Wtorek, 16 sierpnia 2016
BIeszczady
Mam jeszcze trochę marzeń. Niektóre realne bardziej, niektóre mniej realne.
Jako, że przestałam jeździć w maratonach i nie sądzę żebym na maratonowe ścieżki wróciła, postanowiłam pojeździć trochę po Polsce i świecie, w miarę moich możliwości. Jeżdżąc na maratony jeździłam sporo, ale co widziałam?
Głównie przednie koło i miejsce noclegowe. Wyścig nie stwarza wielu okazji do podziwiania widoków.
Bieszczady. Bieszczady były moim marzeniem, bo jak wiele razy już podkreślałam, uwielbiam bieszczadzkie i beskidoniskie klimaty. Byłam w Bieszczadach. Jasne, że byłam. Wczasy w Polańczyku… wieki temu, kiedy byłam dzieckiem, Mała Pętla Bieszczadzka na rowerze, maratony (Polańczyk, Komańcza). Nie byłam jednak na dłużej, nie byłam na połoninach.
Na szczęście to już czas przeszły, bo zabrała mnie w Bieszczady Pani Krystyna. Całe 4 dni, wolny piątek, weekend i święto poniedziałkowe i trafiła się taka okazja, żeby pobyć w nich dłużej.
Wielkie to dla mnie szczęście. Takie zupełnie nie do opisania, ale może jednak spróbuję? Może coś z tego wyjdzie.
Jako, że przestałam jeździć w maratonach i nie sądzę żebym na maratonowe ścieżki wróciła, postanowiłam pojeździć trochę po Polsce i świecie, w miarę moich możliwości. Jeżdżąc na maratony jeździłam sporo, ale co widziałam?
Głównie przednie koło i miejsce noclegowe. Wyścig nie stwarza wielu okazji do podziwiania widoków.
Bieszczady. Bieszczady były moim marzeniem, bo jak wiele razy już podkreślałam, uwielbiam bieszczadzkie i beskidoniskie klimaty. Byłam w Bieszczadach. Jasne, że byłam. Wczasy w Polańczyku… wieki temu, kiedy byłam dzieckiem, Mała Pętla Bieszczadzka na rowerze, maratony (Polańczyk, Komańcza). Nie byłam jednak na dłużej, nie byłam na połoninach.
Na szczęście to już czas przeszły, bo zabrała mnie w Bieszczady Pani Krystyna. Całe 4 dni, wolny piątek, weekend i święto poniedziałkowe i trafiła się taka okazja, żeby pobyć w nich dłużej.
Wielkie to dla mnie szczęście. Takie zupełnie nie do opisania, ale może jednak spróbuję? Może coś z tego wyjdzie.
Dzień pierwszy
Dojeżdżamy na miejsce noclegu. Obóz harcerski, na którym właśnie przebywa Oliwia, córka Krysi.
Wola Michowa, wieś między Komańczą a Cisną. Kwaterujemy się w naszym pięciogwiazdkowym hotelu, czyli harcerskim namiocie. Obiad i szybkie wskoczenie w gomolowe mundurki, poskładanie rowerów, i jedziemy do Cisnej. Tam szybciutko zwiedzamy dwie galerie (jak trudno się oprzeć tym wszystkim aniołom, obrazom i tym podobnym). Jest już późne popołudnie, ale Krysia proponuje jednak zrobienie jakiejś trasy. Wyjeżdżamy za Cisną i na rozstaju dróg Krysia patrzy na mapę.
Jakaś para przygląda się nam i szepcze.
Nagle Pan mówi: - Jesteście z Teamu Sufina?
Wybuchamy śmiechem. No tak, jesteśmy z teamu Sufina. Na końcu świata, ktoś zna naszego kolegę. Okazuje się, że pan to też kolarzysta i też z Gliwic. Ostrzega nas przed mocnym pedałowaniem, które nas ponoć czeka. Nic to. Jak to my nie damy rady? :)/
Jedziemy. Jest delikatnie pod górę. Widoki zapierają dech w piersiach. Uwielbiam te przestrzenie, ten majestat Bieszczad. Chce mi się krzyczeć ze szczęścia, z radości, to jest takie szczęście zupełnie nie do opisania nie do wyrażenia.
Czuję, że to jest taki moment dla którego się żyje.
