Niedziela, 17 maja 2015
Kluszkowce - relacja
Maraton nr 56
Cyklokarpaty Kluszkowce
miejsce kat. 2/3
kobiety open 7/12
open 168/198
Piszę te słowa, dzień po maratonie.
Czuję bardzo mocno i boleśnie każdą część lewej strony ciała. Od kolana (bardzo mocno stłuczone, ciężko się chodzi), po udo, biodro i łopatkę (ta bardzo boli). Musiałam jakieś salta robić, skoro tak mocno stłukłam łopatkę:).
Ból nie pozwolił spać w nocy.
Po co to wszystko piszę? Nie po to żeby się żalić, nie po to aby wzbudzać współczucie. Wszyscy to przecież znacie. Poza tym MTB to mój wybór i takie jest ryzyko wpisane w ten sport. Poobijana mocno byłam wielokrotnie. Jestem przyzwyczajona.
Piszę to, licząc na to, że niektórzy wyciągną wnioski na przyszłość. Że ich wielka chęć rywalizacji nie wyłączy ich zdrowego rozsądku.
Mogło się skończyć znacznie gorzej, mogłam się połamać ja, sprawca wypadku, ktoś jeszcze (ci którzy jechali za mną na szczęście zdążyli wyhamować). Mogliśmy bardzo uszkodzić rowery. Skończyło się na moich bardzo mocnych stłuczeniach (sprawcy wypadku pewnie również), moich podartych spodniach (jeszcze nie oglądałam dokładnie roweru) i złamanym koszyku na bidon. Na szczęście tylko tyle. O całym wydarzeniu – ku przestrodze będzie później.
Maraton w Kluszkowcach zapowiadał się jako najcięższy kondycyjnie w tym sezonie dla mnie. Raczej nie wystartuję w innym cyklu (planowałam nieśmiało dwa maratony w Bikemaratonie, a tam Wisła wydaje mi się jest cięższa kondycyjnie chyba niż Kluszkowce, 2 tys na 40 km i podjazdy dużo bardziej nastromione, takie moje subiektywne odczucie, ale może się mylę. Generalnie to podobne dość do siebie maratony, nawet zjazdy bardzo podobne pod względem nawierzchni i stopnia trudności).
Nie byłam pewna, czy jestem już gotowa na takie przewyższenie (tylko jedna dłuższa trasa przejechana w tym roku).
W dodatku o godz. 19 w sobotę dolewałam mleka do opon i kiedy zakręciłam kołem zaczęło strasznie trzeszczeć. Nerwy (że to piasta). Tomek przyszedł z pomocą, generalnie kazał się nie martwić i zaoferował swoje koło jakby co. Nie była to piasta. Ulga. Rower chyba zastrajkował w odwecie, że dzień wcześniej nazwałam go „starym” (no ale takie są fakty, rocznik 2009). W nocy koszmary jakieś.. lecimy z Panią Krystyną w jakąś przepaść. Nie nastraja to optymistycznie.
No dobra, ale jak się powiedziało A, trzeba powiedzieć B.
Dojeżdżamy do Kluszkowców (taka miejscowość niedaleko Czorsztyna). Okolica piękna, jezioro Czorsztyńskie, piękny widok na Tatry. Po drodze czarne chmury (budzą uzasadnione obawy).
Spotkania z drużyną (dużo NAS).
Jakieś pół godziny przed startem zaczyna padać i robi się zimno (9 stopni). Miny nam rzedną. Myślę, że może się okazać, że będzie powtórka z Piwnicznej (tym razem mam zapasowe klocki). Ale na szczęście deszcz odpuszcza, zostaje tylko zimno. Ono szybko przestaje być odczuwalne, bo maraton zaczyna się krótkim zjazdem a potem jest dość mocno pod górę (a po jakimś czasie wychodzi nawet słońce, niemniej jednak na zjazdach jest dość chłodno).
