Niedziela, 21 sierpnia 2016
Niedziela
To jeszcze wrócę do wczorajszego wyścigu na IO (MTB oczywiście).
Kiedy się nie uprawiało tego sportu, zapewne ogląda się taki wyścig spokojniej. Kiedy się jest w jakieś „przyjaźni” z rowerem MTB (ale takiej terenowej przyjaźni z terenowymi podjazdami i trudnymi zjazdami), ogląda się taki wyścig zupełnie inaczej. Mnie np. wszystko boli. Bolą mnie nogi od samego patrzenia. Patrzę na zjazdy i myślę: o już bym leżała… Ogląda się z większą świadomością wobec tego, że coś tam o MTB się wie. Trudniej się ogląda, bez dwóch zdań. I jeszcze ta świadomość jak łatwo na takiej technicznej trasie złapać defekt. Maja jechała pięknie. Pewnie ktoś powie… ale przegrała złoto. Dla mnie wytrzymanie w takim tempie 1,5 jazdy, po trudnej trasie, to jakiś kosmos. A Majka jechała bardzo równo, właściwie bez żadnych kryzysów. Ona w ogóle jeździ tak finezyjnie, z gracją. Taka drobna kobietka, a tyle siły!!! Szacunek.
Zapowiadali na dzisiaj deszcz po południu. Do tego ręczni grali o 15.30, więc postanowiłam wyjechać z domu wcześniej. Wyjechałam sporo przed 10. Nie planowałam dzisiaj długiej trasy ze względu na te planowane opady deszczu, no i ten mecz. Wymyśliłam sobie dzisiaj więcej terenu, ale nie spodziewałam się, że aż TYLE. Na niebieskim naddunajcowym usłyszałam za sobą męskie głosy. Odwróciłam się, a tam dwóch kolarzystów. No nie wiem co takiego w człowieku siedzi, że zaraz chce „uciekać”. A może warto byłoby zaczekać na tych panów:).
Nie wiem czemu pomyślałam sobie: jeśli nie dogonią mnie na asfaltowym odcinku, to w terenie już nie dogonią. A przecież mogli być mocni w terenie. I byli. Dość ładnie trzymali dystans, chociaż myślę, że miałam jeszcze rezerwy. Nie dali rady. Nie wiem co potem się z nimi stało, bo jak skręciłam na podjazd od PIT STOPU. Palące słońce na tym podjeździe to nie jest fajna sprawa. Ale dzisiaj jechało mi się bardzo dobrze na podjazdach. Była moc. Średnia z jazdy tego nie odzwierciedla, ale to dlatego, że dzisiaj była masa mozolnego podjeżdżenia. I tego w terenie i na asfalcie. Jadąc w kierunku Lubinki, na wysokości szkoły w Dąbrówce Szczepanowskiej postanowiłam zaryzykować i skręciłam do lasu (gdyby ktoś chciał zwiedzić ten fragment, a zapewniam ze warto, to trzeba wjechać za szlaban). Zawsze mnie kusiło żeby tam wjechać, ale nigdy bym nie pomyślałam, że znajdę tam tak długi i swietny kawałek terenowy. Najpierw zjazd, na początku w miarę „gładki”, potem coraz bardziej błotnisty i koleiniasty, by przejść do całkiem stromego przed potokiem, a potem taka wspinaczka jakiej nie powstydziłby się żaden maraton MTB. Musiałam wykorzystać wszystkie swoje siły żeby wyjechać na szczyt.
Bałam się trochę. Czuję się nieswojo w takich leśnych, nowych fragmentach kiedy nie bardzo wiem, gdzie jestem i gdzie wyjadę. Więc chociaż fragment jest świetny, z ulgą wyjechałam z lasu. Długie i mozolne kręcenie po łące i dojeżdża się do zielonego pieszego szlaku. Na to miałam nadzieję.
A potem w kierunku zjazdu Staszka. Taki był mój plan na dzisiaj. Pojechałam do zjazdu odcinkiem, który kiedyś odkryłyśmy z Panią Krystyną (od głównej drogi na Lubince), ale nie polecam. Bardzo zarósł i biorąc pod uwagę podłoże (dużo kolein i dziur), nie jest bezpieczny. A zjazd Staszka jak to zjazd Staszka. Dzisiaj umiarkowanie mokry. Właściwie taki idealny, bo kiedy jest zbyt mokry, gliniaste podłoże może stwarzać problemy, a kiedy zbyt suchy twardy, to jest jeszcze gorzej. Rzuca rowerem jak piłką pinpongową. Dzisiaj było fajnie, ale adrenalina była, bo mało zjeżdżałam w tym roku, więc nie czuję się tak super komfortowo na zjazdach. No, ale co tutaj dużo mówić – czysta przyjemność, zjeżdżanie.
