Sobota, 5 kwietnia 2014
Tarnów- Mielec
Wyjechałam z domu przed godziną 9. Jak tylko wsiadłam na
rower zrozumiałam, że łatwo nie będzie tego dnia. Było zimno i wiał spory
wiatr.
Ale do zimna jakoś szybko się przyzywczaiłam i przestałam je odczuwać tak dotkliwie, a wiatr póki co nie był jeszcze taki bardzo dokuczający.
Ale stał się dokuczający, już za Żabnem.
Do tego stopnia , że kiedy zaczęłam wjeżdżać na górkę z napisem Ave Maryja ( tak, tak jest taka w Odporyszowie) to zrozumiałam, że to trochę za dużo za jedynym zamachem ( górka – nawet jak jest niewielka, wiatr prosto w twarz i 5 kilogramowy plecak).
No, ale co było robić.. trzeba było jechać dalej.
Prawdziwy horror zaczął się jednak za Dąbrową. Trasa do samego Radomyśla właściwie taka niczym nie osłonięta ( mało domów, mało lasu).
Męka. Były momenty, że musiałam zrzucać na średnią tarczę! ( bo rower dosłownie stawał w miejscu).
Były momenty, że miałam ochotę rzucić rowerem do rowu. No, ale co by to dało? Nic. Więc trzeba było jechać dalej.
Jednym miłym akcentem tej jazdy, było to, że w Radomyślu jakiś chłopiec krzyknął do mnie: dawaj, kolarz, dawaj…Mając w pamięci niedawne słowa dziewczynki na Lubince ( to nie kolarz, to rowerzysta), ego mi urosło:).
Hm.. widocznie w tych okolicach jednak bardziej wyglądam na kolarza:)
A tak naprawdę.. zmagając się z tym wiatrem , to na pewno nie wyglądałam na kolarza:).
Tak wolno nie jechałam do Mielca NIGDY. Czas prawdziwie dramatyczny.
Kiedy dojechałam do mostu na Wisłoce ( w Mielcu już), wjechałam na ścieżkę na moście, a tam nadszedł taki podmuch wiatru, że niemalże wepchnął mnie pod jadące auto.
To było jakby 69 km jazdy non stop pod górę.
Dawno nie odczuwałam takiego bólu fizycznego i psychicznego podczas jazdy na rowerze. Zepsuł mi ten wiatr całą przyjemność z tej jazdy, a cieszyłam się na nią bardzo.
Na nic były gdzieś tam zakodowane w mojej głowie słowa: wiatr przyjacielem kolarza…
Zupełnie inne słowa cisnęły mi się na usta, ale je przemilczę.
Ale wiecie jak to jest, prawda?:)
Kiedy już weszłam do mieszkania mamy i siostry.. poczułam się jak po ciężkim maratonie. Poczułam radość z tego, że dałam radę pomimo tak niesprzyjających okoliczności. Poczułam radość z tego, że to był dobry trening – ten wiatr i ten ciężki plecak. Poczułam radość, że przejechałam pierwszą nieco dłuższą trasę w tym roku.
Ale do zimna jakoś szybko się przyzywczaiłam i przestałam je odczuwać tak dotkliwie, a wiatr póki co nie był jeszcze taki bardzo dokuczający.
Ale stał się dokuczający, już za Żabnem.
Do tego stopnia , że kiedy zaczęłam wjeżdżać na górkę z napisem Ave Maryja ( tak, tak jest taka w Odporyszowie) to zrozumiałam, że to trochę za dużo za jedynym zamachem ( górka – nawet jak jest niewielka, wiatr prosto w twarz i 5 kilogramowy plecak).
No, ale co było robić.. trzeba było jechać dalej.
Prawdziwy horror zaczął się jednak za Dąbrową. Trasa do samego Radomyśla właściwie taka niczym nie osłonięta ( mało domów, mało lasu).
Męka. Były momenty, że musiałam zrzucać na średnią tarczę! ( bo rower dosłownie stawał w miejscu).
Były momenty, że miałam ochotę rzucić rowerem do rowu. No, ale co by to dało? Nic. Więc trzeba było jechać dalej.
Jednym miłym akcentem tej jazdy, było to, że w Radomyślu jakiś chłopiec krzyknął do mnie: dawaj, kolarz, dawaj…Mając w pamięci niedawne słowa dziewczynki na Lubince ( to nie kolarz, to rowerzysta), ego mi urosło:).
Hm.. widocznie w tych okolicach jednak bardziej wyglądam na kolarza:)
A tak naprawdę.. zmagając się z tym wiatrem , to na pewno nie wyglądałam na kolarza:).
Tak wolno nie jechałam do Mielca NIGDY. Czas prawdziwie dramatyczny.
Kiedy dojechałam do mostu na Wisłoce ( w Mielcu już), wjechałam na ścieżkę na moście, a tam nadszedł taki podmuch wiatru, że niemalże wepchnął mnie pod jadące auto.
To było jakby 69 km jazdy non stop pod górę.
Dawno nie odczuwałam takiego bólu fizycznego i psychicznego podczas jazdy na rowerze. Zepsuł mi ten wiatr całą przyjemność z tej jazdy, a cieszyłam się na nią bardzo.
Na nic były gdzieś tam zakodowane w mojej głowie słowa: wiatr przyjacielem kolarza…
Zupełnie inne słowa cisnęły mi się na usta, ale je przemilczę.
Ale wiecie jak to jest, prawda?:)
Kiedy już weszłam do mieszkania mamy i siostry.. poczułam się jak po ciężkim maratonie. Poczułam radość z tego, że dałam radę pomimo tak niesprzyjających okoliczności. Poczułam radość z tego, że to był dobry trening – ten wiatr i ten ciężki plecak. Poczułam radość, że przejechałam pierwszą nieco dłuższą trasę w tym roku.
- DST 69.00km
- Czas 03:12
- VAVG 21.56km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!