Peleton rusza pod górę © Iza
Na początku mięśnie mnie bolą i trochę mnie to martwi. Nie wygląda to dobrze. Pierwszy podjazd jedzie mi się tak sobie. Potem jednak mięśnie się „rozkręcają ”. Wyprzedza mnie Pani Krystyna, ale postanawiam nie odpuszczać i dość długo jadę w niedalekiej odległości za nią. Równo, ładnie jedzie i patrząc na nią, wiem, że będzie dzisiaj dobrze.
Obok mnie jedzie Ania Tkocz. Ją pamiętam z MTB Marathonu. Najpierw jeździła mega, potem przeniosła się na giga. Długo jedziemy razem, czasem zdarza mi się ją wyprzedzać pod górę. Pyta czy jadę długi dystans. Mówię, że nie. Ona mówi: ja długi.
- Wiem – odpowiadam –pamiętam cię. Z dawnych lat.
Uśmiecha się. Jedzie mi się dobrze. Więc jestem pełna optymizmu. Na poboczach niestety „nasi” , Wyra, Tomek Musioł, potem Sufa. Awarie.
Jeden z pechowców - Tomek ©Uśmiecha się. Jedzie mi się dobrze. Więc jestem pełna optymizmu. Na poboczach niestety „nasi” , Wyra, Tomek Musioł, potem Sufa. Awarie.
Jak na górski maraton zdecydowanie za dużo asfaltu na początek. Niby cały czas pod górę, no ale jeśli mamy wyścig MTB to jedynym wyznacznikiem MTB nie powinno być przewyższenie.
No ale ten asfalt i szuter do czasu, potem będą góry i teren. Porządne góry i porządny teren.
Jedzie się dobrze. Czuję, że jest odrobinę lepiej niż w ubiegłym roku. Nie ma strasznego umierania na podjazdach. Nie ma złych myśli. Tu i ówdzie wyprzedzam.
I wszystko jest ok, do ok 15 km. Najbardziej obiektywnie mógłby ocenić sytuację ktoś kto jechał za mną i za zawodnikiem, który chciał mnie wyprzedzić. Ale jedno jest pewne – człowiek ten jechał bardzo szybko – zdecydowanie za szybko, biorąc pod uwagę, że wkoło miał sporo osób, a na drodze masę błota i kamieni. Szybki zjazd, zaczyna się jakaś błotna sekwencja. Szukam optymalnej ścieżki. Jadę jakieś 20 cm od krawędzi drogi. Nagle słyszę lewa wolna (wszystko działo się w przeciągu kilku sekund pewnie). Nawet gdybym zdążyła zjechać, źle by się to skończyło, bo po prawej było takie błoto, że nie sądzę, żeby zjeżdżając zdołała utrzymać równowagę. Ale ja to „lewa wolna” słyszę zdecydowanie za późno, nie miałam czasu na reakcję. Człowiek wjeżdża we mnie, wylatuję z roweru jak z katapulty i wiem, że jeszcze będąc w powietrzu krzyczę: co Ty robisz? Podnosi się raban… ja zbieram się z ziemi, biegnę do roweru.. na szczęście ci co jechali za mną, w porę hamują.
Gość krzyczy na mnie, że to ja zajechałam mu drogę.
No sorry. Kiedy się wyprzedza na zjeździe trzeba mieć pewność, że jest dostatecznie dużo miejsca. Trzeba też przewidywać, że jeśli ktoś jedzie blisko przed tobą szukając dobrego toru jazdy, może go zmienić. Ja niestety nie mam oczu wkoło głowy, ani lusterek i nie wiem, że za mną ktoś gna z prędkością Pendolino. Trzeba też zachować odpowiednią prędkość, taką by był ewentualny czas na jakieś reakcje. Gość jechał bardzo, bardzo szybko. Zbyt szybko jak na taki tłum, który tam był. Krzyknął zdecydowanie za późno. Ktoś mu powiedział: człowieku pędzisz tak szybko…a tutaj jest kobieta.
