Niedziela, 8 marca 2015
Jakoś jeszcze nie umarłam....
Lubię gościa:), a najbardziej lubię najnowszą płytę.
Jeszcze kilka dni i … na żywo, na żywo będziemy oglądać (tzn pójdziemy z Panią Krystyną na miasto).
Nie mogę się doczekać. A tak… na Dzień Kobiet
Orła cień:) © Iza
Górki © Iza
Na Jurasówce © Iza
Sufa ma po prostu siłę rażenia © Iza
Selfie na Dzień kobiet © Iza
Nie mogę się doczekać. A tak… na Dzień Kobiet
Ot dałam się namówić (Pani Krystynie ksywa idziemy na miasto). Dałam się namówić, ale nie na wyjście na miasto. Dałam się namówić na jazdę na rowerze (wspólną z Panem Adamem). Decyzja moja była i ryzykowna i lekkomyślna (o czym dość szybko się przekonałam).
Kilometrów mam w nogach tyle co kot napłakał. W marcu nigdy nie jeżdżę TYLE po górkach. Mam zasadę stopniowego wchodzenia w to jeżdżenie. No ale coś mnie podkusiło, chociaż wiedziałam, że to może się źle skończyć. Bo Pan Adam jak to Pan Adam nie spoczął na jednym, dwóch podjazdach (taka moja norma marcowa), ale znacznie więcej ich było, co mocno mnie nadwyrężyło.
I o ile początek jechało się dobrze (siła była), to wiedziałam, że moje niewyjeżdżenie dość szybko da znać o sobie i siły szybko się skończą. I tak było. Zaczęliśmy od Lubinki i jednym stromym podjazdem (który kiedyś zjeżdżałam, ale nigdy nie podjeżdżałam) wjechaliśmy wysoko. Umierałam tam, zadawałam sobie znamienne pytania pt po co ci to kobieto? Dla równowagi i dopingu samej siebie powtarzałam zdanie, które niedawno usłyszałam w wywiadzie z Charolotte Kallą („wygrywa ten, kto potrafi sobie zadać największy ból).
Potem był Tuchów, a od Tuchowa kolejny długi podjazd przez Meszną Opacką w kierunku Lichwina. Tam miałam już serdecznie dość i na propozycję Adama jazdy do Chojnika, Gromnika i Siemiechowa, powiedziałam „nie”. Chciałam wrócić do domu, bo to i tak było dużo jak na 3 wyjazd w pagórkowate okolice. Powiedziałam, że nie mam już siły, że nie dam rady, a Adam na to powiedział: jakoś jeszcze nigdy nie umarłaś (czy jakoś tak to było). Myślę, że chodziło o to, że już nie raz tak protestowałam podczas wspólnych jazd, potem jechałam dalej i jakoś to udawało się przetrwać.
No ja to może nie umarłam, ale moje nogi teraz .. nie żyją. No bo znowu dałam się namówić… i pojechałam.
Było kilka mniejszych podjazdów i ten jeden… długiiiiiii w kierunku Jurasówki (4 km). Nigdy nim jeszcze nie jechałam. Tam osiągnęłam tzw zgon (i jechałam jak zombi). No, ale jakoś się doturlałam. To była walka ze sobą. Dojechałam do domu z bolącymi nogami, pupą i kręgosłupem. Teraz cierpi też kolano. Za dużo (podjazdów), za długie jeżdżenie ( ponad 4 godziny) jak na marzec. Ale… zastanawiałam się niedawno czy dałabym radę teraz dojechać do Mielca na rowerze (trasą okrężną czyli przez Dąbrowę i Radgoszcz). Po dzisiejszych 81 km już wiem, że tak. Wczoraj na Lubince drogę przebiegł mi lis, dzisiaj przefrunął (dosłownie) przede mną kogut. A po Łodzi podobno biegał wilk (taki film widziałam). No wilka to nie chciałabym spotkać.
Skład: Krysia, Adam, Staszek, Piotrek.
Na podjeździe na Jurasówkę spotkaliśmy: Braci Labudu, Olka i Marcina.
Narada pt gdzie jechać © Iza
Kilometrów mam w nogach tyle co kot napłakał. W marcu nigdy nie jeżdżę TYLE po górkach. Mam zasadę stopniowego wchodzenia w to jeżdżenie. No ale coś mnie podkusiło, chociaż wiedziałam, że to może się źle skończyć. Bo Pan Adam jak to Pan Adam nie spoczął na jednym, dwóch podjazdach (taka moja norma marcowa), ale znacznie więcej ich było, co mocno mnie nadwyrężyło.
I o ile początek jechało się dobrze (siła była), to wiedziałam, że moje niewyjeżdżenie dość szybko da znać o sobie i siły szybko się skończą. I tak było. Zaczęliśmy od Lubinki i jednym stromym podjazdem (który kiedyś zjeżdżałam, ale nigdy nie podjeżdżałam) wjechaliśmy wysoko. Umierałam tam, zadawałam sobie znamienne pytania pt po co ci to kobieto? Dla równowagi i dopingu samej siebie powtarzałam zdanie, które niedawno usłyszałam w wywiadzie z Charolotte Kallą („wygrywa ten, kto potrafi sobie zadać największy ból).
Potem był Tuchów, a od Tuchowa kolejny długi podjazd przez Meszną Opacką w kierunku Lichwina. Tam miałam już serdecznie dość i na propozycję Adama jazdy do Chojnika, Gromnika i Siemiechowa, powiedziałam „nie”. Chciałam wrócić do domu, bo to i tak było dużo jak na 3 wyjazd w pagórkowate okolice. Powiedziałam, że nie mam już siły, że nie dam rady, a Adam na to powiedział: jakoś jeszcze nigdy nie umarłaś (czy jakoś tak to było). Myślę, że chodziło o to, że już nie raz tak protestowałam podczas wspólnych jazd, potem jechałam dalej i jakoś to udawało się przetrwać.
No ja to może nie umarłam, ale moje nogi teraz .. nie żyją. No bo znowu dałam się namówić… i pojechałam.
Było kilka mniejszych podjazdów i ten jeden… długiiiiiii w kierunku Jurasówki (4 km). Nigdy nim jeszcze nie jechałam. Tam osiągnęłam tzw zgon (i jechałam jak zombi). No, ale jakoś się doturlałam. To była walka ze sobą. Dojechałam do domu z bolącymi nogami, pupą i kręgosłupem. Teraz cierpi też kolano. Za dużo (podjazdów), za długie jeżdżenie ( ponad 4 godziny) jak na marzec. Ale… zastanawiałam się niedawno czy dałabym radę teraz dojechać do Mielca na rowerze (trasą okrężną czyli przez Dąbrowę i Radgoszcz). Po dzisiejszych 81 km już wiem, że tak. Wczoraj na Lubince drogę przebiegł mi lis, dzisiaj przefrunął (dosłownie) przede mną kogut. A po Łodzi podobno biegał wilk (taki film widziałam). No wilka to nie chciałabym spotkać.
Skład: Krysia, Adam, Staszek, Piotrek.
Na podjeździe na Jurasówkę spotkaliśmy: Braci Labudu, Olka i Marcina.
Orła cień:) © Iza
Górki © Iza
Na Jurasówce © Iza
Sufa ma po prostu siłę rażenia © Iza
Selfie na Dzień kobiet © Iza
- DST 81.00km
- Czas 04:15
- VAVG 19.06km/h
- Sprzęt Kellys Magnus
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!