Poniedziałek, 26 lipca 2010
Gorlice relacja
Cyklokarpaty 25 lipca 2010
Gorlice
Dystans giga – nieukonczony
Czas jazdy 6 h 2 min , dystans 71 km
http://www.foto-alexvolf.pl/alex/#/content/10_cyklokarpaty 2010/DSC_7577.JPG
Pomimo, że nie ukończyłam tego maratonu, postanowiłam jednak napisać relację, bo będę miała co wspominać.
To była moja kolejna próba zmierzenia się z dystansem giga.
Jechałam kiedyś Przemyśl – ale to nie było prawdziwie giga w moim odczuciu, jechałam Daleszyce,łatwo nie było, ale żeby nazwać ten dystans giga chyba trochę zabrakło przewyższenia, Strzyzów – tu już można się pokusić o stwierdzenie , że to było giga, w Tarnowie zabrakło 5 min żeby zdążyc na rozjazd na giga, w Gorlicach zabrakło 12 km żeby ukonczyć maraton, a własciwie zabrakło okładzin w klockach hamulcowych. Ale po kolei.
Nie do końca wiedziałam czy pojadę na ten maraton czy nie. Traktowałam go na luzie. Ot takie przetarcie przed Gluszycą, w myśl zasady , że nawet najlepszy trening nie da tyle co maraton:).
No to pojechałam.
Hm.. po maratonie w Karpaczu, myslałam ze nic gorszego niż jazda na sztywynym amorytyzatorze już mi się nie przytrafi. O naiwna kobieto.
Pogoda kiepska, po upałach przyszło ochłodzenie i deszcz.
Ruszylismy. Asfaltowa rozjazdówka, wiec szybko.
Mam w zasiegu wzroku Andżelikę ale nie mam zamiaru jej ścigać, bo i po co? Przecież pomimo tego ze muszę zdązyc na rozjazd na 13.15 to jakos siły rozsądnie rozłozyć trzeba.
Jadę wiec równym , dość spokojnym tempem.
Wjeżdzamy do lasu i już wiem co będzie dalej. Zaczyna się błoto, a własciwie rozmokła, wstrętna glina, w ktorej kręci się tak cięzko.
No ale jedziemy. Trochę zaczynam mieć wątpliwości czy wobec tego zdążę na ten rozjazd, ale szybko strofuję się: nie wolno ci tak mysleć!!!
Zdązysz i tyle. Na pewno zdążysz.
Zaczyna padać deszcz. Na poczatku to nawet niespecjalnie mi przeszkadza. Organizm mocno rozgrzany podjazdami.
Ale potem jest już coraz gorzej. Ubranie przemoknięte do suchej nitki, na zjazdach jest straszniiie zimnooooooo……….
Na którymś z podjazdów jakis pan mówi:
Dziecino a gdzieś ty się wybrała w taką pogodę?
Towarzysząca mu pani mówi:
Nie lepiej było lepić pierogi w domu?
Pomyslałam sobie: nie potrafię lepić pierogów, a na rowerze potrafię jeździć.
Pada, pada i pada. Muszę ściagnąć okulary bo są całe w blocie, ale jak zaczyna się zjazd to błoto dostaje się do oczu i znowu nic nie widzę.
Jak zaczynałam moją maratonową karierę to myslałam sobie: przejechać maraton w deszczu… to byłoby wyzwanie.
No to los zgotował mi taką mozliwość.
Bardzo miłe było to ze na trasie było trochę przyjaznych kibiców.
Pamietam dzieci krzyczące: dawaj, dawaj..
Pamietam chłopaczka z wyciągnietą ręką… który tuz po tym jak go klepnęłam, powiedział: powodzenia, pamietam turystów bijących brawo i rózne inne wyrazy uznania. Miło. Bardzo miło.
Tylko ze coraz zimniej i mniej przyjemniej. Na Magurze pojawia się nawet mgła. Las wygląda jak ten z filmu „Blair witch project”
Wspinamy się na Magurę, nawet nieźle mi idzie, przede mna panowie idą.
