Poniedziałek, 7 lipca 2014
Maraton w Pruchniku - Cyklokarpaty
Maraton nr 47 Pruchnik Cyklokarpaty
47/52 ( ta druga liczba to na życzenie Kolosa, tyle maratonów skończyłam na tyle „rozpoczętych”).
Miejsce kategoria 3 ( 3/6)
Miejsce kobiety open 6/11
Miejsce open: 152 /183
Dystans 42 km,
przewyższenie : 1200 m
Do Pruchnika jedziemy w składzie: Krysia, Adam, Marcin, Andrzej i ja.
Andrzej mówi: Izunia, jest tylko 41 km, 1200 m przewyższenia - idziemy w trupa!
Zaśmiałam się, mówiąc: no… tak jak dojeżdżam do mety to jestem już trup. To fakt.
W drodze do Pruchnika orientuje się, że nie wzięłam ze sobą mojego talizmanu – rowerowej bransoletki (takie „cuda” podarował Krysi i mnie w ubiegłym roku w Wiśle Sufa). No cóż…może pomimo tego jakoś to będzie:).
Na ten wyścig mam mocne postanowienie poprawy. Po Polańczyku, kiedy rozmawiałam z Sufą (on właśnie skończył ostatni etap Trophy), Sufa zapytał jak mi się jechało ( w Wiśle mieliśmy ten sam problem… jakąś kompletną niemoc, Sufie niemoc przeszła na Trophy).
Powiedziałam: źle….
Sufa: powiem ci co ci pomoże….
- co? – zapytałam z nadzieją…
- Kop w tyłek…
No tak. Dwa ostatnie tygodnie – mało roweru, chyba tylko 4 razy na nim byłam. Być może to właśnie taki długi odpoczynek wbrew pozorom pomógł. Tak to czasem bywa. Bo tego dnia wyruszyłam na trasę z mocnym postanowieniem poprawy, postanowieniem nie marudzenia pt po co tutaj przyjechałam? I postanowieniem WALKI.
No i udało się. Niezależnie od czasu (który może taki rewelacyjny nie jest), wyniku, cieszę się bo prostu po raz pierwszy w tym sezonie tak bezwarunkowo miałam radość z jazdy podczas wyścigu, po raz pierwszy nie miałam myśli pt – już nie będę jeździć maratonów, po raz pierwszy trochę wyprzedzałam, a nie tylko mnie wyprzedzano, po raz pierwszy rozsądnie gospodarowałam siłami i po raz pierwszy nie odpuszczałam jak widziałam, że mnie ktoś wyprzedza, tylko starałam się mimo wszystko gonić ( czasem się udawało, czasem nie).
Może to zasługa trasy, która wyjątkowo mi dzisiaj sprzyjała. Było sporo błota, ale błota z gatunku przejezdnych, niespecjalnie oblepiających i zapychających osprzęt ( rower spisał się bez zarzutu, wszystko sprawnie działało do samego końca).
Błoto dla mnie przejezdne ( bo dla części osób, które obserwowałam na trasie, niekoniecznie).
Technicznie nie był to trudny maraton, znowu nie było ani jednego zjazdu, który musiałabym zejść, a te które były, chociaż śliskie, to, nie sprawiały mi trudności ani nie stwarzały w głowie jakichś obaw. Raz jeden zaliczyłam niewinne przechylenie się w stronę powierzchni ziemi i w konsekwencji spotkanie z nią, ale na płaskim, kiedy mnie jakaś kałuża zassała. Nie na tyle jednak spektakularnie, by stać się gwiazdą Internetu, jak to przydarzyło się Miłoszowi w Polańczyku:)
. Ale to są moje subiektywne odczucia. Danka Jendrichowska, którą spotkałam jak wjechała na metę, miałam zbolały wyraz twarzy ( wyglądała tak, jak ja zapewne wjeżdżając na metę w Karpaczu).