Jestem na zjazdach uważna, zawsze robię miejsce kiedy mam takie możliwości, przepuszczam szybszych, kiedy sama jadę, wyprzedzam tylko wtedy kiedy wiem, że i dla mnie i dla wyprzedzanego będzie to bezpieczne. To nie jest Olimpiada czy mistrzostwa świata, a skutki upadku w takim sporcie jak MTB mogą być dramatyczne.
Koledzy, koleżanki uważajcie na siebie i innych na zjazdach. To czy dojedziecie do mety minutę wcześniej, naprawdę nie zmieni Waszego życia. Ale poważny upadek – może już je zmienić poważnie.
Wiecie jak to jest.. kilka sekund.. lot w powietrzu.. zderzenie z ziemią. I jeśli tylko da się radę wstać, to wstaje się szybko i ogląda rower. Bo bez niego dalej ani rusz. No to obejrzałam rower, otrzepałam się (z żalem spojrzałam na swoje zniszczone spodnie) i pojechałam dalej. Kolano bolało, udo bolało, ale pomyślałam, że jak się znowu rozkręcę to przejdzie. Tak było. Bólu po jakimś czasie specjalnie nie czułam, chociaż na jakość jazdy pewnie to jakoś wpłynęło. Zanim jednak pozbierałam się psychicznie, to minął jakiś czas, przez chwilę zjeżdżałam bardzo ostrożnie i wszystkiego mi się odechciało. Niestety.. dopadła mnie też migrena. Kiedy zaczęłam mieć przed oczami ciemne plamy, to już wiedziałam, co będzie dalej. Niewidzenie, potem ból głowy, osłabienie. Kiedy przytrafia mi się to COŚ podczas jazdy, chce mi się dosłownie płakać. Akurat wyjechałam w takie miejsce, gdzie piękne było widać ośnieżone szczyty Tatr.
Taka była jazda © Iza
Jedzie się dobrze. Czuję, że jest odrobinę lepiej niż w ubiegłym roku. Nie ma strasznego umierania na podjazdach. Nie ma złych myśli. Tu i ówdzie wyprzedzam.
I wszystko jest ok, do ok 15 km. Najbardziej obiektywnie mógłby ocenić sytuację ktoś kto jechał za mną i za zawodnikiem, który chciał mnie wyprzedzić. Ale jedno jest pewne – człowiek ten jechał bardzo szybko – zdecydowanie za szybko, biorąc pod uwagę, że wkoło miał sporo osób, a na drodze masę błota i kamieni. Szybki zjazd, zaczyna się jakaś błotna sekwencja. Szukam optymalnej ścieżki. Jadę jakieś 20 cm od krawędzi drogi. Nagle słyszę lewa wolna (wszystko działo się w przeciągu kilku sekund pewnie). Nawet gdybym zdążyła zjechać, źle by się to skończyło, bo po prawej było takie błoto, że nie sądzę, żeby zjeżdżając zdołała utrzymać równowagę. Ale ja to „lewa wolna” słyszę zdecydowanie za późno, nie miałam czasu na reakcję. Człowiek wjeżdża we mnie, wylatuję z roweru jak z katapulty i wiem, że jeszcze będąc w powietrzu krzyczę: co Ty robisz? Podnosi się raban… ja zbieram się z ziemi, biegnę do roweru.. na szczęście ci co jechali za mną, w porę hamują.
Gość krzyczy na mnie, że to ja zajechałam mu drogę.
No sorry. Kiedy się wyprzedza na zjeździe trzeba mieć pewność, że jest dostatecznie dużo miejsca. Trzeba też przewidywać, że jeśli ktoś jedzie blisko przed tobą szukając dobrego toru jazdy, może go zmienić. Ja niestety nie mam oczu wkoło głowy, ani lusterek i nie wiem, że za mną ktoś gna z prędkością Pendolino. Trzeba też zachować odpowiednią prędkość, taką by był ewentualny czas na jakieś reakcje. Gość jechał bardzo, bardzo szybko. Zbyt szybko jak na taki tłum, który tam był. Krzyknął zdecydowanie za późno. Ktoś mu powiedział: człowieku pędzisz tak szybko…a tutaj jest kobieta.
