Wtorek, 2 sierpnia 2011
Moje Alpe Cermis czyli relacja z Gluszycy
Jest taki narciarski Tour - Tour de Ski:). To wiedzą wszyscy w naszym kraju.
Porównuję się go do kolarskiego Tour de France. Jest tak trudny, morderczy. Czytałam kiedyś wywiad z Justyną Kowalczyk. Mówiła, ze kiedy po raz pierwszy zaliczyła ostatni etap tego Touru z tym "okropnym" podbiegiem na Alpe Cermis, powiedziała: NIGDY WIĘCEJ!
Kiedy ukończyłam w ubiegłym roku maraton w Głuszycy, powiedziałam mniej wiecej to samo: w przyszłym roku już tu nie przyjadę.
Adam zapytał: dlaczego?
Odpowiedziałam: dwa razy już to zaliczyłam, udowodniłam sobie, że się da. Wystarczy.
Bolało mnie wszystko, byłam bardzo zmęczona.
Justyna znowu wróciła na Alpe Cermis.
Ja znowu wróciłam do Głuszycy. Gdybym nie pojechała... pewnie miałabym poczucie jakiegoś deficytu w tym sezonie.
Głuszyca jest trudna i dlatego jest też bardzo prestiżowa.
W niedzielę po zakończonym maratonie powiedziałam do Jacka Topora:
wszystko mnie boli....szyja, kolano, nogi...
Jacek usmiechnął sie i powiedział:
Własnie po to tu przyjechałaś...
No tak.. pomyślałam.
No ale może przejdźmy do rzeczy.
Maraton nr 35
Powerade Suzuki MTB MARATHON
Głuszyca 31 lipca 2011
Miejsce w kategorii 7
Czas 5 h 40 min
dystans 62 km
Padało właściwie cały lipiec, ale jakoś mimo tego jechalismy pozytywnie nastawieni , bo przecież w Sudetach nigdy nie ma takiego błota jak w naszych okolicach.
Wyjeżdzalismy z Tarnowa.. padało.. W czasie drogi bywało róznie... Kiedy dotarlismy po jakichś 5 godzinach jazdy do Głuszycy zaczęło padać i padało już całą noc.
Nastroj miałam więc coraz gorszy. Myślałam sobie: w ub roku przy dobrej pogodzie ( fakt osłabiona), jechałam ponad 6 godzin, to co będzie teraz, jak będzie mokro?
Zrobi się niebezpiecznie... Zaczęłam się bać.
Wieczór niezwykle miły. Nocleg świetny, wraz z teamem Krysi ( Gomola ) . Był z nami też Jacek z Tarnowa i jego syn Michał. Na dole przytulna knajpka, pani zrobiła nam taką kolację , ze palce lizać. Do tego piwo. Żyć nie umierać, a za oknem wciaż pada. W nocy ma sen.. rower samotny przewrócony na ulicy przed jakims rondem. Budzę sie przerażona.
Rano ... mży... przy śniadaniu, któryś z chłopaków mówi: myślę, ze sie przetrze i będzie słońce.
Darek odpowiada: taaakkk... bedziesz miał słonce.. chyba na Polsacie.
Jest zimnooooooo..... decyduję sie jechać "na długo" ( to był dobry wybór, na podjazdach bywało za ciepło, ale na zjazdach gdybym sie ubrala inaczej, bardzo zmarzłabym).
Na starcie nieduzo osób. Pogoda skutecznie odstraszyła pewnie co poniektórych. Prawie nie widzę znajomych. Spotykam Ryszarda, którego już dzien wczesniej spotkalismy w biurze zawodów, wraz z Grzegorzem.
No to ruszamy. Ciężko mi sie jedzie. Mija mnie Maks, pyta: co spokojnie początek? Mówię: tak.. wiem co mnie czeka potem, wiec spokojnie.
Ale tak naprawdę to nawet gdybym chciała, pewnie nie miałabym siły jechać mocniej.