Powtarzała, że „ błoto, błoto, że strasznie” i że się przewróciła i że stłukła obojczyk. Było zresztą kilka wypadków. Przejechałam wiele maratonów w dużo gorszych warunkach (np błoto, deszcz, zimno, albo błoto i potworny upał), więc ten sobotni naprawdę nie był mi straszny, wręcz przeciwnie. Warunki były dla mnie bardzo sprzyjające.
Upał aż tak bardzo nie dał się we znaki, ponieważ sporo odcinków było w lesie. Na bufetach polewałam się wodą, to bardzo pomaga, dużo piłam i było ok.
Maraton rozpoczął długi asfaltowy podjazd (ok 3km), który z Krysią podjechałyśmy w całości na rozgrzewce. I tu pierwszy „szok” dla mnie. Jadąc na rozgrzewce myślałam sobie: już czuję co będę czuła jadąc tutaj za chwilę, już czuję te swoje myśli, piekące mięśnie…
I co? I nic. Jest ok. Jadę dość dobrze. Może nie jakoś super rewelacyjnie, ale trochę osób wyprzedzam. Potem wjazd do lasu i pierwsze leśne kawałki pokazują, że jest błoto…
Uśmiecham się. Wiem, że część dziewczyn na Cyklo, chociaż w większości fajnie podjeżdżają, to na zjazdach i technicznych kawałkach mają problemy, więc błoto będzie moim autem. Do tego NN DB dobrze sobie w błocie radzą. Oby więcej takich wyścigów na Cyklo!
Sporo kilometrów na początku wyścigu jedziemy z Jackiem z Krynicy (jak zwykle), raz on z przodu raz ja. Kiedy go wyprzedzę, szybko mnie dochodzi . Trzeba gonić. Nie odpuszczam jednak. Cały czas mam go w zasięgu wzroku. Postanawiam sobie, że będzie takim moim CELEM, że „pilnując” go, na pewno pojadę lepiej.
W którymś momencie widzę przed sobą koleżankę, która chyba jest jedną z moich rywalek w kategorii. Wyprzedzam ją na zjeździe. Ale potem ona odchodzi mi na jakimś podjeździe. Myślę sobie: nie, nie…. MUSZĘ walczyć. Jadę. I w końcu udaje mi się ją wyprzedzić.
Do końca maratonu mam jednak w głowie myśl, że muszę jechać tak mocno jak potrafię, bo ona na pewno jest tuż za mną. Po drodze wyprzedzam jeszcze jedną panią. Wiem, że jest z młodszej kategorii, ale nieważne. Trzeba i z nią zawalczyć. Udaje się.
Nie pamiętam który to był kilometr, ale na pewno coś powyżej 10…. Jadący przede mną zawodnik przewraca się na pozornie nietrudnym zjeździe. Podejrzewam, że podcina mu przednie koło. On się przewraca, a ja cudem wyhamowuje jakieś 10 cm przed leżącym już na ziemi jego rowerem. Gdybym nie zdążyła, kto wie jak to skończyłoby się dla mnie. Dla roweru na pewno źle.
On leży z podkuloną ręką. Słyszę za sobą Krysię, która pyta go: co z ręką? Czy w porządku? On mówi: nie wiem… Zastanawiam się co robić.. zostać, czy jechać… Krysia stoi przy nim, zatrzymuje się jeszcze kilku zawodników, tak więc jadę. Ale zwalniam i zastanawiam się czy nie wrócić… mam wyrzuty sumienia, że może powinnam zostać. Jeszcze oglądam się za siebie, czy na pewno ktoś z nim jest. Jest spora grupa. Więc jadę dalej. (jak potem powiedziała mi Krysia, ręka chyba była złamana).
Krysia dochodzi mnie chyba ok 15 km, nie pamiętam dokładnie. Mówi, że goni jednego pana, co to wyrzucił butelkę w krzaki, bo chce mu powiedzieć, co myśli na ten temat.