Po drodze.. jakieś pozostałości wyludnionej, przesiedlonej wsi. Wiele tutaj takich będzie. Stare nagrobki, krzyże, kapliczki, cerkwie. To są te klimaty, które przyprawiają mnie o dreszcz emocji. Uwielbiam.
Jest podjazd, długi szutrowy, trochę męczący, ale nie aż tak bardzo jak to nam zapowiadał kolega z Gliwic. Potem wjeżdżamy do lasu.
Krysia mówi: - Największe trudności już za nami!
Po chwili wybucham śmiechem, ponieważ pojawia się bieszczadzkie błoto znane nam tak dobrze zwłaszcza z maratonu w Polańczyku. Krysia z lekka onieśmielona mówi (prowadząc rower):
- No co, ktoś tutaj jechał, widzę ślady opon.
Mówię, śmiejąc się:
- Tak.. Filip Kuźniak.. tydzień temu. I wiesz, że nie dał rady?
(Filip Kuźniak, nasz teamowy kolega, maratonowy wyjadacz, specjalista od światowych trudnych etapówek, faktycznie rozpoczął tydzień temu, swój wielki bieszczadzki projekt, z którego z powodu kontuzji musiał się przedwcześnie wycofać).
Trochę niepokoju.. czy aby na pewno zmierzamy w dobrym kierunku. Po pokonaniu sporego błotnistego, leśnego odcinka, okazuje się, że jest ok. Jesteśmy uratowane. Po 56 km wracamy do obozu. Tam czeka nas niezbyt ciepła woda pod prysznicem i zapowiedź bardzo zimnej nocy (0 stopni). Zanim pójdziemy spać, jest jeszcze kolacja, pyszne leczo pani Krystyny.
No to dobrze, trzeba przetrwać tę noc. Ubieram na siebie: dwie pary skarpet, dwie pary spodni, bluzkę, polar, bluzę i kurtkę przeciwwietrzną. Do tego buff na głowę. Żałuję, ze nie mam rękawiczek. Na śpiwór dwa koce i jesteśmy gotowe do nocy. Najbardziej marznie mi nos. Okazuje się jednak, że ubranie się na cebulę przyniosło efekt, zimno mnie nie budziło, a rano budzimy się żywe i żwawe. Kobiet, które przetrwały zimny i deszczowy maraton w Piwnicznej jak widać nie złamie bieszczadzka zimna noc.
Wola Michowa, wieś między Komańczą a Cisną. Kwaterujemy się w naszym pięciogwiazdkowym hotelu, czyli harcerskim namiocie. Obiad i szybkie wskoczenie w gomolowe mundurki, poskładanie rowerów, i jedziemy do Cisnej. Tam szybciutko zwiedzamy dwie galerie (jak trudno się oprzeć tym wszystkim aniołom, obrazom i tym podobnym). Jest już późne popołudnie, ale Krysia proponuje jednak zrobienie jakiejś trasy. Wyjeżdżamy za Cisną i na rozstaju dróg Krysia patrzy na mapę.
Jakaś para przygląda się nam i szepcze.
Nagle Pan mówi: - Jesteście z Teamu Sufina?
Wybuchamy śmiechem. No tak, jesteśmy z teamu Sufina. Na końcu świata, ktoś zna naszego kolegę. Okazuje się, że pan to też kolarzysta i też z Gliwic. Ostrzega nas przed mocnym pedałowaniem, które nas ponoć czeka. Nic to. Jak to my nie damy rady? :)/
Jedziemy. Jest delikatnie pod górę. Widoki zapierają dech w piersiach. Uwielbiam te przestrzenie, ten majestat Bieszczad. Chce mi się krzyczeć ze szczęścia, z radości, to jest takie szczęście zupełnie nie do opisania nie do wyrażenia.
Czuję, że to jest taki moment dla którego się żyje.
Po drodze.. jakieś pozostałości wyludnionej, przesiedlonej wsi. Wiele tutaj takich będzie. Stare nagrobki, krzyże, kapliczki, cerkwie. To są te klimaty, które przyprawiają mnie o dreszcz emocji. Uwielbiam.
Jest podjazd, długi szutrowy, trochę męczący, ale nie aż tak bardzo jak to nam zapowiadał kolega z Gliwic. Potem wjeżdżamy do lasu.
Krysia mówi: - Największe trudności już za nami!