Mam coraz mniej czasu do rozjazdu. Zaczyna się seria zjazdów. Idzie mi naprawdę dobrze, pomimo tego, że jest duzo błota. Nawet się niecierpliwie na tych co przede mną, bo trochę mi przeszkadzają w zjezdzaniu a przecież mi się spieszy:)
Na jednym z ostatnich zjazdów z Magury, mam wrażenie ze cos jakby nie tak jest z moimi hamulcami, jakby rower mnie nie do konca sluchał się mnie, ale .. bagatelizuję to.
Na rozjeździe jestem 5 min przed czasem, wiec skręcam na to swoje upragnione giga. Ale wielkiej radości nie ma, bo czuję ze cos nie tak jest z rowerem.
Tuz po rozjeździe zaczyna się gehenna… wjazd do lasu, gdzie w żaden sposób nie da się jechać. W żaden.
Wymyte koleiny, rowy, doły z wodą.
I tak przed dośc długi czas.
Na szczescie po chwili zaczyna się asfalt. Tak wiec zaczynamy druga dlugą pętlę i raz jeszcze będziemy wjezdzac na Magurę.
Zimno, na szczescie załozyłam rękawiczki z dlugimi palcami, ale i tak palce zdrętwiałe. Nie dam rady przerzutki zmieniać, kciuk odmawia posłuszenstwa.
Radzę sobie manewrując całą dłonią.
Jadę.. deszcz pada i pada i nagle naciskam na przedni hamulec ( tak gdzieś ok. 44 km) a on już nie działa… hm… no pieknie.
Naciskam na tył, chwała Bogu działa.
Niestety nie trwało to dlugo. Dość szybko przestał działać i tył. Rozpacz.
Myślę: co ja zrobię… ???no cóż, będę podjeżdzać i schodzić, jakie inne mam wyjscie?
Jak mogłam być tak naiwna i wierzyć ze przy tej pogodzie , takim stopniu wyziębienia organizmu to mi się uda?
Sama nie wiem.
No ale twardo jadę.
Nigdy nie jechałam bez hamulców, wiec nie wiedziałam na co się porywam, wydawało mi się ze jakoś to będzie. Jednak chyba z wyobraźnią u mnie kiepsko, skoro nie potrafiłam sobie wyobrazić co moze sie stać na zjeździe bez hamulców.
Zaczyna się jakiś zjazd, wydaje mi się łagodny, wiec jadę. Mysle sobie: najwyżej będę hamować nogą.
Rower wpada w niesamowitą prędkosć, kompletnie trace na nim kontrolę. Smierć w oczach. Masakra.
I nagle przed soba widzę ze droga którą zjeżdzam krzyzuje się z asfaltem.
- mój Boze co robić? Przeciez nie wyhamuje…
wpadam z imptem na asfalt, mijam się o sekundy z czerwonym autem.
Sunę z ogromną predkoscią po asfalcie w doł, hamuje podeszwą buta, ale rower jedzie coraz szybciej. Zatrzymuje się dopiero jak zjazd się konczy.
Teraz już wiem, ze łatwo mi nie będzie.
Ale nie odpuszczam.
Jeszcze tuż przed ponownym podjazdem na Magurę strażacy pytają czy nie podwieżc mnie do Gorlic , odmawiam.
Teraz już wiem, że zrobilam źle. Bardzo źle. Powinnam się wycofać wczesniej. Szkoda było mojego poświecenia, szkoda roweru itd.
Gdyby wszystko było ok ze sprzetem, skonczyłabym maraton i nawet wyprzedziłabym kilku panów ( bo mijali mnie na 2 pętli)
Ale to taki sport i nie można mieć pretensji. Liczysz się nie tylko ty. Liczy się jeszcze on, aluminiowy rumak, który nie zawsze chce współpracować.
Zmęczyłam podjazd na Magurę ( koncówkę podchodziłam). Tuż przed zjazdem czekali cierpliwi goprowcy.
