Wpisy archiwalne w miesiącu
Sierpień, 2011
Dystans całkowity: | 751.00 km (w terenie 277.00 km; 36.88%) |
Czas w ruchu: | 47:48 |
Średnia prędkość: | 18.67 km/h |
Maksymalna prędkość: | 149.00 km/h |
Suma podjazdów: | 1900 m |
Maks. tętno maksymalne: | 178 (94 %) |
Maks. tętno średnie: | 155 (82 %) |
Suma kalorii: | 19945 kcal |
Liczba aktywności: | 19 |
Średnio na aktywność: | 41.72 km i 2h 48m |
Więcej statystyk |
Czwartek, 11 sierpnia 2011
Pożegnanie z górkami ( na jakieś 3 dni):)
http://greencat.wrzuta.pl/audio/7HngE9gmJxD/tomasz_olszewski_i_3_4_-_zza_ciemnych_szyb
Znam taki bar, na poboczu mlecznej drogi,
często w nim tłok, lecz ty nigdy nie zachodzisz -
- mówisz, że smród i ci ludzie nie z tej ziemi...
bywa i tak, ale tego przecież nie wiesz.
Ref.
Zza ciemnych szyb oglądasz świat,
wstajesz, gdy inni kładą się spać,
porywa cię luksusu wir...
A tak naprawdę nie masz nic.
Żarówki blask małe słońce dla leniwych
na ladzie barszcz co smakuje Ukrainą
Tutaj menu nie zależy od ustroju
A przecież ty ponad równość stawiasz wolność
Ref.
Zza ciemnych szyb oglądasz świat...
Kobieta ma całe życie w paru torbach
pod ścianą żur siorbie jakiś Wernyhora
Dzieciaki co niejednemu litość skradły
mijasz ten bar pewnie jadłeś
Ref.
Zza ciemnych szyb oglądasz świat...
Oglądasz 1 z 1
Na playlistach (1)
Ref.
Zza ciemnych szyb oglądasz świat,
wstajesz, gdy inni kładą się spać,
porywa cię luksusu wir...
A tak naprawdę nie masz nic.
Żarówki blask małe słońce dla leniwych
na ladzie barszcz co smakuje Ukrainą
Tutaj menu nie zależy od ustroju
A przecież ty ponad równość stawiasz wolność
Ref.
Zza ciemnych szyb oglądasz świat...
Kobieta ma całe życie w paru torbach
pod ścianą żur siorbie jakiś Wernyhora
Dzieciaki co niejednemu litość skradły
mijasz ten bar pewnie jadłeś
Ref.
Zza ciemnych szyb oglądasz świat
Taka piosenka. Dlaczego ona? Bo mi się podoba.
To jest już wystarczający powód, żeby ją zamieścić. Może spodoba się komuś jeszcze?
„ NIE ZAPISUJĘ TERAZ SWOICH CODZIENNYCH RADOŚCI, BO BYŁOBY ZBYT WIELE DO PISANIA”
To znowu Anna Kamieńska.
Ładne. Bardzo optymistyczne.
Ale.. ja zapisuję. Tu i ówdzie. Bo?
Bo lubię utrwalać chwile ( ziemskie, proszone żeby trwały:)), bo lubię pisać. Po prostu.
Dzisiaj obudziłam się o 5. 30. Jakieś takie emocje… no bo wyjazd na Węgry.
Jak dziecko prawda? Ile jeszcze we mnie z tego dzieciaka, który cieszył się z podróży do cioci do Jedrzejowa, zwłaszcza , ze podróż była jakby drogą okrężną tzn przez ukochany ale rzadko widywany Kraków? Cieszyłam się tak, ze spać nie moglam.
Chyba jeszcze trochę zostało:) we mnie tego dziecka..
Byłam już na Węgrzech. Polubiłam je. Naprawdę.
Tylko 3 dni, ale dla mnie to tak wiele. Tak dawno nie byłam nigdzie, tak po prostu sobie .. odpocząć, coś zobaczyć.
A dzisiaj znowu słońce, słońce, słońce, więc powód do radości był.
Ania z Bydgoszczy pisze mi, że u nich zimno, deszcz.
No więc skoro tyle słonca w całym mieście,to na rower, ale rzecz jasna za miasto.
Oj.. jakas jechałam dzisiaj zdekoncentrowana, że popełniłam kilka błędów takich, ze Głuszyca by mi ich nie wybaczyła.
Gdzieś w połowie trasy przypomniałam sobie, ze przecież dzisiaj wyjeżdzam, więc pasowałoby sobie nic nie zrobić:). To chyba spowodowało jakieś spięcie.. i taką bezsensowną asekuracyjną jazdę.
Znowu była bardziej wycieczka niż trening, chociaż kilka razy starałam się pod górę mocniej przycisnąć.
Było jednak sporo terenu, niełatwego.
Zaczęłam od Marcinki ( 2, 5 km podjazdu, najpierw 1 km szutrem, potem wiadomo pod kościół w Zawadzie). Ciężkoooo.. gorąco…
Potem czerwonym szlakiem do Poręby, było z góry, ale strasznie wertepiasto.
Wymysliłam sobie, ze tym razem zrobię coś czego nie robiłam nigdy, czyli podjadę tam gdzie zwykle zjeżdżam ze Słonej tym za domem weselnym.
Oj.. poczatek kawałek asfaltu, ale stromo…. Młynek jedynie…
Potem zaczął się teren, naprawdę wymagający. Podjazd jakoś tak 3 km. I tyle pokrzyw... całe nogi mam poparzone:)
Jak wjechałam na Słoną to pierwsza mysl była taka. żeby zjechać asfaltem do Pleśnej , ale skusił mnie szla rowerowy w lesie ( lubię go), więc pojechałam.
Najpierw szuter i masa luźnych kamieni. Takich zjazdów zwyczajnie nie lubię.
Potem zaczeły się koleinki, glina, błoto czyli … Fajnie:)
Udało mi się całkiem fajnie zjechać.
Stwierdziłam, ze wracam z powrotem do góry, więc jeszcze jakieś 2 km podjazdu w terenie.
Zjazd asfaltem do Pleśnej. Jak tak zjeżdzałam pomyślałam sobie: ten podjazd naprawdę jest wymagający. Wjeżdzam ze średniej, to jest jednak takie moje małe zwycięstwo.
Potem chciałam zaliczyć jeden wymagający podjazd w Plesnej, ale drogę akurat robią panowie drogowcy , to zawróciłam. Pojechalam do Świebodzina, Klokowej aż do Nowodworza i tam polami to Tarnowa. Po drodze myjka, bo "uświniłam" Kateemka.
A potem jeszcze chwilka nad Dunajcem.
No cóz.. 3 dni bez roweru. Będę tęsknić za moimi rumakami i za .. górkami. W koncu do nizinnego kraju jadę. Dobrze, ze dzisiaj nacieszyłam wzrok.
Robiąc zdjęcia … zanim jeszcze zrobiłam.. myslałam sobie, ze to naprawde niesprawiedliwie, ze na zdjeciach te górki, te widoki , tyle tracą.
Nie widać majestatyczności… piękna.
Szkoda.
Znam taki bar, na poboczu mlecznej drogi,
często w nim tłok, lecz ty nigdy nie zachodzisz -
- mówisz, że smród i ci ludzie nie z tej ziemi...
bywa i tak, ale tego przecież nie wiesz.
Ref.
Zza ciemnych szyb oglądasz świat,
wstajesz, gdy inni kładą się spać,
porywa cię luksusu wir...
A tak naprawdę nie masz nic.
Żarówki blask małe słońce dla leniwych
na ladzie barszcz co smakuje Ukrainą
Tutaj menu nie zależy od ustroju
A przecież ty ponad równość stawiasz wolność
Ref.
Zza ciemnych szyb oglądasz świat...
Kobieta ma całe życie w paru torbach
pod ścianą żur siorbie jakiś Wernyhora
Dzieciaki co niejednemu litość skradły
mijasz ten bar pewnie jadłeś
Ref.
Zza ciemnych szyb oglądasz świat...
Oglądasz 1 z 1
Na playlistach (1)
Ref.
Zza ciemnych szyb oglądasz świat,
wstajesz, gdy inni kładą się spać,
porywa cię luksusu wir...
A tak naprawdę nie masz nic.
Żarówki blask małe słońce dla leniwych
na ladzie barszcz co smakuje Ukrainą
Tutaj menu nie zależy od ustroju
A przecież ty ponad równość stawiasz wolność
Ref.
Zza ciemnych szyb oglądasz świat...
Kobieta ma całe życie w paru torbach
pod ścianą żur siorbie jakiś Wernyhora
Dzieciaki co niejednemu litość skradły
mijasz ten bar pewnie jadłeś
Ref.
Zza ciemnych szyb oglądasz świat
Taka piosenka. Dlaczego ona? Bo mi się podoba.
To jest już wystarczający powód, żeby ją zamieścić. Może spodoba się komuś jeszcze?
„ NIE ZAPISUJĘ TERAZ SWOICH CODZIENNYCH RADOŚCI, BO BYŁOBY ZBYT WIELE DO PISANIA”
To znowu Anna Kamieńska.
