Niedziela, 31 maja 2015
Maraton w Polańczyku - relacja
Maraton nr 57 Cyklokarpaty Polańczyk
Kat.K4 miejsce 3/4
Kobiety open 3/6
Open 117/130
Czas: 5 h 47 min
Km:54 Przewyższenie:1600 m
Rower Mirona przed maratonem © Iza
Rower Mirona po maratonie © Iza
Miron na mecie © Iza
Z Panią Krystyną po maratonie © Iza
I jeszcze raz z Panią Krystyną © Iza
A tutaj jest filmik z dystansu hobby. Jakieś nikłe wyobrażenie o trasie daje, chociaż tutaj są głównie fragmenty, gdzie na ogół dało się jechać. k
Kat.K4 miejsce 3/4
Kobiety open 3/6
Open 117/130
Czas: 5 h 47 min
Km:54 Przewyższenie:1600 m
Rower Mirona przed maratonem © Iza
Rower Mirona po maratonie © Iza
Mój rower wyglądał dokładnie tak samo. Płakać się chciało. Na razie wiem, że na pewno muszę wymienić klocki w tylnym hamulcu. Czy coś jeszcze? To się okaże.
Na początek napiszę, że jestem bardzo dumna z mojej drużyny czyli GOMOLA TRANS AIRCO. Wszyscy dojechali do mety (a w tych warunkach to jest COŚ). Wynik świetny (o ile nasze obliczenia są właściwie) I miejsce drużynowo było w Polańczyku.
Nie było wstydu i hańby, a była gloria:).
U żródeł sukcesu być może leżą pewne kotlety. Kotlety Pani Krytystyny. Częstowała nimi przed wyścigiem, ale miny częstowanych mówiły same za siebie. Nie zjedli. Może to jest tajemnica tego sukcesu?:) (że nie zjedli).
No dobra, a teraz będzie już bardzo poważnie, bo to był poważny maraton.
Po maratonie w Kluszkowcach, Mirek, mój kolega, napisał mi: teraz będzie już tylko łatwiej.
Nie było. Cyklokarpaty reklamują się hasłem : maratony rowerowe, które dadzą ci satysfakcję.
Nie wiem jak inni, ale ja wielkiej satysfakcji nie czuję (nie tym razem).
Po dojechaniu na metę czułam złość. Wielką złość, że ktoś zdecydował się wpuścić kolarzy w takie” maliny”.
Wiele maratonów przejechałam. Były takie jak Piwniczna 2013 czy Krynica 2010, Karpacz 2014 które doświadczyły mnie mocniej (dłuższa albo równie długa jazda , awarie sprzętu, zimno/błoto, upał/błoto, bardzo trudny technicznie wyścig), ale tutaj…oprócz tego, że było wyjątkowo ciężko , to bez zadowolenia z jazdy. Zero przyjemności z jazdy. Zero przyjemności ze zjeżdżania…Zero przyjemności z podjeżdżania (bo albo niepoodjeżdżane błotne kawałki, albo niekończące się szerokie szutrowe drogi w palącym słońcu).
Jestem przyzwyczajona do chodzenia/podchodzenia na maratonach (tak to jest w górach). W życiu jednak tyle nie szłam, targając za sobą nieprawdopodobnie ciężki, bo oblepiony błotem rower, a to chyba nie o to chodzi w jeździe na rowerze. Zadowolona jestem jedynie z tego, że nie „pękłam”, że jakoś zniosłam to psychicznie, że nie zeszłam z trasy. Bo przetrwać to – ile to kosztowało –wie ten kto przejechał.
Organizator moim zdaniem popełnił zasadniczy błąd – zmieniając trasę (w ub roku po nieciekawej w połowie asfaltowej trasie i krytyce zawodników, zmienił trasę na proporcje myślę : 90% teren, 10 procent asfalt) nie przygotował krótszego wariantu w razie załamania pogody. A padało wiele dni przed wyścigiem i padało podobno do 2 w noc wyścig poprzedzającą.