Potem mija mnie Dorota ( Mamba), mówi tylko ( chyba) : ahoj. Jedzie dalej, chyba też oszczędza siły, wiec nie wdajemy sie w rozmowy. Kiedy mija mnie Monia, też tylko rzucamy sobie krótkie " cześć".
Jedzie mi się tak ciężko, ze po głowie krążą mysli o tym zeby zawrócić i dać sobie spokój. Zaraz jednak strofuję siebie: jak to tak? tyle kilometrów przejechałaś samochodem, tyle pieniedzy to kosztuje, a ty tak sobie zejdziesz z trasy? Bo co? Bo ci sie nie chce? bo nie masz siły? I co potem? popatrzysz w lusterko i co sobie powiesz?
Hej kobieto... po co ten płacz??? Jedziemy dalej. Jakoś przemordujemy to.
No to jadę.
Pierwsze 27 km wraz z dystansem mini jedzie sie jako tako. Po jakimś czasie łapię jako taki rytm, nie żeby jakaś szczególna moc była, ale jadę.
Tuż przed koncem pętli mini, wydaje mi sie, że widzę Jacka z Poznania, robiącego zdjęcia. Ale jest zjazd dlugi, wertepiasty przez łąkę, więc nawet nie mam okazji dobrze się przypatrzeć czy to na pewno Jacek. Mini konczy swoje zmagania, my jedziemy dalej i wtedy myślę: no to niby mamy prawie połowę dystansu za sobą, ale to dopiero teraz zacznie się "zabawa".
Bo tak jest. Mamy za sobą ok 700 m przewyższenia, a na nastepnych ponad 30 km będzie ok 1200 m. Wiem też ze zaczną się nie tylko mordercze podjazdy, ale i zjazdy techniczne.
Jest mokro, sporo blota, dużo głebokich kałuż, które nie zawsze da sie objechać. Po jakims czasie chowam okulary za koszulkę, bo sa tak zachlapane i tak parują, ze nie ma sensu ich trzymać na nosie.
Na szczęscie rower spisuje sie dobrze. Raz tylko zaciągnał mi łancuch i spadł dwa razy, ale to była moja wina, zmieniałam przełożenia w złych momentach.
Na ktoryms bufecie ratuję jakiegos nieszczęsliwca swoim smarem ( nauczona doświadczeniem na błotne maratony nie ruszam sie bez smaru). To zabiera sporo czasu ( nie moge wytargać samru z kieszonki, potem czekam az on nasmaruje łancuch), ale cóż.. kiedy człowiek w potrzebie.
Przy okazji sama "daje" łancuchowi swojemu kilka kropel.
Tym razem nie ma pieknych widoków.. Jest mgła, są chmury i momentami mżawka. W lasach poniemieckie bunkry... aż kusi zeby sie zatrzymać i zajrzeć do środka.
Zjazdy.... oj jak dobrze mi sie zjeżdża... Jakoś tak kompletnie bez blokady. Ufam sobie, ufam rowerowi i chociaż jest slisko, chociaż dużo kamieni, korzeni i innego dziadostwa... ja po prostu zjeżdzam ( niemalże wszystko).
Nie pamietam kiedy tak fajnie mi sie zjeżdzało. Jestem z siebie zadowolona:). Zjeżdzam zjazd tym bardzo kamienistym singielkiem, gdzie byly takie piekne widoki. Kiedy jestem już na dole, zerkam do góry, a tam wszyscy panowie .. sprowadzają rowery. Usmiecham się do siebie. Mam dużą satysfakcję, że mi sie udało. W ub roku, chociaz nie było tak mokro, gdzieś mi sie koło omsknelo i nie dałam rady zjechać całości.
Na jakims bardzo błotnistym podjeździe muszę zejśc z roweru, nie mam tyle siły zeby jeszcze walczyc o przyczepność. Nagle ktoś mówi: prosze o drogę. Usuwam sie i jeszcze krzyczę do tych z przodu: zrobcie drogę..
