 24 km dawałam z siebie wszystko i nie jechałam najgorzej, kłopoty zaczęły się potem), podjazd przechodzi z asfaltu w szuter.
Wyprzedza mnie Kaśka. To dla mnie sygnał, że jednak nowa maszyna niesie ją pod górę (dzisiaj mi powiedziała, ze płynie pięknie, że ma wrażenie, ze rower sam jedzie), ponieważ nigdy dotychczas nie zdarzyło się, żebyśmy się na trasie spotkały. Startowałam, byłam z przodu i tak dojeżdżałam do mety.
No ale walczę. Jadę za nią i postanawiam nie odpuszczać (wyprzedzam). Ale jest bardzo ciężko. Słońce grzeje niemiłosiernie. A my znowu wyjeżdżamy na asfalt (tych asfaltowych podjazdów jest strasznie dużo). Kaśka mnie wyprzedza . Ładnie, równo jedzie pod górę. Wtedy zamiast się skupić na jeździe, myślę o bieżniku jej opon (bardzo drobnym) i moich ciężkich klocach. Ale zbieram się w sobie, pedałuję mocno i wyprzedzam. Potem zaczyna się wreszcie COŚ co jest moją szansą. Las, technicznie ścieżki, zjazd, korzenie, kamienie. Dość szybko Kaśce odjeżdżam i modlę się żeby to trwało jak najdłużej. Taki odcinek, bo to moja szansa. No i niestety… jakiś człowiek przede mną niespodziewanie schodzi z roweru, ja też muszę, ale nie wypina mi się pedał i padam jak długa, rower na mnie. Boleśnie stłuczone udo, „puszcza” też moje kolano. Siodełko przekrzywione. Poprawiam. Szybko wstaje i jadę dalej. Nagle czuję, że w rękawiczce jakoś ciepło mi się robi… patrzę cała dłoń zalana krwią. Przecięcie jest małe, ale głębokie.
Trudno – tak sobie myślę – kiedyś przestanie się lać. Piecze, udo boli, ale mimo wszystko adrenalina znacząco ból uśmierza (dopiero dzisiaj wszystko czuję). Niestety techniczna ścieżka szybko się kończy i znowu asfalt.. szuter, pełne słońce i niekończące się podjazdy. Pierwszy bufet na 11 km. Odwracam się, Kaśki nie widzę, więc jest ulga, że trochę odjechałam. Wiem jednak że jeśli nie będzie technicznych fragmentów tylko takie podjazdy asfaltowe lub szutrowe długie, to pewnie ma duże szanse żeby do mnie dojechać.
Na którymś z podjazdów dojeżdża do mnie Gośka Krajewska-Półtorak. Obydwie „zdychamy’ w tym upale. Ona mówi: już wolę jak jest 12 stopni i marznę… Chyba tak. Chyba ma rację.
Jest koszmarnie. Jadę za nią przez jakiś czas, ale zaczynam czuć dreszcze.. to dopiero jakiś 15 km, a ja już tak źle się czuję… i takie objawy. Przegrzania. Po raz pierwszy tego dnia zaczynam mieć obawy czy dojadę do mety.
Piję, ale wody ubywa w zastraszających tempie, a bufet dopiero na 30 km. Na jednym z podjazdów moje nikłe zapasy „uszczupla” jeszcze jeden z zawodników, który prosi mnie o łyk wody, bo zgubił bidon. Podobno zgubił na początku trasy. Cóż… daje mu pić, ale dziwię się, że gubiąc bidon zdecydował się jechać dalej w takim potwornym upale. Na którymś z podjazdów jakaś gaździna stojąca przy drodze mówi do drugiej:
- Popatrz się, łone wszystkie takie chude, skąd to siłę mają pedałować?
Śmieje się pomimo ogromnego zmęczenia.
Szybki zjazd (o jak fajnie się mknie, a Pan Fox tak pięknie wybiera) a potem zaczyna się podjazd koszmar. Jakaś łąka.. i podjazd z gatunku niekończących się. Jadę, ale dość szybko schodzę z roweru (za dużo sił by to kosztowało). Sławek Bartnik na tym podjeździe (też szedł), zaliczył taką fazę, że myślał, że to już koniec. Wpadł na jakieś podwórko, poprosił o polanie wężem. Pani powiedziała, że wąż zepsuty, ale może skorzystać z łazienki. Sławek wskakuje więc do.. wanny:).