Takie warianty zawsze miał przygotowane Grzegorz Golonko i to trzeba byłoby przemyśleć na przyszłość, zwłaszcza w takim terenie jak Bieszczady, bo bieszczadzkie błoto to błoto specyficzne, glina właściwie, która oblepia wszystko. Na ogół nieprzejezdna. Gdyby wczoraj dodatkowo spadł deszcz (a takie były prognozy) i np. spadłaby temperatura, nie nadążyłby organizator ze zwożeniem ludzi z trasy. Ma więc Grzesiek Prucnal twardy orzech do zgryzienia na przyszły rok, bo podejrzewam, że po tym co było wczoraj, niewiele osób przy podobnej pogodzie zdecyduje się na jazdę w Polańczyku.
Na tym maratonie wyjątkowo liczyły się: waga roweru i siła do jego noszenia, pchania, wciągania pod górę, umiejętność chodzenia. I cierpliwość do wyciągania co chwilę błota z różnych jego części. Cierpliwości mi nie zabrakło (na szczęście). Chodzę wolno więc niestety… czas przejechania/przejścia jest jaki jest. Długiiiiii……
No i dobre buty liczyły się bardzo, takie które nie zostawały wessane przez błotne kałuże (takie zdarzenia miały miejsce). Moje wytrzymały.
Rower mam stosunkowo ciężki, a sił w porównaniu do panów, zdecydowanie mniej i dlatego w lesie, gdzie był pierwszy błotny fragment z wydzieraniem rowerów z błota, wielu zawodników mnie wyprzedziło. Ja lubię chodzić (zwłaszcza na miasto):), ale z rowerem chodzić nie lubię, a już wczorajsze chodzenie zdecydowanie mi się nie podobało.
Lubię jeździć w błocie, nie panikuję jak go zobaczę, ale to co zastałam wczoraj na trasie to nie była żadna frajda.
Ale do rzeczy. Maraton zaczął się długim podjazdem najpierw asfaltowym, potem trochę szutru i teren. Jechało mi się jako tako, starałam się jechać mocno, więc nogi zabolały. Po wjechaniu w teren początkowo było jeszcze względnie. Wiele fragmentów dało się jechać, a nawet zjeżdżać, chociaż to było już obarczone sporym ryzykiem.
Ale potem zaczęła się „zabawa”. Zanim jednak nastąpiła, wyprzedziła mnie jakaś dziewczyna. Podejrzewałam, że to jest rywalka z mojej kategorii (ale nie znam jej dobrze, mało wyścigów jeździłyśmy razem). Popędziłam więc za nią i postanowiłam postarać się trzymać jej, jak najdłużej dam radę. Ona wyprzedziła dwóch chłopaków, pokręcili głowami. Za chwilę ja ich wyprzedziłam, usłyszałam:
- Ja pierdzielę, widziałeś to.
Ucierpiała męska duma. Dwie kobiety ich wyprzedziły:).
Jechałam długo za nią. Zaczął się szutrowy ostry podjazd. Dojechałam, wyprzedziłam. Wjechałyśmy na asfalt, jechałam z przodu. Potem szuter, ona mnie wyprzedziła. Jechałam za nią. A potem nastąpił wjazd do lasu. Bardzo szybko trzeba było zejść z rowerów, ponieważ błotne podejście do jazdy się nie nadawało. Tam jeszcze miałam siłę szybko iść, wyprzedziłam ją. Z naprzeciwka szedł facet (chyba jej mąż) i powiedział:
- Daj mi kluczyki do auta, nie jadę dalej. Tam jest błoto po kolana.
Pomyślałam: eeee.. przesadza chyba. Nie przesadzał. No i szłyśmy/jechałyśmy sobie mniej więcej obok siebie, do momentu kiedy zaczęło się COŚ czego do końca życia nie zapomnę. Kilkukilometrowy spacer po lesie, z błotem, bajorem, gliną i nie wiadomo czym jeszcze sięgającym do łydek, kolan itd. Rower bardzo szybko przestał mnie słuchać, zapchane wszystko. Koła się nie kręciły. Kiedy zaczęło się jakieś podejście, z przerażeniem stwierdziłam, że waży chyba ze 20 kg, a ja nie jestem w stanie wciągnąć go za sobą na górę (a czasem wyciągnąć z błota, tak zassyało). I tak co chwilę. Targanie roweru z błota, ciągnięcie za sobą pod górę z całej siły (jakie szczęście, że chodziłam w zimie na siłownię:)).