Po chwili wybucham śmiechem, ponieważ pojawia się bieszczadzkie błoto znane nam tak dobrze zwłaszcza z maratonu w Polańczyku. Krysia z lekka onieśmielona mówi (prowadząc rower):
- No co, ktoś tutaj jechał, widzę ślady opon.
Mówię, śmiejąc się:
- Tak.. Filip Kuźniak.. tydzień temu. I wiesz, że nie dał rady?
(Filip Kuźniak, nasz teamowy kolega, maratonowy wyjadacz, specjalista od światowych trudnych etapówek, faktycznie rozpoczął tydzień temu, swój wielki bieszczadzki projekt, z którego z powodu kontuzji musiał się przedwcześnie wycofać).
Trochę niepokoju.. czy aby na pewno zmierzamy w dobrym kierunku. Po pokonaniu sporego błotnistego, leśnego odcinka, okazuje się, że jest ok. Jesteśmy uratowane. Po 56 km wracamy do obozu. Tam czeka nas niezbyt ciepła woda pod prysznicem i zapowiedź bardzo zimnej nocy (0 stopni). Zanim pójdziemy spać, jest jeszcze kolacja, pyszne leczo pani Krystyny.
No to dobrze, trzeba przetrwać tę noc. Ubieram na siebie: dwie pary skarpet, dwie pary spodni, bluzkę, polar, bluzę i kurtkę przeciwwietrzną. Do tego buff na głowę. Żałuję, ze nie mam rękawiczek. Na śpiwór dwa koce i jesteśmy gotowe do nocy. Najbardziej marznie mi nos. Okazuje się jednak, że ubranie się na cebulę przyniosło efekt, zimno mnie nie budziło, a rano budzimy się żywe i żwawe. Kobiet, które przetrwały zimny i deszczowy maraton w Piwnicznej jak widać nie złamie bieszczadzka zimna noc.
Dzień drugi
Wyruszamy na rower. Pani Krystyna obmyśla trasę. Jej początek jest bajkowy. Pustki, przestrzenie, góry, rzeki, cerkwie, krzyże. Bieszczady pełną gębą – mówiąc kolokwialnie.
Jestem wniebowzięta, jestem zachwycona. Oglądamy cerkwie w Smolniku, Komańczy, Radoszycach, oglądamy cuda w galerii Kuźnia w Komańczy,a potem trafiamy na szlak nadgraniczny.
Kto jeździł w maratonach, to wie, że szlaki nadgraniczne do łatwych nie należą. Jest dzicz, są single, błoto i ogólnie jest mega fajnie. Wracamy do obozowiska po 56 km (nasze ubłocone rowery budzą szacunek harcerzy).
Tego dnia czeka nas jeszcze jedna atrakcja i moje spełnienie marzenia. W Dołżycy podczas Festiwalu Rozsypaniec ma wystąpić Angela Gaber. Moja ulubiona Angela, anioł bieszczadzki o pięknym głosie. Jedziemy. Przed koncertem zwiedzanie kiermaszu sztuki miejscowej. Nie mogę się oprzeć i dwa przecudne wisiory lądują w mojej torebce.
A Angela.. Angela śpiewa jak anioł, za nią góry, jej muzycy .. to też bajka.. te wszystkie instrumenty. Znowu takie CZYSTE, wielkie szczęście.
Następna noc jest cieplejsza.
Kto jeździł w maratonach, to wie, że szlaki nadgraniczne do łatwych nie należą. Jest dzicz, są single, błoto i ogólnie jest mega fajnie. Wracamy do obozowiska po 56 km (nasze ubłocone rowery budzą szacunek harcerzy).
Tego dnia czeka nas jeszcze jedna atrakcja i moje spełnienie marzenia. W Dołżycy podczas Festiwalu Rozsypaniec ma wystąpić Angela Gaber. Moja ulubiona Angela, anioł bieszczadzki o pięknym głosie. Jedziemy. Przed koncertem zwiedzanie kiermaszu sztuki miejscowej. Nie mogę się oprzeć i dwa przecudne wisiory lądują w mojej torebce.
A Angela.. Angela śpiewa jak anioł, za nią góry, jej muzycy .. to też bajka.. te wszystkie instrumenty. Znowu takie CZYSTE, wielkie szczęście.
Następna noc jest cieplejsza.
