Sobota, 16 maja 2015
Leniwie
ta piosenka doskonale oddaje mój stosunek do maratonów i rywalizacji obecnie.
Na początku jest najłatwiej
Gdy się w pełni sił i wiary
Byka chwyta się za rogi
Z życiem bierze się za bary
Gdy się w pełni sił i wiary
Byka chwyta się za rogi
Z życiem bierze się za bary
No tak jest. Entuzjazm, radość.. potrzeba sprawdzenia się. Człowieka niesie FALA ENTUZJAZMU. Wiele nie myśli, nie kalkuluje, staje na starcie i do przodu. Pełen sił i pełen wiary. Dokładnie tak.
Potem jest niestety trudniej
Siły mniejsze, marna wiara
Już się nie gna tak do przodu
Wciąż się jednak człowiek stara
Siły mniejsze, marna wiara
Już się nie gna tak do przodu
Wciąż się jednak człowiek stara
No właśnie TAK! Siły już nie te, entuzjazm też nie ten, ale jeszcze się chce. Jeszcze człowiek potrafi wykrzesać z siebie resztki sił.
Jak to dalej będzie nie wiem?
Jestem gdzieś w połowie drogi
Jeszcze chce mi się wędrować
Lecz już trochę bolą nogi
Jestem gdzieś w połowie drogi
Jeszcze chce mi się wędrować
Lecz już trochę bolą nogi
TAK! Jeszcze się chce, ale już coraz mniej. Na horyzoncie inne plany, inne marzenia, więc powoli zbliżamy się do rozstania. Tak myślę, a jak będzie ? Zobaczymy.
Póki co jutro mam nadzieję stanę na stracie swojego kolejnego już maratonu. Łącznie z tymi nieukończonymi to będzie ok. pewnie 60 raz jak stanę na starcie.
Czy damy radę? Ja – stara, i on (KTM) stary. Postarzeliśmy się, taka rzeczywistość. Stara ona, stary on, a taka ładna miłość…:) Zawsze pozstanie w moich wspomnieniach, nawet jak już nie będzie jeździł. Zawsze zostanie w moich wspomnieniach te kilkadziesiąt maratonów. Niezły kawałek życia.
MAratonowe wspomnienia © Iza
A póki co dzisiaj na totalnym luzie i przy pięknej pogodzie (jutro podobno tak pięknie już niestety nie będzie), pojechałam najpierw na drugi koniec miasta do RUN shopu po jedyne akceptowalne w tej chwili dla mnie żele (Agisko). Generalnie upiekłam batony wczoraj, ale żele muszę ze sobą wziąć, bo na samych batonach nigdy nie jechałam maratonu, więc nie wiem czy dam radę. Agisko są bardzo drogie niestety, ale najbardziej „naturalne” na rynku.
Potem na myjkę, potem trochę oporządzania roweru, a potem „na pokrzywy”.
To trzymajcie kciuki jutro!
Zdjecia zrobione po drodze.
Cmentarz żydowski w Tarnowie © Iza
Taki jest widok jak się wjeżdża do Tarnowa od strony Mielca. Czasem widać tutaj Tatry (widziałam kiedyś!).
W Tarnowie © Iza
A na koniec wspomnienie mojego pierwszego krynickiego maratonu (wspominam tutaj o Pani Krystynie, wtedy znałyśmy się jeszcze słabo).
Na początku jest najłatwiej
Gdy się w pełni sił i wiary
Byka chwyta się za rogi
Z życiem bierze się za bary
Gdy się w pełni sił i wiary
Byka chwyta się za rogi
Z życiem bierze się za bary
No tak jest. Entuzjazm, radość.. potrzeba sprawdzenia się. Człowieka niesie FALA ENTUZJAZMU. Wiele nie myśli, nie kalkuluje, staje na starcie i do przodu. Pełen sił i pełen wiary. Dokładnie tak.
Potem jest niestety trudniej
Siły mniejsze, marna wiara
Już się nie gna tak do przodu
Wciąż się jednak człowiek stara
Siły mniejsze, marna wiara
Już się nie gna tak do przodu
Wciąż się jednak człowiek stara
No właśnie TAK! Siły już nie te, entuzjazm też nie ten, ale jeszcze się chce. Jeszcze człowiek potrafi wykrzesać z siebie resztki sił.