Tam przestałam już myśleć o rywalizacji, tam zastanawiałam się jak to przetrwać, co zrobić żeby ten rower do góry jakoś wciągać. Tam naprawdę chciało mi się płakać. Co 5 metrów (dosłownie), była przerwa i wyciąganie błota spod podkowy, spod tylnego trójkąta, bo koła się nie kręciły. Trudne to jest do opisania i wyobrażenia. Co chwilę nogi zapadały się do połowy łydek w błocie. W pewnym momencie powiedziałam do towarzyszy niedoli:
- Mogli nam powiedzieć, żeby nie brać rowerów i zabrać jakieś wygodne górskie buty.
Sporą część tego fragmentu szłam z chłopakiem z Leska. Mówił, że maraton w Przemyślu to w porównaniu do tego było NIC. I ja mu wierzę, ponieważ w takich okolicznościach przyrody, jeszcze nigdy tyle nie wędrowałam na maratonie (a naprawdę przez 8 sezonów przeżyłam już bardzo wiele) i wydzieranie roweru błotu nigdy nie kosztowało mnie tyle sił.
Wszystko (przerzutki, łańcuch itd.) zalepione tak, że kiedy dzisiaj myłam rower, byłam zdziwiona, że on tam gdzie mogłam jechać, w ogóle jechał (w życiu też nie ubrudziłam się myjąc rower tak jak dzisiaj). Ten błotny syf miał siłę rażenia.
W pewnym momencie jak wyjechaliśmy na asfalt, a to dziadostwo zaczęło odpadać, jakas wielka gula przylepiła mi się do pleców. Pomyślałam (nie bez złości):
- No nie dość, że człowiek zmęczony, to jeszcze z garbem na plecach trzeba jechać…
Po wyjeździe z lasu było trochę fragmentów gdzie dało się jechać. Tam odjechali mi faceci, zostałam sama. Bardzo długi czas jechałam sama – przygnębiające dość. Kiedy więc zobaczyłam na horyzoncie jakiegoś kolarza i w końcu do niego dojechałam, byłam wniebowzięta. Ale on wyraźnie słabł i został z tyłu. Znowu więc jechałam sama.
Kiedy zaczął się długi szutrowy podjazd zobaczyłam kogoś przed sobą. Mozolnie pedałując dojechałam. To była dziewczyna. Na oko sporo młodsza ode mnie. Kiedy zrównałam się z nią, zaczęła mocniej naciskać na pedały. Pomyślałam:
-Dziewczyno, toż to ja walczę tutaj o życie, a ty chcesz się ścigać? Daj spokój…
No ale zaciągnęło jej łańcuch i się zatrzymała. Stanęłam również, zapytałam czy ma smar. Nie miała, dałam jej więc swój, żeby nasmarowała łańcuch. Zapytałam ją czy nie wie kiedy jest bufet. Powiedziała, że na 36 km. Był 32 km. Dramat, bo nie miałam już nic do picia. Nie wiedziałam jeszcze, że bufet okazał się być na 40 km. 8 km bez wody pod górę, przy palącym słońcu. No niefajnie.
Dziewczyna mi odjechała, ale jej już nie goniłam, bo .. niestety znowu poczułam objawy migreny, czyli aura- ciemne plamy przed oczami. Zatrzymałam się, wyjęłam apap i aviomarin (taki sposób na migrenę „sprzedał” mi Tomek). Pomogło. Przeszło w miarę szybko. Jeśli ktoś cierpi na te nieszczęsne migreny, to jest to dobry sposób – cierpi się znacznie krócej. Trzeba tylko w porę zareagować i bardzo szybko zażyć to co wymieniłam powyżej. Myślę, że migrenę mogło spowodować osłabienie, które to przyszło wraz z brakiem wody.
Na 40 km bufet, więc jem, pije i smaruję „wysuszony” już strasznie łańcuch. Panowie na bufecie patrzą na porozrzucane wokół śmieci i mówią:
- O rany trzeba to będzie wszystko posprzątać…
Mówię:
- Uwierzcie, lepiej to posprzątać niż przeżyć to, co dane nam było przeżyć tam w lesie.
- Słyszeliśmy – mówią.