Jestem na zjazdach uważna, zawsze robię miejsce kiedy mam takie możliwości, przepuszczam szybszych, kiedy sama jadę, wyprzedzam tylko wtedy kiedy wiem, że i dla mnie i dla wyprzedzanego będzie to bezpieczne. To nie jest Olimpiada czy mistrzostwa świata, a skutki upadku w takim sporcie jak MTB mogą być dramatyczne.
Koledzy, koleżanki uważajcie na siebie i innych na zjazdach. To czy dojedziecie do mety minutę wcześniej, naprawdę nie zmieni Waszego życia. Ale poważny upadek – może już je zmienić poważnie.
Wiecie jak to jest.. kilka sekund.. lot w powietrzu.. zderzenie z ziemią. I jeśli tylko da się radę wstać, to wstaje się szybko i ogląda rower. Bo bez niego dalej ani rusz. No to obejrzałam rower, otrzepałam się (z żalem spojrzałam na swoje zniszczone spodnie) i pojechałam dalej. Kolano bolało, udo bolało, ale pomyślałam, że jak się znowu rozkręcę to przejdzie. Tak było. Bólu po jakimś czasie specjalnie nie czułam, chociaż na jakość jazdy pewnie to jakoś wpłynęło. Zanim jednak pozbierałam się psychicznie, to minął jakiś czas, przez chwilę zjeżdżałam bardzo ostrożnie i wszystkiego mi się odechciało. Niestety.. dopadła mnie też migrena. Kiedy zaczęłam mieć przed oczami ciemne plamy, to już wiedziałam, co będzie dalej. Niewidzenie, potem ból głowy, osłabienie. Kiedy przytrafia mi się to COŚ podczas jazdy, chce mi się dosłownie płakać. Akurat wyjechałam w takie miejsce, gdzie piękne było widać ośnieżone szczyty Tatr.
Niewiele jednak widziałam. Zrobiło mi się bardzo słabo. Siły na chwilę odeszły, ochota i entuzjazm do jazdy też.
Po jakimś czasie pojawił się asfaltowy zjazd. Zjeżdżałam w towarzystwie jakiejś dziewczyny (z którą jechałam dość długi fragment trasy) i mężczyzną. Kiedy byłam już dobre paręnaście metrów w dole, usłyszałam, że jakaś kobieta krzyczy , że jest rozjazd mega/giga. Spostrzegłam, że zjeżdżamy w kierunku mety. Jadący obok człowiek zapytał mnie gdzie ten rozjazd, powiedziałam, że obawiam się, że trzeba wrócić do góry. Byłam wściekła. Plamy przed oczami, ogólne osłabienie, a ja muszę szybko popedałować do góry, żeby nadrobić stracony czas. Dziewczyna jadąca przede mną głośno wyrażała swoją dezaprobatę.
Kiedy zaczęłam się wspinać pod jakąś górę, miałam chwilę słabości. Pomyślałam:
jesteś taka poobijana, nie widzisz dobrze w tej chwili, za chwilę pojawi się ból głowy i duże osłabienie, może lepiej zjechać do mety? Przecież jeszcze 30 km i to tych trudniejszych.
Ale zaraz zganiłam siebie w myślach. Pomyślałam: kiedyś w Piwnicznej było znacznie, znacznie trudniej. Był deszcz, bardzo zimno, mokro, duże przewyższenie i też miałaś migrenę. Wytrzymałaś na trasie 6, 5 godz. Wytrzymasz i teraz.
I pojechałam dalej.