Myślę: zapewne jedzie jakiś gigowiec...Patrzę koszulka Gomoli, przyglądam sie sylwetce.. no tak Jacek Gil.
Krzyczę: cześć Jacek! jedziesz, jedziesz:)
Jacek ma jeszcze siłę zeby podnieść dłoń w geście pozdrowienia. ( był 5 open na giga, 3 w m3)
Potem jest zjazd i z daleka widzę Sowę... ale ścieżka porwadzi nas w prawo, wiec myślę: o.. rzeczywiście nie będzie Sowy ( takie byly informacje). Nagle jednak ktoś kieruje nas w lewo i zaczyna sie podjazd, a jednak.. cyba będzie Sowa.
Podjazdy... coż.. nie ma szcegolnej mocy, ale mozolnie wdrapuję się na górki.
Jakas turystka , którą mijam mówi: słabo mi się robi od samego patrzenia na tę górę... Myślę: szczerze mówiąc mnie też... ale jadę. 3 km/h, walczę z przednim kołem. Obok mnie wszyscy prowadzą rowery, ale myślę: jechałam rok temu, jechalam dwa lata temu to i teraz nie zejdę z roweru! Wjechałam całość. To jest podjazd długi o bardzo dyżym nastromieniu. Ciekawe swoją drogą ile procent?
Kiedy zaczyna się fragment na Sowę po tym szlaku iscie tatrzańskim ( kto jechał to wie, kamienie, kamienie , kamienie, można nogi połamać idąc) , pierwszy fragment idę, jest za ciężko, ale potem wsiadam na rower i pedałuję. Widzę , ze niektórzy panowie patrzą na mnie podejrzliwie, ale mnie sie jedzie naprawdę dobrze.
Mija mnie najpierw Hinol z Rowerowania i pyta: a co Wy z mega robicie na Sowie? Mówię: nie wiem.. miało nie być.. ale jest. Potem myślę: o rany a moze ja cos pomyliłam? Potem mija mnie jeszcze jakis kolega i mówi: pozdrowienia od MisQa ( nie wiem kim byl kolega). Miło.
Potem mija mnie Agnieszka Gulczyńska, więc myslę sobie: ocho.. pewnie znowu Justyna Frączek znalazła pogromczynię.
Na zjeździe z Sowy lezy Maks. Coś zrobił w palce. Chwilę z nim rozmawiam , a potem jade dalej i zjeżdzam. Nie, całości sie nie udało, ale sporo , naprawdę sporo:), a kto jechał to wie... to jest trudny zjazd. Nawet bardzo.
Jadę i powtarzam sobie: blisko, coraz bliżej...
Na jakims asfaltowym rozjeździe, stoi pan z kubkiem kawy i krzyczy do mnie:
dobrze jedziesz.. jesteś pierwsza...
Smieję sie głośno. Dobry żart.
Pewnie pierwsza odkąd pan tam stoi...
Jakiś biker mowi do mnie: to prawda, ze maratony wygrywa się na podjazdach, wyprzedzam koleżankę na zjazdach, a koleżanka mnie na podjazdach.Mam nadzieję , ze przed metą będzie podjazd bo koleżanka zasłużyła zeby wygrać.
Usmiecham się.
Wiem co jeszcze nas czeka... będzie podjazd raczej nie do podjechania, więc będzie trzeba podchodzić. A mnie boli kostka... do tego pięta obtarta. Rzeczywiście nie da się jechać. Strasznie błoto, zero przyczepności. Pcham rower pod górę.. wydaje mi się ze zaraz umrę na tej górze i przypominam sobie jak dwa lata temu jakas dziewczyna pchała tu rower i miotała przeklenstwa pod nosem, mówiła : ja już nie mogę... nie mogę..
Jakiś chłopak powiedział jej: ale to na tym polega... nie możesz ale walczysz ze sobą. Walcz!
Więc powtarzam sobie : Iza walcz, jeszcze trochę, jeszcze z 8 km do mety.. Już bliżej niż dalej.