A ja ledwie idę.. przystaję co chwilę żeby się napić. To był jakiś 24 km. I wtedy wyprzedza mnie Kaśka. Jestem w wielkim szoku… wszyscy tam idą, a ona jedzie… Jedzie z bardzo dobrą kadencją, równiutko…. Wielki, wielki szacunek za ten podjazd. Co prawda po 20 metrach też zsiada, ale tam już było naprawdę mega trudno. Nie wiem jak ona to zrobiła. Ma pewnie sporo siły, a nowy rower dodał jej możliwości (tak zresztą to relacjonowała). W każdym bądź razie byłam pod dużym wrażeniem.
Nieodmiennie (bo sporo rozmawiamy) zazdroszczę jej tego, że jest na początku tej drogi i przeżywa teraz to COŚ co ja przeżywałam jakieś 9 lat temu. Kiedy każdy wyścig tak cieszył, ekscytował. To są świetne emocje.
Próbuję ją gonić, ale czuję, że to będzie bardzo trudne, że brakuje mi sił. Przez jakiś czas widzę ją przed sobą, ale potem mi znika. I wtedy już siada mi psycha i motywacja. Zresztą czuję się coraz gorzej i mam obawy czy ja tego dnia w ogóle dojadę do mety. Hm.. w pewnym momencie podchodzę jakiś podjazd po płytach, co jest o tyle dziwne dla mnie, że na żadnym maratonie, nigdy nie zeszłam z roweru na podobnym podjeździe. Jedyne płyty, które podchodziłam to końcówkę tego podjazdu w Istebnej (tego przed Ochodzitą). Zawsze nawet jak byłam zmęczona, a było coś co nawet bardzo trudne, ale dało się podjechać, podjeżdżałam.
Zwyczajnie.. tak sobie myślę analizując to wszystko.. zwyczajnie brakuje mi w tym roku wytrzymałości. Nie mam kiedy jeździć długich jazd, w weekendy albo jestem na maratonie, albo w Mielcu. W tym roku tylko raz byłam na długiej terenowej jeździe, na Jamnej, na wiosnę. To wyraźnie niekorzystnie „procentuje” właśnie tak. No trudno. Jest jak jest i niewiele na to poradzę. Nie mam kiedy jeździć takich długich jazd. W tym sezonie, po prostu są ważniejsze rzeczy na głowie. Wiedziałam, że tak to będzie mogło wyglądać, miałam wątpliwości czy w ogóle zrobię tę generalkę. Więc może trzeba byłoby się bardziej cieszyć, że się udało?
Drugi bufet. Zatrzymuje się, uzupełniam bidony, jem żela i dalej w drogę. A tam niekończący się leśny podjazd (o tyle dobrze, że słońce nie grzeje bezpośrednio bo jest sporo drzew). No ale dalej jest ogromnie gorąco. Ledwie pedałuje, już chyba tylko siłą woli pedałuje, a jeszcze aż 20 km.. do mety. No i tak toczę się już bez większych przygód. Po drodze wyprzedza mnie jadący giga Olek. Jak ładnie „idzie” pod górę.
Męczę się. I niestety wody ubywa, a bufetu już nie będzie. Do mety dojeżdżam „na sucho” co w tych warunkach pogodowych jest koszmarem. Ale zanim była meta, to było jeszcze wiele trudnych kilometrów. Trudnych bo może nie jakoś specjalnie trudne technicznie, to w moim stanie były dla mnie istnym koszmarem. Niestety trasa nie była dobrze zabezpieczona. Wiele zjazdów, które kończyły się „wypadem” na drogę publiczną niezabezpieczonych. Było naprawdę niebezpiecznie. W końcówce jadę ulicą a przede mną jakaś pani autem jedzie sobie 20 km/h, ja chcę jak najszybciej dojechać do mety.. nie da się… jest wąsko i ani z lewej ani z prawej nie mogę jej wyprzedzić. Koszmar jakiś. Złoszczę się mocno.
Dojeżdżam w końcu, a jakiś chłopak krzyczy do mnie : w prawo i jeszcze jedna górka i meta… Patrzę i nie wierzę.. do mety jest taka ściana w górę (jak to chłopaki powiedzieli: meta na pęterku) że jestem pewna, ze nie dam rady wjechać. Wjeżdżam siłą woli. Sama nie wiem jak. Pani na mecie bije brawo ale ja jestem tak zła, że nie stać mnie nawet na uśmiech. Zła na siebie, swój brak kondycji, brak mocy w nogach, słońce, niewyspanie, rower, cały świat. 4 godz 14 min tyle zajęło mi pokonanie trasy 50 km o przewyższeniu ok 1400 m. Strasznie długo….. Niestety.