Jak to dalej będzie nie wiem?
Jestem gdzieś w połowie drogi
Jeszcze chce mi się wędrować
Lecz już trochę bolą nogi
Jestem gdzieś w połowie drogi
Jeszcze chce mi się wędrować
Lecz już trochę bolą nogi
TAK! Jeszcze się chce, ale już coraz mniej. Na horyzoncie inne plany, inne marzenia, więc powoli zbliżamy się do rozstania. Tak myślę, a jak będzie ? Zobaczymy.
Póki co jutro mam nadzieję stanę na stracie swojego kolejnego już maratonu. Łącznie z tymi nieukończonymi to będzie ok. pewnie 60 raz jak stanę na starcie.
Czy damy radę? Ja – stara, i on (KTM) stary. Postarzeliśmy się, taka rzeczywistość. Stara ona, stary on, a taka ładna miłość…:) Zawsze pozstanie w moich wspomnieniach, nawet jak już nie będzie jeździł. Zawsze zostanie w moich wspomnieniach te kilkadziesiąt maratonów. Niezły kawałek życia.
MAratonowe wspomnienia © Iza
A póki co dzisiaj na totalnym luzie i przy pięknej pogodzie (jutro podobno tak pięknie już niestety nie będzie), pojechałam najpierw na drugi koniec miasta do RUN shopu po jedyne akceptowalne w tej chwili dla mnie żele (Agisko). Generalnie upiekłam batony wczoraj, ale żele muszę ze sobą wziąć, bo na samych batonach nigdy nie jechałam maratonu, więc nie wiem czy dam radę. Agisko są bardzo drogie niestety, ale najbardziej „naturalne” na rynku.
Potem na myjkę, potem trochę oporządzania roweru, a potem „na pokrzywy”.
To trzymajcie kciuki jutro!
Zdjecia zrobione po drodze.
Cmentarz żydowski w Tarnowie © Iza
Taki jest widok jak się wjeżdża do Tarnowa od strony Mielca. Czasem widać tutaj Tatry (widziałam kiedyś!).
W Tarnowie © Iza
A na koniec wspomnienie mojego pierwszego krynickiego maratonu (wspominam tutaj o Pani Krystynie, wtedy znałyśmy się jeszcze słabo).
MTB Maraton Krynica 13 września 2008r.
Mogłabym mojej relacji z maratonu nadać identyczny tytuł jaki nosi jedna z moich ulubionych piosenek HEY czyli CZAS SPEŁNIENIA. Bo to był mój czas spełnienia. Kiedy w ub. roku , po przejechaniu tydzień wcześniej swojego pierwszego w życiu maratonu w Krakowie , przyjechalismy do Krynicy pokibicować maratończykom, aż żal serce ściskał, ze nie startuję. Ale wtedy było zdecydowanie za wcześnie na taki maraton jak w Krynicy , zwłaszcza, ze ten zeszłoroczny pozostanie w pamięci stratujących jako błotna masakra. Wtedy pomyślałam: w przyszłym roku tu wrócę i stanę na starcie...
Maraton w Krynicy był dla mnie „historyczny” pod kilkoma względami. Po pierwsze: to był mój 10 przejechany maraton, po drugie pierwszy w aż tak wymagającym górskim terenie, po trzecie pierwszy z taką ilością błota (chociaż to nie był taki znowu wybitnie błotny maraton, bo było dużo bardzo suchych odcinków), po czwarte: to był mój najwyższy maraton : największe przewyższenie 1700 m i tak wysoko na maratonie jeszcze nie byłam (Jaworzyna) i po piąte: chyba najważniejsze: po raz pierwszy ( nie liczac tegorocznych Michałowic, ale one były łatwe technicznie) przejechałam maraton nie zaliczając upadku (a było się gdzie przewrócić, oj było).
Krynica przywitała nas okropną pogodą. Było tak zimno ze nie chciało się wychodzić z auta. Zimowe , rowerowe rękawiczki, bluza z długim rękawem, na to koszulka i dodatkowo rękawki... tak trzeba było się ubrać ( i pomyśleć, ze tydzień temu jechałam tu w koszulce bez rękawów).