Po przejechaniu potoku, zaczyna się wspinaczka naprawdę ostra, wymagająca dużo siły. Bywało, ze tutaj polegałam. Nie dzisiaj. Przejechałam ładnie pod górę wszystkie nierówności, korzenie, aż sama się dziwiłam. No, ale taki to był dzień. MOC była ze mną. To chyba tarta szpinakowo-pomidrowa tak działa i ciasto ze śliwkami, które robiłam w piątek w oczekiwaniu na mecz ręcznych:).
Dojechałam do żółtego pieszego i tam zrobiłam sobie chillout. Nie żebym była specjalnie zmęczona. Nie. Po prostu chciałam posiedzieć w pięknych okolicznościach przyrody. Cisza, spokój, odgłosy łąki i lasu. Bezcenne. I zjazd żółtym do Pleśnej. Hm.. odzyskałam wiarę we własne możliwości i pomknęłam dość szybko, płynnie. Jaka to radość! I przypomniałam sobie jak w początkach mojego jeżdżenia zjazd ten stanowił dla mnie nie lada wyzwanie. Tak było. Na początku, to w ogóle schodziłam z roweru i nie jechałam. Potem treningi z Mirkiem i przełamywanie swojego strachu i niemocy. I maratony, te trudne, podczas których się uczyłam zjeżdżać.
Miałam jechać już do domu po zjechaniu do Pleśnej, ale nagle wpadłam na szaleńczy pomysł podjechania do serpetyn na Lubince od kościoła w Pleśnej. Dlaczego pomysł „szaleńczy”? Kto jechał to wie. Jest co jechać. Długi podjazd w pełnym słońcu i spore nachylenie. Więc pomimo, że asfalt bardzo mozolnie. To odpuszczenie maratonów było jednak strzałem w dziesiątkę. Nie żebym żałowała, ze startowałam w wyścigach. Absolutnie nie. To byłą cudowna, wspaniałą przygoda. Mam takie wspomnienia, jakich nie kupiłabym ze żadne pieniądze. Z wielką radością i pewnym rodzajem dumy (tak mogę powiedzieć) przeglądam zdjęcia, stare wpisy na blogu. To był cudny czas. Ale trwał długo i poczułam zmęczenie i pewien rodzaj wypalenia. Ten rok nie startowy pozwolił mi odzyskać radość z jazdy. Znowu kocham rower miłością dużą i nie mogę doczekać się następnej jazdy.
Kiedy się nie uprawiało tego sportu, zapewne ogląda się taki wyścig spokojniej. Kiedy się jest w jakieś „przyjaźni” z rowerem MTB (ale takiej terenowej przyjaźni z terenowymi podjazdami i trudnymi zjazdami), ogląda się taki wyścig zupełnie inaczej. Mnie np. wszystko boli. Bolą mnie nogi od samego patrzenia. Patrzę na zjazdy i myślę: o już bym leżała… Ogląda się z większą świadomością wobec tego, że coś tam o MTB się wie. Trudniej się ogląda, bez dwóch zdań. I jeszcze ta świadomość jak łatwo na takiej technicznej trasie złapać defekt. Maja jechała pięknie. Pewnie ktoś powie… ale przegrała złoto. Dla mnie wytrzymanie w takim tempie 1,5 jazdy, po trudnej trasie, to jakiś kosmos. A Majka jechała bardzo równo, właściwie bez żadnych kryzysów. Ona w ogóle jeździ tak finezyjnie, z gracją. Taka drobna kobietka, a tyle siły!!! Szacunek.
Zapowiadali na dzisiaj deszcz po południu. Do tego ręczni grali o 15.30, więc postanowiłam wyjechać z domu wcześniej. Wyjechałam sporo przed 10. Nie planowałam dzisiaj długiej trasy ze względu na te planowane opady deszczu, no i ten mecz. Wymyśliłam sobie dzisiaj więcej terenu, ale nie spodziewałam się, że aż TYLE. Na niebieskim naddunajcowym usłyszałam za sobą męskie głosy. Odwróciłam się, a tam dwóch kolarzystów. No nie wiem co takiego w człowieku siedzi, że zaraz chce „uciekać”. A może warto byłoby zaczekać na tych panów:).
Nie wiem czemu pomyślałam sobie: jeśli nie dogonią mnie na asfaltowym odcinku, to w terenie już nie dogonią. A przecież mogli być mocni w terenie. I byli. Dość ładnie trzymali dystans, chociaż myślę, że miałam jeszcze rezerwy. Nie dali rady. Nie wiem co potem się z nimi stało, bo jak skręciłam na podjazd od PIT STOPU. Palące słońce na tym podjeździe to nie jest fajna sprawa. Ale dzisiaj jechało mi się bardzo dobrze na podjazdach. Była moc. Średnia z jazdy tego nie odzwierciedla, ale to dlatego, że dzisiaj była masa mozolnego podjeżdżenia. I tego w terenie i na asfalcie. Jadąc w kierunku Lubinki, na wysokości szkoły w Dąbrówce Szczepanowskiej postanowiłam zaryzykować i skręciłam do lasu (gdyby ktoś chciał zwiedzić ten fragment, a zapewniam ze warto, to trzeba wjechać za szlaban). Zawsze mnie kusiło żeby tam wjechać, ale nigdy bym nie pomyślałam, że znajdę tam tak długi i swietny kawałek terenowy. Najpierw zjazd, na początku w miarę „gładki”, potem coraz bardziej błotnisty i koleiniasty, by przejść do całkiem stromego przed potokiem, a potem taka wspinaczka jakiej nie powstydziłby się żaden maraton MTB. Musiałam wykorzystać wszystkie swoje siły żeby wyjechać na szczyt.