Kiedy pojawił się pierwszy zjazd, miałam duże obawy, bo niewiele widziałam. No i miałam niewielkie kłopoty spowodowane tym niewidzeniem, ale nic się nie stało na szczęście. Zjazdy na tym maratonie były takie jak lubię. Dużo ostrych kamieni, dość szybko można było zjeżdżać. Nie było wielkich trudności technicznych, ale można powiedzieć, że jak na Cyklokarpaty, to były to zjazdy dość wymagające. Gdzieś tam po drodze (jeszcze mnie trzymała aura migrenowa) był dość wymagający podjazd. Goście obok szli, ale mnie się nawet znośnie jechało, pomimo migrenowej aury więc jechałam. Stał tam Lucjan i robił zdjęcia. Powiedział mi: Iza, zaraz będzie na dół.
Podjeżdżam © Iza
Przejeżdżam © Iza
Odjeżdżam © Iza
Podjechałam jeszcze kawałek. Stało dwóch kibiców, powiedzieli do mnie: szacun..
Miło, bo podjazd był dość wymagający.
Gdzieś tam po drodze © Iza
Powoli kończyło mi się picie. Zapytałam jakiegoś zawodnika jadącego obok mnie, kiedy będzie bufet. Powiedział, że powinien już być i że on też czeka bo już samą wodę pije i marzy o izotoniku. Kiedy dojechaliśmy do bufetu, stojące dziewczyny powiedziały: nie ma nic… ale tam u góry chłopaki będą mieć wodę.
Tyle, że do góry było bardzo pod górę i długo pod górę. Na górze rzeczywiście stało dwóch chłopaków, mieli trochę wody, więc wypiłam, dolałam do bidonu i pojechałam. Chyba właśnie gdzieś tam jak pociąg Pendolino minęło mnie pod górę 3 gości z JBG2 (Brzózka, Kowal i ktoś tam jeszcze). Niejednokrotnie mnie giga dublowało, ale czegoś takiego jeszcze nie widziałam. Zastanawiałam się co ja tutaj robię?
To było chyba gdzieś na 35 km. Wtedy zaczęła się „zabawa”. Wymagające podjazdy (niektóre pokonywałam z buta, bo albo dla mnie były niepoodjeżdżane, albo wiedziałam, że zbyt dużo sił kosztowałaby mnie walka z takim terenem). To był czerwony pieszy szlak. Ale sporo podjechałam. Tam spotkałam się z Jackiem Łysakowskim. Chwilę pogadaliśmy. Potem na jakimś podjeździe nieznacznie odjechałam Jackowi. Zaczął się leśny singiel po korzeniach. Jechałam wolno, ale jechałam. Nagle usłyszałam jak ktoś krzyczy: do przodu Gomola, do przodu. Czy jakoś tak to było. Jechał Miron (na giga). Śledziłam wyprzedzających mnie gigowców, więc wiedziałam, że Miron jedzie wysoko w stawce. Powiedział, że sobie wyprzedzi, więc zatrzymałam się, żeby mu było łatwiej. Jeszcze mu krzyknęłam, że mu łańcuch strasznie świszczy i tyle go widziałam.
Potem zaczął się zjazd. Na tym zjeździe Jacek mnie doszedł (co full to full). Usłyszałam jak mówi: chyba dojedziemy razem. No a potem jeszcze jeden podjazd, nie zdążyłam zrzucić na młynek.. no i z buta.. Jacek też, ale zdecydowanie lepiej szedł i na mecie był jakąś minutę przede mną.
