Poniedziałek, 23 czerwca 2014
Cyklokarpaty- Polańczyk
Maraton nr 46
Open 175/208
Kategoria K2 – m5
Kobiety open 8/14
Czas: 3:12
Km 50
Przewyższenie :1200 m
Filip © lemuriza1972
Ostatni zjazd © lemuriza1972
Widok na Jezioro Solińskie © lemuriza1972
Open 175/208
Kategoria K2 – m5
Kobiety open 8/14
Czas: 3:12
Km 50
Przewyższenie :1200 m
Z maratonem w Polańczyku było tak, że miałam w planie go pojechać. Dlaczego? Bo nigdy tam nie jechałam, bo dawno nie byłam w Bieszczadach.
Sprawy się zaczęły komplikować, kiedy okazało się, że Krysia jechać nie może, a podczas niedzielnej wycieczki na Liwocz rozmowy o Polańczyku były hm.. mało przekonywujące.
Adam (dla którego definicja maratonu jest taka, że „fajny maraton to taki maraton gdzie są jakieś fajne, trudne zjazdy”), powiedział, że trasa niefajna, dużo asfaltów, szutrów.
Marcin Be zadzwonił do Prucka, zapytał czy trasa taka sama jak w ub. roku. Taka sama- tak brzmiała odpowiedź.
Marcin Cz widziałam, że zaczął się wahać. Zostałam z chęcią wyjazdu do Polańczyka w poniedziałek rano .. sama.
Zaczęlam się więc godzić z tym, że nie pojadę raczej i wtedy sprawdziłam listę zgłoszonych na wyścig. Ujrzałam na niej Filipa Kuźniaka. Filip nasz teamowy specjalista od trudnych etapówek (tych w Australii np.), jak się później dowiedziała Krysia postanowił nas wspomóc w drużynówce.
Pomyślałam sobie: no jak to tak? Filip będzie jechał, a tutaj ani jednej Gomoli z frakcji tarnowskiej (Andrzej W na Trophy, Piotrek Klonowicz nie jeździ na razie)?
Udało się „załapać” na transport z BB OShee Team i wieczorem w poniedziałek byłam szczęśliwa, że jednak pojadę.
No i niespodzianka we wtorek – budzę się z okropnym bólem gardła. Polańczyk pod znakiem zapytania. Walczę dwa dni z chorobą. W czwartek jest lepiej (dzisiaj jest już znacznie gorzej, maraton nie pomógł mi w dochodzeniu do zdrowia niestety, to jest cena, którą zapłaciłam za ten start, ale cóż… czułam taką powinność wobec teamu dlatego zdecydowałam się jechać, pomimo średniej dyspozycji). Kiedy przyjeżdżamy do Polańczyka jest.. dość zimno. Prognozy pogody nie są optymistyczne. Podobno od godziny 12 ma padać. Tuż przed startem mając w pamięci ubiegłoroczną Piwniczną, zmieniam krótkie spodnie na ¾, zakładam kamizelkę i zmieniam szkła w okularach na przezroczyste, bo słońca nie ma.
Jakoś nie mam energii, ochoty na jazdę, czuję się dziwnie. I jeszcze ta prognoza pogody… nad Polańczykiem rzeczywiście wiszą czarne chmury.
Na szczęście dzień wcześniej posprawdzałam klocki i zmieniłam przód, bo było już niewiele. Zaciski pozalapiane izolatką, więc mam nadzieję, że pod tym względem będzie ok. Że nie powtórzy się Piwniczna i nie przyjdzie mi jechać, a właściwie wedrować bez hamulców.
Jak się potem okazało pogoda dopisała. Nawet słońce się pokazało. Nie narzekałam jednak na to, że za gorąco. Na zjazdach było w sam raz, a podjazdy… rozpinałam kamizelkę, zsuwałam rękawki i było ok. Start.