W dodatku i wieści drużynowe nie są dobre. Krzysiu Pilch i Jacek Gil nie dojechali na wyścig, a Mateusz Dziadek zjechał na mega. Więc drużynowo jest dopiero 7 miejsce. Ja też drużynie chwały nie przyniosłam. Niestety.
Dzisiaj jestem zmęczona, obolała (udo okazało się do tego stopnia potłuczone, że ciężko chodzić), zniechęcona (na rower patrzę podjerzliwie, zresztą musze go oddać do serwisu, łożyska w piastach hm.. odmawiają posłuszeństwa). Czuję się tak jak w ub roku czułam się po maratonie w Wiśle. Podobnie źle mi się jechało i podobnie psycha mi siadła. Sufa by powiedział: Iza nie rób scen, weź się do roboty. Tylko czy ja jeszcze mam siłę i chęci? Na dzisiaj zdecydowanie nie. Może mi przejdzie:).
Teraz odpoczynek, bo do Komańczy nie jadę. Tak zdecydowałam kiedy robiłyśmy rozpiskę z Rudą na ten sezon. Ona jedzie Challenge, a ja musze odpocząć i muszę mieć chociaż jeden weekend, żeby zrobić coś na co przez maratony czasu nie mam, a bardzo za tym tęsknię (czyli pochodzić po górach). Zresztą trasa w Komańczy niespecjalnie mi się podoba, więc nie będzie czego żałować.
A co dalej? Nie wiem, na razie nie wiem… Dukla to też nie jest moja ulubiona trasa. Mało ciekawa, dużo asfaltu, ciężko mi się tam jechało w ub. roku. Zobaczymy. Nie czas na podejmowanie decyzji. Teraz muszę trochę odpocząć.
Na szczęście nic nie musze –generalka zrobiona. Mogę chcieć.
A dzisiaj pojechaliśmy oglądać zawody enduro, w których startował Sławek Bartnik i jego córka. Świetna sprawa. Nie dziwię się Mambie, że tak się jej spodobało. Sama bym chętnie spróbowała tak pozjeżdżać gdybym miała odpowiedni rower.
Oglądając enduro © Iza
Sławek na OS-ie © Iza
Andrzej i Asia, żona Sławka z synem © Iza
Maraton nr 61
miejsce kategoria 4/4
Miejsce kobiety open 7/11
Zakopane okazało się w moim wydaniu fatalnym wyścigiem.
Najgorzej pojechanym w tym roku. Samopoczucie na trasie w skali od 0-10… zero.
Dzisiaj kiedy myślę o przyczynach tego jak źle mi się jechało.. zastanawiam się czy to po prostu brak sił, czy upał tak mi dał radę, czy moje niewyspanie (z piątku na sobotę nie mogłam zasnąć, 4 godziny snu, to trochę mało).
Zero radości z jazdy, objechały mnie dziewczyny, z którymi wcześniej wygrywałam ( i o ile wiedziałam, że Kaśka na swojej nowej karbonowej ważącej 10 kg, z kołami 27,5 maszynie, będzie bardzo groźna, bo mój rower w porównaniu do jej to zabytek, to dwie pozostałe, które wyprzedzały mnie a ja nie byłam w stanie zrobić zupełnie nic.. prawie doprowadziły mnie do płaczu. No może trochę przesadzam. Wesoło jednak mi nie było).
Nie pamiętam kiedy ostatnio tak toczyłam się.. bez życia i bez sił. Jedynie zjazdy przynosiły mi frajdę, bo jak na CK były niezłe (aczkolwiek wiele z nich do bezpiecznych nie należało i widziałam po drodze wypadki najpierw człowiek z zakrwawioną twarzą, potem siedząca na poboczu Gośka Budzyńska i trzymająca się za rękę - nie wiem co się stało, ale nie wyglądało to dobrze). Bardzo zależało mi na tym starcie, bo to był ostatni potrzebny mi do generalki. I dojechać do mety udało się (chociaż miałam duże wątpliwości czy tym razem mi się uda), ale jednak głęboki niesmak po tym występie pozostał i wrył się w psychikę.