Kiedy dojeżdżałam do mety pamiętałam, że musze zrzucić na młynek bo jest kawałek dziwnego podjazdu po jakichś jakby stopniach. Nie zdążyłam jednak i musiałam zsiąść z roweru, a do tego jak zsiadałam, to rower mi upadł (zmęczenie już dało znać o sobie). I wtedy usłyszałam Tadzia Liszkę jak krzyczy: jedziesz jeszcze, jedziesz, wyprzedź tego faceta. Do mety było jakieś 500m pod górę, a mnie właśnie minął pan z którym tasowaliśmy się bardzo długo na trasie. No to docisnęłam. Pan był twardy, nie dawał się, ale ostatecznie udało mi się wjechać na metę przed nim. Ot co znaczy doping kibiców. No i tak… Poobijana, doświadczona przez los tego dnia, dojechałam szczęśliwa do mety. Szczęśliwa, że się nie poddałam, szczęśliwa, że dosyć dobrze się podjeżdżało i to daje nadzieję na przyszłość. A nadzieja to jest to czego zdecydowanie potrzebuję.
Po prostu nie męczyłam się tak jak w ubiegłym roku. Oby tak było do końca. Mam nadzieję, że to nie jest jednorazowy „wybryk”. To był pechowy maraton dla mojej drużyny (dużo defektów), ale pomimo tego świetny drużynowy wynik (2 miejsce). Krysia objechała giga na 3 miejscu (3 tys przewyższenia na 88 km). Szacunek wielki!
Ja się jest GIGA Zawodniczką to się może liczyć na taki komietet powitalny.
Gdzieś tam po drodze © Iza
Powoli kończyło mi się picie. Zapytałam jakiegoś zawodnika jadącego obok mnie, kiedy będzie bufet. Powiedział, że powinien już być i że on też czeka bo już samą wodę pije i marzy o izotoniku. Kiedy dojechaliśmy do bufetu, stojące dziewczyny powiedziały: nie ma nic… ale tam u góry chłopaki będą mieć wodę.
Tyle, że do góry było bardzo pod górę i długo pod górę. Na górze rzeczywiście stało dwóch chłopaków, mieli trochę wody, więc wypiłam, dolałam do bidonu i pojechałam. Chyba właśnie gdzieś tam jak pociąg Pendolino minęło mnie pod górę 3 gości z JBG2 (Brzózka, Kowal i ktoś tam jeszcze). Niejednokrotnie mnie giga dublowało, ale czegoś takiego jeszcze nie widziałam. Zastanawiałam się co ja tutaj robię?
To było chyba gdzieś na 35 km. Wtedy zaczęła się „zabawa”. Wymagające podjazdy (niektóre pokonywałam z buta, bo albo dla mnie były niepoodjeżdżane, albo wiedziałam, że zbyt dużo sił kosztowałaby mnie walka z takim terenem). To był czerwony pieszy szlak. Ale sporo podjechałam. Tam spotkałam się z Jackiem Łysakowskim. Chwilę pogadaliśmy. Potem na jakimś podjeździe nieznacznie odjechałam Jackowi. Zaczął się leśny singiel po korzeniach. Jechałam wolno, ale jechałam. Nagle usłyszałam jak ktoś krzyczy: do przodu Gomola, do przodu. Czy jakoś tak to było. Jechał Miron (na giga). Śledziłam wyprzedzających mnie gigowców, więc wiedziałam, że Miron jedzie wysoko w stawce. Powiedział, że sobie wyprzedzi, więc zatrzymałam się, żeby mu było łatwiej. Jeszcze mu krzyknęłam, że mu łańcuch strasznie świszczy i tyle go widziałam.
Potem zaczął się zjazd. Na tym zjeździe Jacek mnie doszedł (co full to full). Usłyszałam jak mówi: chyba dojedziemy razem. No a potem jeszcze jeden podjazd, nie zdążyłam zrzucić na młynek.. no i z buta.. Jacek też, ale zdecydowanie lepiej szedł i na mecie był jakąś minutę przede mną.