Pierwszy podjazd asfaltowy, wszyscy jadą dość szybko. Też się staram, ale takie starty bardzo mnie męczą. Czuję się od razu zagotowana, zmęczona. Czuję, że nogi dzisiejszego dnia niespecjalnie się spisują. No, ale trzeba jechać. I jakoś się jedzie do pierwszego singla w lesie. Tam zaczynają się kłopoty. Jest trochę błota, odrobinę ślisko i widać, że część osób się boi. Bardzo hamują, schodzą z rowerów, generalnie.. blokują. Nie jest łatwo przebić się gdzieś do przodu, bo jest wąsko. Przede mną jakaś młoda dziewczyna ( bardzo ładnie jedzie pod górę), ale na zjazdach ma ogromne problemy. Co chwilę hamuje, zsiada z roweru. Rozumiem to (że nie potrafi), każdy kiedyś zaczynał jeździć, no tyle, że dziewczyna blokuje masę osób, staje na środku ścieżki, powoli schodzi z roweru i ani myśli przepuścić tych, którzy jadą. Mówię jej grzecznie: jak nie dasz rady jechać, to puść nas. Zero reakcji. To się rzadko zdarza, no ale jak widać zdarza się.
Jadę cały czas w okolicach Jacka z Krynicy (to już któryś z kolei maraton na Cyklo, kiedy jedziemy sporo razem). Raz on z przodu, raz ja. Potem zaczyna się długi asfaltowy kawałek. Jest mi tam bardzo ciężko. Nie dość, ze delikatnie pod górę, to wieje wiatr. Moje opony ( NN DD) to nie są opony na asfalt (w błocie jednak spisywały się znakomicie).
Jestem kobietą, nie mam tyle siły, raczej nie mam szans do załapania się do jakiegoś pociągu. W pewnej chwili dojeżdża do mnie Jacek i pokazuje mi żebym siadała na koło ( jadą we trzech). Nawet delikatnie zwalnia żebym się utrzymała. Nie daję rady jednak. Jestem jakieś pół metra za nimi. Meczą mnie te asfalty bardzo. To dziwne, bo po asfaltach raczej jeżdżę w miarę dobrze. Może to ten wiatr, a może po prostu to nie był mój dzień. W terenie czuję się lepiej. Nieznaczne ilości błota, nie są jakimś wielkim problemem. Zjazdów technicznych – zero. Ani jednego zjazdu, który można byłoby określić mianem trudnego. A przecież to góry.
Pomimo tego, ze technicznie nie jest trudno, jest mi ciężko. Czuję skutki choroby, nos zatkany katarem, ciężko się oddycha. Ale to też chyba nie tylko choroba, to chyba moje słabe zimowe przygotowanie daje znać o sobie. Kondycyjnie wysiadam po prostu. Walczę ze sobą, powtarzam sobie: odpoczniesz na mecie, jedź! Dasz radę! Na niewiele się to zdaje. No jadę, ale nie tak jak bym chciała. Nie tak żeby mieć z tej jazdy satysfakcję. Niezbyt ciekawą trasę rekompensują widoki (bo są momentami piękne, no przecież to Bieszczady). Bardzo piękny zjazd do mety z widokiem na Jezioro Solińskie. W którymś momencie mija mnie pod górę Pan Benedykt z MPEC-u. Ładnie jedzie pod górę, a ja jestem.. załamana. Przecież Pan Benedykt jest co najmniej 20 lat ode mnie starszy. Mówi: dajesz Iza, dajesz.
No to myślę sobie: nie mogę tak łatwo się poddać. I gonię.
Zaczyna się zjazd. Pan Benedykt chyba boi się, bo bardzo hamuje, jadę za nim, czekam na dogodny moment, żeby go wyminąć, w końcu się nadarza. Mijam. Ale potem on znowu mnie mija na jakiejś łące, mówiąc: o i po sianie sobie pojeździmy.
Fakt nie ma ścieżki, jedziemy po sianie. No to znowu trzeba gonić. Liczę na zjazdy, bo widzę, że tutaj mam przewagę. Jest w końcu zjazd i udaje się znowu go wyminąć. Spotkaliśmy się dopiero na mecie ( przyjechał jakąś minutę za mną). Uśmiechnięty, powiedział: zrobiłaś mnie na zjazdach. No nie da się ukryć, że tak było, gdyby nie te zjazdy, pewnie byłoby mi ciężko.
