Sobota, 1 sierpnia 2009
Głuszyca
Powerede MTB Marathon
1 sierpnia 2009r.
Gluszyca
Maraton nr 17
Mówią o niej .. Królowa polskiego maratonu mtb.
Nie wiem kto i kiedy dokonał koronacji… ale wybór był to słuszny.
Nie mieliśmy w planie tego maratonu.
Po słabym występie w Krynicy zaczęło mi się kołatać w glowie, ze dobrze byłoby wystartować w Głuszycy żeby podciągnąć się w generalce. Wiedziałam już od Jacka, ze Krystyna również chce jechać.
No i tym sposobem udało zebrać się sporą grupę „ na Gluszycę’. Niestety po kosztach własnych , bo ze sponsorem na ten maraton się nie umawialiśmy ( wlaściwie to teraz po jego przejechaniu nie wiem dlaczego???).
Wyjechaliśmy rzecz jasna dzień wcześniej.
Nasze mozolne pakowanie się ( rozbiórka rowerów na czynniki pierwsze , 8 rowerów miało wejść do auta Marcina), obserwuje tarnowska kablówka, która w ten sposób „dokręca” końcówkę filmu o naszym teamie.
Po godzinie pakowania , udaje nam się ruszyć w trasę. Trzeba się spieszyć bo o 18 na autostradzie ma odbyć się strajk motocyklistów.
Kiedy wjeżdżamy w rejony maratonowej trasy.. już wiem: będzie pięknie, będzie piekielnie trudno, będzie co wspominać, bo będzie prawdziwe mtb.
Sobota wita nas.. słońcem… hm… nie chcemy już błota, bo tylu błotnych masakrach tego sezonu, ale upał.. to dla kolarzy też niefajna informacja.
Twardym jednak trzeba być.
Usłyszałam kiedyś w radiu szefa grupy RMF Pepsi max. Powiedział: jeśli ktos w kolarstwie narzeka na pogodę, niech przerzuci się na szachy.
No właśnie.
Na starcie rozmawiam z rywalkami z kategorii. Z Pauliną z Krakowa, można powiedzieć znamy się już dobrze, poznaję Sylwię Parę.
Ustawiam się w sektorze.
Na stracie leci jak zwykle Fragma, lubię ten moment. Łezka kręci się w oku z radości.
Obawiam się jednak trasy, prawie 2000 m przewyższenia na 56 km i .. upał.
Ruszam dosyć mocno.
Na asfaltowej rozjazdowce widzę przed sobą Beatę Stradowską, mijam ją, potem Ankę Suś -Krzyżelewską, tez ja mijam i pędzę mocno żeby mieć przewagę. Widzę przed sobą niebiesko-żółte ubranko Ady Jarczyk. Mocno się spinam i dochodzę ją. Chwilę rozmawiamy i jadę do przodu.
Zaczyna się pierwszy podjazd… asfaltowy. Ciężko, pełne słonce.
Widzę przed sobą Paulinę, dojeżdżam do niej. Trochę sobie narzekamy na upał i jedziemy.
Myślę: Jezus.. Maria… jak ja to wytrzymam.
Patrzę na licznik.. ale kilometry jakby stały w miejscu. Podjazd zamienia się w szuter. Gdzieś po drodze mija mnie Ada i niestety nie daje rady utrzymac za nią koła. Ale jadę przed Pauliną.
Minie mnie dopiero na dwudziestym piątym kilometrze, Długo jeszcze mam z nią kontakt… potem go tracę i jak zwykle.. na mecie jest przede mna, ponad 15 min.
Trasa cudowna. Bardzo wymagające techniczne podjazdy i te zjazdy…
Ech… naprawdę poduczę się w tym sezonie.
To prawda, ze wyścig to najlepszy trening. Człowiek nabiera odwagi, czasem nawet stac go na brawurę.
Zjazdy albo kamieniste ( wielkie kamienie) albo szutrowe ( bardzo niebezpieczne, szybkie, wysypane jakims dziwnym grysem – ostre małe kamienie). Kola zapadają się w niektórych miejscach , a jadąc przy dużej szybkosci można nieźle wydzwonić.
Grzegorz Golonko to niezły sadysta – to już wiem:), w koncu już trzeci sezon jeżdzę Powerdeda
Po dwudziestym kilometrze przejeżdzamy obok startu… oj jak kusi żeby zjechać…:)
Zaczyna się podjazd a obok jakieś jeziorka… ludzie się kapią, a mnie pot kapie z czoła. Nogi zaczynaja boleć, do przejechania 36 km…
Myślę: jak ja dam rade??? Przeciez to niemozliwe…
Zaraz jednak mowie sobie: do przodu kobieto, trzeba walczyć.
No i wspinam się na górę. Która to już góra z kolei? Ile ich jeszcze?
Na jednej z nich mijają mnie najpierw bracia Brzózkowie, potem Galiński, potem Kaiser ( rzecz jasna dostaje dubla, oni jadą na giga)
Mam jednak satysfakcję po na tym podjeździe bo jadę podczas gdy wszyscy obok mnie , z wyjątkiem ww wymienionych pchają rowery pod gorę.
Na jednym z kamienistych zjazdów jakas pani krzyczy: O Jezus.. to i kobieta jedzie!!!
Usmiecham się pod nosem, a ona z wielkim przejęciem krzyczy za mna: powodzenia, powodzenia…
Myślę sobie: będzie mi potrzebne, bo nogi bolą, kolana bolą, kręgosłup, bark…
Chyba mam źle ustawione siodełko…
Jadę… i powtarzam sobie: możesz jeszcze, naprawdę możesz… jedź!
Jadę!
Kolejny podjazd…
Jezus Maria. Ktos oszalał.