Ładne. Bardzo optymistyczne.
Ale.. ja zapisuję. Tu i ówdzie. Bo?
Bo lubię utrwalać chwile ( ziemskie, proszone żeby trwały:)), bo lubię pisać. Po prostu.
Dzisiaj obudziłam się o 5. 30. Jakieś takie emocje… no bo wyjazd na Węgry.
Jak dziecko prawda? Ile jeszcze we mnie z tego dzieciaka, który cieszył się z podróży do cioci do Jedrzejowa, zwłaszcza , ze podróż była jakby drogą okrężną tzn przez ukochany ale rzadko widywany Kraków? Cieszyłam się tak, ze spać nie moglam.
Chyba jeszcze trochę zostało:) we mnie tego dziecka..
Byłam już na Węgrzech. Polubiłam je. Naprawdę.
Tylko 3 dni, ale dla mnie to tak wiele. Tak dawno nie byłam nigdzie, tak po prostu sobie .. odpocząć, coś zobaczyć.
A dzisiaj znowu słońce, słońce, słońce, więc powód do radości był.
Ania z Bydgoszczy pisze mi, że u nich zimno, deszcz.
No więc skoro tyle słonca w całym mieście,to na rower, ale rzecz jasna za miasto.
Oj.. jakas jechałam dzisiaj zdekoncentrowana, że popełniłam kilka błędów takich, ze Głuszyca by mi ich nie wybaczyła.
Gdzieś w połowie trasy przypomniałam sobie, ze przecież dzisiaj wyjeżdzam, więc pasowałoby sobie nic nie zrobić:). To chyba spowodowało jakieś spięcie.. i taką bezsensowną asekuracyjną jazdę.
Znowu była bardziej wycieczka niż trening, chociaż kilka razy starałam się pod górę mocniej przycisnąć.
Było jednak sporo terenu, niełatwego.
Zaczęłam od Marcinki ( 2, 5 km podjazdu, najpierw 1 km szutrem, potem wiadomo pod kościół w Zawadzie). Ciężkoooo.. gorąco…
Potem czerwonym szlakiem do Poręby, było z góry, ale strasznie wertepiasto.
Wymysliłam sobie, ze tym razem zrobię coś czego nie robiłam nigdy, czyli podjadę tam gdzie zwykle zjeżdżam ze Słonej tym za domem weselnym.
Oj.. poczatek kawałek asfaltu, ale stromo…. Młynek jedynie…
Potem zaczął się teren, naprawdę wymagający. Podjazd jakoś tak 3 km. I tyle pokrzyw... całe nogi mam poparzone:)
Jak wjechałam na Słoną to pierwsza mysl była taka. żeby zjechać asfaltem do Pleśnej , ale skusił mnie szla rowerowy w lesie ( lubię go), więc pojechałam.
Najpierw szuter i masa luźnych kamieni. Takich zjazdów zwyczajnie nie lubię.
Potem zaczeły się koleinki, glina, błoto czyli … Fajnie:)
Udało mi się całkiem fajnie zjechać.
Stwierdziłam, ze wracam z powrotem do góry, więc jeszcze jakieś 2 km podjazdu w terenie.
Zjazd asfaltem do Pleśnej. Jak tak zjeżdzałam pomyślałam sobie: ten podjazd naprawdę jest wymagający. Wjeżdzam ze średniej, to jest jednak takie moje małe zwycięstwo.
Potem chciałam zaliczyć jeden wymagający podjazd w Plesnej, ale drogę akurat robią panowie drogowcy , to zawróciłam. Pojechalam do Świebodzina, Klokowej aż do Nowodworza i tam polami to Tarnowa. Po drodze myjka, bo "uświniłam" Kateemka.
A potem jeszcze chwilka nad Dunajcem.
No cóz.. 3 dni bez roweru. Będę tęsknić za moimi rumakami i za .. górkami. W koncu do nizinnego kraju jadę. Dobrze, ze dzisiaj nacieszyłam wzrok.
Robiąc zdjęcia … zanim jeszcze zrobiłam.. myslałam sobie, ze to naprawde niesprawiedliwie, ze na zdjeciach te górki, te widoki , tyle tracą.
Nie widać majestatyczności… piękna.
Szkoda.
Zjazd na Słonej Górze© lemuriza1972
W lesie na Słonej© lemuriza1972
Zdardliwy zjazd na Slonej© lemuriza1972
Widok ze Słonej© lemuriza1972
Słona Góra od strony Pleśnej© lemuriza1972
Gdzieś po drodze .. pola fioletowe© lemuriza1972
- DST 56.00km
- Teren 16.00km
- Czas 03:13
- VAVG 17.41km/h
- VMAX 48.00km/h
- Temperatura 26.0°C
- HRmax 174 ( 92%)
- HRavg 137 ( 72%)
- Kalorie 1300kcal
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 10 sierpnia 2011
Płasko po Lesie
Dzisiaj jazda bez większej historii.
Rano obudziło mnie słonce, ale kiedy wyszłam do sklepu, zdziwiłam się, że jest tak zimno.
Siedziałam w kuchni przy stole, jadłam śniadanie , czarne chmury przesłanialy słonce, a ja juz ubrana w rowerowe ciuchy.. sama ze sobą walczyłam .. wyjechać nie wyjechać...
Wiatr duzy, zimnoooo...
W koncu pomyślałam: ejże... w lutym, marcu jedzisz w takiej niskiej temperaturze, w chlapie ,czasem sniegu, teraz pękasz?
Zrezygnowałam jednak z planu jazdy na Marcinkę i obrałam kierunek na Las Radłowski.
Płasko, dosyć szybko ( chociaż wiatr skutecznie mi przeszkadzał).
Nie bardzo tak lubię... Taka czysto treningowa, siłowa jazda przed siebie, chociaż wiem, ze też potrzebna, nie daje mi tyle radości, co podjazd na przykład, co widoki górek, co techniczne podjazdy, zjazdy.
Ale na to przyjdzie czas jutro. odebrałam Kateemka dzisiaj i jutro jedziemy w górki:)
Jaki on leciutki...:)
Kiedy jestem na maratonie i wokół tyle lżejszych lepszych rowerów , myślę sobie: ciężki ten mój rower...
Ale kiedy kilka dni jeździ się na 14 kg Jamisie, a potem następne dwa na lżejszym, ale jednak ciezszym od KTm-a Magnusie... to różnicę czuć ogromną.
Od czasu do czasu podczytuję sobie "Notatnik" Anny Kamieńskiej.
Słuszne uwagi, celne spostrzeżenia.. ale dużo w nich smutku... Moze dlatego, że pisała to po smierci ukochanego męża.
Dzisiaj zwróciłam uwagę na to:
" Są czasem długie i żmudne okresy pozornego dreptania w miejscu, kołowania. a potem nagle jakby pchnięcie. Odpada to co zbyteczne. Ciągle rodzimy się na nowo"
Trochę dreptałam i kołowałam w miejscu jeszcze niedawno. Wiedziałam, ze to minie, ze muszę przeczekać, ale z niecierpliwością czekałam na ten dzień.
Nadszedł.. całkiem niedawno to było, ale czuję jakbym się narodziła na nowo.
Znowu idę do przodu.
Rano obudziło mnie słonce, ale kiedy wyszłam do sklepu, zdziwiłam się, że jest tak zimno.
Siedziałam w kuchni przy stole, jadłam śniadanie , czarne chmury przesłanialy słonce, a ja juz ubrana w rowerowe ciuchy.. sama ze sobą walczyłam .. wyjechać nie wyjechać...
Wiatr duzy, zimnoooo...
W koncu pomyślałam: ejże... w lutym, marcu jedzisz w takiej niskiej temperaturze, w chlapie ,czasem sniegu, teraz pękasz?
Zrezygnowałam jednak z planu jazdy na Marcinkę i obrałam kierunek na Las Radłowski.
Płasko, dosyć szybko ( chociaż wiatr skutecznie mi przeszkadzał).
Nie bardzo tak lubię... Taka czysto treningowa, siłowa jazda przed siebie, chociaż wiem, ze też potrzebna, nie daje mi tyle radości, co podjazd na przykład, co widoki górek, co techniczne podjazdy, zjazdy.
Ale na to przyjdzie czas jutro. odebrałam Kateemka dzisiaj i jutro jedziemy w górki:)
Jaki on leciutki...:)
Kiedy jestem na maratonie i wokół tyle lżejszych lepszych rowerów , myślę sobie: ciężki ten mój rower...
Ale kiedy kilka dni jeździ się na 14 kg Jamisie, a potem następne dwa na lżejszym, ale jednak ciezszym od KTm-a Magnusie... to różnicę czuć ogromną.
Od czasu do czasu podczytuję sobie "Notatnik" Anny Kamieńskiej.
Słuszne uwagi, celne spostrzeżenia.. ale dużo w nich smutku... Moze dlatego, że pisała to po smierci ukochanego męża.