Kilka kilometrów przed metą mija mnie Filip Kuźniak. Też mówi: dajesz Iza, dajesz (a ja akurat idę niestety). Gdzieś tam w którymś momencie trasy, jakiś mężczyzna odwraca się i pyta: Ty jesteś dziewczyną?
Śmieję się i mówię: no tak… Nie ma czasu na pogaduszki, bo jest jakiś błotny kawałek, ale mam ochotę powiedzieć: w zasadzie to nie jestem dziewczyną, jestem panią 40 plus.
Tasujemy się z tymże mężczyzną. Ja lepiej sobie radzę w błotnych momentach, on potem gdzieś mnie tam mija. I dojazd do mety. Jest pod górę. Jakieś siły we mnie wstępują (jaka szkoda, że nie wcześniej). Nogi przypominają sobie jak się kręci pod górę i mijam Go z dość dużą łatwością. Patrzy na mnie smutnym wzrokiem, mówiąc: wpadnę w kompleksy…
I już zjazd do mety, trochę szutru, skręt w prawo, krótki zjazd po trawie. Jestem na mecie.
Miejsce w kategorii 5 ( tutaj nie ma kategorii starszych pań czyli K4. K3, K4 i więcej wszystko razem), nie jestem nim rozczarowana, bo mniej więcej takiego się spodziewałam. Bardziej rozczarowana jestem czasem i tym jak ciężko mi się jechało.
A trasa? Na forum CK trwa dyskusja o trasie. To fakt, potencjał gór zmarnowany. Zdecydowanie za dużo asfaltu – 20 km asfaltu na 50 km trasie powiedzmy mtb, to jednak nie bardzo w porządku jeśli zaprasza się na trasę w góry posiadaczy rowerów górskich. Ale.. nie czuję się jakoś specjalnie rozczarowana, ponieważ na taką trasę byłam przygotowana. Uprzedzał mnie Adam, uprzedzał Marcin Bialik, wiedziałam więc na co się decyduje. Dobrze byłoby jednak, żeby twórcy trasy przemyśleli ją na przyszły rok, bo naprawdę niewiele osób może przyjechać. Maraton odległy, więc jechać tak wiele kilometrów po to żeby nie pojeździć po górach, trochę mija się z celem. Już w tym roku nie było zbyt wiele osób (tak mi się wydaje).
Kolejny start więc za mną, a teraz pasuje mi się podleczyć, więc pod względem treningowym, tydzień znowu będzie zmarnowany pewnie niestety.
A w uzupełnieniu relacji film, który robi furorę na Facebooku. No i nie ma się co dziwić.
Miłosz „Titanic” Pagacz https://www.facebook.com/photo.php?v=683465705056...
Gomole w Polańczyku.
Marcin na starcie © lemuriza1972
Sprawy się zaczęły komplikować, kiedy okazało się, że Krysia jechać nie może, a podczas niedzielnej wycieczki na Liwocz rozmowy o Polańczyku były hm.. mało przekonywujące.
Adam (dla którego definicja maratonu jest taka, że „fajny maraton to taki maraton gdzie są jakieś fajne, trudne zjazdy”), powiedział, że trasa niefajna, dużo asfaltów, szutrów.
Marcin Be zadzwonił do Prucka, zapytał czy trasa taka sama jak w ub. roku. Taka sama- tak brzmiała odpowiedź.
Marcin Cz widziałam, że zaczął się wahać. Zostałam z chęcią wyjazdu do Polańczyka w poniedziałek rano .. sama.
Zaczęlam się więc godzić z tym, że nie pojadę raczej i wtedy sprawdziłam listę zgłoszonych na wyścig. Ujrzałam na niej Filipa Kuźniaka. Filip nasz teamowy specjalista od trudnych etapówek (tych w Australii np.), jak się później dowiedziała Krysia postanowił nas wspomóc w drużynówce.
Pomyślałam sobie: no jak to tak? Filip będzie jechał, a tutaj ani jednej Gomoli z frakcji tarnowskiej (Andrzej W na Trophy, Piotrek Klonowicz nie jeździ na razie)?
Udało się „załapać” na transport z BB OShee Team i wieczorem w poniedziałek byłam szczęśliwa, że jednak pojadę.