Kiedy dojeżdżałam do mety pamiętałam, że musze zrzucić na młynek bo jest kawałek dziwnego podjazdu po jakichś jakby stopniach. Nie zdążyłam jednak i musiałam zsiąść z roweru, a do tego jak zsiadałam, to rower mi upadł (zmęczenie już dało znać o sobie). I wtedy usłyszałam Tadzia Liszkę jak krzyczy: jedziesz jeszcze, jedziesz, wyprzedź tego faceta. Do mety było jakieś 500m pod górę, a mnie właśnie minął pan z którym tasowaliśmy się bardzo długo na trasie. No to docisnęłam. Pan był twardy, nie dawał się, ale ostatecznie udało mi się wjechać na metę przed nim. Ot co znaczy doping kibiców. No i tak… Poobijana, doświadczona przez los tego dnia, dojechałam szczęśliwa do mety. Szczęśliwa, że się nie poddałam, szczęśliwa, że dosyć dobrze się podjeżdżało i to daje nadzieję na przyszłość. A nadzieja to jest to czego zdecydowanie potrzebuję.
Po prostu nie męczyłam się tak jak w ubiegłym roku. Oby tak było do końca. Mam nadzieję, że to nie jest jednorazowy „wybryk”. To był pechowy maraton dla mojej drużyny (dużo defektów), ale pomimo tego świetny drużynowy wynik (2 miejsce). Krysia objechała giga na 3 miejscu (3 tys przewyższenia na 88 km). Szacunek wielki!
Ja się jest GIGA Zawodniczką to się może liczyć na taki komietet powitalny.
Pani Krystyna wjeżdża na metę © Iza
Towarzysząc gigantce © I
a
Na podium © Iza
Ponieważ byłam nieumyta i nieprzebrana, uciekłam z podium, bo to wstyd i hańba tak wystąpić na podium. Prosiłam Sufę żeby wszedł za mnie, ale się nie zgodził. Widocznie uznał, że będzie to wstyd i hańba żeby to właśnie on mnie reprezentował.
Ucieka z podium © Iza
A jeśli chodzi o trasę.... Kondycyjnie wymagająca, 2 tys przewyższenia zrobiło swoje, ale jak na taką górską miejscówkę na początku zdecydowanie za dużo asfaltu i szutrów.
Tutaj jechało się szybko (kiedy spojrzałam na licznik po 15 km miałam na nim średnią nieosiągalną dla mnie wcześniej na górskich maratonach).
Takie ułożenie trasy sprawia nie lada problem jeśli chodzi o dobór opon (to już stały cyklokarapty mankament jeśli chodzi o trasy – sporo asfaltu).
Ja akurat mam jeden komplet opon, więc wyboru nie mam.
Ci, którzy jednak mają to właściwie nie wiadomo co robić… na asfalt i szuter przydałoby się coś lekkiego, ale w drugiej części trasy, było sporo ostrych kamieni i tutaj przydawał się solidniejszy bieżnik.
Minusami też były tylko dwa bufety na trasie (w tym na tym drugim nie było już wody jak dojechałam). Na takiej ciężkiej przewyższeniowo trasie, dwa bufety to jest zdecydowanie za mało. Oznakowanie też momentami pozostawiało wiele do życzenia. Rozjazd na giga/mega niezbyt przemyślany.
Następne cyklokarpackie trasy na które czekam niecierpliwe to Strzyżów (tam kiedyś już jechałam i to giga nawet udało mi się przejechać, ale podobno trasa była łatwiejsza wówczas, a z tego co mówią ci co jechali w późniejszych latach, trasa jest fajna) no i ZAKOPANE.
Żegnamy Kluszkowce © Iza
Następne cyklokarpackie trasy na które czekam niecierpliwe to Strzyżów (tam kiedyś już jechałam i to giga nawet udało mi się przejechać, ale podobno trasa była łatwiejsza wówczas, a z tego co mówią ci co jechali w późniejszych latach, trasa jest fajna) no i ZAKOPANE.
- DST 54.00km
- Teren 35.00km
- Czas 04:49
- VAVG 11.21km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
No to gratki pokonania tych 2tys w pionie. Przeżycia jakie tam miałaś można porównać do tych golonkowych :)
JPbike - 20:37 wtorek, 19 maja 2015 | linkuj
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!