Niedziela, 19 kwietnia 2015
Wiosenna przejażdżka :).
Pisząc tytuł tego wpisu, uśmiecham się sama do siebie:).
Rano słońce bardzo przyjaźnie zaglądało w okna. Termometr - oszust myślę, że pokazał o wiele więcej niż powinien (było niewiele ponad 6 stopni podczas naszej jazdy, do tego zimny wiatr).
Dałam się nabrać. Inna sprawa, że kiedy wyjeżdżałam z domu o 9.40 chyba było nieco cieplej niż jakieś 3 godziny później. Dzisiaj okrojony skład: Krysia, Adam, Staszek i ja.
Chyba nie było chętnych na marznięcie (wcale się nie dziwię, gdybym wiedziała co mnie czeka, pewnie bym też nie wyjechała). Standardowo już w kierunku Błoń. Na Lubinkę podjechaliśmy od Szczepanowic (od kościoła), a potem szutrem w lesie do szlabanu. Potem na Lubince naszym nowym łącznikiem w kierunku zjazdu Staszka. Dzisiaj było wilgotno, ale ja chyba tak wolę niż zjazd po „wysuszonych” koleinach.
Na zjazdach już nieco lepiej (ale wciąż jeszcze wolno). Miałam dzisiaj jednak komfort, bo nie denerwowały mnie jęczące klocki. Jednak ewidentnie te poprzednie było mocno nieudane.
„Wyprażyłam” je w piekarniku i założyłam do Magnusa, zobaczymy co będzie. Trochę szkoda byłoby je wyrzucać, bo prawie nowe i do tego mam jeszcze jeden komplet. Tak więc na zjeździe już z trochę większym luzem, aczkolwiek jeszcze trochę pracy przede mną, żeby dojść do luzu z ubiegłego sezonu.
Za to Staszek płynie na zjeździe jak nie on (ktoś przez zimę podmienił Staszka).
I nie hulajnoguje absolutnie. Ja na chwilę obecną nie jestem w stanie zjeżdżać tak szybko jak on. No to Kolos ma problem.
Po zjeździe Staszka – podjazd (nie wiem czyj, trzeba mu jakąś nazwę nadać, wart jest tego). Wysysa siły i wymaga koncentracji. Dzisiaj niestety nie udało mi się wjechać w całości. Trochę za słabo zaatakowałam korzenie (za niska kadencja) i spadłam z roweru. Cóż. Ale i tak jestem zadowolona z tego podjazdu, bo to podjazd mocno terenowy, a fajnie mi się go jechało. Dzisiaj wymagał większych starań, bo był wilgotny. Podjazd ten dochodzi do żółtego pieszego szlaku. Tym razem nie zjechaliśmy do Pleśnej tylko pojechaliśmy do góry. A potem grzbietem Lubinki i asfaltem kilka kilometrów do góry, aż do szlabanu przy lesie, tak żeby terenem zjechać do Doliny Izy.
I tam poczułam, jak bardzo jest mi zimno… Zmarzły stopy… dłonie itd. Czułam się trochę jak na pamiętym maratonie w Piwnicznej. Nawet spytałam czy ktoś nie ma worka, bo chętnie bym założyła:). Nikt nie miał.
W Dolinie zjechaliśmy tym fajnym, terenowym zjazdem (ja oczywiście na szarym końcu) i podjeżdżanie do góry 3 km (i też na szarym końcu). W tym momencie siły zaczęły mnie opuszczać, było mi zimno, chciało mi się jeść i generalnie chciałam już do domu.
Pod szlabanem przysiedliśmy na chwilę i podeszła do nas jakaś pani. Okazało się, że pisze jakiś artykuł o szlaku frontu wschodniego (czyli o cmentarzach wojennych moich ulubionych). Zapytała czy może nam zrobić zdjęcie, jak tak sobie siedzimy (bo siedzieliśmy próbując rozgrzać zamarznięte kończyny i jedząc). Kiedy poszła po aparat, powiedziałam, że trzeba się zapytać do jakiej gazety robi te zdjęcia, bo ja np. nie w każdej gazecie chciałabym być. Np. Glamour lub Wróżka niekoniecznie mi odpowiada:).
Pani chyba usłyszała, bo powiedziała, że nie do gazety, a na jakiś portal, bo jest z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Miałam ochotę porozmawiać sobie z nią o tych cmentarzach, ale .. odjechała. No to my też pojechaliśmy, Adam chciał jechać jeszcze na terenowe ścieżki na Wał . Zaprotestowałam, było zbyt zimno i zaczynał padać deszcz.
Pojechaliśmy więc zielonym pieszym, który ma fajny zjazd i wysysający siły podjazd. No i to było na tyle dzisiejszego dnia. Dojeżdżałam do domu przemarznieta, w padającym deszczu. I pomyśleć, że niedługo maj. W domu wanna z gorącą wodą, grzane piwo z sokiem z pędów sosny (jak dawno piwa nie piłam!) i końska rogrzewająca maść na nogi. A potem kołdra. Pomogło.
Jest dobrze.
Zimno skutecznie zniechęciło mnie do robienia dzisiaj zdjęć.