Dzisiaj zwróciłam uwagę na to:
" Są czasem długie i żmudne okresy pozornego dreptania w miejscu, kołowania. a potem nagle jakby pchnięcie. Odpada to co zbyteczne. Ciągle rodzimy się na nowo"
Trochę dreptałam i kołowałam w miejscu jeszcze niedawno. Wiedziałam, ze to minie, ze muszę przeczekać, ale z niecierpliwością czekałam na ten dzień.
Nadszedł.. całkiem niedawno to było, ale czuję jakbym się narodziła na nowo.
Znowu idę do przodu.
- DST 41.00km
- Teren 18.00km
- Czas 01:40
- VAVG 24.60km/h
- VMAX 32.00km/h
- Temperatura 16.0°C
- HRmax 159 ( 84%)
- HRavg 141 ( 75%)
- Kalorie 680kcal
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 9 sierpnia 2011
Do Zakliczyna mocno okrężną drogą:) ( z fotorelacją)
Piosenka z płyty „ W stronę krainy łagodności”
Uwielbiam ją.
„Trwaj, chwilo trwaj,
jesteś taka piękna
dziś tylko głupcy śpią”
Obudziło mnie dzisiaj piękne słonce.. Usmiechnęłam się do siebie.
Nie miałam zaplanowanej trasy. Jak wsiadłam na rower dalej nie wiedziałam gdzie jechać. To raczej mi się rzadko zdarza, zwykle planuję trasę. Dzisiaj zmieniałam ja kilka razy w czasie jazdy.
Pomyślałam, ze może pojadę przez Lubinkę do Czchowa. No to pojechałam przez Błonie. W Bloniu coś mnie jednak podkusiło i skręciłam na koncówkę niebieskiego szlaku nad Dunajcem. Ok, ale co dalej? Który podjazd? Pomyślałam: może zrobić coś czego jeszcze w tym roku nie robiłam? Wybór padł na podjazd do uroczyska w Janowicach.
No dosyć, dosyć stromy:). Na młyneczku pierwszy kilometr. Potem cały czas pod górę az na Lubinkę do lasu.
Plan był taki żeby pojechać na Wał, a potem na Jurasówkę. Pomyślałam jednak: byłam tam dopiero…
A może do Doliny Izy? No tak, ale przecież jestem na Magnusie, a tam szybki szutrowy zjazd.. dobra zaryzykuję.
Zjazd był rzeczywiście nie do konca bezpieczny ( tym bardziej że momentami mokry i dużo, dużo lużnych kamieni), ale ja kompletnie pozbyłam się moich poupadkowych traum i zjeżdzam z dużą swobodą.
3 km w doł, potem 3 km pod górę. Dolina urokliwa jak zwykle.
No dobrze.. co dalej…? Najpierw pomyslałam: zjadę na dół przez las i do domu. Potem: no nie.. taka piękna pogoda, trzeba jeszcze gdzies pojechać:).
Pomyślałam: zjadę z Lubinki do Janowic i pojadę do Zakliczyna. Zjem jakieś lody i z powrotem.
Tak też zrobiłam.
Wracając z Zakliczyna zatrzymałam się nad Dunajcem i .. zostałam z 1,5 godziny. Położyłam się na kamieniach, słonce grzało przyjemnie, szum Dunajca.. zasnęłam.
Było tak spokojnie, tak fajnie..
"Trwaj chwilo trwaj, jesteś taka piękna"
Lubię sobie posiedzieć nad Dunajcem, wsłuchać się w szum rzeki.
Chwilowa beztroska...
Bardziej to była wycieczka niż trening, ale dystans spory , a ponieważ wiał dosyć mocny wiatr, to trochę się zmęczyłam:)
Było przyjemnie, nie za gorąco. Gorąco zrobiło się dopiero po 14.
Niby mam urlop, a jakoś tak wszystko znowu w biegu...
w czwartek w nocy wyjazd na Węgry. Będzie przymusowa 3 dniowa przerwa od roweru:(.
Coś takiego dzisiaj na drodze napotkałam...© lemuriza1972
Widok na Dunajec:)© lemuriza1972
Małopolska winnica:)© lemuriza1972
W dolinie Izy© lemuriza1972
W dolinie Izy 2© lemuriza1972
Dolina Izy 3© lemuriza1972
Dunajec piękny jak zawsze© lemuriza1972
a tu jeszcze mieleckie wspomnienie
W lesie mieleckim© lemuriza1972
- DST 71.00km
- Teren 12.00km
- Czas 03:32
- VAVG 20.09km/h
- VMAX 52.00km/h
- Temperatura 26.0°C
- HRmax 170 ( 90%)
- HRavg 139 ( 73%)
- Kalorie 1400kcal
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 8 sierpnia 2011
Rozruch w deszczu:)
Wróciłam do Tarnowa. Nie piszę "do domu", bo wracając myslałam sobie.. gdzie właściwie jest ten mój dom?
Od kiedy skonczyłam studia, nigdy tak długo nie byłam w Mielcu, jak teraz...
Uświadomiłam sobie, że to już własciwie 19 lat kiedy nie mieszkam w Mielcu.
w Tarnowie zawsze będę elementem napływowym - do dzisiaj kiepsko sie orientuję gdzie jest jaka ulica w mieście ( bardziej już znam wiejskie ścieżki, wsie, miasteczka powiatu tarnowskiego niż samo miasto - wiadomo dlaczego).
Mielec.. Mielec też jakby nie do końca mój. Tyle lat już w nim nie mieszkam, a on zmienił się bardzo, nie poznaję wielu miejsc, ludzi... Patrzę na twarze , wydaje mi sie, ze skądś znam, nie pamietam nazwisk.
W piatek wróciła do Mielca moja siostra. Zaproponowała, ze w sobotę pojedziemy na basen albo nad wodę. Powiedziałam: basen!
Dlaczego? bo to dla mnie takie sentymentalne miejsce. Ja bardzo lubie pływać i kiedy byłysmy dziećmi a potem młodymi dziewczynami:), o ile była pogoda , całe wakacje spędzałysmy na basenie.
a basen został kilka lat temu wyremontowany. Chciałam zobaczyc jak się zmienił.
No zmienił się.. bardzo.. to jest już inne miejsce.
Na basenie pierwszą osobą, którą spotkałysmy był Robert. Ponieważ wiem, ze czyta moja bloga - pozdrawiam.
Robert nie dość, ze jest moim dawnym znajomym, to jeszcze jeździ na rowerze.
Nawet spory kawałek maratonu krakowskiego w ub roku jechaliśmy niemalże razem:). Tak sobie uświadomiłam, ze od momentu kiedy wiele lat temu się poznalismy minęło.. 19 lat. Dokładnie tyle ile wtedy mieliśmy...
Tak więc w sobotę był basen. Popływałam sobie trochę. Cudowna sprawa, ale... pierwsze moje wejście do basenu to był szok.
Dawno nie pływałam i miałam niejakie trudności z oddechem. Potem to sie trochę uspokoiło, ale stwierdziłam, ze chyba trzeba wrócić na basen zimą.
Pomyslałam, ze listopad, grudzien pochodzę na basen, a na spinning dopiero od stycznia. Basen dobrze mi zrobi na mój kregosłup zwichrowany i ogólnie myślę, ze tak "oddechowo" dobrze przygotuje.
No ale co będzie.. zobaczymy:)
Wczoraj wróciłam do Tarnowa poźniej niż planowałam więc nie zdązyłam nic pojeździć.
Dzisiaj rano z Kateemkiem , najpierw na myjkę, potem do Kuby, do serwisu.
Trzeba wymienić kółka od przerzutki i przeczyścić support, piasty po Głuszycy.
Potem kilka spraw do załatwienia na mieście i tak przeleciało sporo czasu.
No a potem zaczął padać deszcz.
Postanowiłam jednak mimo wszystko wyjechać. Jak wyjeżdzałam akurat nie padało.
Potem.. siąpiło, mżyło, padało, lało.
Momentami była taka ulewa, ze niewiele widziałam. Przemokłam do suchej nitki:)
Postanowiłam zrobić sobie taki rozruch w górkach żeby zobaczyć jak to będzie po tygodniu przerwy jazdy po górkach.
Nie było źle.
Kilka krótkich podjazdów i Wał od Pleśnej ( czyli 6 km podjeżdzania w ulewie). Gdzies w okolicy między Wałem a Lubinką przejeżdzało obok mnie auto... potem sie zatrzymało i kiedy dojechałam kierowca sie wychylił. Myslałam , ze chce o cos zapytać.
A usłyszałam:
cześć Iza:)
To byl Irek, mój kolega, który mieszka na Lubince.
zaproponował zebym podjechała do nich sie podsuszyć, ale tylko sie uśmiechnęłam.
Jak to tak trening przerywać:), a poza tym deszcz... no deszcz i tyle:). Mało to razy trzeba było jechać w trudnych warunkach.
Ja wyjechałam dzisiaj ze świadomością, ze mnie zleje, wiec nie przezywałam tego:)
Zjazdy dzisiaj to bylo przezycie... kiedy tak deszcz zalewał oczy...
Długo nie jechałam, ale dłuższą jazdę planuję na jutro. W koncu mam urlop:)
P.S Jaka ta cudowana sprawa znowu móc popedałować tak zintegrowana z rowerem:) No cudowna sprawa! Ten kto wymyslił SPD powinien dostac Nobla.