Ktoś pyta ile km do mety. 10 km…
Gdybym wiedziała jakie to kilometry.. to pewnie bym tam płakała, dobrze, że nie wiedziałam. Długiiieeeeee… błotne podejście. Tutaj wyprzedza mnie dwóch facetów (chwalą, jakieś wyrazy szacunku słyszę… no miło chociaż wiem przecież jaki dramatyczny czas będę mieć na mecie). Jadę dalej, jak już da się jechać. Na początku jest spokojnie, trochę szutru, trochę asfaltu, a potem bardzo stromy szutrowy podjazd. Jadę. Wyprzedzam tam moją dziewczynę od smaru. Idzie. Wyraźnie tam opadła z sił. A potem wjazd do lasu i znowu to samo… wędrówka, wędrówka i nierówna walka z błotem. Rozpacz. Kiedy w końcu po prawie 6 godzinach (bez 13 minut) dojeżdżam do mety, czuję wielką złość. Lubię jak jest trudno, lubię wyzwania, przejechałam wiele trudnych maratonów, ale TEN to nie był wyścig MTB.
Nie wiem jak go określić. Wiem, że nie jestem odosobniona w swoich odczuciach. Tak mówiło wiele osób. Oto co napisał na FB Mariusz Królikowski:
„Przyjechałem 4 open i 1 w M4. Przyjechałem to dużo powiedziane. Pierwsze 20 km chodziliśmy w błocie po pas. Coś takiego jeszcze nie widziałem, na maratonie. Po godzinie byliśmy na 11km. Cieszyłem się jak widziałem szuter lub asfalt co na MTB uważam za zło”
Takie właśnie krótkie podsumowanie, tego co krótkie przynajmniej dla mnie nie było.
Nasz Miron (6 open na giga, 4 w kategorii) powiedział po maratonie: - Potrzebuję psychologa… I niech to wystarczy za komentarz.
Nic więcej nie mam do dodania. Chciałabym jak najszybciej o tym zapomnieć. Nie było to fajne doświadczenie, chociaż oczywiście świetnie mieć jest poczucie, że dało się radę na tak wyczerpującej fizycznie i przede wszystkim psychiczne trasie.
Na trasie z Panią Krystyną © Iza
Na początek napiszę, że jestem bardzo dumna z mojej drużyny czyli GOMOLA TRANS AIRCO. Wszyscy dojechali do mety (a w tych warunkach to jest COŚ). Wynik świetny (o ile nasze obliczenia są właściwie) I miejsce drużynowo było w Polańczyku.
Nie było wstydu i hańby, a była gloria:).
U żródeł sukcesu być może leżą pewne kotlety. Kotlety Pani Krytystyny. Częstowała nimi przed wyścigiem, ale miny częstowanych mówiły same za siebie. Nie zjedli. Może to jest tajemnica tego sukcesu?:) (że nie zjedli).
No dobra, a teraz będzie już bardzo poważnie, bo to był poważny maraton.
Po maratonie w Kluszkowcach, Mirek, mój kolega, napisał mi: teraz będzie już tylko łatwiej.
Nie było. Cyklokarpaty reklamują się hasłem : maratony rowerowe, które dadzą ci satysfakcję.
Nie wiem jak inni, ale ja wielkiej satysfakcji nie czuję (nie tym razem).
Po dojechaniu na metę czułam złość. Wielką złość, że ktoś zdecydował się wpuścić kolarzy w takie” maliny”.
Wiele maratonów przejechałam. Były takie jak Piwniczna 2013 czy Krynica 2010, Karpacz 2014 które doświadczyły mnie mocniej (dłuższa albo równie długa jazda , awarie sprzętu, zimno/błoto, upał/błoto, bardzo trudny technicznie wyścig), ale tutaj…oprócz tego, że było wyjątkowo ciężko , to bez zadowolenia z jazdy. Zero przyjemności z jazdy. Zero przyjemności ze zjeżdżania…Zero przyjemności z podjeżdżania (bo albo niepoodjeżdżane błotne kawałki, albo niekończące się szerokie szutrowe drogi w palącym słońcu).