Ale po kolei. Już myślałam, że nie pojadę, bo Ruda pojechała na Challenge, a wszyscy których obdzwoniłam, albo jechali wcześniej do Zakopanego albo w ogóle. Ale zadzwonił Sławek Bartnik, powiedział, że jest w Polsce, że jedzie i mnie zabierze. No więc humor mi się w minucie mocno poprawił bo zrobienie tej generalki stało się realne.
Bardzo też chciałam zobaczyć jaka będzie trasa, czy potencjał gór nie zostanie zmarnowany. I co…
I było tak sobie. Średnio po prostu. Trasa kondycyjnie wymagająca, a jeszcze w tym upale to już w ogóle. Technicznie raczej niezbyt trudna. Kilka fajnych zjazdów w lesie, takich jak to w górach plus bardzo szybkie zjazdy w stylu beskidzkiego szutru gruboziarnistego. Na plus również widoki, jechać mając tak blisko Tatry to jest coś niesamowitego. Tyle, że ja byłam tak upodlona tego dnia, że sił nie miałabym żeby patrzeć. Organizacyjnie - niezbyt fajnie to wypadło i nie jestem odosobniona w tych odczuciach. Oznaczenie poprzez malowanie strzałek tylko i wyłącznie na asfalcie nie sprawdza się zwłaszcza jak się szybko jedzie z góry. A kiedy popada (a tak się stało i część zawodników giga jechało w deszczu), to już w ogóle.
Maraton zaczął się przejazdem przez miasto. Bardzo szybko. Jadę szybko, wyprzedzam nawet Marcina (moje zdziwienie). Potem zaczyna się podjazd, jadę mocno (tak w ogóle do 24 km dawałam z siebie wszystko i nie jechałam najgorzej, kłopoty zaczęły się potem), podjazd przechodzi z asfaltu w szuter.
Wyprzedza mnie Kaśka. To dla mnie sygnał, że jednak nowa maszyna niesie ją pod górę (dzisiaj mi powiedziała, ze płynie pięknie, że ma wrażenie, ze rower sam jedzie), ponieważ nigdy dotychczas nie zdarzyło się, żebyśmy się na trasie spotkały. Startowałam, byłam z przodu i tak dojeżdżałam do mety.
No ale walczę. Jadę za nią i postanawiam nie odpuszczać (wyprzedzam). Ale jest bardzo ciężko. Słońce grzeje niemiłosiernie. A my znowu wyjeżdżamy na asfalt (tych asfaltowych podjazdów jest strasznie dużo). Kaśka mnie wyprzedza . Ładnie, równo jedzie pod górę. Wtedy zamiast się skupić na jeździe, myślę o bieżniku jej opon (bardzo drobnym) i moich ciężkich klocach. Ale zbieram się w sobie, pedałuję mocno i wyprzedzam. Potem zaczyna się wreszcie COŚ co jest moją szansą. Las, technicznie ścieżki, zjazd, korzenie, kamienie. Dość szybko Kaśce odjeżdżam i modlę się żeby to trwało jak najdłużej. Taki odcinek, bo to moja szansa. No i niestety… jakiś człowiek przede mną niespodziewanie schodzi z roweru, ja też muszę, ale nie wypina mi się pedał i padam jak długa, rower na mnie. Boleśnie stłuczone udo, „puszcza” też moje kolano. Siodełko przekrzywione. Poprawiam. Szybko wstaje i jadę dalej. Nagle czuję, że w rękawiczce jakoś ciepło mi się robi… patrzę cała dłoń zalana krwią. Przecięcie jest małe, ale głębokie.
Trudno – tak sobie myślę – kiedyś przestanie się lać. Piecze, udo boli, ale mimo wszystko adrenalina znacząco ból uśmierza (dopiero dzisiaj wszystko czuję). Niestety techniczna ścieżka szybko się kończy i znowu asfalt.. szuter, pełne słońce i niekończące się podjazdy. Pierwszy bufet na 11 km. Odwracam się, Kaśki nie widzę, więc jest ulga, że trochę odjechałam. Wiem jednak że jeśli nie będzie technicznych fragmentów tylko takie podjazdy asfaltowe lub szutrowe długie, to pewnie ma duże szanse żeby do mnie dojechać.
