Sobota, 18 sierpnia 2012
Kosarzyska-Obidza- Wlk. Rogacz- Przehyba-Jaworki- Biała Woda- Obidza
Wczoraj pojawiała się propozycja wyjazdu w góry na rower.
Ponieważ samochodu nie posiadam, więc taka okazja zbyt często mi się nie zdarza, albo w zasadzie w ogóle mi się nie zdarza, bo ostatni raz w górach na rowerze byłam na maratonie w Istebnej a to było we wrześniu 2011r.
Zaczęłam się zastanawiac, bo…
Byłam zmęczona całym tygodniem w pracy i marzyła mi się chociaż chwila odpoczynku, chociaż spanie o godzinę dłuższe niż zwykle, a tu jechać na górską wyrpę?
Po drugie jeżdzę w tym roku jak jeżdzę, więc była obawa czy poradzę sobie na zjazdach, na podjazdach, czy koledzy nie będą musieli zbyt długo na mnie czekać jak będziemy podjeżdzać pod górki.
Po trzecie… zaczęłam myśleć czy chce tego naprawdę, bo ostatnio to tak jakoś niewiele rzeczy sprawia mi radość niestety, a już co do roweru, to trudno mi dawną miłość odnaleźć.
I po czwarte : byłam wstępnie umówiona z kolegą na jazdę na rower ( on był taki nie do konca przekonany czy pojedzie), no ale wstepnie się umówilismy, a dla niego miejsca w nie moim zresztą w koncu samochodzie, już nie było.
Wiec miałam dylemat natury moralnej. I cały wieczór biłam sie z myślami.
Kolega jednak przekonał mnie, żeby pojechała, skoro mam okazję i w ogóle się nie zastanawiała.
Pojechałam więc.
Wyjechalismy późno. Tomek, Jacek Ł i ja.
Okazało się, ze jedzie jeszcze Paweł Sz ( o czym sam Paweł dowiedział się o 8.30), więc jechalismy jeszcze po niego do Wierzchosławic i przepakowanie do jego auta.
Kierunek: Beskid Sądecki.
Czyli góry moje.. przydomowe.
Osmielam się je tak nazywać, chociaż to nawet nie nasz powiat.
No ale blisko, bardzo blisko, a ja już sporo razy byłam tam i na rowerze i na nogach, że takie są.. moje przydomowe.
Po prostu.
Najbliższe.
Zaczęlismy w Kosarzyskach.
Trasa mi znana i pod względem rowerowym i tym chodzenia na piechotę.
Dawno, dawno temu podjeżdzałam ten podjazd ( w kierunku Obidzy) na moim City Best, od którego wszystko się zaczęło.
City Best i moja kondycja pozwoliły tylko na dojechanie do Suchej Doliny.
Takie to było czasy.
Dzisiaj wyruszyłam sobie samotnie, bo stwierdziłam , że zanim chłopaki zmontują rowery, to ja spokojnie sobie na Obidzę podjadę, a oni nie będą przynajmniej musieli na mnie czekać, a i ja nie będę się stresować, ze nie nadążam.
Pojechałam.
To długi podjazd ( 8 km), niby asfalt i płyty, ale męczący. Momentami nawet bardzo.
Jechałam ten podjazd chyba 40 min.
Długo.
Dojechałam do Obidzy, chłopaków jeszcze nie było przez dłuższą chwilę, no ale oni wyjechali znacznie później niż ja..
Jak zobaczyłam Tomka w oddali, to zjechałam na dół porobić im zdjęcia.
No i jeszcze raz koncówka podjazdu na Obidzę.
Jakiś chłopczyk powiedział do mamy: ta pani już trzeci raz tu jedzie…
( cos mu się pomyliło, bo trzy razy tam nie jechałam, nie jestem masochistką:)).
Chwila odpoczynku, picie , jedzenie i w drogę.
W górach jak to w górach, gdzie trzeba się mierzyc ze stromiznami, podjazdami, kamieniami, korzeniami itd. każdy kilometr mierzy się inaczej.
Kto jeździ po górach to wie, że to co na nizinach i asfalcie możesz przejechać w 20 min, tutaj czasem jedziesz np. godzinę.
Góry jak to góry.. robią wrażenie.
Zawsze.
Nawet jeśli ciut mniejsze, bo akurat taki czas w zyciu, to jednak robią wrażenie.
Nie będę ukrywać, ze „młynkując” niektóre podjazdy miałam mysli w głowie pt: co ja tu robię? Po co przyjechałam? Po co się tak męczyć?