Spróbujcie pojeździć kilka dni na platformach to potem zobaczycie jaka to różnica. Podziwam ludzi , ktorzy przejeżdzaja maratonyw górach na platformach.
Dzisiaj jak wynosiłam Kateemka z domu, pomyslałam: jaki on lekki...
A ja wynosiłam Magnusa po południu.. pomyslałam to samo: ale ten magnus lekki w porównaniu do jamisa.
Jamisa ledwie byłam w stanie wytargać z piwnicy
- DST 35.00km
- Czas 01:31
- VAVG 23.08km/h
- VMAX 51.00km/h
- Temperatura 15.0°C
- HRmax 177 ( 94%)
- HRavg 140 ( 74%)
- Kalorie 600kcal
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Piątek, 5 sierpnia 2011
Pożegnanie z Jamisem
Pożeganie z Jamisem,
Będzie mi go trochę brakować, tak jak i lasu mieleckiego.
W lesie zaraz jak sie wjeżdża codziennie czterech starszych panów, przy drewnianym stole grało w karty. Fajnie:)
Na koniec wypucowałam Jamisa i odstawiałam do piwnicy.
Dlugo to on pewnie lasu nie zobaczy, ale cóż..
ja wracam do swoich rumaków i swoich górek.
Będzie mi go trochę brakować, tak jak i lasu mieleckiego.
W lesie zaraz jak sie wjeżdża codziennie czterech starszych panów, przy drewnianym stole grało w karty. Fajnie:)
Na koniec wypucowałam Jamisa i odstawiałam do piwnicy.
Dlugo to on pewnie lasu nie zobaczy, ale cóż..
ja wracam do swoich rumaków i swoich górek.
- DST 35.00km
- Teren 15.00km
- Czas 01:45
- VAVG 20.00km/h
- Temperatura 28.0°C
- HRmax 160 ( 85%)
- HRavg 138 ( 73%)
- Kalorie 600kcal
- Aktywność Jazda na rowerze
Czwartek, 4 sierpnia 2011
Jamis po raz trzeci
Dzisiaj nieco krócej, ale po prostu słońce i woda mnie skusiły.
Tuz przed wjazdem do lasu, są stawy. Pojechałam zobaczyć co i jak. Woda, słonce.. przyjemnie. Kusiło, zeby sie tak rozlożyć i poleżeć, ale pomyslałam:
o nie.. trening być musi. Przyjemności potem.
No więc godzinka kręcenia w lesie. Trochę dzisiaj poeksplorowałam i zboczyłam z czerwonego szlaku na zielony i trafiłam na jedną górkę, krotką ale z korzonkami.
jest trochę tych góreczek, ale wszystkie króciutkie. Jak tu ćwiczyć siłę? podjeżdzać ze 20 razy? pewnie tak.
Nudno trochę.
Cieszę się, ze u siebie mam długie podjazdy.
Pomimo tego polubiłam mielecki las i przykro będzie się z nim żegnać.
Podobnie jak i z Jamisem, chyba sie w koncu zaprzyjaźnilismy i nawet zjeżdzam na nim bez oporów.
Puszczam hamulce i w doł. Zaufalismy sobie:)
Jutro muszę go umyć, bo mój szwagier jakby zobaczyl go w takim stanie, to chyba by zawału dostał:).
W niedzielę jak zdażę ruszam na górki tarnowskie, w najgorszym przypadku w poniedziałek.
Tuz przed wjazdem do lasu, są stawy. Pojechałam zobaczyć co i jak. Woda, słonce.. przyjemnie. Kusiło, zeby sie tak rozlożyć i poleżeć, ale pomyslałam:
o nie.. trening być musi. Przyjemności potem.
No więc godzinka kręcenia w lesie. Trochę dzisiaj poeksplorowałam i zboczyłam z czerwonego szlaku na zielony i trafiłam na jedną górkę, krotką ale z korzonkami.
jest trochę tych góreczek, ale wszystkie króciutkie. Jak tu ćwiczyć siłę? podjeżdzać ze 20 razy? pewnie tak.
Nudno trochę.
Cieszę się, ze u siebie mam długie podjazdy.
Pomimo tego polubiłam mielecki las i przykro będzie się z nim żegnać.
Podobnie jak i z Jamisem, chyba sie w koncu zaprzyjaźnilismy i nawet zjeżdzam na nim bez oporów.
Puszczam hamulce i w doł. Zaufalismy sobie:)
Jutro muszę go umyć, bo mój szwagier jakby zobaczyl go w takim stanie, to chyba by zawału dostał:).
W niedzielę jak zdażę ruszam na górki tarnowskie, w najgorszym przypadku w poniedziałek.
- DST 30.00km
- Teren 20.00km
- Czas 01:30
- VAVG 20.00km/h
- Temperatura 26.0°C
- HRmax 162 ( 86%)
- HRavg 142 ( 75%)
- Kalorie 680kcal
- Aktywność Jazda na rowerze
Środa, 3 sierpnia 2011
Na Jamisie jazda druga:) i o tym jak zaskoczylam jednego chłopaka:)
Oj coraz bardziej tęsknię za moimi rowerami:). Próbuję się zaprzyjaźnić z Jamisem, ale opornie to idzie ( zwłaszcza te platformy i zbyt duża rama, dają mi w kość, dzisiaj mocno bolał mnie kręgosłup), chociaż myśle sobie, ze w sumie moim przyjacielem jest, podobnie jak wiatr. Jest ciężki, malo zwrotny...ale jak sie przesiądę na Kateemka w niedzielę, to będę fruwać:).
Dzisiaj nieznacznie zmieniłam trasę i pojechalam trochę dłużej. Kilometry i czas jazdy na oko, bo licznika nie mam, a pulsak zaczął wariować. Albo coś z baterią, albo pasek brudny.
Fajnie bylo mimo wszystko. Podoba mi się ten las mielecki. Byłby dobry do treningu przed Murowaną. Fragmentami piachy podobne, wiec trzeba się nasiłować.
Po jazdach z chłopakami z Mielca w ubiegłych latach, wiem, że jest też trochę calkiem sporych góreczek, technicznych, wiec jest gdzie potrenować.
A i błoto się znajdzie:)
I ten sosnowy zapach...:))))
A na koniec taka scenka. Idę sobie dzisiaj z psem. Jedzie chłopak na rowerze.
Patrzę na rower ( bynajmniej nie na chłopaka).
Chłopak mówi:
Fajny rower, nie?
Ja ( bez chwili namysłu): nie.
Chłopak wybałuszył oczy...: nie????
Ja: no nie...
On: a co ci się nie podoba?
Ja: no zaniedbany taki trochę...
Chlopak: czasu nie ma
Ja: łancuch przydałoby sie wyczyścić...
On: dopiero mi niedawno strzelił...
Ja: bo pewnie stary jest....
Chłopak miał zdecydowanie dość. Odjechał.
Dzisiaj nieznacznie zmieniłam trasę i pojechalam trochę dłużej. Kilometry i czas jazdy na oko, bo licznika nie mam, a pulsak zaczął wariować. Albo coś z baterią, albo pasek brudny.
Fajnie bylo mimo wszystko. Podoba mi się ten las mielecki. Byłby dobry do treningu przed Murowaną. Fragmentami piachy podobne, wiec trzeba się nasiłować.
Po jazdach z chłopakami z Mielca w ubiegłych latach, wiem, że jest też trochę calkiem sporych góreczek, technicznych, wiec jest gdzie potrenować.
A i błoto się znajdzie:)
I ten sosnowy zapach...:))))
A na koniec taka scenka. Idę sobie dzisiaj z psem. Jedzie chłopak na rowerze.
Patrzę na rower ( bynajmniej nie na chłopaka).
Chłopak mówi:
Fajny rower, nie?
Ja ( bez chwili namysłu): nie.
Chłopak wybałuszył oczy...: nie????
Ja: no nie...
On: a co ci się nie podoba?
Ja: no zaniedbany taki trochę...
Chlopak: czasu nie ma
Ja: łancuch przydałoby sie wyczyścić...
On: dopiero mi niedawno strzelił...
Ja: bo pewnie stary jest....
Chłopak miał zdecydowanie dość. Odjechał.
- DST 45.00km
- Teren 20.00km
- Czas 02:00
- VAVG 22.50km/h
- Kalorie 650kcal
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 2 sierpnia 2011
Moje Alpe Cermis czyli relacja z Gluszycy
Jest taki narciarski Tour - Tour de Ski:). To wiedzą wszyscy w naszym kraju.
Porównuję się go do kolarskiego Tour de France. Jest tak trudny, morderczy. Czytałam kiedyś wywiad z Justyną Kowalczyk. Mówiła, ze kiedy po raz pierwszy zaliczyła ostatni etap tego Touru z tym "okropnym" podbiegiem na Alpe Cermis, powiedziała: NIGDY WIĘCEJ!
Kiedy ukończyłam w ubiegłym roku maraton w Głuszycy, powiedziałam mniej wiecej to samo: w przyszłym roku już tu nie przyjadę.