Start był wspólny z dystnsem mini, co niestey jest fatalnym rozwiązaniem. Podjazd, który w niedzielę zrobiłam ze średniej tarczy, z uwagi na korki pokonywać musiałam bardzo wolniutko i niestety ponieważ przede mną ludzie zsiadali z rowerów w ostatniej chwili to i ja musiałam bo nie było gdzie odbić w bok. Podjazd trochę nas rozgrzał, ale i tak było brrrr... zimno. Zmarzły mi palce u stóp (skutki dziś odczuwam niestety).
A potem zaczęła się zabawa, bo w lesie był dosyć długi odcinek błotny. Rower tanczył na błocie. Prześmieszne uczucie. Czułam się jak tańcząca z rowerem.... Na opnonach zebral się chyba z kilogram błota, a pomimo tego.... czułam taką radość! To było to. Trudno, wymagająca trasa, warunki trochę ekstermalne. I o to chodzi. Kawałek zjazdu (na szczescie szybkiego , szerokiego, szutrowego, można było odpocząć) i już wspinamy się na Jaworzynę. Na początku jest nawet fajnie, można jechać ze średniej tarczy. Potem trzeba zrzucać na młynek i powoli , mozolnie do góry. Długooooo... kilka dobrych kilometrów cały czas pod górę. Tuz przed szczytem odwracam się do tyłu i widzę kilka metrów za mną rywalkę z mojej kategorii ( z Bydgoszczy), którą minęłam na pierwszym podjeździe i myslałam, ze mam ją już z głowy....
Zjazd z Jaworzyny, króciutki odcinek, ale kamienie jak telewizory, tydzien temu nie udało mi się zjechać, a tu zjeżdzam!!!! Długiii zjazd, szeroki, po trawie i zaczynamy drogę na Runek. Gdzieś na zjeździe mija mnie moja rywalka. Cholera!!!! Ale niestety przytrafia się jej upadek, leży na środku ścieżki jak nieżywa, podjeżdżamy z jakąś dziewczyną, ona leży... brrrr.. chwila grozy. Mówi ze uderzyła się w klatkę piersiową i jakiś bezdech nastąpił, ale już jest dobrze. Upewniam się czy wszystko w porządku i odjeżdzam. Ale ona za chwilę znowu mnie dogania i przegania:(. Zaczynamy wspinać się na Runek, długi, szutrowy podjazd, momentami trzeba schodzić z roweru. Moja rywalkę mam przed sobą, idzie bardzo ciężko, jest już chyba barzo zmeczona, a jesteśmy dopiero na 20 km. Wyprzedzam ją... i teraz rzeczywiście mam ją z głowy. Nie widziałam jej już do konca trasy. Na mecie jest 15 min za mną. A przede mna jeszcze jedna dziewczyna z kategorii (z Katowic). Przez cały dystans jedziemy parwie równo, raz ja ją mijam, raz ona mnie.Mam ją cały czas na oku. Jak to w górach: kamienie, korzenie, podjazdy, zjazdy. I do tego miejscami bloto, miejscami slisko. Trzeba podwójnie uważać na zjazdach. Są takie , które muszę zjeść, bo w takich warunkach i przy moich umiejetnościach próba zjazdu byłaby samobójstewem. Zresztą myślę ze zjachali je tylko ci najlepsi i w dodatku na rowerach z pełną amortyzacją. Schodzenie tych zjazdów też nie nalżało do łatwych zadan bo były mokre i nogi ślizgały się, a przecież jeszcze trzeba było sprowadzić rower:). Ale udaje mi się zjechac kilka naprawdę trudnych zjazdów, nawet bym siebie nie podejrzewała, ze dam radę. Ba, mijam nawet facetów na zjazdach. Tak więc czuje coraz pewniej na zjazdach.