Dzień trzeci
Ten dzień postanowiłyśmy „poświęcić” na wędrówkę po połoninach. Jeden ze starszych harcerzy, mówi nam co i jak… twierdzi, że planujemy bardzo ambitną trasę (jeszcze nie wie, że przejdziemy znacznie więcej i szybciej niż mu się wydawało).
Ruszamy z Kalnicy czerwonym szlakiem. Nie możemy się doczekać otwartych przestrzeni i połonin i kiedy wreszcie się ukazują, ochom i achom nie ma końca. Wciąż chce robić zdjęcia…. Myślę, ze to niemożliwe, ze to mało realne, że świat tak wygląda.
Idzie się nam dobrze. Sprawnie. Wyprzedzamy, ludzie nas przepuszczają, słyszymy… szybkie są, przepuście je.
PIĘKNIE, bajecznie, na szczytach wietrznie, szczyt za szczytem, Połonina Wetlińska, potem zejście do Brzegów.
Jemy frytki w przydrożnym barze, pani mówi nam ze skoro planujemy Caryńską wejjeście i zejście do Ustrzyk to zajmie nam 4 godziny.
Nie docenia nas. Robimy to w 2 h i jakieś 40 min, pomimo tego, że na zejściu dały się nam mocno we znaki nasze pogruchotane kolana.
Widoki… pisać nie będę, zdjęcia wszystko pokażą. Nie potrafię widoków opisać.
Przy Chatce Puchatka Pani Krystyna przeżywa traumę życia (twierdzi, że potrzebuje psychologa). Chodzi konkretnie o wc. Specyficzne. Kto był, to wie.
Docieramy do Ustrzyk po 18, do ostatniego autobusu mamy godzinę. Mam ogromną ochotę na mięso, ale na mięso trzeba czekać godzinę. Krysia zamawia fuczki. Dzieli się nimi ze mną. Są po prostu bajecznie dobre.
Kiedy wsiadamy do autobusu zaczyna padać, a potem rozpętuje się prawdziwa bieszczadzka burza. Jest ciekawie. Z autobusu do parkingu gdzie mamy samochód biegniemy w ulewnym deszczu przy dość słyszalnych grzmotach. Jest wesoło. Zatrzymujemy się w przydrożnej karczmie, a tam nas informują, że kuchnia pracuje do 20. Lituje się nad nami właściciel i kucharki, dostajemy kotlety. Jemy w takim tempie, w jakim nigdy chyba nie jadłyśmy. Właściciel przypatruje się nam z zaciekawieniem. Pyta się czemu tak włóczymy się po górach, czy się nam nudzi czy jak. Pyta co to za dresy mamy (gomolowe mundurki) i kiedy słyszy, że z nas kolarzystki proponuje przeserwisowanie rowerów w zamian za obfite śniadanie (ma wypożyczalnie rowerów).
Mówi też, że nie może znaleźć osób do pracy w kuchni, pytam czy w razie czego robota jest. Jest.
Mam widoki na przyszłość. I to w górach. Zawsze tak chciałam.
Ruszamy z Kalnicy czerwonym szlakiem. Nie możemy się doczekać otwartych przestrzeni i połonin i kiedy wreszcie się ukazują, ochom i achom nie ma końca. Wciąż chce robić zdjęcia…. Myślę, ze to niemożliwe, ze to mało realne, że świat tak wygląda.
Idzie się nam dobrze. Sprawnie. Wyprzedzamy, ludzie nas przepuszczają, słyszymy… szybkie są, przepuście je.
PIĘKNIE, bajecznie, na szczytach wietrznie, szczyt za szczytem, Połonina Wetlińska, potem zejście do Brzegów.
Jemy frytki w przydrożnym barze, pani mówi nam ze skoro planujemy Caryńską wejjeście i zejście do Ustrzyk to zajmie nam 4 godziny.
Nie docenia nas. Robimy to w 2 h i jakieś 40 min, pomimo tego, że na zejściu dały się nam mocno we znaki nasze pogruchotane kolana.
Widoki… pisać nie będę, zdjęcia wszystko pokażą. Nie potrafię widoków opisać.
Przy Chatce Puchatka Pani Krystyna przeżywa traumę życia (twierdzi, że potrzebuje psychologa). Chodzi konkretnie o wc. Specyficzne. Kto był, to wie.