8 km... banał prawda? 8 km na maratonie, na koncówce.. co to znaczy, wiemy prawda?
Idę, idę.. końca nie widać. Wreszcie można wsiąśc na rower. Jadę. Trzeba sie jeszcze trochę zmobilzować. Jeden z ostatnich trudnych zjazdów... na poboczu dwóch chłopaków z teamu Adama z Katowic. Trochę sie dekoncentruję i wjeżdzam na sliski konar... tym razem rowerek przechylił sie na bok:), ale bez żadnych konskwencji. Zatrzymuję się, zbieram konar ze ścieżki zeby nikt po mnie nie zrobił sobie krzywdy.Jeden z chłopaków na poboczu ma złamany nos. To mnie studzi skutecznie. Wiem, ze jest pare km do mety, nie warto ryzykować. Resztę zjazdu schodzę. Potem już zjazd przez łąkę. Pamietam z ubieglych lat. Wiem, ze jestem już blisko do mety. wypadam z lasu na asfalt, ktoś mówi : do mety pod górę.
Wiem, wiem.. juz pamietam. No jeszcze te 500 km pod górę i jest upragniona meta.
Po 5 godz 40 minutach jazdy. Głuszyca znowu "pokonana". Ufff.. jeszcze w tym roku nie siedziałam tak długo w siodełku.
Boli szyja, kolano chyba jest lekko przeciążone, pobolewa kostka, mięsnie bolą, ale co tam... TAK BYĆ MUSI!
Nie jest to wielka cena za szczęscie na mecie.
Na mecie miłe spotkania. Jest Piotrek Klonowicz i Sławek Bartnik, Jacek i Klosiu, Maks, Sylwek z mojego teamu ( mijał mnie zresztą gdzieś na pierwszym podjeździe). Nie zostaję jednak długo, bo jest zimno.. a na kwaterę jeszcze kilka kilometrów pod górę.
Nasza pani jak zaobaczyła Michała ( który w koncu jechal mini, wiec za bardzo nie miał czasu sie ubłocić), zapytała go: Ty sie gdzieś przewróciłeś, ze jesteś taki brudny?
A kiedy piłam herbatę zapytała mnie:
to jak sie chce przejechać taki maraton to tak z 15 km trzeba przynajmniej raz w tygodniu przejechać tak?
Usmiechnęłam się... 15 km to troche za mało.
Ja jeżdzę niemalze codziennie.
"ile kilometrów?"
40, 50...
Pani popatrzyła na mnie dziwnie i zapytała:
ale kiedy ?
No po pracy...
Po pracy????
no tak, po pracy:)
Tak, nie jestem w wielkiej formie, jechałam zbyt długo.. ale to mało istostne, bo uważam, ze to wielki honor przejechać Głuszycę.
Porównuję się go do kolarskiego Tour de France. Jest tak trudny, morderczy. Czytałam kiedyś wywiad z Justyną Kowalczyk. Mówiła, ze kiedy po raz pierwszy zaliczyła ostatni etap tego Touru z tym "okropnym" podbiegiem na Alpe Cermis, powiedziała: NIGDY WIĘCEJ!
Kiedy ukończyłam w ubiegłym roku maraton w Głuszycy, powiedziałam mniej wiecej to samo: w przyszłym roku już tu nie przyjadę.
Adam zapytał: dlaczego?
Odpowiedziałam: dwa razy już to zaliczyłam, udowodniłam sobie, że się da. Wystarczy.
Bolało mnie wszystko, byłam bardzo zmęczona.
Justyna znowu wróciła na Alpe Cermis.
Ja znowu wróciłam do Głuszycy. Gdybym nie pojechała... pewnie miałabym poczucie jakiegoś deficytu w tym sezonie.
Głuszyca jest trudna i dlatego jest też bardzo prestiżowa.
W niedzielę po zakończonym maratonie powiedziałam do Jacka Topora:
wszystko mnie boli....szyja, kolano, nogi...