Na którymś z podjazdów dojeżdża do mnie Gośka Krajewska-Półtorak. Obydwie „zdychamy’ w tym upale. Ona mówi: już wolę jak jest 12 stopni i marznę… Chyba tak. Chyba ma rację.
Jest koszmarnie. Jadę za nią przez jakiś czas, ale zaczynam czuć dreszcze.. to dopiero jakiś 15 km, a ja już tak źle się czuję… i takie objawy. Przegrzania. Po raz pierwszy tego dnia zaczynam mieć obawy czy dojadę do mety.
Piję, ale wody ubywa w zastraszających tempie, a bufet dopiero na 30 km. Na jednym z podjazdów moje nikłe zapasy „uszczupla” jeszcze jeden z zawodników, który prosi mnie o łyk wody, bo zgubił bidon. Podobno zgubił na początku trasy. Cóż… daje mu pić, ale dziwię się, że gubiąc bidon zdecydował się jechać dalej w takim potwornym upale. Na którymś z podjazdów jakaś gaździna stojąca przy drodze mówi do drugiej:
- Popatrz się, łone wszystkie takie chude, skąd to siłę mają pedałować?
Śmieje się pomimo ogromnego zmęczenia.
Szybki zjazd (o jak fajnie się mknie, a Pan Fox tak pięknie wybiera) a potem zaczyna się podjazd koszmar. Jakaś łąka.. i podjazd z gatunku niekończących się. Jadę, ale dość szybko schodzę z roweru (za dużo sił by to kosztowało). Sławek Bartnik na tym podjeździe (też szedł), zaliczył taką fazę, że myślał, że to już koniec. Wpadł na jakieś podwórko, poprosił o polanie wężem. Pani powiedziała, że wąż zepsuty, ale może skorzystać z łazienki. Sławek wskakuje więc do.. wanny:).
A ja ledwie idę.. przystaję co chwilę żeby się napić. To był jakiś 24 km. I wtedy wyprzedza mnie Kaśka. Jestem w wielkim szoku… wszyscy tam idą, a ona jedzie… Jedzie z bardzo dobrą kadencją, równiutko…. Wielki, wielki szacunek za ten podjazd. Co prawda po 20 metrach też zsiada, ale tam już było naprawdę mega trudno. Nie wiem jak ona to zrobiła. Ma pewnie sporo siły, a nowy rower dodał jej możliwości (tak zresztą to relacjonowała). W każdym bądź razie byłam pod dużym wrażeniem.
Nieodmiennie (bo sporo rozmawiamy) zazdroszczę jej tego, że jest na początku tej drogi i przeżywa teraz to COŚ co ja przeżywałam jakieś 9 lat temu. Kiedy każdy wyścig tak cieszył, ekscytował. To są świetne emocje.
Próbuję ją gonić, ale czuję, że to będzie bardzo trudne, że brakuje mi sił. Przez jakiś czas widzę ją przed sobą, ale potem mi znika. I wtedy już siada mi psycha i motywacja. Zresztą czuję się coraz gorzej i mam obawy czy ja tego dnia w ogóle dojadę do mety. Hm.. w pewnym momencie podchodzę jakiś podjazd po płytach, co jest o tyle dziwne dla mnie, że na żadnym maratonie, nigdy nie zeszłam z roweru na podobnym podjeździe. Jedyne płyty, które podchodziłam to końcówkę tego podjazdu w Istebnej (tego przed Ochodzitą). Zawsze nawet jak byłam zmęczona, a było coś co nawet bardzo trudne, ale dało się podjechać, podjeżdżałam.
Zwyczajnie.. tak sobie myślę analizując to wszystko.. zwyczajnie brakuje mi w tym roku wytrzymałości. Nie mam kiedy jeździć długich jazd, w weekendy albo jestem na maratonie, albo w Mielcu. W tym roku tylko raz byłam na długiej terenowej jeździe, na Jamnej, na wiosnę. To wyraźnie niekorzystnie „procentuje” właśnie tak. No trudno. Jest jak jest i niewiele na to poradzę. Nie mam kiedy jeździć takich długich jazd. W tym sezonie, po prostu są ważniejsze rzeczy na głowie. Wiedziałam, że tak to będzie mogło wyglądać, miałam wątpliwości czy w ogóle zrobię tę generalkę. Więc może trzeba byłoby się bardziej cieszyć, że się udało?