Adam zapytał: dlaczego?
Odpowiedziałam: dwa razy już to zaliczyłam, udowodniłam sobie, że się da. Wystarczy.
Bolało mnie wszystko, byłam bardzo zmęczona.
Justyna znowu wróciła na Alpe Cermis.
Ja znowu wróciłam do Głuszycy. Gdybym nie pojechała... pewnie miałabym poczucie jakiegoś deficytu w tym sezonie.
Głuszyca jest trudna i dlatego jest też bardzo prestiżowa.
W niedzielę po zakończonym maratonie powiedziałam do Jacka Topora:
wszystko mnie boli....szyja, kolano, nogi...
Jacek usmiechnął sie i powiedział:
Własnie po to tu przyjechałaś...
No tak.. pomyślałam.
No ale może przejdźmy do rzeczy.
Maraton nr 35
Powerade Suzuki MTB MARATHON
Głuszyca 31 lipca 2011
Miejsce w kategorii 7
Czas 5 h 40 min
dystans 62 km
Padało właściwie cały lipiec, ale jakoś mimo tego jechalismy pozytywnie nastawieni , bo przecież w Sudetach nigdy nie ma takiego błota jak w naszych okolicach.
Wyjeżdzalismy z Tarnowa.. padało.. W czasie drogi bywało róznie... Kiedy dotarlismy po jakichś 5 godzinach jazdy do Głuszycy zaczęło padać i padało już całą noc.
Nastroj miałam więc coraz gorszy. Myślałam sobie: w ub roku przy dobrej pogodzie ( fakt osłabiona), jechałam ponad 6 godzin, to co będzie teraz, jak będzie mokro?
Zrobi się niebezpiecznie... Zaczęłam się bać.
Wieczór niezwykle miły. Nocleg świetny, wraz z teamem Krysi ( Gomola ) . Był z nami też Jacek z Tarnowa i jego syn Michał. Na dole przytulna knajpka, pani zrobiła nam taką kolację , ze palce lizać. Do tego piwo. Żyć nie umierać, a za oknem wciaż pada. W nocy ma sen.. rower samotny przewrócony na ulicy przed jakims rondem. Budzę sie przerażona.
Rano ... mży... przy śniadaniu, któryś z chłopaków mówi: myślę, ze sie przetrze i będzie słońce.
Darek odpowiada: taaakkk... bedziesz miał słonce.. chyba na Polsacie.
Jest zimnooooooo..... decyduję sie jechać "na długo" ( to był dobry wybór, na podjazdach bywało za ciepło, ale na zjazdach gdybym sie ubrala inaczej, bardzo zmarzłabym).
Na starcie nieduzo osób. Pogoda skutecznie odstraszyła pewnie co poniektórych. Prawie nie widzę znajomych. Spotykam Ryszarda, którego już dzien wczesniej spotkalismy w biurze zawodów, wraz z Grzegorzem.
No to ruszamy. Ciężko mi sie jedzie. Mija mnie Maks, pyta: co spokojnie początek? Mówię: tak.. wiem co mnie czeka potem, wiec spokojnie.
Ale tak naprawdę to nawet gdybym chciała, pewnie nie miałabym siły jechać mocniej.
Potem mija mnie Dorota ( Mamba), mówi tylko ( chyba) : ahoj. Jedzie dalej, chyba też oszczędza siły, wiec nie wdajemy sie w rozmowy. Kiedy mija mnie Monia, też tylko rzucamy sobie krótkie " cześć".
Jedzie mi się tak ciężko, ze po głowie krążą mysli o tym zeby zawrócić i dać sobie spokój. Zaraz jednak strofuję siebie: jak to tak? tyle kilometrów przejechałaś samochodem, tyle pieniedzy to kosztuje, a ty tak sobie zejdziesz z trasy? Bo co? Bo ci sie nie chce? bo nie masz siły? I co potem? popatrzysz w lusterko i co sobie powiesz?
Hej kobieto... po co ten płacz??? Jedziemy dalej. Jakoś przemordujemy to.
No to jadę.
Pierwsze 27 km wraz z dystansem mini jedzie sie jako tako. Po jakimś czasie łapię jako taki rytm, nie żeby jakaś szczególna moc była, ale jadę.
Tuż przed koncem pętli mini, wydaje mi sie, że widzę Jacka z Poznania, robiącego zdjęcia. Ale jest zjazd dlugi, wertepiasty przez łąkę, więc nawet nie mam okazji dobrze się przypatrzeć czy to na pewno Jacek. Mini konczy swoje zmagania, my jedziemy dalej i wtedy myślę: no to niby mamy prawie połowę dystansu za sobą, ale to dopiero teraz zacznie się "zabawa".
Bo tak jest. Mamy za sobą ok 700 m przewyższenia, a na nastepnych ponad 30 km będzie ok 1200 m. Wiem też ze zaczną się nie tylko mordercze podjazdy, ale i zjazdy techniczne.
Jest mokro, sporo blota, dużo głebokich kałuż, które nie zawsze da sie objechać. Po jakims czasie chowam okulary za koszulkę, bo sa tak zachlapane i tak parują, ze nie ma sensu ich trzymać na nosie.
Na szczęscie rower spisuje sie dobrze. Raz tylko zaciągnał mi łancuch i spadł dwa razy, ale to była moja wina, zmieniałam przełożenia w złych momentach.
Na ktoryms bufecie ratuję jakiegos nieszczęsliwca swoim smarem ( nauczona doświadczeniem na błotne maratony nie ruszam sie bez smaru). To zabiera sporo czasu ( nie moge wytargać samru z kieszonki, potem czekam az on nasmaruje łancuch), ale cóż.. kiedy człowiek w potrzebie.
Przy okazji sama "daje" łancuchowi swojemu kilka kropel.
Tym razem nie ma pieknych widoków.. Jest mgła, są chmury i momentami mżawka. W lasach poniemieckie bunkry... aż kusi zeby sie zatrzymać i zajrzeć do środka.
Zjazdy.... oj jak dobrze mi sie zjeżdża... Jakoś tak kompletnie bez blokady. Ufam sobie, ufam rowerowi i chociaż jest slisko, chociaż dużo kamieni, korzeni i innego dziadostwa... ja po prostu zjeżdzam ( niemalże wszystko).
Nie pamietam kiedy tak fajnie mi sie zjeżdzało. Jestem z siebie zadowolona:). Zjeżdzam zjazd tym bardzo kamienistym singielkiem, gdzie byly takie piekne widoki. Kiedy jestem już na dole, zerkam do góry, a tam wszyscy panowie .. sprowadzają rowery. Usmiecham się do siebie. Mam dużą satysfakcję, że mi sie udało. W ub roku, chociaz nie było tak mokro, gdzieś mi sie koło omsknelo i nie dałam rady zjechać całości.
Na jakims bardzo błotnistym podjeździe muszę zejśc z roweru, nie mam tyle siły zeby jeszcze walczyc o przyczepność. Nagle ktoś mówi: prosze o drogę. Usuwam sie i jeszcze krzyczę do tych z przodu: zrobcie drogę..
Myślę: zapewne jedzie jakiś gigowiec...Patrzę koszulka Gomoli, przyglądam sie sylwetce.. no tak Jacek Gil.
Krzyczę: cześć Jacek! jedziesz, jedziesz:)
Jacek ma jeszcze siłę zeby podnieść dłoń w geście pozdrowienia. ( był 5 open na giga, 3 w m3)
Potem jest zjazd i z daleka widzę Sowę... ale ścieżka porwadzi nas w prawo, wiec myślę: o.. rzeczywiście nie będzie Sowy ( takie byly informacje). Nagle jednak ktoś kieruje nas w lewo i zaczyna sie podjazd, a jednak.. cyba będzie Sowa.
Podjazdy... coż.. nie ma szcegolnej mocy, ale mozolnie wdrapuję się na górki.
Jakas turystka , którą mijam mówi: słabo mi się robi od samego patrzenia na tę górę... Myślę: szczerze mówiąc mnie też... ale jadę. 3 km/h, walczę z przednim kołem. Obok mnie wszyscy prowadzą rowery, ale myślę: jechałam rok temu, jechalam dwa lata temu to i teraz nie zejdę z roweru! Wjechałam całość. To jest podjazd długi o bardzo dyżym nastromieniu. Ciekawe swoją drogą ile procent?
Kiedy zaczyna się fragment na Sowę po tym szlaku iscie tatrzańskim ( kto jechał to wie, kamienie, kamienie , kamienie, można nogi połamać idąc) , pierwszy fragment idę, jest za ciężko, ale potem wsiadam na rower i pedałuję. Widzę , ze niektórzy panowie patrzą na mnie podejrzliwie, ale mnie sie jedzie naprawdę dobrze.
Mija mnie najpierw Hinol z Rowerowania i pyta: a co Wy z mega robicie na Sowie? Mówię: nie wiem.. miało nie być.. ale jest. Potem myślę: o rany a moze ja cos pomyliłam? Potem mija mnie jeszcze jakis kolega i mówi: pozdrowienia od MisQa ( nie wiem kim byl kolega). Miło.