Jacek usmiechnął sie i powiedział:
Własnie po to tu przyjechałaś...
No tak.. pomyślałam.
No ale może przejdźmy do rzeczy.
Maraton nr 35
Powerade Suzuki MTB MARATHON
Głuszyca 31 lipca 2011
Miejsce w kategorii 7
Czas 5 h 40 min
dystans 62 km
Padało właściwie cały lipiec, ale jakoś mimo tego jechalismy pozytywnie nastawieni , bo przecież w Sudetach nigdy nie ma takiego błota jak w naszych okolicach.
Wyjeżdzalismy z Tarnowa.. padało.. W czasie drogi bywało róznie... Kiedy dotarlismy po jakichś 5 godzinach jazdy do Głuszycy zaczęło padać i padało już całą noc.
Nastroj miałam więc coraz gorszy. Myślałam sobie: w ub roku przy dobrej pogodzie ( fakt osłabiona), jechałam ponad 6 godzin, to co będzie teraz, jak będzie mokro?
Zrobi się niebezpiecznie... Zaczęłam się bać.
Wieczór niezwykle miły. Nocleg świetny, wraz z teamem Krysi ( Gomola ) . Był z nami też Jacek z Tarnowa i jego syn Michał. Na dole przytulna knajpka, pani zrobiła nam taką kolację , ze palce lizać. Do tego piwo. Żyć nie umierać, a za oknem wciaż pada. W nocy ma sen.. rower samotny przewrócony na ulicy przed jakims rondem. Budzę sie przerażona.
Rano ... mży... przy śniadaniu, któryś z chłopaków mówi: myślę, ze sie przetrze i będzie słońce.
Darek odpowiada: taaakkk... bedziesz miał słonce.. chyba na Polsacie.
Jest zimnooooooo..... decyduję sie jechać "na długo" ( to był dobry wybór, na podjazdach bywało za ciepło, ale na zjazdach gdybym sie ubrala inaczej, bardzo zmarzłabym).
Na starcie nieduzo osób. Pogoda skutecznie odstraszyła pewnie co poniektórych. Prawie nie widzę znajomych. Spotykam Ryszarda, którego już dzien wczesniej spotkalismy w biurze zawodów, wraz z Grzegorzem.
No to ruszamy. Ciężko mi sie jedzie. Mija mnie Maks, pyta: co spokojnie początek? Mówię: tak.. wiem co mnie czeka potem, wiec spokojnie.
Ale tak naprawdę to nawet gdybym chciała, pewnie nie miałabym siły jechać mocniej.
Potem mija mnie Dorota ( Mamba), mówi tylko ( chyba) : ahoj. Jedzie dalej, chyba też oszczędza siły, wiec nie wdajemy sie w rozmowy. Kiedy mija mnie Monia, też tylko rzucamy sobie krótkie " cześć".
Jedzie mi się tak ciężko, ze po głowie krążą mysli o tym zeby zawrócić i dać sobie spokój. Zaraz jednak strofuję siebie: jak to tak? tyle kilometrów przejechałaś samochodem, tyle pieniedzy to kosztuje, a ty tak sobie zejdziesz z trasy? Bo co? Bo ci sie nie chce? bo nie masz siły? I co potem? popatrzysz w lusterko i co sobie powiesz?
Hej kobieto... po co ten płacz??? Jedziemy dalej. Jakoś przemordujemy to.
No to jadę.
Pierwsze 27 km wraz z dystansem mini jedzie sie jako tako. Po jakimś czasie łapię jako taki rytm, nie żeby jakaś szczególna moc była, ale jadę.
Tuż przed koncem pętli mini, wydaje mi sie, że widzę Jacka z Poznania, robiącego zdjęcia. Ale jest zjazd dlugi, wertepiasty przez łąkę, więc nawet nie mam okazji dobrze się przypatrzeć czy to na pewno Jacek. Mini konczy swoje zmagania, my jedziemy dalej i wtedy myślę: no to niby mamy prawie połowę dystansu za sobą, ale to dopiero teraz zacznie się "zabawa".