No to staram się nie stracić jej z oczu ( co prawda jedzie na giga, ale myślę sobie, że jak będę się starać jak najdłużej jechać za nią, to siłą rzeczy pojadę szybciej). Dość długo się udaje nie tracić Krysi z oczu. Na jakimś leśnym odcinku (nieprzejezdnym) Krysia schodzi z roweru, a ja krzyczę: GOMOLA… wsiadaj na rower (coś takiego usłyszałam ja w Karpaczu:)). Krysia odwdzięcza mi się czymś podobnym ( bo ja rzecz jasna, też schodzę). Trochę uśmiechów i jedziemy dalej.
Potem gdzieś mi odjeżdża i już jej nie widzę. A ja dalej sobie walczę. Staram się myśleć bardzo pozytywnie. Powtarzam sobie: pedałuj, pedałuj… odpoczniesz na mecie. I marzę o zimnym piwie…. :)
Jedyny mój problem podczas tego wyścigu to kolka. Ogromnie utrudnia jazdę, bo jazda z takim bólem jest mało przyjemna. Momentami bolało bardzo. Tak bardzo, że zastanawiałam się czy dam radę jechać dalej. No i trzymało niestety długo. Za dużo jedzenia przed wyścigiem? Zbyt łapczywe picie w trakcie? Nie wiem…
Jeden z nielicznych asfaltowych odcinków. Podjazd. Przede mną Jacek z Krynicy i dwóch innych panów. Nagle dostaje jakiegoś przypływu mocy. Wyprzedzam ich jak pani z reklamy Cisowianki (jak to cieszy, kiedy można podjechać z taką łatwością, tak mi się podjeżdżało wczesną wiosną, i to było takie przyjemne). Nie zareagowali. Jacka już więcej na trasie nie zobaczyłam.
Błoto, szutrowe podjazdy, mało podjazdów sztywnych, kilka podejść ( błotna ścianka, czy ostatni podjazd). Jest ok, nie ma zgonów (piję i jem regularnie). Jedyny chyba trudny zjazd maratonu, stromo w dół i masa błota. Chłopak przede mną mówi: o nie.. na to to ja jestem za krótki… Schodzi z roweru.
Zjeżdżam.
Kilka kilometrów przed metą dużo leśnych kawałków. Nie jest sztywno pod górę, ale ciągle pod górę. Tutaj wyprzedzam też kilku panów. Wyjeżdżamy znowu w okolice pierwszego podjazdu (poznaje po ulicy Korzeni – taką nazwę ulica miała). Przede mną kilkaset metrów podjazdu asfaltem i dwóch panów. Dobrze mi się jedzie. Wyprzedzam. Zjazd. Licznik pokazuje mi już 40 km, więc mam nadzieję, że jestem już blisko. Na tym zjeździe spada mi łańcuch, zatrzymuję się i szybko staram się zejść z drogi bo jedzie za mną chłopak, którego wcześniej wyprzedziłam. Mówię: jedź, jedź sobie..
Chłopak: spokojnie… jeszcze Golgota… (ha – myślę -każdy region ma jakąś swoją Golgotę).
Pytam: a co to? - a taki tam ostatni podjazd...
No słuszny jest to podjazd. Pełne słońce, łąka. Na świeżo pewnie do podjechania. Początek jadę, potem schodzę, pod koniec wsiadam na rower. I już do mety.
Kolejny maraton za mną. Miejsce w kategorii 3 (obsada była bardziej skromna niż w Polańczyku, stąd dobre miejsce, ale też musiałam sobie to miejsce wywalczyć na trasie, bo koleżanka 4 ostatecznie, jechała przez długi okres przede mną). „Zarobiłam” przy okazji mniej więcej tyle, że wystarczy na nowy łańcuch:).