Widok z żółtego szlaku pieszego © Iza
Rano słońce bardzo przyjaźnie zaglądało w okna. Termometr - oszust myślę, że pokazał o wiele więcej niż powinien (było niewiele ponad 6 stopni podczas naszej jazdy, do tego zimny wiatr).
Dałam się nabrać. Inna sprawa, że kiedy wyjeżdżałam z domu o 9.40 chyba było nieco cieplej niż jakieś 3 godziny później. Dzisiaj okrojony skład: Krysia, Adam, Staszek i ja.
Chyba nie było chętnych na marznięcie (wcale się nie dziwię, gdybym wiedziała co mnie czeka, pewnie bym też nie wyjechała). Standardowo już w kierunku Błoń. Na Lubinkę podjechaliśmy od Szczepanowic (od kościoła), a potem szutrem w lesie do szlabanu. Potem na Lubince naszym nowym łącznikiem w kierunku zjazdu Staszka. Dzisiaj było wilgotno, ale ja chyba tak wolę niż zjazd po „wysuszonych” koleinach.
Na zjazdach już nieco lepiej (ale wciąż jeszcze wolno). Miałam dzisiaj jednak komfort, bo nie denerwowały mnie jęczące klocki. Jednak ewidentnie te poprzednie było mocno nieudane.
„Wyprażyłam” je w piekarniku i założyłam do Magnusa, zobaczymy co będzie. Trochę szkoda byłoby je wyrzucać, bo prawie nowe i do tego mam jeszcze jeden komplet. Tak więc na zjeździe już z trochę większym luzem, aczkolwiek jeszcze trochę pracy przede mną, żeby dojść do luzu z ubiegłego sezonu.
Za to Staszek płynie na zjeździe jak nie on (ktoś przez zimę podmienił Staszka).
I nie hulajnoguje absolutnie. Ja na chwilę obecną nie jestem w stanie zjeżdżać tak szybko jak on. No to Kolos ma problem.
Po zjeździe Staszka – podjazd (nie wiem czyj, trzeba mu jakąś nazwę nadać, wart jest tego). Wysysa siły i wymaga koncentracji. Dzisiaj niestety nie udało mi się wjechać w całości. Trochę za słabo zaatakowałam korzenie (za niska kadencja) i spadłam z roweru. Cóż. Ale i tak jestem zadowolona z tego podjazdu, bo to podjazd mocno terenowy, a fajnie mi się go jechało. Dzisiaj wymagał większych starań, bo był wilgotny. Podjazd ten dochodzi do żółtego pieszego szlaku. Tym razem nie zjechaliśmy do Pleśnej tylko pojechaliśmy do góry. A potem grzbietem Lubinki i asfaltem kilka kilometrów do góry, aż do szlabanu przy lesie, tak żeby terenem zjechać do Doliny Izy.
I tam poczułam, jak bardzo jest mi zimno… Zmarzły stopy… dłonie itd. Czułam się trochę jak na pamiętym maratonie w Piwnicznej. Nawet spytałam czy ktoś nie ma worka, bo chętnie bym założyła:). Nikt nie miał.
W Dolinie zjechaliśmy tym fajnym, terenowym zjazdem (ja oczywiście na szarym końcu) i podjeżdżanie do góry 3 km (i też na szarym końcu). W tym momencie siły zaczęły mnie opuszczać, było mi zimno, chciało mi się jeść i generalnie chciałam już do domu.
Pod szlabanem przysiedliśmy na chwilę i podeszła do nas jakaś pani. Okazało się, że pisze jakiś artykuł o szlaku frontu wschodniego (czyli o cmentarzach wojennych moich ulubionych). Zapytała czy może nam zrobić zdjęcie, jak tak sobie siedzimy (bo siedzieliśmy próbując rozgrzać zamarznięte kończyny i jedząc). Kiedy poszła po aparat, powiedziałam, że trzeba się zapytać do jakiej gazety robi te zdjęcia, bo ja np. nie w każdej gazecie chciałabym być. Np. Glamour lub Wróżka niekoniecznie mi odpowiada:).
Pani chyba usłyszała, bo powiedziała, że nie do gazety, a na jakiś portal, bo jest z Uniwersytetu Jagiellońskiego. Miałam ochotę porozmawiać sobie z nią o tych cmentarzach, ale .. odjechała. No to my też pojechaliśmy, Adam chciał jechać jeszcze na terenowe ścieżki na Wał . Zaprotestowałam, było zbyt zimno i zaczynał padać deszcz.
Pojechaliśmy więc zielonym pieszym, który ma fajny zjazd i wysysający siły podjazd. No i to było na tyle dzisiejszego dnia. Dojeżdżałam do domu przemarznieta, w padającym deszczu. I pomyśleć, że niedługo maj. W domu wanna z gorącą wodą, grzane piwo z sokiem z pędów sosny (jak dawno piwa nie piłam!) i końska rogrzewająca maść na nogi. A potem kołdra. Pomogło.
Jest dobrze.
Zimno skutecznie zniechęciło mnie do robienia dzisiaj zdjęć.
W Dolinie Izy © Iza
W Dolinie Izy 2 © Iza
- DST 48.00km
- Teren 20.00km
- Czas 03:14
- VAVG 14.85km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!