No i niespodzianka we wtorek – budzę się z okropnym bólem gardła. Polańczyk pod znakiem zapytania. Walczę dwa dni z chorobą. W czwartek jest lepiej (dzisiaj jest już znacznie gorzej, maraton nie pomógł mi w dochodzeniu do zdrowia niestety, to jest cena, którą zapłaciłam za ten start, ale cóż… czułam taką powinność wobec teamu dlatego zdecydowałam się jechać, pomimo średniej dyspozycji). Kiedy przyjeżdżamy do Polańczyka jest.. dość zimno. Prognozy pogody nie są optymistyczne. Podobno od godziny 12 ma padać. Tuż przed startem mając w pamięci ubiegłoroczną Piwniczną, zmieniam krótkie spodnie na ¾, zakładam kamizelkę i zmieniam szkła w okularach na przezroczyste, bo słońca nie ma.
Jakoś nie mam energii, ochoty na jazdę, czuję się dziwnie. I jeszcze ta prognoza pogody… nad Polańczykiem rzeczywiście wiszą czarne chmury.
Na szczęście dzień wcześniej posprawdzałam klocki i zmieniłam przód, bo było już niewiele. Zaciski pozalapiane izolatką, więc mam nadzieję, że pod tym względem będzie ok. Że nie powtórzy się Piwniczna i nie przyjdzie mi jechać, a właściwie wedrować bez hamulców.
Jak się potem okazało pogoda dopisała. Nawet słońce się pokazało. Nie narzekałam jednak na to, że za gorąco. Na zjazdach było w sam raz, a podjazdy… rozpinałam kamizelkę, zsuwałam rękawki i było ok. Start.
Pierwszy podjazd asfaltowy, wszyscy jadą dość szybko. Też się staram, ale takie starty bardzo mnie męczą. Czuję się od razu zagotowana, zmęczona. Czuję, że nogi dzisiejszego dnia niespecjalnie się spisują. No, ale trzeba jechać. I jakoś się jedzie do pierwszego singla w lesie. Tam zaczynają się kłopoty. Jest trochę błota, odrobinę ślisko i widać, że część osób się boi. Bardzo hamują, schodzą z rowerów, generalnie.. blokują. Nie jest łatwo przebić się gdzieś do przodu, bo jest wąsko. Przede mną jakaś młoda dziewczyna ( bardzo ładnie jedzie pod górę), ale na zjazdach ma ogromne problemy. Co chwilę hamuje, zsiada z roweru. Rozumiem to (że nie potrafi), każdy kiedyś zaczynał jeździć, no tyle, że dziewczyna blokuje masę osób, staje na środku ścieżki, powoli schodzi z roweru i ani myśli przepuścić tych, którzy jadą. Mówię jej grzecznie: jak nie dasz rady jechać, to puść nas. Zero reakcji. To się rzadko zdarza, no ale jak widać zdarza się.
Jadę cały czas w okolicach Jacka z Krynicy (to już któryś z kolei maraton na Cyklo, kiedy jedziemy sporo razem). Raz on z przodu, raz ja. Potem zaczyna się długi asfaltowy kawałek. Jest mi tam bardzo ciężko. Nie dość, ze delikatnie pod górę, to wieje wiatr. Moje opony ( NN DD) to nie są opony na asfalt (w błocie jednak spisywały się znakomicie).
Jestem kobietą, nie mam tyle siły, raczej nie mam szans do załapania się do jakiegoś pociągu. W pewnej chwili dojeżdża do mnie Jacek i pokazuje mi żebym siadała na koło ( jadą we trzech). Nawet delikatnie zwalnia żebym się utrzymała. Nie daję rady jednak. Jestem jakieś pół metra za nimi. Meczą mnie te asfalty bardzo. To dziwne, bo po asfaltach raczej jeżdżę w miarę dobrze. Może to ten wiatr, a może po prostu to nie był mój dzień. W terenie czuję się lepiej. Nieznaczne ilości błota, nie są jakimś wielkim problemem. Zjazdów technicznych – zero. Ani jednego zjazdu, który można byłoby określić mianem trudnego. A przecież to góry.