Jestem przyzwyczajona do chodzenia/podchodzenia na maratonach (tak to jest w górach). W życiu jednak tyle nie szłam, targając za sobą nieprawdopodobnie ciężki, bo oblepiony błotem rower, a to chyba nie o to chodzi w jeździe na rowerze. Zadowolona jestem jedynie z tego, że nie „pękłam”, że jakoś zniosłam to psychicznie, że nie zeszłam z trasy. Bo przetrwać to – ile to kosztowało –wie ten kto przejechał.
Organizator moim zdaniem popełnił zasadniczy błąd – zmieniając trasę (w ub roku po nieciekawej w połowie asfaltowej trasie i krytyce zawodników, zmienił trasę na proporcje myślę : 90% teren, 10 procent asfalt) nie przygotował krótszego wariantu w razie załamania pogody. A padało wiele dni przed wyścigiem i padało podobno do 2 w noc wyścig poprzedzającą.
Takie warianty zawsze miał przygotowane Grzegorz Golonko i to trzeba byłoby przemyśleć na przyszłość, zwłaszcza w takim terenie jak Bieszczady, bo bieszczadzkie błoto to błoto specyficzne, glina właściwie, która oblepia wszystko. Na ogół nieprzejezdna. Gdyby wczoraj dodatkowo spadł deszcz (a takie były prognozy) i np. spadłaby temperatura, nie nadążyłby organizator ze zwożeniem ludzi z trasy. Ma więc Grzesiek Prucnal twardy orzech do zgryzienia na przyszły rok, bo podejrzewam, że po tym co było wczoraj, niewiele osób przy podobnej pogodzie zdecyduje się na jazdę w Polańczyku.
Na tym maratonie wyjątkowo liczyły się: waga roweru i siła do jego noszenia, pchania, wciągania pod górę, umiejętność chodzenia. I cierpliwość do wyciągania co chwilę błota z różnych jego części. Cierpliwości mi nie zabrakło (na szczęście). Chodzę wolno więc niestety… czas przejechania/przejścia jest jaki jest. Długiiiiii……
No i dobre buty liczyły się bardzo, takie które nie zostawały wessane przez błotne kałuże (takie zdarzenia miały miejsce). Moje wytrzymały.
Rower mam stosunkowo ciężki, a sił w porównaniu do panów, zdecydowanie mniej i dlatego w lesie, gdzie był pierwszy błotny fragment z wydzieraniem rowerów z błota, wielu zawodników mnie wyprzedziło. Ja lubię chodzić (zwłaszcza na miasto):), ale z rowerem chodzić nie lubię, a już wczorajsze chodzenie zdecydowanie mi się nie podobało.
Lubię jeździć w błocie, nie panikuję jak go zobaczę, ale to co zastałam wczoraj na trasie to nie była żadna frajda.
Ale do rzeczy. Maraton zaczął się długim podjazdem najpierw asfaltowym, potem trochę szutru i teren. Jechało mi się jako tako, starałam się jechać mocno, więc nogi zabolały. Po wjechaniu w teren początkowo było jeszcze względnie. Wiele fragmentów dało się jechać, a nawet zjeżdżać, chociaż to było już obarczone sporym ryzykiem.
Ale potem zaczęła się „zabawa”. Zanim jednak nastąpiła, wyprzedziła mnie jakaś dziewczyna. Podejrzewałam, że to jest rywalka z mojej kategorii (ale nie znam jej dobrze, mało wyścigów jeździłyśmy razem). Popędziłam więc za nią i postanowiłam postarać się trzymać jej, jak najdłużej dam radę. Ona wyprzedziła dwóch chłopaków, pokręcili głowami. Za chwilę ja ich wyprzedziłam, usłyszałam:
- Ja pierdzielę, widziałeś to.
Ucierpiała męska duma. Dwie kobiety ich wyprzedziły:).
Jechałam długo za nią. Zaczął się szutrowy ostry podjazd. Dojechałam, wyprzedziłam. Wjechałyśmy na asfalt, jechałam z przodu. Potem szuter, ona mnie wyprzedziła. Jechałam za nią. A potem nastąpił wjazd do lasu. Bardzo szybko trzeba było zejść z rowerów, ponieważ błotne podejście do jazdy się nie nadawało. Tam jeszcze miałam siłę szybko iść, wyprzedziłam ją. Z naprzeciwka szedł facet (chyba jej mąż) i powiedział:
- Daj mi kluczyki do auta, nie jadę dalej. Tam jest błoto po kolana.