Ot, zwykłe mtbowskie myślenie podczas wjeżdzania na szczyt, prawda? Kto z nas tego nie przerabiał?:)
Jacek jak mantrę powtarzał:
No i kto k.. wpadł na ten pomysł?
( czy jakos tak to było, a dodam , że to on był pomysłodwacą dzisiejszej wycieczki).
Oczywiscie to wszystko było mówione w momencie krańcowego zmęczenia, a więc trzeba traktować z przymrużeniem oka, tę Jacka mantrę.
Miałam obawy jadąc.. jak sobie poradzę.
Niepotrzebnie.
Dawałam radę, chociaż wiem, że na maraton z obecną formą nie mam się co wybierać.
Jasne .. przejechałbym go, przeczołogałabym się, ale… po co?
Żaden w miarę przyzwoity wynik nie wchodzi w grę, a maratonów już tyle przejechałam, w tym wiele naprawde bardzo ciezkich, ze nic już udowadniać sobie nie musze. I nie czuję takiej potrzeby.
Może kiedyś poczuję potrzebę przejechania jakiejs trudnej trasy, sprawdzenia się.
Może zdarzy sie, z ebede miała czas i mozliwości. To pojadę.
Ale teraz.. nie.
Dobrze mi się zjeżdzało. Naprawdę dobrze.
Postanowiłam sobie, że muszę z głowy usunąć myśl pt: dawno w górach nie zjeżdzałaś. Zapomniałaś jak to się robi.
I usunęłam.
I starałam się przypomnieć sobie to wszystko czego nauczyły mnie maratony u GG.
Te nawyki, ten balans ciałem, tę swobodę pewną, którą trzeba mieć na zjeździe, bo jak się człowiek boi, to spina mięsnie, jak spina mięśnie, to zjeżdzania nie będzie.
I mknęłam przez te kamienie i korzenie naprawdę fajnie, chociaż nie tak fajnie jak chłopaki, bo oni są lepsi no i fulle mają, wiec to zjeżdzanie siłą rzeczy lepiej im wychodzić będzie.
Ale miałam dużo radosci z tego zjeżdzania ( oprócz sekwencji luźnych kamieni, tych nie lubie).
Było też trochę pchania pod górę, czego szczerze nie cierpię, ale to tez jest specyfika jeżdzenia w górach i trzeba to po prostu zaakceptować i nie żzymac się, nie złości,tylko mozolnie pchać te ponad 11 kilo pod górę.
Pogoda idealna, słonce, ale temperatura w sam raz.
Błota nieduzo, chociaz rower ubłocony, a i ja też, bo kilka razy na zjazdach wpadłam w nieco zbyt głębokie kałuże.
Chłopaki mieli tez przygody pt cieknące z opony mleczko, kapeć.
Wiec właściwie spora częśc dnia spędzilismy w tych górach.
Na koniec obiad w Bacówce na Obidzy, a tam niespodzianka.
Kiedy wychodziłam z jedzeniem, ujrzałam Panią znajomą.
Panią znajomą z ekranów kinowych i tv.
Przez chwile taka myśl: skąd ja tę panią znam?
Potem pewien rodzaj onieśmielenia, zdziwienia.
Mam tak, ilekroć spotkam kogoś znanego mi wyłącznie z mediów.
Mieszkam w małym mieście, wiec nieczęsto mi się zdarza.
To była Danuta Szaflarska. Aktorka, którą bardzo, bardzo lubię, za przepiekną, chociaż niemłodą już twarz, za śmiejące się oczy, za ten szczebiotliwie-dobrotliwy głos.
Miałam ochote podjeść i powiedzieć: jest Pani naprawdę cudowna, taka radosna…
Nie podeszłam, pomyslałam: ona ma swój czas, swój odpoczynek, siedzi i patrzy na góry. Nie wolno mi tego zaburzać.
To był dobry dzień.
I cieszę się, bo myslałam, ze moja miłośc do roweru w takim wymiarze jak kiedyś zupełnie mineła.
Ze nigdy już nic takiego nie poczuje jak kiedyś.
Ale widocznie potrzeba mi było takiej trasy, żeby znowu poczuć taką RADOŚĆ z jazdy.
Ona nie jest taka jak te 6 lat temu, kiedy zaczynałam moją przygodę z mtb.
Nie jest taka, bo być nie może. Siłą rzeczy.
Ale jest.
To ważne.
To nie jest najważniejsze w zyciu, ale ważne.
Żeby być, żeby coś czuć, żeby dodawać sobie energii, sił do mierzenia się z codziennością.