Bo tak jest. Mamy za sobą ok 700 m przewyższenia, a na nastepnych ponad 30 km będzie ok 1200 m. Wiem też ze zaczną się nie tylko mordercze podjazdy, ale i zjazdy techniczne.
Jest mokro, sporo blota, dużo głebokich kałuż, które nie zawsze da sie objechać. Po jakims czasie chowam okulary za koszulkę, bo sa tak zachlapane i tak parują, ze nie ma sensu ich trzymać na nosie.
Na szczęscie rower spisuje sie dobrze. Raz tylko zaciągnał mi łancuch i spadł dwa razy, ale to była moja wina, zmieniałam przełożenia w złych momentach.
Na ktoryms bufecie ratuję jakiegos nieszczęsliwca swoim smarem ( nauczona doświadczeniem na błotne maratony nie ruszam sie bez smaru). To zabiera sporo czasu ( nie moge wytargać samru z kieszonki, potem czekam az on nasmaruje łancuch), ale cóż.. kiedy człowiek w potrzebie.
Przy okazji sama "daje" łancuchowi swojemu kilka kropel.
Tym razem nie ma pieknych widoków.. Jest mgła, są chmury i momentami mżawka. W lasach poniemieckie bunkry... aż kusi zeby sie zatrzymać i zajrzeć do środka.
Zjazdy.... oj jak dobrze mi sie zjeżdża... Jakoś tak kompletnie bez blokady. Ufam sobie, ufam rowerowi i chociaż jest slisko, chociaż dużo kamieni, korzeni i innego dziadostwa... ja po prostu zjeżdzam ( niemalże wszystko).
Nie pamietam kiedy tak fajnie mi sie zjeżdzało. Jestem z siebie zadowolona:). Zjeżdzam zjazd tym bardzo kamienistym singielkiem, gdzie byly takie piekne widoki. Kiedy jestem już na dole, zerkam do góry, a tam wszyscy panowie .. sprowadzają rowery. Usmiecham się do siebie. Mam dużą satysfakcję, że mi sie udało. W ub roku, chociaz nie było tak mokro, gdzieś mi sie koło omsknelo i nie dałam rady zjechać całości.
Na jakims bardzo błotnistym podjeździe muszę zejśc z roweru, nie mam tyle siły zeby jeszcze walczyc o przyczepność. Nagle ktoś mówi: prosze o drogę. Usuwam sie i jeszcze krzyczę do tych z przodu: zrobcie drogę..
Myślę: zapewne jedzie jakiś gigowiec...Patrzę koszulka Gomoli, przyglądam sie sylwetce.. no tak Jacek Gil.
Krzyczę: cześć Jacek! jedziesz, jedziesz:)
Jacek ma jeszcze siłę zeby podnieść dłoń w geście pozdrowienia. ( był 5 open na giga, 3 w m3)
Potem jest zjazd i z daleka widzę Sowę... ale ścieżka porwadzi nas w prawo, wiec myślę: o.. rzeczywiście nie będzie Sowy ( takie byly informacje). Nagle jednak ktoś kieruje nas w lewo i zaczyna sie podjazd, a jednak.. cyba będzie Sowa.
Podjazdy... coż.. nie ma szcegolnej mocy, ale mozolnie wdrapuję się na górki.
Jakas turystka , którą mijam mówi: słabo mi się robi od samego patrzenia na tę górę... Myślę: szczerze mówiąc mnie też... ale jadę. 3 km/h, walczę z przednim kołem. Obok mnie wszyscy prowadzą rowery, ale myślę: jechałam rok temu, jechalam dwa lata temu to i teraz nie zejdę z roweru! Wjechałam całość. To jest podjazd długi o bardzo dyżym nastromieniu. Ciekawe swoją drogą ile procent?