Pomyślałam: eeee.. przesadza chyba. Nie przesadzał. No i szłyśmy/jechałyśmy sobie mniej więcej obok siebie, do momentu kiedy zaczęło się COŚ czego do końca życia nie zapomnę. Kilkukilometrowy spacer po lesie, z błotem, bajorem, gliną i nie wiadomo czym jeszcze sięgającym do łydek, kolan itd. Rower bardzo szybko przestał mnie słuchać, zapchane wszystko. Koła się nie kręciły. Kiedy zaczęło się jakieś podejście, z przerażeniem stwierdziłam, że waży chyba ze 20 kg, a ja nie jestem w stanie wciągnąć go za sobą na górę (a czasem wyciągnąć z błota, tak zassyało). I tak co chwilę. Targanie roweru z błota, ciągnięcie za sobą pod górę z całej siły (jakie szczęście, że chodziłam w zimie na siłownię:)).
Tam przestałam już myśleć o rywalizacji, tam zastanawiałam się jak to przetrwać, co zrobić żeby ten rower do góry jakoś wciągać. Tam naprawdę chciało mi się płakać. Co 5 metrów (dosłownie), była przerwa i wyciąganie błota spod podkowy, spod tylnego trójkąta, bo koła się nie kręciły. Trudne to jest do opisania i wyobrażenia. Co chwilę nogi zapadały się do połowy łydek w błocie. W pewnym momencie powiedziałam do towarzyszy niedoli:
- Mogli nam powiedzieć, żeby nie brać rowerów i zabrać jakieś wygodne górskie buty.
Sporą część tego fragmentu szłam z chłopakiem z Leska. Mówił, że maraton w Przemyślu to w porównaniu do tego było NIC. I ja mu wierzę, ponieważ w takich okolicznościach przyrody, jeszcze nigdy tyle nie wędrowałam na maratonie (a naprawdę przez 8 sezonów przeżyłam już bardzo wiele) i wydzieranie roweru błotu nigdy nie kosztowało mnie tyle sił.
Wszystko (przerzutki, łańcuch itd.) zalepione tak, że kiedy dzisiaj myłam rower, byłam zdziwiona, że on tam gdzie mogłam jechać, w ogóle jechał (w życiu też nie ubrudziłam się myjąc rower tak jak dzisiaj). Ten błotny syf miał siłę rażenia.
W pewnym momencie jak wyjechaliśmy na asfalt, a to dziadostwo zaczęło odpadać, jakas wielka gula przylepiła mi się do pleców. Pomyślałam (nie bez złości):
- No nie dość, że człowiek zmęczony, to jeszcze z garbem na plecach trzeba jechać…
Po wyjeździe z lasu było trochę fragmentów gdzie dało się jechać. Tam odjechali mi faceci, zostałam sama. Bardzo długi czas jechałam sama – przygnębiające dość. Kiedy więc zobaczyłam na horyzoncie jakiegoś kolarza i w końcu do niego dojechałam, byłam wniebowzięta. Ale on wyraźnie słabł i został z tyłu. Znowu więc jechałam sama.
Kiedy zaczął się długi szutrowy podjazd zobaczyłam kogoś przed sobą. Mozolnie pedałując dojechałam. To była dziewczyna. Na oko sporo młodsza ode mnie. Kiedy zrównałam się z nią, zaczęła mocniej naciskać na pedały. Pomyślałam:
-Dziewczyno, toż to ja walczę tutaj o życie, a ty chcesz się ścigać? Daj spokój…
No ale zaciągnęło jej łańcuch i się zatrzymała. Stanęłam również, zapytałam czy ma smar. Nie miała, dałam jej więc swój, żeby nasmarowała łańcuch. Zapytałam ją czy nie wie kiedy jest bufet. Powiedziała, że na 36 km. Był 32 km. Dramat, bo nie miałam już nic do picia. Nie wiedziałam jeszcze, że bufet okazał się być na 40 km. 8 km bez wody pod górę, przy palącym słońcu. No niefajnie.