Powiedzieli mi: słowa uznania..
Ja do nich: nie mam już hamulców…
Oni: tak.. nie pani jedna, duzo tu takich było…
Ja: i co robili?
Goprowiec: schodzili… gdybym nakupił dzisiaj klocków …
Ja: to zrobiłby pan świetny interes…
Na zjeździe ( dla mnie schodzonym rzecz jasna), dojeżdza do mnie jakis człowiek ( bez numeru startowego)
Mowi: jest pani ostatnia..
Ja: spodziewam się…
Rozmawiamy.. mówi mi ze na przełęczy jest auto i skoro aż tak źle z moim rowerem to radzi mi nie jechać dalej.
Mówi: wie pani, gdyby to było jakieś 5 km do mety to jeszcze.. ale ma pani 15….
Idziemy długo razem. On trochę zjeżdza, ale ma rower na sztywnym widelcu.
Płakać mi się chce.. takie mysli chodzą po głowie: i ty chcialaś iść na trekking w Himalaje?
Jak ciebie tu byle deszcz rozmiękcza?
Dochodzimy do przełęczy. Stoi auto. Pytam: jak wygląda te ostatnie 12 km?
Pan z auta mówi: jakieś 4 km podjazdu, a potem będzie z 6 km zjazdu…
Radzę pani dobrze, niech pani wsiądzie do auta, bo jak pani będzie schodzić to pani zejdzie jakoś tak z 1,5 h…
Stoję na rozdrożu.. stoję, myślę, cała się trzęsę z zimna…. Myślę.. i podejmuję decyzję:
Wsiadam do auta..
Przekazuje komus mojego ktma , mam ochote nim rzucać.
Siadam w aucie i tam dostaje takiej trzęsawki z zimna, że nie pamietam czy kiedys cos takiego mialam…
Wszystko mokre, wyciągam telefon żeby zadzwonić do Andżeliki , żeby się nie martwiła, ale telefon działa tylko przez chwilę, jest zamoczony, pomimo tego ze byl w worku.
Łzy cisną się do oczu, żal, ale jednoczesnie chyba jednak jakaś ulga..że już nie muszę jechać.
Przez brak tych klocków, nie mialam z tej jazdy zadnej przyjemności. Był tylko wielki strach.
Ale… nie żałuję , ze pojechalam.
Czegoś się nauczylam.
Czegoś bardzo cennego.
Czytam dużo o wyprawach wyskogorskich i jakos tak te moje zmagania przekładam na to co ich spotyka w tych gorach, chociaż wiem, ze skala wysiłku… żadne porównanie.
Czasem szczyt jest bardzo blisko, bardzo… na wyciągnięcie ręki.
Trzeba jednak zachować rozsądek i zawrócić, bo pogoda nie ta, bo warunki, bo organizm mowi stanowczo: nie… .Trzeba zawrócić… żeby jeszcze kiedyś można było wyrównac rachunki.
I .. nauczyłam się już nie dramatyzować… po prostu przyjmować porażkę jako część tej mojej sportowej pseudokariery.
W ubiegłym roku po źle pojechanej Krynicy, przeżywałam porażkę kilka dni.
Dzisiaj nie obudziłam się z poczuciem klęski, obudzilam się z postanowieniem: będę próbować dalej.
Oprócz hamulcow straciłam okulary i pompkę ( zgubione).
Gorlice
Dystans giga – nieukonczony
Czas jazdy 6 h 2 min , dystans 71 km
http://www.foto-alexvolf.pl/alex/#/content/10_cyklokarpaty 2010/DSC_7577.JPG
Pomimo, że nie ukończyłam tego maratonu, postanowiłam jednak napisać relację, bo będę miała co wspominać.
To była moja kolejna próba zmierzenia się z dystansem giga.