Najbardziej mnie jednak cieszy to, że noga dzisiaj podawała, że głowa nie pękała i ze zmęczonym ciałem dałam sobie radę. Chciałabym, żeby tak było zawsze.
Dobry dzień… bardzo dobry. Po dekoracji jeszcze grillowanie w towarzystwie Bikebrothers Oshee Team.
I jeszcze słowo o trasie. Na sucho byłaby bardzo łatwa. Błoto na szczęście spowodowało, ze stopień trudności wzrósł. Szkoda, że nie było bardziej technicznie, ale cóż.. taka okolica.
Plusy: poprowadzenie trasy w 95% terenem. Tak właśnie powinien wyglądać maraton dla posiadaczy rowerów przeznaczonych do jazdy w terenie.
Trasa świetnie oznaczona. Perfekcyjnie wręcz. Otaśmowana również, jak na wyścigu xc.
Masa ludzi spisujących numery na trasie (to ważne, gdyby coś poszło nie tak z pomiarem czasu). Brawa dla organizatorów. Pyszne pierogi jako posiłek regeneracyjny plus piwo w pakiecie!
Wynik frakcji tarnowskiej GTA: Krysia 1 na giga
Marcin 4 na giga M4
Andrzej 7 w M4 na mega.
Adama dosięgnął pech. Zepsuł przerzutkę na 30 km przed metą. Pomimo tego, jakoś dotarł do mety.
47/52 ( ta druga liczba to na życzenie Kolosa, tyle maratonów skończyłam na tyle „rozpoczętych”).
Miejsce kategoria 3 ( 3/6)
Miejsce kobiety open 6/11
Miejsce open: 152 /183
Dystans 42 km,
przewyższenie : 1200 m
Do Pruchnika jedziemy w składzie: Krysia, Adam, Marcin, Andrzej i ja.
Andrzej mówi: Izunia, jest tylko 41 km, 1200 m przewyższenia - idziemy w trupa!
Zaśmiałam się, mówiąc: no… tak jak dojeżdżam do mety to jestem już trup. To fakt.
W drodze do Pruchnika orientuje się, że nie wzięłam ze sobą mojego talizmanu – rowerowej bransoletki (takie „cuda” podarował Krysi i mnie w ubiegłym roku w Wiśle Sufa). No cóż…może pomimo tego jakoś to będzie:).
Na ten wyścig mam mocne postanowienie poprawy. Po Polańczyku, kiedy rozmawiałam z Sufą (on właśnie skończył ostatni etap Trophy), Sufa zapytał jak mi się jechało ( w Wiśle mieliśmy ten sam problem… jakąś kompletną niemoc, Sufie niemoc przeszła na Trophy).
Powiedziałam: źle….
Sufa: powiem ci co ci pomoże….
- co? – zapytałam z nadzieją…
- Kop w tyłek…
No tak. Dwa ostatnie tygodnie – mało roweru, chyba tylko 4 razy na nim byłam. Być może to właśnie taki długi odpoczynek wbrew pozorom pomógł. Tak to czasem bywa. Bo tego dnia wyruszyłam na trasę z mocnym postanowieniem poprawy, postanowieniem nie marudzenia pt po co tutaj przyjechałam? I postanowieniem WALKI.
No i udało się. Niezależnie od czasu (który może taki rewelacyjny nie jest), wyniku, cieszę się bo prostu po raz pierwszy w tym sezonie tak bezwarunkowo miałam radość z jazdy podczas wyścigu, po raz pierwszy nie miałam myśli pt – już nie będę jeździć maratonów, po raz pierwszy trochę wyprzedzałam, a nie tylko mnie wyprzedzano, po raz pierwszy rozsądnie gospodarowałam siłami i po raz pierwszy nie odpuszczałam jak widziałam, że mnie ktoś wyprzedza, tylko starałam się mimo wszystko gonić ( czasem się udawało, czasem nie).