Z tego maratonu zapamiętam też goprowców przy ogniskach. Musiało być rzeczywiście bardzo zimno, skoro palili ogniska, ale ja od Jaworzyny kompletnie zimna nie czułam ( podjazdy rozgrzewają), a taka pogoda chyba bardziej odpowiada mi niż upał, bo przez niemal cały maraton czułam się dobrze, bez jakichs spektakularnych kryzysów. Nawet nie musiałam jeść tak dużo. Zapamiętam też temperaturę mojego picia z bidonu. Haha, było jak wyjęte z lodówki, więc rzeczywiście musiało być bardzo zimno. Do 40 km czułam się naprawdę fajnie, od 40 nadszedł lekki kryzys, ale nie aż taki straszny jak na poprzednich maratonach, kiedy na 10 km przed metą umierałam. Niestety pomimo, ze moja rywalka z Katowic jadąca przede mną też wyraźnie słabła, nie dałam rady dojechać do niej i na mecie była 40 sek. przede mną. O to byłam trochę zła na siebie bo moglam próbować jeszcze wykrzesać trochę sił. No ale ona jechała z pomocnikiem ( chyba bratem) , który na koncowych podjazdach „podpychał” ją i rower. Moje zabłocone buty i pedaly spd powodują , ze pomimo prób wytrzepania tego blota z podeszw butów nie mogę się wpiąć do pedałów. Nie jest to przyjemne , zwłaszcza na zjazdach jest bardzo niebezpiecznie .. Okropny zjazd z góry Parkowej zbiegam.... bo jechać... oj to byłaby pewna smierć. W ub roku były dawa warianty zjazdu : łatwy , trudny. W tym roku był już tylko trudny:).
Na mecie przyjemnie... stoi kolega z Tarnowa ( wita mnie brawami) i koleżanka, która właśnie ukonczyła dystans giga ( z niej to prawdziwa bikerka, przecyborg, najlepsza w Tarnowie). Kolega informuje mnie, że... byłam w swojej kategorii 6 !!!! Hurraaa!!! udało się, znowu czeka mnie dekoracja i jeden z celów zrealizowany. Ze zdumieniem stwierdzam , że to mój pierwszy maraton kiedy nie mamrotałam pod nosem w ani jednym momencie, ze „ to już mój ostatni start i więcej nie pojadę”. Wrecz przeciwnie , tłukły mi się takie mysli po głowie: ale super, świetna trasa , i to bloto:). Super. No ale czułam się naprawdę dobrze. Trasa bajkowa, fantastyczna, bardzo mecząca i wymagająca ( co wskazuje moja średnia 10 km/ha i czas jazdy 4 h 44 min.
to było to, mtb z prawdziwego zdarzenia.
Podczas dekoracji czeka na mnie jeszcze jedna niespodzianka: pomimo tylko trzech stratów w Powerade MTB Maraton w tym roku ( Bardo, Kraków, Krynica) załapuje się do 10 w klasyfikacji generalnej całego cyklu ( byłam IX) i dostaje sliczny medal:). Gdybym wystartowała tak ja planowałam w Szczwnicy i Istebnej byłabym wysoko... Tak więc maraton dla mnie bardzo udany. Podobno zdobyłam największą ilość punktów z tych wszystkich trzech startów, czyli właściwie można powiedzieć najlepszy start. Tylko , że wciąż nie mogę zejść z tego 6 miejsca i posunąc się chociaż jedno miejsce wyżej. Wczoraj było bardzo blisko. Ale i tak jestem szczęśliwa. Cele zrealizowane: pierwszy to był taki zeby w ogóle przejechać ten maraton i nie dać się pokonąc tej trudnej trasie, drugi zajecie co najmniej 6 miejsca. trzeci: przejechać bez upadku. Udało się:) P.S. a jednak udało się wskoczyć jedno miejsce wyżej, a to dzięki dyskwalifikacji kobiety z 4 miejsca.
Mogłabym mojej relacji z maratonu nadać identyczny tytuł jaki nosi jedna z moich ulubionych piosenek HEY czyli CZAS SPEŁNIENIA. Bo to był mój czas spełnienia. Kiedy w ub. roku , po przejechaniu tydzień wcześniej swojego pierwszego w życiu maratonu w Krakowie , przyjechalismy do Krynicy pokibicować maratończykom, aż żal serce ściskał, ze nie startuję. Ale wtedy było zdecydowanie za wcześnie na taki maraton jak w Krynicy , zwłaszcza, ze ten zeszłoroczny pozostanie w pamięci stratujących jako błotna masakra. Wtedy pomyślałam: w przyszłym roku tu wrócę i stanę na starcie...