Drugi bufet. Zatrzymuje się, uzupełniam bidony, jem żela i dalej w drogę. A tam niekończący się leśny podjazd (o tyle dobrze, że słońce nie grzeje bezpośrednio bo jest sporo drzew). No ale dalej jest ogromnie gorąco. Ledwie pedałuje, już chyba tylko siłą woli pedałuje, a jeszcze aż 20 km.. do mety. No i tak toczę się już bez większych przygód. Po drodze wyprzedza mnie jadący giga Olek. Jak ładnie „idzie” pod górę.
Męczę się. I niestety wody ubywa, a bufetu już nie będzie. Do mety dojeżdżam „na sucho” co w tych warunkach pogodowych jest koszmarem. Ale zanim była meta, to było jeszcze wiele trudnych kilometrów. Trudnych bo może nie jakoś specjalnie trudne technicznie, to w moim stanie były dla mnie istnym koszmarem. Niestety trasa nie była dobrze zabezpieczona. Wiele zjazdów, które kończyły się „wypadem” na drogę publiczną niezabezpieczonych. Było naprawdę niebezpiecznie. W końcówce jadę ulicą a przede mną jakaś pani autem jedzie sobie 20 km/h, ja chcę jak najszybciej dojechać do mety.. nie da się… jest wąsko i ani z lewej ani z prawej nie mogę jej wyprzedzić. Koszmar jakiś. Złoszczę się mocno.
Dojeżdżam w końcu, a jakiś chłopak krzyczy do mnie : w prawo i jeszcze jedna górka i meta… Patrzę i nie wierzę.. do mety jest taka ściana w górę (jak to chłopaki powiedzieli: meta na pęterku) że jestem pewna, ze nie dam rady wjechać. Wjeżdżam siłą woli. Sama nie wiem jak. Pani na mecie bije brawo ale ja jestem tak zła, że nie stać mnie nawet na uśmiech. Zła na siebie, swój brak kondycji, brak mocy w nogach, słońce, niewyspanie, rower, cały świat. 4 godz 14 min tyle zajęło mi pokonanie trasy 50 km o przewyższeniu ok 1400 m. Strasznie długo….. Niestety.
W dodatku i wieści drużynowe nie są dobre. Krzysiu Pilch i Jacek Gil nie dojechali na wyścig, a Mateusz Dziadek zjechał na mega. Więc drużynowo jest dopiero 7 miejsce. Ja też drużynie chwały nie przyniosłam. Niestety.
Dzisiaj jestem zmęczona, obolała (udo okazało się do tego stopnia potłuczone, że ciężko chodzić), zniechęcona (na rower patrzę podjerzliwie, zresztą musze go oddać do serwisu, łożyska w piastach hm.. odmawiają posłuszeństwa). Czuję się tak jak w ub roku czułam się po maratonie w Wiśle. Podobnie źle mi się jechało i podobnie psycha mi siadła. Sufa by powiedział: Iza nie rób scen, weź się do roboty. Tylko czy ja jeszcze mam siłę i chęci? Na dzisiaj zdecydowanie nie. Może mi przejdzie:).
Teraz odpoczynek, bo do Komańczy nie jadę. Tak zdecydowałam kiedy robiłyśmy rozpiskę z Rudą na ten sezon. Ona jedzie Challenge, a ja musze odpocząć i muszę mieć chociaż jeden weekend, żeby zrobić coś na co przez maratony czasu nie mam, a bardzo za tym tęsknię (czyli pochodzić po górach). Zresztą trasa w Komańczy niespecjalnie mi się podoba, więc nie będzie czego żałować.
A co dalej? Nie wiem, na razie nie wiem… Dukla to też nie jest moja ulubiona trasa. Mało ciekawa, dużo asfaltu, ciężko mi się tam jechało w ub. roku. Zobaczymy. Nie czas na podejmowanie decyzji. Teraz muszę trochę odpocząć.
Na szczęście nic nie musze –generalka zrobiona. Mogę chcieć.
A dzisiaj pojechaliśmy oglądać zawody enduro, w których startował Sławek Bartnik i jego córka. Świetna sprawa. Nie dziwię się Mambie, że tak się jej spodobało. Sama bym chętnie spróbowała tak pozjeżdżać gdybym miała odpowiedni rower.
Oglądając enduro © Iza
Sławek na OS-ie © Iza
Andrzej i Asia, żona Sławka z synem © Iza
- DST 50.00km
- Teren 35.00km
- Czas 04:12
- VAVG 11.90km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!