Może to zasługa trasy, która wyjątkowo mi dzisiaj sprzyjała. Było sporo błota, ale błota z gatunku przejezdnych, niespecjalnie oblepiających i zapychających osprzęt ( rower spisał się bez zarzutu, wszystko sprawnie działało do samego końca).
Błoto dla mnie przejezdne ( bo dla części osób, które obserwowałam na trasie, niekoniecznie).
Technicznie nie był to trudny maraton, znowu nie było ani jednego zjazdu, który musiałabym zejść, a te które były, chociaż śliskie, to, nie sprawiały mi trudności ani nie stwarzały w głowie jakichś obaw. Raz jeden zaliczyłam niewinne przechylenie się w stronę powierzchni ziemi i w konsekwencji spotkanie z nią, ale na płaskim, kiedy mnie jakaś kałuża zassała. Nie na tyle jednak spektakularnie, by stać się gwiazdą Internetu, jak to przydarzyło się Miłoszowi w Polańczyku:)
. Ale to są moje subiektywne odczucia. Danka Jendrichowska, którą spotkałam jak wjechała na metę, miałam zbolały wyraz twarzy ( wyglądała tak, jak ja zapewne wjeżdżając na metę w Karpaczu).
Powtarzała, że „ błoto, błoto, że strasznie” i że się przewróciła i że stłukła obojczyk. Było zresztą kilka wypadków. Przejechałam wiele maratonów w dużo gorszych warunkach (np błoto, deszcz, zimno, albo błoto i potworny upał), więc ten sobotni naprawdę nie był mi straszny, wręcz przeciwnie. Warunki były dla mnie bardzo sprzyjające.
Upał aż tak bardzo nie dał się we znaki, ponieważ sporo odcinków było w lesie. Na bufetach polewałam się wodą, to bardzo pomaga, dużo piłam i było ok.
Maraton rozpoczął długi asfaltowy podjazd (ok 3km), który z Krysią podjechałyśmy w całości na rozgrzewce. I tu pierwszy „szok” dla mnie. Jadąc na rozgrzewce myślałam sobie: już czuję co będę czuła jadąc tutaj za chwilę, już czuję te swoje myśli, piekące mięśnie…
I co? I nic. Jest ok. Jadę dość dobrze. Może nie jakoś super rewelacyjnie, ale trochę osób wyprzedzam. Potem wjazd do lasu i pierwsze leśne kawałki pokazują, że jest błoto…
Uśmiecham się. Wiem, że część dziewczyn na Cyklo, chociaż w większości fajnie podjeżdżają, to na zjazdach i technicznych kawałkach mają problemy, więc błoto będzie moim autem. Do tego NN DB dobrze sobie w błocie radzą. Oby więcej takich wyścigów na Cyklo!
Sporo kilometrów na początku wyścigu jedziemy z Jackiem z Krynicy (jak zwykle), raz on z przodu raz ja. Kiedy go wyprzedzę, szybko mnie dochodzi . Trzeba gonić. Nie odpuszczam jednak. Cały czas mam go w zasięgu wzroku. Postanawiam sobie, że będzie takim moim CELEM, że „pilnując” go, na pewno pojadę lepiej.
W którymś momencie widzę przed sobą koleżankę, która chyba jest jedną z moich rywalek w kategorii. Wyprzedzam ją na zjeździe. Ale potem ona odchodzi mi na jakimś podjeździe. Myślę sobie: nie, nie…. MUSZĘ walczyć. Jadę. I w końcu udaje mi się ją wyprzedzić.
Do końca maratonu mam jednak w głowie myśl, że muszę jechać tak mocno jak potrafię, bo ona na pewno jest tuż za mną. Po drodze wyprzedzam jeszcze jedną panią. Wiem, że jest z młodszej kategorii, ale nieważne. Trzeba i z nią zawalczyć. Udaje się.