Potem mija mnie Agnieszka Gulczyńska, więc myslę sobie: ocho.. pewnie znowu Justyna Frączek znalazła pogromczynię.
Na zjeździe z Sowy lezy Maks. Coś zrobił w palce. Chwilę z nim rozmawiam , a potem jade dalej i zjeżdzam. Nie, całości sie nie udało, ale sporo , naprawdę sporo:), a kto jechał to wie... to jest trudny zjazd. Nawet bardzo.
Jadę i powtarzam sobie: blisko, coraz bliżej...
Na jakims asfaltowym rozjeździe, stoi pan z kubkiem kawy i krzyczy do mnie:
dobrze jedziesz.. jesteś pierwsza...
Smieję sie głośno. Dobry żart.
Pewnie pierwsza odkąd pan tam stoi...
Jakiś biker mowi do mnie: to prawda, ze maratony wygrywa się na podjazdach, wyprzedzam koleżankę na zjazdach, a koleżanka mnie na podjazdach.Mam nadzieję , ze przed metą będzie podjazd bo koleżanka zasłużyła zeby wygrać.
Usmiecham się.
Wiem co jeszcze nas czeka... będzie podjazd raczej nie do podjechania, więc będzie trzeba podchodzić. A mnie boli kostka... do tego pięta obtarta. Rzeczywiście nie da się jechać. Strasznie błoto, zero przyczepności. Pcham rower pod górę.. wydaje mi się ze zaraz umrę na tej górze i przypominam sobie jak dwa lata temu jakas dziewczyna pchała tu rower i miotała przeklenstwa pod nosem, mówiła : ja już nie mogę... nie mogę..
Jakiś chłopak powiedział jej: ale to na tym polega... nie możesz ale walczysz ze sobą. Walcz!
Więc powtarzam sobie : Iza walcz, jeszcze trochę, jeszcze z 8 km do mety.. Już bliżej niż dalej.
8 km... banał prawda? 8 km na maratonie, na koncówce.. co to znaczy, wiemy prawda?
Idę, idę.. końca nie widać. Wreszcie można wsiąśc na rower. Jadę. Trzeba sie jeszcze trochę zmobilzować. Jeden z ostatnich trudnych zjazdów... na poboczu dwóch chłopaków z teamu Adama z Katowic. Trochę sie dekoncentruję i wjeżdzam na sliski konar... tym razem rowerek przechylił sie na bok:), ale bez żadnych konskwencji. Zatrzymuję się, zbieram konar ze ścieżki zeby nikt po mnie nie zrobił sobie krzywdy.Jeden z chłopaków na poboczu ma złamany nos. To mnie studzi skutecznie. Wiem, ze jest pare km do mety, nie warto ryzykować. Resztę zjazdu schodzę. Potem już zjazd przez łąkę. Pamietam z ubieglych lat. Wiem, ze jestem już blisko do mety. wypadam z lasu na asfalt, ktoś mówi : do mety pod górę.
Wiem, wiem.. juz pamietam. No jeszcze te 500 km pod górę i jest upragniona meta.
Po 5 godz 40 minutach jazdy. Głuszyca znowu "pokonana". Ufff.. jeszcze w tym roku nie siedziałam tak długo w siodełku.
Boli szyja, kolano chyba jest lekko przeciążone, pobolewa kostka, mięsnie bolą, ale co tam... TAK BYĆ MUSI!
Nie jest to wielka cena za szczęscie na mecie.
Na mecie miłe spotkania. Jest Piotrek Klonowicz i Sławek Bartnik, Jacek i Klosiu, Maks, Sylwek z mojego teamu ( mijał mnie zresztą gdzieś na pierwszym podjeździe). Nie zostaję jednak długo, bo jest zimno.. a na kwaterę jeszcze kilka kilometrów pod górę.
Nasza pani jak zaobaczyła Michała ( który w koncu jechal mini, wiec za bardzo nie miał czasu sie ubłocić), zapytała go: Ty sie gdzieś przewróciłeś, ze jesteś taki brudny?
A kiedy piłam herbatę zapytała mnie:
to jak sie chce przejechać taki maraton to tak z 15 km trzeba przynajmniej raz w tygodniu przejechać tak?
Usmiechnęłam się... 15 km to troche za mało.
Ja jeżdzę niemalze codziennie.
"ile kilometrów?"
40, 50...
Pani popatrzyła na mnie dziwnie i zapytała:
ale kiedy ?
No po pracy...
Po pracy????
no tak, po pracy:)
Tak, nie jestem w wielkiej formie, jechałam zbyt długo.. ale to mało istostne, bo uważam, ze to wielki honor przejechać Głuszycę.
Porównuję się go do kolarskiego Tour de France. Jest tak trudny, morderczy. Czytałam kiedyś wywiad z Justyną Kowalczyk. Mówiła, ze kiedy po raz pierwszy zaliczyła ostatni etap tego Touru z tym "okropnym" podbiegiem na Alpe Cermis, powiedziała: NIGDY WIĘCEJ!
Kiedy ukończyłam w ubiegłym roku maraton w Głuszycy, powiedziałam mniej wiecej to samo: w przyszłym roku już tu nie przyjadę.
Adam zapytał: dlaczego?
Odpowiedziałam: dwa razy już to zaliczyłam, udowodniłam sobie, że się da. Wystarczy.
Bolało mnie wszystko, byłam bardzo zmęczona.
Justyna znowu wróciła na Alpe Cermis.
Ja znowu wróciłam do Głuszycy. Gdybym nie pojechała... pewnie miałabym poczucie jakiegoś deficytu w tym sezonie.
Głuszyca jest trudna i dlatego jest też bardzo prestiżowa.
W niedzielę po zakończonym maratonie powiedziałam do Jacka Topora:
wszystko mnie boli....szyja, kolano, nogi...
Jacek usmiechnął sie i powiedział:
Własnie po to tu przyjechałaś...
No tak.. pomyślałam.
No ale może przejdźmy do rzeczy.
Maraton nr 35
Powerade Suzuki MTB MARATHON
Głuszyca 31 lipca 2011
Miejsce w kategorii 7
Czas 5 h 40 min
dystans 62 km
Padało właściwie cały lipiec, ale jakoś mimo tego jechalismy pozytywnie nastawieni , bo przecież w Sudetach nigdy nie ma takiego błota jak w naszych okolicach.
Wyjeżdzalismy z Tarnowa.. padało.. W czasie drogi bywało róznie... Kiedy dotarlismy po jakichś 5 godzinach jazdy do Głuszycy zaczęło padać i padało już całą noc.
Nastroj miałam więc coraz gorszy. Myślałam sobie: w ub roku przy dobrej pogodzie ( fakt osłabiona), jechałam ponad 6 godzin, to co będzie teraz, jak będzie mokro?
Zrobi się niebezpiecznie... Zaczęłam się bać.
Wieczór niezwykle miły. Nocleg świetny, wraz z teamem Krysi ( Gomola ) . Był z nami też Jacek z Tarnowa i jego syn Michał. Na dole przytulna knajpka, pani zrobiła nam taką kolację , ze palce lizać. Do tego piwo. Żyć nie umierać, a za oknem wciaż pada. W nocy ma sen.. rower samotny przewrócony na ulicy przed jakims rondem. Budzę sie przerażona.
Rano ... mży... przy śniadaniu, któryś z chłopaków mówi: myślę, ze sie przetrze i będzie słońce.
Darek odpowiada: taaakkk... bedziesz miał słonce.. chyba na Polsacie.
Jest zimnooooooo..... decyduję sie jechać "na długo" ( to był dobry wybór, na podjazdach bywało za ciepło, ale na zjazdach gdybym sie ubrala inaczej, bardzo zmarzłabym).
Na starcie nieduzo osób. Pogoda skutecznie odstraszyła pewnie co poniektórych. Prawie nie widzę znajomych. Spotykam Ryszarda, którego już dzien wczesniej spotkalismy w biurze zawodów, wraz z Grzegorzem.
No to ruszamy. Ciężko mi sie jedzie. Mija mnie Maks, pyta: co spokojnie początek? Mówię: tak.. wiem co mnie czeka potem, wiec spokojnie.
Ale tak naprawdę to nawet gdybym chciała, pewnie nie miałabym siły jechać mocniej.
Potem mija mnie Dorota ( Mamba), mówi tylko ( chyba) : ahoj. Jedzie dalej, chyba też oszczędza siły, wiec nie wdajemy sie w rozmowy. Kiedy mija mnie Monia, też tylko rzucamy sobie krótkie " cześć".
Jedzie mi się tak ciężko, ze po głowie krążą mysli o tym zeby zawrócić i dać sobie spokój. Zaraz jednak strofuję siebie: jak to tak? tyle kilometrów przejechałaś samochodem, tyle pieniedzy to kosztuje, a ty tak sobie zejdziesz z trasy? Bo co? Bo ci sie nie chce? bo nie masz siły? I co potem? popatrzysz w lusterko i co sobie powiesz?
Hej kobieto... po co ten płacz??? Jedziemy dalej. Jakoś przemordujemy to.
No to jadę.