Ponieważ samochodu nie posiadam, więc taka okazja zbyt często mi się nie zdarza, albo w zasadzie w ogóle mi się nie zdarza, bo ostatni raz w górach na rowerze byłam na maratonie w Istebnej a to było we wrześniu 2011r.
Zaczęłam się zastanawiac, bo…
Byłam zmęczona całym tygodniem w pracy i marzyła mi się chociaż chwila odpoczynku, chociaż spanie o godzinę dłuższe niż zwykle, a tu jechać na górską wyrpę?
Po drugie jeżdzę w tym roku jak jeżdzę, więc była obawa czy poradzę sobie na zjazdach, na podjazdach, czy koledzy nie będą musieli zbyt długo na mnie czekać jak będziemy podjeżdzać pod górki.
Po trzecie… zaczęłam myśleć czy chce tego naprawdę, bo ostatnio to tak jakoś niewiele rzeczy sprawia mi radość niestety, a już co do roweru, to trudno mi dawną miłość odnaleźć.
I po czwarte : byłam wstępnie umówiona z kolegą na jazdę na rower ( on był taki nie do konca przekonany czy pojedzie), no ale wstepnie się umówilismy, a dla niego miejsca w nie moim zresztą w koncu samochodzie, już nie było.
Wiec miałam dylemat natury moralnej. I cały wieczór biłam sie z myślami.
Kolega jednak przekonał mnie, żeby pojechała, skoro mam okazję i w ogóle się nie zastanawiała.
Pojechałam więc.
Wyjechalismy późno. Tomek, Jacek Ł i ja.
Okazało się, ze jedzie jeszcze Paweł Sz ( o czym sam Paweł dowiedział się o 8.30), więc jechalismy jeszcze po niego do Wierzchosławic i przepakowanie do jego auta.
Kierunek: Beskid Sądecki.
Czyli góry moje.. przydomowe.
Osmielam się je tak nazywać, chociaż to nawet nie nasz powiat.
No ale blisko, bardzo blisko, a ja już sporo razy byłam tam i na rowerze i na nogach, że takie są.. moje przydomowe.
Po prostu.
Najbliższe.
Zaczęlismy w Kosarzyskach.
Trasa mi znana i pod względem rowerowym i tym chodzenia na piechotę.
Dawno, dawno temu podjeżdzałam ten podjazd ( w kierunku Obidzy) na moim City Best, od którego wszystko się zaczęło.
City Best i moja kondycja pozwoliły tylko na dojechanie do Suchej Doliny.
Takie to było czasy.
Dzisiaj wyruszyłam sobie samotnie, bo stwierdziłam , że zanim chłopaki zmontują rowery, to ja spokojnie sobie na Obidzę podjadę, a oni nie będą przynajmniej musieli na mnie czekać, a i ja nie będę się stresować, ze nie nadążam.
Pojechałam.
To długi podjazd ( 8 km), niby asfalt i płyty, ale męczący. Momentami nawet bardzo.
Jechałam ten podjazd chyba 40 min.
Długo.
Dojechałam do Obidzy, chłopaków jeszcze nie było przez dłuższą chwilę, no ale oni wyjechali znacznie później niż ja..
Jak zobaczyłam Tomka w oddali, to zjechałam na dół porobić im zdjęcia.
No i jeszcze raz koncówka podjazdu na Obidzę.
Jakiś chłopczyk powiedział do mamy: ta pani już trzeci raz tu jedzie…
( cos mu się pomyliło, bo trzy razy tam nie jechałam, nie jestem masochistką:)).
Chwila odpoczynku, picie , jedzenie i w drogę.
W górach jak to w górach, gdzie trzeba się mierzyc ze stromiznami, podjazdami, kamieniami, korzeniami itd. każdy kilometr mierzy się inaczej.
Kto jeździ po górach to wie, że to co na nizinach i asfalcie możesz przejechać w 20 min, tutaj czasem jedziesz np. godzinę.
Góry jak to góry.. robią wrażenie.
Zawsze.
Nawet jeśli ciut mniejsze, bo akurat taki czas w zyciu, to jednak robią wrażenie.
Nie będę ukrywać, ze „młynkując” niektóre podjazdy miałam mysli w głowie pt: co ja tu robię? Po co przyjechałam? Po co się tak męczyć?
Ot, zwykłe mtbowskie myślenie podczas wjeżdzania na szczyt, prawda? Kto z nas tego nie przerabiał?:)
Jacek jak mantrę powtarzał:
No i kto k.. wpadł na ten pomysł?