Nie pamiętam który to był kilometr, ale na pewno coś powyżej 10…. Jadący przede mną zawodnik przewraca się na pozornie nietrudnym zjeździe. Podejrzewam, że podcina mu przednie koło. On się przewraca, a ja cudem wyhamowuje jakieś 10 cm przed leżącym już na ziemi jego rowerem. Gdybym nie zdążyła, kto wie jak to skończyłoby się dla mnie. Dla roweru na pewno źle.
On leży z podkuloną ręką. Słyszę za sobą Krysię, która pyta go: co z ręką? Czy w porządku? On mówi: nie wiem… Zastanawiam się co robić.. zostać, czy jechać… Krysia stoi przy nim, zatrzymuje się jeszcze kilku zawodników, tak więc jadę. Ale zwalniam i zastanawiam się czy nie wrócić… mam wyrzuty sumienia, że może powinnam zostać. Jeszcze oglądam się za siebie, czy na pewno ktoś z nim jest. Jest spora grupa. Więc jadę dalej. (jak potem powiedziała mi Krysia, ręka chyba była złamana).
Krysia dochodzi mnie chyba ok 15 km, nie pamiętam dokładnie. Mówi, że goni jednego pana, co to wyrzucił butelkę w krzaki, bo chce mu powiedzieć, co myśli na ten temat.
No to staram się nie stracić jej z oczu ( co prawda jedzie na giga, ale myślę sobie, że jak będę się starać jak najdłużej jechać za nią, to siłą rzeczy pojadę szybciej). Dość długo się udaje nie tracić Krysi z oczu. Na jakimś leśnym odcinku (nieprzejezdnym) Krysia schodzi z roweru, a ja krzyczę: GOMOLA… wsiadaj na rower (coś takiego usłyszałam ja w Karpaczu:)). Krysia odwdzięcza mi się czymś podobnym ( bo ja rzecz jasna, też schodzę). Trochę uśmiechów i jedziemy dalej.
Potem gdzieś mi odjeżdża i już jej nie widzę. A ja dalej sobie walczę. Staram się myśleć bardzo pozytywnie. Powtarzam sobie: pedałuj, pedałuj… odpoczniesz na mecie. I marzę o zimnym piwie…. :)
Jedyny mój problem podczas tego wyścigu to kolka. Ogromnie utrudnia jazdę, bo jazda z takim bólem jest mało przyjemna. Momentami bolało bardzo. Tak bardzo, że zastanawiałam się czy dam radę jechać dalej. No i trzymało niestety długo. Za dużo jedzenia przed wyścigiem? Zbyt łapczywe picie w trakcie? Nie wiem…
Jeden z nielicznych asfaltowych odcinków. Podjazd. Przede mną Jacek z Krynicy i dwóch innych panów. Nagle dostaje jakiegoś przypływu mocy. Wyprzedzam ich jak pani z reklamy Cisowianki (jak to cieszy, kiedy można podjechać z taką łatwością, tak mi się podjeżdżało wczesną wiosną, i to było takie przyjemne). Nie zareagowali. Jacka już więcej na trasie nie zobaczyłam.
Błoto, szutrowe podjazdy, mało podjazdów sztywnych, kilka podejść ( błotna ścianka, czy ostatni podjazd). Jest ok, nie ma zgonów (piję i jem regularnie). Jedyny chyba trudny zjazd maratonu, stromo w dół i masa błota. Chłopak przede mną mówi: o nie.. na to to ja jestem za krótki… Schodzi z roweru.
Zjeżdżam.
Kilka kilometrów przed metą dużo leśnych kawałków. Nie jest sztywno pod górę, ale ciągle pod górę. Tutaj wyprzedzam też kilku panów. Wyjeżdżamy znowu w okolice pierwszego podjazdu (poznaje po ulicy Korzeni – taką nazwę ulica miała). Przede mną kilkaset metrów podjazdu asfaltem i dwóch panów. Dobrze mi się jedzie. Wyprzedzam. Zjazd. Licznik pokazuje mi już 40 km, więc mam nadzieję, że jestem już blisko. Na tym zjeździe spada mi łańcuch, zatrzymuję się i szybko staram się zejść z drogi bo jedzie za mną chłopak, którego wcześniej wyprzedziłam. Mówię: jedź, jedź sobie..