Docieramy do Ustrzyk po 18, do ostatniego autobusu mamy godzinę. Mam ogromną ochotę na mięso, ale na mięso trzeba czekać godzinę. Krysia zamawia fuczki. Dzieli się nimi ze mną. Są po prostu bajecznie dobre.
Kiedy wsiadamy do autobusu zaczyna padać, a potem rozpętuje się prawdziwa bieszczadzka burza. Jest ciekawie. Z autobusu do parkingu gdzie mamy samochód biegniemy w ulewnym deszczu przy dość słyszalnych grzmotach. Jest wesoło. Zatrzymujemy się w przydrożnej karczmie, a tam nas informują, że kuchnia pracuje do 20. Lituje się nad nami właściciel i kucharki, dostajemy kotlety. Jemy w takim tempie, w jakim nigdy chyba nie jadłyśmy. Właściciel przypatruje się nam z zaciekawieniem. Pyta się czemu tak włóczymy się po górach, czy się nam nudzi czy jak. Pyta co to za dresy mamy (gomolowe mundurki) i kiedy słyszy, że z nas kolarzystki proponuje przeserwisowanie rowerów w zamian za obfite śniadanie (ma wypożyczalnie rowerów).
Mówi też, że nie może znaleźć osób do pracy w kuchni, pytam czy w razie czego robota jest. Jest.
Mam widoki na przyszłość. I to w górach. Zawsze tak chciałam.
Dzień czwarty
To dzień wyjazdu, ostatni dzień „urlopu”, więc pasuje nieco odpocząć. Postanawiamy przejechać się wąskotorówką oraz połazić po Cisnej.
W Cisnej jemy obiad (o jaka pyszna zupa czosnkowa). Jem też fuczki, ale są zupełnie inne niż te w Ustrzykach.
Te z Ustrzyk właśnie próbuję odtworzyć. Grillują się.
Spełnienie marzenia i czy coś więcej dodawać muszę.
Reszta na zdjęciach. Zdjęcia nie są zamieszczone chronologicznie (i nie wszystkie). Miałam dzisiaj dużo problemów z komputerem.
Spełnienie marzenia i czy coś więcej dodawać muszę.
Reszta na zdjęciach. Zdjęcia nie są zamieszczone chronologicznie (i nie wszystkie). Miałam dzisiaj dużo problemów z komputerem.
Nasz apartament © Iza
Bieszczadzki duet © Iza
Początek podjazdu © Iza
Gdzieś po drodze © Iza
Na zakręcie © Iza
Młaka © Iza
Pozostałości wsi © Iza
Pozostało do pokonania już tylko niewielkie błotko © Iza
W drodze © Iza
Cerkiew w Komańczy © Iza
Przed podróżą kolejką © Iza
Posiłek © Iza
Śniadanie na trawie © Iza
Przejazd przez rzekę © Iza
Cerkiew w Radoszycach © Iza
Na połoninach © Iza
Pani Krystyna © Iza
Poloniny © Iza
Mocno słonecznie © Iza
Karczma © Iza
Początki © Iza
Wkraczamy na połoniny © Iza
Na szlaku © Iza
Kwiatowo 2 © Iza
Idziemy dalej © Iza
Odpoczywamy © Iza
Z Gomolątkiem © Iza
I dalej w drodze © Iza
Zapatrzenie © Iza
Pijemy © Iza
Kolejne szczyty © Iza
Podziwiamy widoki © Iza
W kolejce © Iza
W kolejce 2 © Iza
Z prezesem © Iza
- DST 112.00km
- Teren 50.00km
- Czas 07:00
- VAVG 16.00km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
A może by tak...
A może by tak zrobić, to co Fil, czyli Główny, ale w tydzień czy dłużej?
Roku któregoś? Zebrać fajnych ludków i pobieszczadzić, pobeskidzić... cycóś. Taki mi pomysł od jakiegoś czasu chodzi po zacnej głowie. sufa - 20:52 wtorek, 16 sierpnia 2016 | linkuj
A może by tak zrobić, to co Fil, czyli Główny, ale w tydzień czy dłużej?
Roku któregoś? Zebrać fajnych ludków i pobieszczadzić, pobeskidzić... cycóś. Taki mi pomysł od jakiegoś czasu chodzi po zacnej głowie. sufa - 20:52 wtorek, 16 sierpnia 2016 | linkuj
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!