Bałam się trochę. Czuję się nieswojo w takich leśnych, nowych fragmentach kiedy nie bardzo wiem, gdzie jestem i gdzie wyjadę. Więc chociaż fragment jest świetny, z ulgą wyjechałam z lasu. Długie i mozolne kręcenie po łące i dojeżdża się do zielonego pieszego szlaku. Na to miałam nadzieję.
A potem w kierunku zjazdu Staszka. Taki był mój plan na dzisiaj. Pojechałam do zjazdu odcinkiem, który kiedyś odkryłyśmy z Panią Krystyną (od głównej drogi na Lubince), ale nie polecam. Bardzo zarósł i biorąc pod uwagę podłoże (dużo kolein i dziur), nie jest bezpieczny. A zjazd Staszka jak to zjazd Staszka. Dzisiaj umiarkowanie mokry. Właściwie taki idealny, bo kiedy jest zbyt mokry, gliniaste podłoże może stwarzać problemy, a kiedy zbyt suchy twardy, to jest jeszcze gorzej. Rzuca rowerem jak piłką pinpongową. Dzisiaj było fajnie, ale adrenalina była, bo mało zjeżdżałam w tym roku, więc nie czuję się tak super komfortowo na zjazdach. No, ale co tutaj dużo mówić – czysta przyjemność, zjeżdżanie.
Po przejechaniu potoku, zaczyna się wspinaczka naprawdę ostra, wymagająca dużo siły. Bywało, ze tutaj polegałam. Nie dzisiaj. Przejechałam ładnie pod górę wszystkie nierówności, korzenie, aż sama się dziwiłam. No, ale taki to był dzień. MOC była ze mną. To chyba tarta szpinakowo-pomidrowa tak działa i ciasto ze śliwkami, które robiłam w piątek w oczekiwaniu na mecz ręcznych:).
Dojechałam do żółtego pieszego i tam zrobiłam sobie chillout. Nie żebym była specjalnie zmęczona. Nie. Po prostu chciałam posiedzieć w pięknych okolicznościach przyrody. Cisza, spokój, odgłosy łąki i lasu. Bezcenne. I zjazd żółtym do Pleśnej. Hm.. odzyskałam wiarę we własne możliwości i pomknęłam dość szybko, płynnie. Jaka to radość! I przypomniałam sobie jak w początkach mojego jeżdżenia zjazd ten stanowił dla mnie nie lada wyzwanie. Tak było. Na początku, to w ogóle schodziłam z roweru i nie jechałam. Potem treningi z Mirkiem i przełamywanie swojego strachu i niemocy. I maratony, te trudne, podczas których się uczyłam zjeżdżać.
Miałam jechać już do domu po zjechaniu do Pleśnej, ale nagle wpadłam na szaleńczy pomysł podjechania do serpetyn na Lubince od kościoła w Pleśnej. Dlaczego pomysł „szaleńczy”? Kto jechał to wie. Jest co jechać. Długi podjazd w pełnym słońcu i spore nachylenie. Więc pomimo, że asfalt bardzo mozolnie. To odpuszczenie maratonów było jednak strzałem w dziesiątkę. Nie żebym żałowała, ze startowałam w wyścigach. Absolutnie nie. To byłą cudowna, wspaniałą przygoda. Mam takie wspomnienia, jakich nie kupiłabym ze żadne pieniądze. Z wielką radością i pewnym rodzajem dumy (tak mogę powiedzieć) przeglądam zdjęcia, stare wpisy na blogu. To był cudny czas. Ale trwał długo i poczułam zmęczenie i pewien rodzaj wypalenia. Ten rok nie startowy pozwolił mi odzyskać radość z jazdy. Znowu kocham rower miłością dużą i nie mogę doczekać się następnej jazdy.
Naddunajcowo żółto © Iza
Naddunajcowo żółto 2 © Iza
Nowy zjazd © Iza
Nowy zjazd 2 © Iza
Na dojeździe do zjazdu Staszka © Iza
Zjazd Staszka © Iza
Cmentarz przy żółtym pieszym © Iza
- DST 39.00km
- Teren 20.00km
- Czas 02:30
- VAVG 15.60km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!