( czy jakos tak to było, a dodam , że to on był pomysłodwacą dzisiejszej wycieczki).
Oczywiscie to wszystko było mówione w momencie krańcowego zmęczenia, a więc trzeba traktować z przymrużeniem oka, tę Jacka mantrę.
Miałam obawy jadąc.. jak sobie poradzę.
Niepotrzebnie.
Dawałam radę, chociaż wiem, że na maraton z obecną formą nie mam się co wybierać.
Jasne .. przejechałbym go, przeczołogałabym się, ale… po co?
Żaden w miarę przyzwoity wynik nie wchodzi w grę, a maratonów już tyle przejechałam, w tym wiele naprawde bardzo ciezkich, ze nic już udowadniać sobie nie musze. I nie czuję takiej potrzeby.
Może kiedyś poczuję potrzebę przejechania jakiejs trudnej trasy, sprawdzenia się.
Może zdarzy sie, z ebede miała czas i mozliwości. To pojadę.
Ale teraz.. nie.
Dobrze mi się zjeżdzało. Naprawdę dobrze.
Postanowiłam sobie, że muszę z głowy usunąć myśl pt: dawno w górach nie zjeżdzałaś. Zapomniałaś jak to się robi.
I usunęłam.
I starałam się przypomnieć sobie to wszystko czego nauczyły mnie maratony u GG.
Te nawyki, ten balans ciałem, tę swobodę pewną, którą trzeba mieć na zjeździe, bo jak się człowiek boi, to spina mięsnie, jak spina mięśnie, to zjeżdzania nie będzie.
I mknęłam przez te kamienie i korzenie naprawdę fajnie, chociaż nie tak fajnie jak chłopaki, bo oni są lepsi no i fulle mają, wiec to zjeżdzanie siłą rzeczy lepiej im wychodzić będzie.
Ale miałam dużo radosci z tego zjeżdzania ( oprócz sekwencji luźnych kamieni, tych nie lubie).
Było też trochę pchania pod górę, czego szczerze nie cierpię, ale to tez jest specyfika jeżdzenia w górach i trzeba to po prostu zaakceptować i nie żzymac się, nie złości,tylko mozolnie pchać te ponad 11 kilo pod górę.
Pogoda idealna, słonce, ale temperatura w sam raz.
Błota nieduzo, chociaz rower ubłocony, a i ja też, bo kilka razy na zjazdach wpadłam w nieco zbyt głębokie kałuże.
Chłopaki mieli tez przygody pt cieknące z opony mleczko, kapeć.
Wiec właściwie spora częśc dnia spędzilismy w tych górach.
Na koniec obiad w Bacówce na Obidzy, a tam niespodzianka.
Kiedy wychodziłam z jedzeniem, ujrzałam Panią znajomą.
Panią znajomą z ekranów kinowych i tv.
Przez chwile taka myśl: skąd ja tę panią znam?
Potem pewien rodzaj onieśmielenia, zdziwienia.
Mam tak, ilekroć spotkam kogoś znanego mi wyłącznie z mediów.
Mieszkam w małym mieście, wiec nieczęsto mi się zdarza.
To była Danuta Szaflarska. Aktorka, którą bardzo, bardzo lubię, za przepiekną, chociaż niemłodą już twarz, za śmiejące się oczy, za ten szczebiotliwie-dobrotliwy głos.
Miałam ochote podjeść i powiedzieć: jest Pani naprawdę cudowna, taka radosna…
Nie podeszłam, pomyslałam: ona ma swój czas, swój odpoczynek, siedzi i patrzy na góry. Nie wolno mi tego zaburzać.
To był dobry dzień.
I cieszę się, bo myslałam, ze moja miłośc do roweru w takim wymiarze jak kiedyś zupełnie mineła.
Ze nigdy już nic takiego nie poczuje jak kiedyś.
Ale widocznie potrzeba mi było takiej trasy, żeby znowu poczuć taką RADOŚĆ z jazdy.
Ona nie jest taka jak te 6 lat temu, kiedy zaczynałam moją przygodę z mtb.
Nie jest taka, bo być nie może. Siłą rzeczy.
Ale jest.
To ważne.
To nie jest najważniejsze w zyciu, ale ważne.
Żeby być, żeby coś czuć, żeby dodawać sobie energii, sił do mierzenia się z codziennością.