Pomimo tego, ze technicznie nie jest trudno, jest mi ciężko. Czuję skutki choroby, nos zatkany katarem, ciężko się oddycha. Ale to też chyba nie tylko choroba, to chyba moje słabe zimowe przygotowanie daje znać o sobie. Kondycyjnie wysiadam po prostu. Walczę ze sobą, powtarzam sobie: odpoczniesz na mecie, jedź! Dasz radę! Na niewiele się to zdaje. No jadę, ale nie tak jak bym chciała. Nie tak żeby mieć z tej jazdy satysfakcję. Niezbyt ciekawą trasę rekompensują widoki (bo są momentami piękne, no przecież to Bieszczady). Bardzo piękny zjazd do mety z widokiem na Jezioro Solińskie. W którymś momencie mija mnie pod górę Pan Benedykt z MPEC-u. Ładnie jedzie pod górę, a ja jestem.. załamana. Przecież Pan Benedykt jest co najmniej 20 lat ode mnie starszy. Mówi: dajesz Iza, dajesz.
No to myślę sobie: nie mogę tak łatwo się poddać. I gonię.
Zaczyna się zjazd. Pan Benedykt chyba boi się, bo bardzo hamuje, jadę za nim, czekam na dogodny moment, żeby go wyminąć, w końcu się nadarza. Mijam. Ale potem on znowu mnie mija na jakiejś łące, mówiąc: o i po sianie sobie pojeździmy.
Fakt nie ma ścieżki, jedziemy po sianie. No to znowu trzeba gonić. Liczę na zjazdy, bo widzę, że tutaj mam przewagę. Jest w końcu zjazd i udaje się znowu go wyminąć. Spotkaliśmy się dopiero na mecie ( przyjechał jakąś minutę za mną). Uśmiechnięty, powiedział: zrobiłaś mnie na zjazdach. No nie da się ukryć, że tak było, gdyby nie te zjazdy, pewnie byłoby mi ciężko.
Kilka kilometrów przed metą mija mnie Filip Kuźniak. Też mówi: dajesz Iza, dajesz (a ja akurat idę niestety). Gdzieś tam w którymś momencie trasy, jakiś mężczyzna odwraca się i pyta: Ty jesteś dziewczyną?
Śmieję się i mówię: no tak… Nie ma czasu na pogaduszki, bo jest jakiś błotny kawałek, ale mam ochotę powiedzieć: w zasadzie to nie jestem dziewczyną, jestem panią 40 plus.
Tasujemy się z tymże mężczyzną. Ja lepiej sobie radzę w błotnych momentach, on potem gdzieś mnie tam mija. I dojazd do mety. Jest pod górę. Jakieś siły we mnie wstępują (jaka szkoda, że nie wcześniej). Nogi przypominają sobie jak się kręci pod górę i mijam Go z dość dużą łatwością. Patrzy na mnie smutnym wzrokiem, mówiąc: wpadnę w kompleksy…
I już zjazd do mety, trochę szutru, skręt w prawo, krótki zjazd po trawie. Jestem na mecie.
Miejsce w kategorii 5 ( tutaj nie ma kategorii starszych pań czyli K4. K3, K4 i więcej wszystko razem), nie jestem nim rozczarowana, bo mniej więcej takiego się spodziewałam. Bardziej rozczarowana jestem czasem i tym jak ciężko mi się jechało.
A trasa? Na forum CK trwa dyskusja o trasie. To fakt, potencjał gór zmarnowany. Zdecydowanie za dużo asfaltu – 20 km asfaltu na 50 km trasie powiedzmy mtb, to jednak nie bardzo w porządku jeśli zaprasza się na trasę w góry posiadaczy rowerów górskich. Ale.. nie czuję się jakoś specjalnie rozczarowana, ponieważ na taką trasę byłam przygotowana. Uprzedzał mnie Adam, uprzedzał Marcin Bialik, wiedziałam więc na co się decyduje. Dobrze byłoby jednak, żeby twórcy trasy przemyśleli ją na przyszły rok, bo naprawdę niewiele osób może przyjechać. Maraton odległy, więc jechać tak wiele kilometrów po to żeby nie pojeździć po górach, trochę mija się z celem. Już w tym roku nie było zbyt wiele osób (tak mi się wydaje).