Dziewczyna mi odjechała, ale jej już nie goniłam, bo .. niestety znowu poczułam objawy migreny, czyli aura- ciemne plamy przed oczami. Zatrzymałam się, wyjęłam apap i aviomarin (taki sposób na migrenę „sprzedał” mi Tomek). Pomogło. Przeszło w miarę szybko. Jeśli ktoś cierpi na te nieszczęsne migreny, to jest to dobry sposób – cierpi się znacznie krócej. Trzeba tylko w porę zareagować i bardzo szybko zażyć to co wymieniłam powyżej. Myślę, że migrenę mogło spowodować osłabienie, które to przyszło wraz z brakiem wody.
Na 40 km bufet, więc jem, pije i smaruję „wysuszony” już strasznie łańcuch. Panowie na bufecie patrzą na porozrzucane wokół śmieci i mówią:
- O rany trzeba to będzie wszystko posprzątać…
Mówię:
- Uwierzcie, lepiej to posprzątać niż przeżyć to, co dane nam było przeżyć tam w lesie.
- Słyszeliśmy – mówią.
Ktoś pyta ile km do mety. 10 km…
Gdybym wiedziała jakie to kilometry.. to pewnie bym tam płakała, dobrze, że nie wiedziałam. Długiiieeeeee… błotne podejście. Tutaj wyprzedza mnie dwóch facetów (chwalą, jakieś wyrazy szacunku słyszę… no miło chociaż wiem przecież jaki dramatyczny czas będę mieć na mecie). Jadę dalej, jak już da się jechać. Na początku jest spokojnie, trochę szutru, trochę asfaltu, a potem bardzo stromy szutrowy podjazd. Jadę. Wyprzedzam tam moją dziewczynę od smaru. Idzie. Wyraźnie tam opadła z sił. A potem wjazd do lasu i znowu to samo… wędrówka, wędrówka i nierówna walka z błotem. Rozpacz. Kiedy w końcu po prawie 6 godzinach (bez 13 minut) dojeżdżam do mety, czuję wielką złość. Lubię jak jest trudno, lubię wyzwania, przejechałam wiele trudnych maratonów, ale TEN to nie był wyścig MTB.
Nie wiem jak go określić. Wiem, że nie jestem odosobniona w swoich odczuciach. Tak mówiło wiele osób. Oto co napisał na FB Mariusz Królikowski:
„Przyjechałem 4 open i 1 w M4. Przyjechałem to dużo powiedziane. Pierwsze 20 km chodziliśmy w błocie po pas. Coś takiego jeszcze nie widziałem, na maratonie. Po godzinie byliśmy na 11km. Cieszyłem się jak widziałem szuter lub asfalt co na MTB uważam za zło”
Takie właśnie krótkie podsumowanie, tego co krótkie przynajmniej dla mnie nie było.
Nasz Miron (6 open na giga, 4 w kategorii) powiedział po maratonie: - Potrzebuję psychologa… I niech to wystarczy za komentarz.
Nic więcej nie mam do dodania. Chciałabym jak najszybciej o tym zapomnieć. Nie było to fajne doświadczenie, chociaż oczywiście świetnie mieć jest poczucie, że dało się radę na tak wyczerpującej fizycznie i przede wszystkim psychiczne trasie.
Miron na mecie © Iza
Z Panią Krystyną po maratonie © Iza
I jeszcze raz z Panią Krystyną © Iza
A tutaj jest filmik z dystansu hobby. Jakieś nikłe wyobrażenie o trasie daje, chociaż tutaj są głównie fragmenty, gdzie na ogół dało się jechać. k
- DST 54.00km
- Teren 45.00km
- Czas 05:47
- VAVG 9.34km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Wielkie, Wielkie gratulacje, bardzo się cieszę że mnie tam nie było -))
grzesiekst999 - 08:57 środa, 3 czerwca 2015 | linkuj
niesamowite i faktycznie chyba to błoto jest jedyne w swoim rodzaju, przez weekend też jeździliśmy w błotnych warunkach w Beskidach, ale czegoś takiego nie było :DDD brawo za samozaparcie, szkoda tylko sprzętu...
k4r3l - 08:51 wtorek, 2 czerwca 2015 | linkuj
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!