Chłopak: spokojnie… jeszcze Golgota… (ha – myślę -każdy region ma jakąś swoją Golgotę).
Pytam: a co to? - a taki tam ostatni podjazd...
No słuszny jest to podjazd. Pełne słońce, łąka. Na świeżo pewnie do podjechania. Początek jadę, potem schodzę, pod koniec wsiadam na rower. I już do mety.
Kolejny maraton za mną. Miejsce w kategorii 3 (obsada była bardziej skromna niż w Polańczyku, stąd dobre miejsce, ale też musiałam sobie to miejsce wywalczyć na trasie, bo koleżanka 4 ostatecznie, jechała przez długi okres przede mną). „Zarobiłam” przy okazji mniej więcej tyle, że wystarczy na nowy łańcuch:).
Najbardziej mnie jednak cieszy to, że noga dzisiaj podawała, że głowa nie pękała i ze zmęczonym ciałem dałam sobie radę. Chciałabym, żeby tak było zawsze.
Dobry dzień… bardzo dobry. Po dekoracji jeszcze grillowanie w towarzystwie Bikebrothers Oshee Team.
I jeszcze słowo o trasie. Na sucho byłaby bardzo łatwa. Błoto na szczęście spowodowało, ze stopień trudności wzrósł. Szkoda, że nie było bardziej technicznie, ale cóż.. taka okolica.
Plusy: poprowadzenie trasy w 95% terenem. Tak właśnie powinien wyglądać maraton dla posiadaczy rowerów przeznaczonych do jazdy w terenie.
Trasa świetnie oznaczona. Perfekcyjnie wręcz. Otaśmowana również, jak na wyścigu xc.
Masa ludzi spisujących numery na trasie (to ważne, gdyby coś poszło nie tak z pomiarem czasu). Brawa dla organizatorów. Pyszne pierogi jako posiłek regeneracyjny plus piwo w pakiecie!
Wynik frakcji tarnowskiej GTA: Krysia 1 na giga
Marcin 4 na giga M4
Andrzej 7 w M4 na mega.
Adama dosięgnął pech. Zepsuł przerzutkę na 30 km przed metą. Pomimo tego, jakoś dotarł do mety.
Przygotowania do maratonu © lemuriza1972
Pani Krystyna na podium © lemuriza1972
Marcin na podium © lemuriza1972
Na trasie © lemuriza1972
Kask na głowę i w drogę © lemuriza1972
Andrzej na pierwszym podjeździe © lemuriza1972
Andrzej na trasie © lemuriza1972
Pani Krystyna na pierwszym podjeździe © lemuriza1972
Pani Krystyna na podium © lemuriza1972
Dekoracja © lemuriza1972
I jeszcze jedna Gomola:) © lemuriza1972
- DST 42.00km
- Teren 37.00km
- Czas 03:20
- VAVG 12.60km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
postaramy się:) na spółkę z KTM-em, bo od niego też sporo zależy.
Na razie spisuje się super. Lemuriza1972 - 17:37 wtorek, 8 lipca 2014 | linkuj
Na razie spisuje się super. Lemuriza1972 - 17:37 wtorek, 8 lipca 2014 | linkuj
Heh, czyli per saldo miałem rację.
Odstawka roweru =superkompensacja = chęć do jazdy i lepszy wynik. SH - 05:04 wtorek, 8 lipca 2014 | linkuj
Odstawka roweru =superkompensacja = chęć do jazdy i lepszy wynik. SH - 05:04 wtorek, 8 lipca 2014 | linkuj
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!