Maraton w Krynicy był dla mnie „historyczny” pod kilkoma względami. Po pierwsze: to był mój 10 przejechany maraton, po drugie pierwszy w aż tak wymagającym górskim terenie, po trzecie pierwszy z taką ilością błota (chociaż to nie był taki znowu wybitnie błotny maraton, bo było dużo bardzo suchych odcinków), po czwarte: to był mój najwyższy maraton : największe przewyższenie 1700 m i tak wysoko na maratonie jeszcze nie byłam (Jaworzyna) i po piąte: chyba najważniejsze: po raz pierwszy ( nie liczac tegorocznych Michałowic, ale one były łatwe technicznie) przejechałam maraton nie zaliczając upadku (a było się gdzie przewrócić, oj było).
Krynica przywitała nas okropną pogodą. Było tak zimno ze nie chciało się wychodzić z auta. Zimowe , rowerowe rękawiczki, bluza z długim rękawem, na to koszulka i dodatkowo rękawki... tak trzeba było się ubrać ( i pomyśleć, ze tydzień temu jechałam tu w koszulce bez rękawów).
Start był wspólny z dystnsem mini, co niestey jest fatalnym rozwiązaniem. Podjazd, który w niedzielę zrobiłam ze średniej tarczy, z uwagi na korki pokonywać musiałam bardzo wolniutko i niestety ponieważ przede mną ludzie zsiadali z rowerów w ostatniej chwili to i ja musiałam bo nie było gdzie odbić w bok. Podjazd trochę nas rozgrzał, ale i tak było brrrr... zimno. Zmarzły mi palce u stóp (skutki dziś odczuwam niestety).
A potem zaczęła się zabawa, bo w lesie był dosyć długi odcinek błotny. Rower tanczył na błocie. Prześmieszne uczucie. Czułam się jak tańcząca z rowerem.... Na opnonach zebral się chyba z kilogram błota, a pomimo tego.... czułam taką radość! To było to. Trudno, wymagająca trasa, warunki trochę ekstermalne. I o to chodzi. Kawałek zjazdu (na szczescie szybkiego , szerokiego, szutrowego, można było odpocząć) i już wspinamy się na Jaworzynę. Na początku jest nawet fajnie, można jechać ze średniej tarczy. Potem trzeba zrzucać na młynek i powoli , mozolnie do góry. Długooooo... kilka dobrych kilometrów cały czas pod górę. Tuz przed szczytem odwracam się do tyłu i widzę kilka metrów za mną rywalkę z mojej kategorii ( z Bydgoszczy), którą minęłam na pierwszym podjeździe i myslałam, ze mam ją już z głowy....
Zjazd z Jaworzyny, króciutki odcinek, ale kamienie jak telewizory, tydzien temu nie udało mi się zjechać, a tu zjeżdzam!!!! Długiii zjazd, szeroki, po trawie i zaczynamy drogę na Runek. Gdzieś na zjeździe mija mnie moja rywalka. Cholera!!!! Ale niestety przytrafia się jej upadek, leży na środku ścieżki jak nieżywa, podjeżdżamy z jakąś dziewczyną, ona leży... brrrr.. chwila grozy. Mówi ze uderzyła się w klatkę piersiową i jakiś bezdech nastąpił, ale już jest dobrze. Upewniam się czy wszystko w porządku i odjeżdzam. Ale ona za chwilę znowu mnie dogania i przegania:(. Zaczynamy wspinać się na Runek, długi, szutrowy podjazd, momentami trzeba schodzić z roweru. Moja rywalkę mam przed sobą, idzie bardzo ciężko, jest już chyba barzo zmeczona, a jesteśmy dopiero na 20 km. Wyprzedzam ją... i teraz rzeczywiście mam ją z głowy. Nie widziałam jej już do konca trasy. Na mecie jest 15 min za mną. A przede mna jeszcze jedna dziewczyna z kategorii (z Katowic). Przez cały dystans jedziemy parwie równo, raz ja ją mijam, raz ona mnie.Mam ją cały czas na oku. Jak to w górach: kamienie, korzenie, podjazdy, zjazdy. I do tego miejscami bloto, miejscami slisko. Trzeba podwójnie uważać na zjazdach. Są takie , które muszę zjeść, bo w takich warunkach i przy moich umiejetnościach próba zjazdu byłaby samobójstewem. Zresztą myślę ze zjachali je tylko ci najlepsi i w dodatku na rowerach z pełną amortyzacją. Schodzenie tych zjazdów też nie nalżało do łatwych zadan bo były mokre i nogi ślizgały się, a przecież jeszcze trzeba było sprowadzić rower:). Ale udaje mi się zjechac kilka naprawdę trudnych zjazdów, nawet bym siebie nie podejrzewała, ze dam radę. Ba, mijam nawet facetów na zjazdach. Tak więc czuje coraz pewniej na zjazdach.