Pierwsze 27 km wraz z dystansem mini jedzie sie jako tako. Po jakimś czasie łapię jako taki rytm, nie żeby jakaś szczególna moc była, ale jadę.
Tuż przed koncem pętli mini, wydaje mi sie, że widzę Jacka z Poznania, robiącego zdjęcia. Ale jest zjazd dlugi, wertepiasty przez łąkę, więc nawet nie mam okazji dobrze się przypatrzeć czy to na pewno Jacek. Mini konczy swoje zmagania, my jedziemy dalej i wtedy myślę: no to niby mamy prawie połowę dystansu za sobą, ale to dopiero teraz zacznie się "zabawa".
Bo tak jest. Mamy za sobą ok 700 m przewyższenia, a na nastepnych ponad 30 km będzie ok 1200 m. Wiem też ze zaczną się nie tylko mordercze podjazdy, ale i zjazdy techniczne.
Jest mokro, sporo blota, dużo głebokich kałuż, które nie zawsze da sie objechać. Po jakims czasie chowam okulary za koszulkę, bo sa tak zachlapane i tak parują, ze nie ma sensu ich trzymać na nosie.
Na szczęscie rower spisuje sie dobrze. Raz tylko zaciągnał mi łancuch i spadł dwa razy, ale to była moja wina, zmieniałam przełożenia w złych momentach.
Na ktoryms bufecie ratuję jakiegos nieszczęsliwca swoim smarem ( nauczona doświadczeniem na błotne maratony nie ruszam sie bez smaru). To zabiera sporo czasu ( nie moge wytargać samru z kieszonki, potem czekam az on nasmaruje łancuch), ale cóż.. kiedy człowiek w potrzebie.
Przy okazji sama "daje" łancuchowi swojemu kilka kropel.
Tym razem nie ma pieknych widoków.. Jest mgła, są chmury i momentami mżawka. W lasach poniemieckie bunkry... aż kusi zeby sie zatrzymać i zajrzeć do środka.
Zjazdy.... oj jak dobrze mi sie zjeżdża... Jakoś tak kompletnie bez blokady. Ufam sobie, ufam rowerowi i chociaż jest slisko, chociaż dużo kamieni, korzeni i innego dziadostwa... ja po prostu zjeżdzam ( niemalże wszystko).
Nie pamietam kiedy tak fajnie mi sie zjeżdzało. Jestem z siebie zadowolona:). Zjeżdzam zjazd tym bardzo kamienistym singielkiem, gdzie byly takie piekne widoki. Kiedy jestem już na dole, zerkam do góry, a tam wszyscy panowie .. sprowadzają rowery. Usmiecham się do siebie. Mam dużą satysfakcję, że mi sie udało. W ub roku, chociaz nie było tak mokro, gdzieś mi sie koło omsknelo i nie dałam rady zjechać całości.
Na jakims bardzo błotnistym podjeździe muszę zejśc z roweru, nie mam tyle siły zeby jeszcze walczyc o przyczepność. Nagle ktoś mówi: prosze o drogę. Usuwam sie i jeszcze krzyczę do tych z przodu: zrobcie drogę..
Myślę: zapewne jedzie jakiś gigowiec...Patrzę koszulka Gomoli, przyglądam sie sylwetce.. no tak Jacek Gil.
Krzyczę: cześć Jacek! jedziesz, jedziesz:)
Jacek ma jeszcze siłę zeby podnieść dłoń w geście pozdrowienia. ( był 5 open na giga, 3 w m3)
Potem jest zjazd i z daleka widzę Sowę... ale ścieżka porwadzi nas w prawo, wiec myślę: o.. rzeczywiście nie będzie Sowy ( takie byly informacje). Nagle jednak ktoś kieruje nas w lewo i zaczyna sie podjazd, a jednak.. cyba będzie Sowa.
Podjazdy... coż.. nie ma szcegolnej mocy, ale mozolnie wdrapuję się na górki.
Jakas turystka , którą mijam mówi: słabo mi się robi od samego patrzenia na tę górę... Myślę: szczerze mówiąc mnie też... ale jadę. 3 km/h, walczę z przednim kołem. Obok mnie wszyscy prowadzą rowery, ale myślę: jechałam rok temu, jechalam dwa lata temu to i teraz nie zejdę z roweru! Wjechałam całość. To jest podjazd długi o bardzo dyżym nastromieniu. Ciekawe swoją drogą ile procent?
Kiedy zaczyna się fragment na Sowę po tym szlaku iscie tatrzańskim ( kto jechał to wie, kamienie, kamienie , kamienie, można nogi połamać idąc) , pierwszy fragment idę, jest za ciężko, ale potem wsiadam na rower i pedałuję. Widzę , ze niektórzy panowie patrzą na mnie podejrzliwie, ale mnie sie jedzie naprawdę dobrze.
Mija mnie najpierw Hinol z Rowerowania i pyta: a co Wy z mega robicie na Sowie? Mówię: nie wiem.. miało nie być.. ale jest. Potem myślę: o rany a moze ja cos pomyliłam? Potem mija mnie jeszcze jakis kolega i mówi: pozdrowienia od MisQa ( nie wiem kim byl kolega). Miło.
Potem mija mnie Agnieszka Gulczyńska, więc myslę sobie: ocho.. pewnie znowu Justyna Frączek znalazła pogromczynię.
Na zjeździe z Sowy lezy Maks. Coś zrobił w palce. Chwilę z nim rozmawiam , a potem jade dalej i zjeżdzam. Nie, całości sie nie udało, ale sporo , naprawdę sporo:), a kto jechał to wie... to jest trudny zjazd. Nawet bardzo.
Jadę i powtarzam sobie: blisko, coraz bliżej...
Na jakims asfaltowym rozjeździe, stoi pan z kubkiem kawy i krzyczy do mnie:
dobrze jedziesz.. jesteś pierwsza...
Smieję sie głośno. Dobry żart.
Pewnie pierwsza odkąd pan tam stoi...
Jakiś biker mowi do mnie: to prawda, ze maratony wygrywa się na podjazdach, wyprzedzam koleżankę na zjazdach, a koleżanka mnie na podjazdach.Mam nadzieję , ze przed metą będzie podjazd bo koleżanka zasłużyła zeby wygrać.
Usmiecham się.
Wiem co jeszcze nas czeka... będzie podjazd raczej nie do podjechania, więc będzie trzeba podchodzić. A mnie boli kostka... do tego pięta obtarta. Rzeczywiście nie da się jechać. Strasznie błoto, zero przyczepności. Pcham rower pod górę.. wydaje mi się ze zaraz umrę na tej górze i przypominam sobie jak dwa lata temu jakas dziewczyna pchała tu rower i miotała przeklenstwa pod nosem, mówiła : ja już nie mogę... nie mogę..
Jakiś chłopak powiedział jej: ale to na tym polega... nie możesz ale walczysz ze sobą. Walcz!
Więc powtarzam sobie : Iza walcz, jeszcze trochę, jeszcze z 8 km do mety.. Już bliżej niż dalej.
8 km... banał prawda? 8 km na maratonie, na koncówce.. co to znaczy, wiemy prawda?
Idę, idę.. końca nie widać. Wreszcie można wsiąśc na rower. Jadę. Trzeba sie jeszcze trochę zmobilzować. Jeden z ostatnich trudnych zjazdów... na poboczu dwóch chłopaków z teamu Adama z Katowic. Trochę sie dekoncentruję i wjeżdzam na sliski konar... tym razem rowerek przechylił sie na bok:), ale bez żadnych konskwencji. Zatrzymuję się, zbieram konar ze ścieżki zeby nikt po mnie nie zrobił sobie krzywdy.Jeden z chłopaków na poboczu ma złamany nos. To mnie studzi skutecznie. Wiem, ze jest pare km do mety, nie warto ryzykować. Resztę zjazdu schodzę. Potem już zjazd przez łąkę. Pamietam z ubieglych lat. Wiem, ze jestem już blisko do mety. wypadam z lasu na asfalt, ktoś mówi : do mety pod górę.
Wiem, wiem.. juz pamietam. No jeszcze te 500 km pod górę i jest upragniona meta.
Po 5 godz 40 minutach jazdy. Głuszyca znowu "pokonana". Ufff.. jeszcze w tym roku nie siedziałam tak długo w siodełku.
Boli szyja, kolano chyba jest lekko przeciążone, pobolewa kostka, mięsnie bolą, ale co tam... TAK BYĆ MUSI!
Nie jest to wielka cena za szczęscie na mecie.
Na mecie miłe spotkania. Jest Piotrek Klonowicz i Sławek Bartnik, Jacek i Klosiu, Maks, Sylwek z mojego teamu ( mijał mnie zresztą gdzieś na pierwszym podjeździe). Nie zostaję jednak długo, bo jest zimno.. a na kwaterę jeszcze kilka kilometrów pod górę.
Nasza pani jak zaobaczyła Michała ( który w koncu jechal mini, wiec za bardzo nie miał czasu sie ubłocić), zapytała go: Ty sie gdzieś przewróciłeś, ze jesteś taki brudny?
A kiedy piłam herbatę zapytała mnie:
to jak sie chce przejechać taki maraton to tak z 15 km trzeba przynajmniej raz w tygodniu przejechać tak?