Kolejny start więc za mną, a teraz pasuje mi się podleczyć, więc pod względem treningowym, tydzień znowu będzie zmarnowany pewnie niestety.
A w uzupełnieniu relacji film, który robi furorę na Facebooku. No i nie ma się co dziwić.
Miłosz „Titanic” Pagacz https://www.facebook.com/photo.php?v=683465705056...
Gomole w Polańczyku.
Filip © lemuriza1972
Ostatni zjazd © lemuriza1972
Widok na Jezioro Solińskie © lemuriza1972
- DST 50.00km
- Teren 30.00km
- Czas 03:12
- VAVG 15.62km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Filip chciałabym "słabować" tak jak Ty:).
Za każdym razem kiedy mnie dublujesz podziwiam siłę, kadencję ( a tak się akurat składa, że wyprzedzasz mnie wtedy kiedy ja nie mam już siły i podchodzę ).
Tak, treningu zdecydowanie było za mało w zimie. A może inaczej - może nie tak mało, ale był po prostu niewłaściwy.
Z zawodami jako najlepszym treningiem - absolutnie się zgadzam.
Pozdrawiam lemuriza1972 - 05:05 piątek, 27 czerwca 2014 | linkuj
Za każdym razem kiedy mnie dublujesz podziwiam siłę, kadencję ( a tak się akurat składa, że wyprzedzasz mnie wtedy kiedy ja nie mam już siły i podchodzę ).
Tak, treningu zdecydowanie było za mało w zimie. A może inaczej - może nie tak mało, ale był po prostu niewłaściwy.
Z zawodami jako najlepszym treningiem - absolutnie się zgadzam.
Pozdrawiam lemuriza1972 - 05:05 piątek, 27 czerwca 2014 | linkuj
Ciesze się, ze się na miejscu spotkaliśmy. Trudno w to uwierzyć, ale była to moja pierwsza wizyta w Bieszczadach. Podczas wyścigu ja tez strasznie "słabowałem" . To nie był mój dzień, a dobiły mnie asfalty. Ale w sumie dla tych kilku widoczków na beskidzkich polanach warto było przyjechać.
Niedoborami treningu zimowego się nie przejmuj. Znam kilku czołowych zawodników, którzy wyznają "metodę startową" jako najlepszy trening. Zatem super, że jeździsz na wyścigi nawet po lekkiej chorobie. To świetny trening, który w końcu zaprocentuje świetną formą :-)
pozdrawiam,
Filip Gość - 20:41 czwartek, 26 czerwca 2014 | linkuj
Niedoborami treningu zimowego się nie przejmuj. Znam kilku czołowych zawodników, którzy wyznają "metodę startową" jako najlepszy trening. Zatem super, że jeździsz na wyścigi nawet po lekkiej chorobie. To świetny trening, który w końcu zaprocentuje świetną formą :-)
pozdrawiam,
Filip Gość - 20:41 czwartek, 26 czerwca 2014 | linkuj
Ciężko mi jednoznacznie odpowiedzieć czy się sprawdza, bo od ubiegłorocznej Piwnicznej nie jechałam żadnego maratonu w błocie i deszczu.
Niektórzy twierdzą, że się sprawdza (chyba Klosiu pisał, że z tak zalepionymi zaciskami przejechał któreś Trophy).
Co do marnowania potencjału gór ... Właśnie dlatego odpowiedź na pytanie które maratony w Polsce mają najlepsze trasy, jest dla mnie prosta. MTB Marathon. Tutaj potencjału gór na pewno się nie marnuje.
Jeśli chodzi o maraton w Wiśle, z pewnością masz rację co do szybkiego zjazdu asfaltem, że mógł być niebezpieczny podczas wyścigu.
Mnie akurat bezpiecznie się jechało, bo nie miałam wielkiego towarzystwa, ale w większym tłumie rzeczywiście mogło być gorąco.