Kiedy zaczyna się fragment na Sowę po tym szlaku iscie tatrzańskim ( kto jechał to wie, kamienie, kamienie , kamienie, można nogi połamać idąc) , pierwszy fragment idę, jest za ciężko, ale potem wsiadam na rower i pedałuję. Widzę , ze niektórzy panowie patrzą na mnie podejrzliwie, ale mnie sie jedzie naprawdę dobrze.
Mija mnie najpierw Hinol z Rowerowania i pyta: a co Wy z mega robicie na Sowie? Mówię: nie wiem.. miało nie być.. ale jest. Potem myślę: o rany a moze ja cos pomyliłam? Potem mija mnie jeszcze jakis kolega i mówi: pozdrowienia od MisQa ( nie wiem kim byl kolega). Miło.
Potem mija mnie Agnieszka Gulczyńska, więc myslę sobie: ocho.. pewnie znowu Justyna Frączek znalazła pogromczynię.
Na zjeździe z Sowy lezy Maks. Coś zrobił w palce. Chwilę z nim rozmawiam , a potem jade dalej i zjeżdzam. Nie, całości sie nie udało, ale sporo , naprawdę sporo:), a kto jechał to wie... to jest trudny zjazd. Nawet bardzo.
Jadę i powtarzam sobie: blisko, coraz bliżej...
Na jakims asfaltowym rozjeździe, stoi pan z kubkiem kawy i krzyczy do mnie:
dobrze jedziesz.. jesteś pierwsza...
Smieję sie głośno. Dobry żart.
Pewnie pierwsza odkąd pan tam stoi...
Jakiś biker mowi do mnie: to prawda, ze maratony wygrywa się na podjazdach, wyprzedzam koleżankę na zjazdach, a koleżanka mnie na podjazdach.Mam nadzieję , ze przed metą będzie podjazd bo koleżanka zasłużyła zeby wygrać.
Usmiecham się.
Wiem co jeszcze nas czeka... będzie podjazd raczej nie do podjechania, więc będzie trzeba podchodzić. A mnie boli kostka... do tego pięta obtarta. Rzeczywiście nie da się jechać. Strasznie błoto, zero przyczepności. Pcham rower pod górę.. wydaje mi się ze zaraz umrę na tej górze i przypominam sobie jak dwa lata temu jakas dziewczyna pchała tu rower i miotała przeklenstwa pod nosem, mówiła : ja już nie mogę... nie mogę..
Jakiś chłopak powiedział jej: ale to na tym polega... nie możesz ale walczysz ze sobą. Walcz!
Więc powtarzam sobie : Iza walcz, jeszcze trochę, jeszcze z 8 km do mety.. Już bliżej niż dalej.
8 km... banał prawda? 8 km na maratonie, na koncówce.. co to znaczy, wiemy prawda?
Idę, idę.. końca nie widać. Wreszcie można wsiąśc na rower. Jadę. Trzeba sie jeszcze trochę zmobilzować. Jeden z ostatnich trudnych zjazdów... na poboczu dwóch chłopaków z teamu Adama z Katowic. Trochę sie dekoncentruję i wjeżdzam na sliski konar... tym razem rowerek przechylił sie na bok:), ale bez żadnych konskwencji. Zatrzymuję się, zbieram konar ze ścieżki zeby nikt po mnie nie zrobił sobie krzywdy.Jeden z chłopaków na poboczu ma złamany nos. To mnie studzi skutecznie. Wiem, ze jest pare km do mety, nie warto ryzykować. Resztę zjazdu schodzę. Potem już zjazd przez łąkę. Pamietam z ubieglych lat. Wiem, ze jestem już blisko do mety. wypadam z lasu na asfalt, ktoś mówi : do mety pod górę.
Wiem, wiem.. juz pamietam. No jeszcze te 500 km pod górę i jest upragniona meta.
Po 5 godz 40 minutach jazdy. Głuszyca znowu "pokonana". Ufff.. jeszcze w tym roku nie siedziałam tak długo w siodełku.