Usmiechnęłam się... 15 km to troche za mało.
Ja jeżdzę niemalze codziennie.
"ile kilometrów?"
40, 50...
Pani popatrzyła na mnie dziwnie i zapytała:
ale kiedy ?
No po pracy...
Po pracy????
no tak, po pracy:)
Tak, nie jestem w wielkiej formie, jechałam zbyt długo.. ale to mało istostne, bo uważam, ze to wielki honor przejechać Głuszycę.
" A droga długa jest...."© lemuriza1972
Czerwona w zieleni:)© lemuriza1972
Jedziemy, jedziemy© lemuriza1972
Za chwilę zniknę w leśnych czeluściach:)© lemuriza1972
Udało się:)© lemuriza1972
- DST 62.00km
- Teren 58.00km
- Czas 05:40
- VAVG 10.94km/h
- VMAX 60.00km/h
- Temperatura 12.0°C
- HRmax 178 ( 94%)
- HRavg 155 ( 82%)
- Kalorie 2500kcal
- Podjazdy 1900m
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Wtorek, 2 sierpnia 2011
Zapoznanie się ze sprzętem
Od Głuszycy mineło już wystarczająco duzo czasu i trzeba było się ruszyć w końcu:)
Jako ze jestem w Mielcu bez moich rowerów, to jak się nie ma co sie lubi, to sie lubi co się ma.
Wyciagnęłam więc z piwnicy Jamisa , rower męża mojej siostry.
Kupiony na wiosnę u Mirka Bieniasza, ale wiadomo rower z niższej półki, bo inny Wojtkowi nie potrzebny.
Niby rower sam nie jeździ tak:)? ale co tu duzo mówić, przesiadka z KTM-a z osprzętem xt/slx, Rebą itd, na rower z platformami ważący jakieś 14 kg a do tego o rozmiarze zbyt duzym jak na taką kobietę niedużą jak ja, to jest pewien szok.
Pierwsze kilometry były więc dośc cięzkie, ale im dalej tym lepiej. Trochę trudności sprawilo przestawienie sie na platformy:), stopa jakoś dziwnie się zeslizgiwała, a jak dojeżdzałam do przejść to robiłam ruch jakbym sie chciała wypiąć:) Ot siła przyzwczajenia.
Cieżko sie jednak wykonuje pewne manewry na takim rowerze ( za duzym z za dużą kierownicą, za wysokim mostkiem itd).
Odwazyłam sie jednak podjechać na jedną piaszczystą i korzeniastą góreczkę w lesie i nawet zjechać, co kosztowalo mnie tyle samo odwagi co zjazdy w Głuszycy:).
Generalnie sporo km w lesie. Las jest bardzo fajny, stwarza duzo mozliwości do treningu. Zresztą ja tu już jeździlam z chłopakami z Mielca.
Bylo dużo piachu ale ku mojemu zdzwieniu i wody i błota też, także się znowu ubłociłam. Ludzie dziwnie na mnie patrzyli jak jechałam przez miasto:). Może nie do konca przyzwczajeni do ubłoconych kobiet.
Niestety dzisiaj popsułam sobie drugie w ciągu kilku dni okulary na rower. Tym razem moje ulubione pomaranczowe Alpiny.
Okropnie mi ich szkoda, a wiadomo to nie sa tanie rzeczy.
w ub tygodniu urwałam niebieskie szkiełka.. tak bylo mocno zamontowane, ze chcąć wyciągnąć i wymienić na białe.. ułamalam kawałek:(
No coż.. rzecz nabyta, ale trochę boli...
Wreszcie pogoda, słonce, fajnie...
Km na oko podaję, no bo bez licznika będę jeździć w najblizszych dniach
Czas jazdy 1 h 40 min
Jako ze jestem w Mielcu bez moich rowerów, to jak się nie ma co sie lubi, to sie lubi co się ma.
Wyciagnęłam więc z piwnicy Jamisa , rower męża mojej siostry.
Kupiony na wiosnę u Mirka Bieniasza, ale wiadomo rower z niższej półki, bo inny Wojtkowi nie potrzebny.
Niby rower sam nie jeździ tak:)? ale co tu duzo mówić, przesiadka z KTM-a z osprzętem xt/slx, Rebą itd, na rower z platformami ważący jakieś 14 kg a do tego o rozmiarze zbyt duzym jak na taką kobietę niedużą jak ja, to jest pewien szok.
Pierwsze kilometry były więc dośc cięzkie, ale im dalej tym lepiej. Trochę trudności sprawilo przestawienie sie na platformy:), stopa jakoś dziwnie się zeslizgiwała, a jak dojeżdzałam do przejść to robiłam ruch jakbym sie chciała wypiąć:) Ot siła przyzwczajenia.
Cieżko sie jednak wykonuje pewne manewry na takim rowerze ( za duzym z za dużą kierownicą, za wysokim mostkiem itd).
Odwazyłam sie jednak podjechać na jedną piaszczystą i korzeniastą góreczkę w lesie i nawet zjechać, co kosztowalo mnie tyle samo odwagi co zjazdy w Głuszycy:).
Generalnie sporo km w lesie. Las jest bardzo fajny, stwarza duzo mozliwości do treningu. Zresztą ja tu już jeździlam z chłopakami z Mielca.
Bylo dużo piachu ale ku mojemu zdzwieniu i wody i błota też, także się znowu ubłociłam. Ludzie dziwnie na mnie patrzyli jak jechałam przez miasto:). Może nie do konca przyzwczajeni do ubłoconych kobiet.
Niestety dzisiaj popsułam sobie drugie w ciągu kilku dni okulary na rower. Tym razem moje ulubione pomaranczowe Alpiny.
Okropnie mi ich szkoda, a wiadomo to nie sa tanie rzeczy.
w ub tygodniu urwałam niebieskie szkiełka.. tak bylo mocno zamontowane, ze chcąć wyciągnąć i wymienić na białe.. ułamalam kawałek:(
No coż.. rzecz nabyta, ale trochę boli...
Wreszcie pogoda, słonce, fajnie...
Km na oko podaję, no bo bez licznika będę jeździć w najblizszych dniach
Czas jazdy 1 h 40 min
- DST 30.00km
- Teren 20.00km
- Temperatura 25.0°C
- HRmax 160 ( 85%)
- HRavg 130 ( 69%)
- Kalorie 580kcal
- Aktywność Jazda na rowerze
Poniedziałek, 1 sierpnia 2011
Głuszyca fotorelacja
Miała być dzisiaj relacja, ale raczej nie będzie:). No ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Nie ma relacji, jest fotorelacja. Taka mini:)
zasiadłam o godz. 20 , do komputera mojego siostrzeńca i mówię Wam - zmagania w Głuszycy to nic w porównaniu z tym z czym zmagam sie aktualnie:). Przez 3 godziny udało mi się dodać 4 zdjecia, odpisać na kilka maili i to wszystko.
Wciąż się coś zawiesza , dlugo ładuje itd.
Także dzisiaj będą raczej tylko zdjęcia Jacka, a jutro reszta.
Jacek przysłał mi zdjęcia:), nie mógł startować ( kontuzja_ to robiŁ zdjęcia.
Nie miałam nigdy tak pieknych zdjęć z trasy, Sportograf niech się schowa.
Trzeba przyznać , że Jacek robi zdjęcia równie dobrze, jak jeździ na rowerze.
Dziękuję Jacku. Sprawiłeś mi wiele radości.
Dzisiaj tylko te wybrane. Resztą jutro wraz z relacją.
Dodam tylko mało skromnie, że korzonki udało mi się zjechać w całości, a latwe to nie było, bo bylo mocno stromo, czego jak zwykle na zdjęciach nie widać.
Kto był to wie:)
zasiadłam o godz. 20 , do komputera mojego siostrzeńca i mówię Wam - zmagania w Głuszycy to nic w porównaniu z tym z czym zmagam sie aktualnie:). Przez 3 godziny udało mi się dodać 4 zdjecia, odpisać na kilka maili i to wszystko.
Wciąż się coś zawiesza , dlugo ładuje itd.
Także dzisiaj będą raczej tylko zdjęcia Jacka, a jutro reszta.
Jacek przysłał mi zdjęcia:), nie mógł startować ( kontuzja_ to robiŁ zdjęcia.
Nie miałam nigdy tak pieknych zdjęć z trasy, Sportograf niech się schowa.
Trzeba przyznać , że Jacek robi zdjęcia równie dobrze, jak jeździ na rowerze.
Dziękuję Jacku. Sprawiłeś mi wiele radości.
Dzisiaj tylko te wybrane. Resztą jutro wraz z relacją.
Dodam tylko mało skromnie, że korzonki udało mi się zjechać w całości, a latwe to nie było, bo bylo mocno stromo, czego jak zwykle na zdjęciach nie widać.
Kto był to wie:)
Korzonki w Głuszycy© lemuriza1972
i dalsza część jazdy po korzeniach© lemuriza1972
Na trasie w Głuszycy© lemuriza1972
Z Jackiem autorem zdjęć© lemuriza1972
- Aktywność Jazda na rowerze