Z tego maratonu zapamiętam też goprowców przy ogniskach. Musiało być rzeczywiście bardzo zimno, skoro palili ogniska, ale ja od Jaworzyny kompletnie zimna nie czułam ( podjazdy rozgrzewają), a taka pogoda chyba bardziej odpowiada mi niż upał, bo przez niemal cały maraton czułam się dobrze, bez jakichs spektakularnych kryzysów. Nawet nie musiałam jeść tak dużo. Zapamiętam też temperaturę mojego picia z bidonu. Haha, było jak wyjęte z lodówki, więc rzeczywiście musiało być bardzo zimno. Do 40 km czułam się naprawdę fajnie, od 40 nadszedł lekki kryzys, ale nie aż taki straszny jak na poprzednich maratonach, kiedy na 10 km przed metą umierałam. Niestety pomimo, ze moja rywalka z Katowic jadąca przede mną też wyraźnie słabła, nie dałam rady dojechać do niej i na mecie była 40 sek. przede mną. O to byłam trochę zła na siebie bo moglam próbować jeszcze wykrzesać trochę sił. No ale ona jechała z pomocnikiem ( chyba bratem) , który na koncowych podjazdach „podpychał” ją i rower. Moje zabłocone buty i pedaly spd powodują , ze pomimo prób wytrzepania tego blota z podeszw butów nie mogę się wpiąć do pedałów. Nie jest to przyjemne , zwłaszcza na zjazdach jest bardzo niebezpiecznie .. Okropny zjazd z góry Parkowej zbiegam.... bo jechać... oj to byłaby pewna smierć. W ub roku były dawa warianty zjazdu : łatwy , trudny. W tym roku był już tylko trudny:).
Na mecie przyjemnie... stoi kolega z Tarnowa ( wita mnie brawami) i koleżanka, która właśnie ukonczyła dystans giga ( z niej to prawdziwa bikerka, przecyborg, najlepsza w Tarnowie). Kolega informuje mnie, że... byłam w swojej kategorii 6 !!!! Hurraaa!!! udało się, znowu czeka mnie dekoracja i jeden z celów zrealizowany. Ze zdumieniem stwierdzam , że to mój pierwszy maraton kiedy nie mamrotałam pod nosem w ani jednym momencie, ze „ to już mój ostatni start i więcej nie pojadę”. Wrecz przeciwnie , tłukły mi się takie mysli po głowie: ale super, świetna trasa , i to bloto:). Super. No ale czułam się naprawdę dobrze. Trasa bajkowa, fantastyczna, bardzo mecząca i wymagająca ( co wskazuje moja średnia 10 km/ha i czas jazdy 4 h 44 min.
to było to, mtb z prawdziwego zdarzenia.
Podczas dekoracji czeka na mnie jeszcze jedna niespodzianka: pomimo tylko trzech stratów w Powerade MTB Maraton w tym roku ( Bardo, Kraków, Krynica) załapuje się do 10 w klasyfikacji generalnej całego cyklu ( byłam IX) i dostaje sliczny medal:). Gdybym wystartowała tak ja planowałam w Szczwnicy i Istebnej byłabym wysoko... Tak więc maraton dla mnie bardzo udany. Podobno zdobyłam największą ilość punktów z tych wszystkich trzech startów, czyli właściwie można powiedzieć najlepszy start. Tylko , że wciąż nie mogę zejść z tego 6 miejsca i posunąc się chociaż jedno miejsce wyżej. Wczoraj było bardzo blisko. Ale i tak jestem szczęśliwa. Cele zrealizowane: pierwszy to był taki zeby w ogóle przejechać ten maraton i nie dać się pokonąc tej trudnej trasie, drugi zajecie co najmniej 6 miejsca. trzeci: przejechać bez upadku. Udało się:) P.S. a jednak udało się wskoczyć jedno miejsce wyżej, a to dzięki dyskwalifikacji kobiety z 4 miejsca.
- DST 35.00km
- Teren 5.00km
- Czas 01:57
- VAVG 17.95km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!