Jechałam kiedyś Przemyśl – ale to nie było prawdziwie giga w moim odczuciu, jechałam Daleszyce,łatwo nie było, ale żeby nazwać ten dystans giga chyba trochę zabrakło przewyższenia, Strzyzów – tu już można się pokusić o stwierdzenie , że to było giga, w Tarnowie zabrakło 5 min żeby zdążyc na rozjazd na giga, w Gorlicach zabrakło 12 km żeby ukonczyć maraton, a własciwie zabrakło okładzin w klockach hamulcowych. Ale po kolei.
Nie do końca wiedziałam czy pojadę na ten maraton czy nie. Traktowałam go na luzie. Ot takie przetarcie przed Gluszycą, w myśl zasady , że nawet najlepszy trening nie da tyle co maraton:).
No to pojechałam.
Hm.. po maratonie w Karpaczu, myslałam ze nic gorszego niż jazda na sztywynym amorytyzatorze już mi się nie przytrafi. O naiwna kobieto.
Pogoda kiepska, po upałach przyszło ochłodzenie i deszcz.
Ruszylismy. Asfaltowa rozjazdówka, wiec szybko.
Mam w zasiegu wzroku Andżelikę ale nie mam zamiaru jej ścigać, bo i po co? Przecież pomimo tego ze muszę zdązyc na rozjazd na 13.15 to jakos siły rozsądnie rozłozyć trzeba.
Jadę wiec równym , dość spokojnym tempem.
Wjeżdzamy do lasu i już wiem co będzie dalej. Zaczyna się błoto, a własciwie rozmokła, wstrętna glina, w ktorej kręci się tak cięzko.
No ale jedziemy. Trochę zaczynam mieć wątpliwości czy wobec tego zdążę na ten rozjazd, ale szybko strofuję się: nie wolno ci tak mysleć!!!
Zdązysz i tyle. Na pewno zdążysz.
Zaczyna padać deszcz. Na poczatku to nawet niespecjalnie mi przeszkadza. Organizm mocno rozgrzany podjazdami.
Ale potem jest już coraz gorzej. Ubranie przemoknięte do suchej nitki, na zjazdach jest straszniiie zimnooooooo……….
Na którymś z podjazdów jakis pan mówi:
Dziecino a gdzieś ty się wybrała w taką pogodę?
Towarzysząca mu pani mówi:
Nie lepiej było lepić pierogi w domu?
Pomyslałam sobie: nie potrafię lepić pierogów, a na rowerze potrafię jeździć.
Pada, pada i pada. Muszę ściagnąć okulary bo są całe w blocie, ale jak zaczyna się zjazd to błoto dostaje się do oczu i znowu nic nie widzę.
Jak zaczynałam moją maratonową karierę to myslałam sobie: przejechać maraton w deszczu… to byłoby wyzwanie.
No to los zgotował mi taką mozliwość.
Bardzo miłe było to ze na trasie było trochę przyjaznych kibiców.
Pamietam dzieci krzyczące: dawaj, dawaj..
Pamietam chłopaczka z wyciągnietą ręką… który tuz po tym jak go klepnęłam, powiedział: powodzenia, pamietam turystów bijących brawo i rózne inne wyrazy uznania. Miło. Bardzo miło.
Tylko ze coraz zimniej i mniej przyjemniej. Na Magurze pojawia się nawet mgła. Las wygląda jak ten z filmu „Blair witch project”
Wspinamy się na Magurę, nawet nieźle mi idzie, przede mna panowie idą.
Mam coraz mniej czasu do rozjazdu. Zaczyna się seria zjazdów. Idzie mi naprawdę dobrze, pomimo tego, że jest duzo błota. Nawet się niecierpliwie na tych co przede mną, bo trochę mi przeszkadzają w zjezdzaniu a przecież mi się spieszy:)
Na jednym z ostatnich zjazdów z Magury, mam wrażenie ze cos jakby nie tak jest z moimi hamulcami, jakby rower mnie nie do konca sluchał się mnie, ale .. bagatelizuję to.