Jesli zaś chodzi o trasy ogólnie.. one zawsze budzą kontrowersje. Zawsze jest ktoś komu się coś nie spodoba. Zawsze jest ktoś dla kogo jest zbyt łatwo, albo zbyt trudno. Niemniej jednak jeśli organizuje się maraton mtb i ma do dyspozycji GÓRY, to grzechem jest ich nie wykorzystać. Ja nie rozpaczam, bo tak jak napisałam - wiedziałam mniej więcej na co się decyduję. Poza tym ciężko mi się tego dnia jechało, więc było mi już w zasadzie wszystko jedno. Lemuriza1972 - 18:35 wtorek, 24 czerwca 2014 | linkuj
Niektórzy twierdzą, że się sprawdza (chyba Klosiu pisał, że z tak zalepionymi zaciskami przejechał któreś Trophy).
Co do marnowania potencjału gór ... Właśnie dlatego odpowiedź na pytanie które maratony w Polsce mają najlepsze trasy, jest dla mnie prosta. MTB Marathon. Tutaj potencjału gór na pewno się nie marnuje.
Jeśli chodzi o maraton w Wiśle, z pewnością masz rację co do szybkiego zjazdu asfaltem, że mógł być niebezpieczny podczas wyścigu.
Mnie akurat bezpiecznie się jechało, bo nie miałam wielkiego towarzystwa, ale w większym tłumie rzeczywiście mogło być gorąco.
Jesli zaś chodzi o trasy ogólnie.. one zawsze budzą kontrowersje. Zawsze jest ktoś komu się coś nie spodoba. Zawsze jest ktoś dla kogo jest zbyt łatwo, albo zbyt trudno. Niemniej jednak jeśli organizuje się maraton mtb i ma do dyspozycji GÓRY, to grzechem jest ich nie wykorzystać. Ja nie rozpaczam, bo tak jak napisałam - wiedziałam mniej więcej na co się decyduję. Poza tym ciężko mi się tego dnia jechało, więc było mi już w zasadzie wszystko jedno. Lemuriza1972 - 18:35 wtorek, 24 czerwca 2014 | linkuj
To zaklejanie otworów w zaciskach hamulcowych naprawdę się sprawdza? Wydaje mi się, że większość błota jest wciągana do zacisku na tarczy. Gdzieś już czytałem o tym patencie (nie wykluczone, że na Twoim blogu) -na szczęście nie musiałem jeszcze nigdy uciekać się do takich sposobów :]
Zmarnowany potencjał gór -to największy chyba grzech organizatorów maratonów. Podjeżdżałem ostatnio pod Kotarz trasą Bikemaratonu Wisła (niebieski szlak). Świetny podjazd. Tylko, że trasa maratonu leciała w dół! Byłem trochę przerażony. Kręta asfaltowa droga, i co chwila gigantyczne wykrzykniki na asfalcie. Nie mówię już o zmarnowaniu w ten sposób mozolnie zdobytego przewyższenia, ale o bezpieczeństwie. Zjazd stromym asfaltem -na wyścigu -to jakieś nieporozumienie. marusia - 18:05 wtorek, 24 czerwca 2014 | linkuj
Zmarnowany potencjał gór -to największy chyba grzech organizatorów maratonów. Podjeżdżałem ostatnio pod Kotarz trasą Bikemaratonu Wisła (niebieski szlak). Świetny podjazd. Tylko, że trasa maratonu leciała w dół! Byłem trochę przerażony. Kręta asfaltowa droga, i co chwila gigantyczne wykrzykniki na asfalcie. Nie mówię już o zmarnowaniu w ten sposób mozolnie zdobytego przewyższenia, ale o bezpieczeństwie. Zjazd stromym asfaltem -na wyścigu -to jakieś nieporozumienie. marusia - 18:05 wtorek, 24 czerwca 2014 | linkuj
Tak, tak. Wiadomo, WYPRZEDZANIE .
A co z "Podróżami z Izą " ? Biedronka - 14:47 wtorek, 24 czerwca 2014 | linkuj
A co z "Podróżami z Izą " ? Biedronka - 14:47 wtorek, 24 czerwca 2014 | linkuj
Fajnie sie czyta te relacje. Nie chce byc jakas dupa, ktora sie wymadrza, ale zawsze, gdy piszesz o wymijaniu masz tak naprawde na mysli wyprzedzanie.
Gość - 21:41 poniedziałek, 23 czerwca 2014 | linkuj
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!