Boli szyja, kolano chyba jest lekko przeciążone, pobolewa kostka, mięsnie bolą, ale co tam... TAK BYĆ MUSI!
Nie jest to wielka cena za szczęscie na mecie.
Na mecie miłe spotkania. Jest Piotrek Klonowicz i Sławek Bartnik, Jacek i Klosiu, Maks, Sylwek z mojego teamu ( mijał mnie zresztą gdzieś na pierwszym podjeździe). Nie zostaję jednak długo, bo jest zimno.. a na kwaterę jeszcze kilka kilometrów pod górę.
Nasza pani jak zaobaczyła Michała ( który w koncu jechal mini, wiec za bardzo nie miał czasu sie ubłocić), zapytała go: Ty sie gdzieś przewróciłeś, ze jesteś taki brudny?
A kiedy piłam herbatę zapytała mnie:
to jak sie chce przejechać taki maraton to tak z 15 km trzeba przynajmniej raz w tygodniu przejechać tak?
Usmiechnęłam się... 15 km to troche za mało.
Ja jeżdzę niemalze codziennie.
"ile kilometrów?"
40, 50...
Pani popatrzyła na mnie dziwnie i zapytała:
ale kiedy ?
No po pracy...
Po pracy????
no tak, po pracy:)
Tak, nie jestem w wielkiej formie, jechałam zbyt długo.. ale to mało istostne, bo uważam, ze to wielki honor przejechać Głuszycę.
" A droga długa jest...."© lemuriza1972
Czerwona w zieleni:)© lemuriza1972
Jedziemy, jedziemy© lemuriza1972
Za chwilę zniknę w leśnych czeluściach:)© lemuriza1972
Udało się:)© lemuriza1972
- DST 62.00km
- Teren 58.00km
- Czas 05:40
- VAVG 10.94km/h
- VMAX 60.00km/h
- Temperatura 12.0°C
- HRmax 178 ( 94%)
- HRavg 155 ( 82%)
- Kalorie 2500kcal
- Podjazdy 1900m
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
DMK --> początkowe 20-25km giga to była rzeźnia i bardzo dobrze ze zmieniono trasę, bo z mega poza czołówką niewielu by pewnie przejechało, tak była rozjeżdżona. Wbrew pozorom błoto tam było iście beskidzkie, co jakiś czas trzeba było wybierać je z widełek, żeby dało się jechać. Końcówka, którą poszło mega było zdecydowanie łatwiejsze. Co nie znaczy że łatwe.
Iza --> gratki za ukończenie i dobry wynik! klosiu - 19:37 piątek, 5 sierpnia 2011 | linkuj
Iza --> gratki za ukończenie i dobry wynik! klosiu - 19:37 piątek, 5 sierpnia 2011 | linkuj
Ja po prostu uważam, że ta trasa była nieciekawa. Jeżdżąc po trasach, które przygotowuje zespół GG przywykliśmy do pewnego poziomu trudności i pewnej staranności z jaką są planowane. Tutaj spotkało mnie wielkie rozczarowanie. Jeżdżąc po górach wszędzie napotkamy kamienie, korzenie itp. Same przeszkody nie uczynią trasy fajną;) Mogą być trasy w 100% przejezdne, ale wymagające. Klasą samą dla siebie jest wg mnie Karpacz.
Iza, Twoje wrażenia z jazdy rozumiem i respektuję, bo sam dystans może stwarzać pewne wyzwanie. Zgadzam się też ze stwierdzeniem "trasa była męcząca" - dla każdego inaczej;)
klakier - 11:18 środa, 3 sierpnia 2011 | linkuj
Iza, Twoje wrażenia z jazdy rozumiem i respektuję, bo sam dystans może stwarzać pewne wyzwanie. Zgadzam się też ze stwierdzeniem "trasa była męcząca" - dla każdego inaczej;)
klakier - 11:18 środa, 3 sierpnia 2011 | linkuj
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!