Na rozjeździe jestem 5 min przed czasem, wiec skręcam na to swoje upragnione giga. Ale wielkiej radości nie ma, bo czuję ze cos nie tak jest z rowerem.
Tuz po rozjeździe zaczyna się gehenna… wjazd do lasu, gdzie w żaden sposób nie da się jechać. W żaden.
Wymyte koleiny, rowy, doły z wodą.
I tak przed dośc długi czas.
Na szczescie po chwili zaczyna się asfalt. Tak wiec zaczynamy druga dlugą pętlę i raz jeszcze będziemy wjezdzac na Magurę.
Zimno, na szczescie załozyłam rękawiczki z dlugimi palcami, ale i tak palce zdrętwiałe. Nie dam rady przerzutki zmieniać, kciuk odmawia posłuszenstwa.
Radzę sobie manewrując całą dłonią.
Jadę.. deszcz pada i pada i nagle naciskam na przedni hamulec ( tak gdzieś ok. 44 km) a on już nie działa… hm… no pieknie.
Naciskam na tył, chwała Bogu działa.
Niestety nie trwało to dlugo. Dość szybko przestał działać i tył. Rozpacz.
Myślę: co ja zrobię… ???no cóż, będę podjeżdzać i schodzić, jakie inne mam wyjscie?
Jak mogłam być tak naiwna i wierzyć ze przy tej pogodzie , takim stopniu wyziębienia organizmu to mi się uda?
Sama nie wiem.
No ale twardo jadę.
Nigdy nie jechałam bez hamulców, wiec nie wiedziałam na co się porywam, wydawało mi się ze jakoś to będzie. Jednak chyba z wyobraźnią u mnie kiepsko, skoro nie potrafiłam sobie wyobrazić co moze sie stać na zjeździe bez hamulców.
Zaczyna się jakiś zjazd, wydaje mi się łagodny, wiec jadę. Mysle sobie: najwyżej będę hamować nogą.
Rower wpada w niesamowitą prędkosć, kompletnie trace na nim kontrolę. Smierć w oczach. Masakra.
I nagle przed soba widzę ze droga którą zjeżdzam krzyzuje się z asfaltem.
- mój Boze co robić? Przeciez nie wyhamuje…
wpadam z imptem na asfalt, mijam się o sekundy z czerwonym autem.
Sunę z ogromną predkoscią po asfalcie w doł, hamuje podeszwą buta, ale rower jedzie coraz szybciej. Zatrzymuje się dopiero jak zjazd się konczy.
Teraz już wiem, ze łatwo mi nie będzie.
Ale nie odpuszczam.
Jeszcze tuż przed ponownym podjazdem na Magurę strażacy pytają czy nie podwieżc mnie do Gorlic , odmawiam.
Teraz już wiem, że zrobilam źle. Bardzo źle. Powinnam się wycofać wczesniej. Szkoda było mojego poświecenia, szkoda roweru itd.
Gdyby wszystko było ok ze sprzetem, skonczyłabym maraton i nawet wyprzedziłabym kilku panów ( bo mijali mnie na 2 pętli)
Ale to taki sport i nie można mieć pretensji. Liczysz się nie tylko ty. Liczy się jeszcze on, aluminiowy rumak, który nie zawsze chce współpracować.
Zmęczyłam podjazd na Magurę ( koncówkę podchodziłam). Tuż przed zjazdem czekali cierpliwi goprowcy.
Powiedzieli mi: słowa uznania..
Ja do nich: nie mam już hamulców…
Oni: tak.. nie pani jedna, duzo tu takich było…
Ja: i co robili?
Goprowiec: schodzili… gdybym nakupił dzisiaj klocków …
Ja: to zrobiłby pan świetny interes…
Na zjeździe ( dla mnie schodzonym rzecz jasna), dojeżdza do mnie jakis człowiek ( bez numeru startowego)
Mowi: jest pani ostatnia..
Ja: spodziewam się…
Rozmawiamy.. mówi mi ze na przełęczy jest auto i skoro aż tak źle z moim rowerem to radzi mi nie jechać dalej.