Przygotowania do drogi© lemuriza1972
W dole fragment podjazdu w kierunku Obidzy© lemuriza1972
Widoczek© lemuriza1972
Paweł podjeżdża© lemuriza1972
Tomek podjeżdża© lemuriza1972
Jacek podjeżdża© lemuriza1972
Paweł i jego maszyna czyli Gary© lemuriza1972
Droga....© lemuriza1972
Pozują chłopaki do zdjecia:)© lemuriza1972
I jeszczo jedno pozowanie:)© lemuriza1972
Jedziemy dalej...© lemuriza1972
Przygoda Jacka© lemuriza1972
Z górami w tle© lemuriza1972
Zjazd łąką© lemuriza1972
a było i tak...© lemuriza1972
- DST 49.00km
- Teren 32.00km
- Czas 03:53
- VAVG 12.62km/h
- VMAX 57.00km/h
- HRmax 177 ( 94%)
- HRavg 146 ( 77%)
- Kalorie 1913kcal
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Pogoda była wspaniała na rowerowa wyprawęczy też piesze wędrowanie. Widoczność mogłaby być trochę lepsza. Tatry było widać zaledwie w zarysie, Pieniny zaś dużo lepiej. Akurat w tym samym czasie podchodziłem z Rytra na Prehybę (dojazd z Tarnowa pociągiem) , potem udałem się na Radziejową, Wielki Rogacz, Obidzę, Suchą Dolinę Kosarzyska, Byc może gdzieś po drodze mijaliśmy się. Bardzo dużo osób podjeżdrzało na Prehybę , ale od strony Szczawnicy. Jestem pełen podziwu dla trasy, którą pokonaliście. Ale napewno wrażenia niezapomniane. Warto było spędzicć ten dzien w jakiejkolwiek formie w Beskidzie Sądeckim. Pozdrawiam . RF
RobinFud - 19:49 poniedziałek, 20 sierpnia 2012 | linkuj
Jak to w górach i w terenie, prawda?
Mozolnie kręci sie pod górę na młyneczku głownie, na zjazdach też się nie poszaleje z prędkością bo to nie asfalt.
wyszło coś ok 1700 m przewyższenia , więc przyzwoicie.
I tak źle nie było, bo sucho, jak jest błotko to wiadomo co się dzieje.
A i ta średnia nie najgorsza. Zresztą nikt sie nie ścigał, jechalismy nie na ściganie a dla przyjemności czystej:) ( a mnie i tak chyba na wiele wiecej nie stać na chwilę obecną). Pamietam moją "rekordową" z pamietnego maratonu w Krynicy, kiedy było morze błota i ogromny upał, a ja jechałam... 6, 5godz.
Miałam średnią coś niewiele ponad 8 chyba.
Ale wtedy momentami koła były oblepione tak błotem, ze nie kręciły sie i rower trzeba było nieść.
Jest co wspominać:)
Tak góry.. góry.. już kombinuje żeby jak najszybciej w nie wrócić.
Ale ten weekend.. będą poniekąd obowiązki, wiec dopiero we wrześniu może lemuriza1972 - 17:12 poniedziałek, 20 sierpnia 2012 | linkuj
Mozolnie kręci sie pod górę na młyneczku głownie, na zjazdach też się nie poszaleje z prędkością bo to nie asfalt.
wyszło coś ok 1700 m przewyższenia , więc przyzwoicie.
I tak źle nie było, bo sucho, jak jest błotko to wiadomo co się dzieje.
A i ta średnia nie najgorsza. Zresztą nikt sie nie ścigał, jechalismy nie na ściganie a dla przyjemności czystej:) ( a mnie i tak chyba na wiele wiecej nie stać na chwilę obecną). Pamietam moją "rekordową" z pamietnego maratonu w Krynicy, kiedy było morze błota i ogromny upał, a ja jechałam... 6, 5godz.
Miałam średnią coś niewiele ponad 8 chyba.
Ale wtedy momentami koła były oblepione tak błotem, ze nie kręciły sie i rower trzeba było nieść.
Jest co wspominać:)
Tak góry.. góry.. już kombinuje żeby jak najszybciej w nie wrócić.
Ale ten weekend.. będą poniekąd obowiązki, wiec dopiero we wrześniu może lemuriza1972 - 17:12 poniedziałek, 20 sierpnia 2012 | linkuj
Po średniej widzę że lekko nie było.Od czytania też można się spocić.
Co mogę dodać.Góry to słodki nektar dla spragnionych. kondor - 15:22 poniedziałek, 20 sierpnia 2012 | linkuj
Co mogę dodać.Góry to słodki nektar dla spragnionych. kondor - 15:22 poniedziałek, 20 sierpnia 2012 | linkuj
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!