Mówi: wie pani, gdyby to było jakieś 5 km do mety to jeszcze.. ale ma pani 15….
Idziemy długo razem. On trochę zjeżdza, ale ma rower na sztywnym widelcu.
Płakać mi się chce.. takie mysli chodzą po głowie: i ty chcialaś iść na trekking w Himalaje?
Jak ciebie tu byle deszcz rozmiękcza?
Dochodzimy do przełęczy. Stoi auto. Pytam: jak wygląda te ostatnie 12 km?
Pan z auta mówi: jakieś 4 km podjazdu, a potem będzie z 6 km zjazdu…
Radzę pani dobrze, niech pani wsiądzie do auta, bo jak pani będzie schodzić to pani zejdzie jakoś tak z 1,5 h…
Stoję na rozdrożu.. stoję, myślę, cała się trzęsę z zimna…. Myślę.. i podejmuję decyzję:
Wsiadam do auta..
Przekazuje komus mojego ktma , mam ochote nim rzucać.
Siadam w aucie i tam dostaje takiej trzęsawki z zimna, że nie pamietam czy kiedys cos takiego mialam…
Wszystko mokre, wyciągam telefon żeby zadzwonić do Andżeliki , żeby się nie martwiła, ale telefon działa tylko przez chwilę, jest zamoczony, pomimo tego ze byl w worku.
Łzy cisną się do oczu, żal, ale jednoczesnie chyba jednak jakaś ulga..że już nie muszę jechać.
Przez brak tych klocków, nie mialam z tej jazdy zadnej przyjemności. Był tylko wielki strach.
Ale… nie żałuję , ze pojechalam.
Czegoś się nauczylam.
Czegoś bardzo cennego.
Czytam dużo o wyprawach wyskogorskich i jakos tak te moje zmagania przekładam na to co ich spotyka w tych gorach, chociaż wiem, ze skala wysiłku… żadne porównanie.
Czasem szczyt jest bardzo blisko, bardzo… na wyciągnięcie ręki.
Trzeba jednak zachować rozsądek i zawrócić, bo pogoda nie ta, bo warunki, bo organizm mowi stanowczo: nie… .Trzeba zawrócić… żeby jeszcze kiedyś można było wyrównac rachunki.
I .. nauczyłam się już nie dramatyzować… po prostu przyjmować porażkę jako część tej mojej sportowej pseudokariery.
W ubiegłym roku po źle pojechanej Krynicy, przeżywałam porażkę kilka dni.
Dzisiaj nie obudziłam się z poczuciem klęski, obudzilam się z postanowieniem: będę próbować dalej.
Oprócz hamulcow straciłam okulary i pompkę ( zgubione).
Start maratonu w Gorlicach© lemuriza1972
na trasie w Gorlicach© lemuriza1972
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Tak to juz jest, przy szemranej pogodzie faktycznie drugi komplet klockow moze uratowac zycie. Dwa lata temu jechalem Istebna w identycznych warunkach - na szczescie mialem wtedy jeszcze v-ki i choc hamowaly jak chcialy, to jednak hamowaly do konca :). Ale duzo ludzi z tarczowkami konczylo bez hampli.
Nie martw sie, co nas nie zabije, to nas wzmocni :). klosiu - 07:16 sobota, 31 lipca 2010 | linkuj
Nie martw sie, co nas nie zabije, to nas wzmocni :). klosiu - 07:16 sobota, 31 lipca 2010 | linkuj
I tak jest super:)
Może ten raz nauczy Cie by zabierać klocki ze sobą:p.
Żałuję że nie pojechałem bo lubie taki hardkor;) kundello21 - 17:51 środa, 28 lipca 2010 | linkuj
Może ten raz nauczy Cie by zabierać klocki ze sobą:p.
Żałuję że nie pojechałem bo lubie taki hardkor;) kundello21 - 17:51 środa, 28 lipca 2010 | linkuj
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!