Koncowka wjazdu na Wielka Sowę… wielkie kamienie.
Postanawiam oszczędzić siły i podchodzę, bo do mety jeszcze sporo kilometrów, a ta Sowa to byłby pożeracz moich sil.
I znowu jakiś trudny zjazd.
Niestety w którymś momencie odpuszczam.. schodzę s roweru.
Za mna biegnie jakaś panna, potem następna z Rowerowania.
O nie. Nie dam się. Będzie walka.
Walczę. Szybko wsiadam na rower i zjeżdzam. Wiem, ze mam je na ogonie, musze się spręzyć.
Do mety jakies 10 km. Myslę: dobrze, że poduczyłam się zjazdów, dobrze mi idzie, zadnego upadku i.. wtedy…. Rower wpada na coś… kołysze się jak titanic… po prawej przepaść.. już widzę siebie tam w dole.. ale jakims cudem wyprowadzam ten rower na prostą.. niestety prędkość jest ogromna, a przede mną głaz… nie daje rady nic zrobić i już lecimy.. ja i mój rower.
Na szczęście rozbite kolano to to samo co tydzien temu na scieżce rowerowej. Leje się krew a ja z ulgą mysle: jak dobrze ,ze to to kolano.
Na ktorymś ze zjazdów spada łancuch, patrzę w doł , zawinął się na korbie, masakra. Udaje mi się zatrzymać i założyć. Gdybym nie zauważyla.. pewnie bym go urwała…
I kolejny podjazd.. tym razem nie do podjechania.. błoto… idę..
Myslę sobie: trzeba iść szybciej, kobieto, większe kroki, pamietasz Jacek mówił z pięty na palce…
Pot zalewa oczy.. przede mną jakas kobieta, cieżko sapie.. mijam ją.
Ktoś mówi do niej: trzeba walczyć, o to w tym chodzi…
Myślę: no ma rację, trzeba walczyć. Walcz Iza!
Wsiadam na rower tak szybko jak się da i pedałuje ile siły w nogach.
Nogi ciezkie a jednak mowię sama do siebie: Iza, to tylko głowa, ona chce cie oszukac twoje nogi jeszcze dadzą radę.
Mocno pod górę. Nóżki daja rade.
Ostatni bufet. Zatrzymuje się, w tym momencie mija mnie ta wyprzedzona kobieta.
O nie… myślę i rzucam się w pogoń za nią.
Mocno pod górę. Ide naprawde mocno. Mijam ją, wypracowuje sobie przewagę i nagle… rozjazd, a strzalka tak niefortunnie umieszczona.. staje i nie wiem gdzie jechać… jade w prawo…dojezdza ta kobieta i mowi: to chyba nie tu i jedzie prosto…
Jezus Maria.. myślę… znowu mnie minęla, trzeba gonić…
Mocno pod górę, prawie ją mam.. i.. zaczyna się zjazd.. myślę: no to po ptakach…
Ale puszczam się na tym zjeździe jak szalona , sama siebie nie poznaje, w jakis dziwny sposób przejeżdzając po wielkich korzeniach mijam ją i mkne do mety.
Kilometrowy cięzki zjazd, a ja jade jakbym w Justynę Fraczek się zamieniła.
Co znaczy oddech rywalki na plecach!
Meta… pieknie.. była walka do samego konca. Żadnego odpuszczania.
Miejsce 8 w kategorii, ale punktowo najlepszy wynik w tym sezonie w Poweradzie.
Najważniejsze, że mam cudowne wspomnienia z tej niesmowitej trasy!
Czas 5 h 4 min
1 sierpnia 2009r.
Gluszyca
Maraton nr 17
Mówią o niej .. Królowa polskiego maratonu mtb.
Nie wiem kto i kiedy dokonał koronacji… ale wybór był to słuszny.
Nie mieliśmy w planie tego maratonu.
Po słabym występie w Krynicy zaczęło mi się kołatać w glowie, ze dobrze byłoby wystartować w Głuszycy żeby podciągnąć się w generalce. Wiedziałam już od Jacka, ze Krystyna również chce jechać.
No i tym sposobem udało zebrać się sporą grupę „ na Gluszycę’. Niestety po kosztach własnych , bo ze sponsorem na ten maraton się nie umawialiśmy ( wlaściwie to teraz po jego przejechaniu nie wiem dlaczego???).
Wyjechaliśmy rzecz jasna dzień wcześniej.
Nasze mozolne pakowanie się ( rozbiórka rowerów na czynniki pierwsze , 8 rowerów miało wejść do auta Marcina), obserwuje tarnowska kablówka, która w ten sposób „dokręca” końcówkę filmu o naszym teamie.
Po godzinie pakowania , udaje nam się ruszyć w trasę. Trzeba się spieszyć bo o 18 na autostradzie ma odbyć się strajk motocyklistów.
Kiedy wjeżdżamy w rejony maratonowej trasy.. już wiem: będzie pięknie, będzie piekielnie trudno, będzie co wspominać, bo będzie prawdziwe mtb.
Sobota wita nas.. słońcem… hm… nie chcemy już błota, bo tylu błotnych masakrach tego sezonu, ale upał.. to dla kolarzy też niefajna informacja.
Twardym jednak trzeba być.
Usłyszałam kiedyś w radiu szefa grupy RMF Pepsi max. Powiedział: jeśli ktos w kolarstwie narzeka na pogodę, niech przerzuci się na szachy.
No właśnie.
Na starcie rozmawiam z rywalkami z kategorii. Z Pauliną z Krakowa, można powiedzieć znamy się już dobrze, poznaję Sylwię Parę.
Ustawiam się w sektorze.
Na stracie leci jak zwykle Fragma, lubię ten moment. Łezka kręci się w oku z radości.
Obawiam się jednak trasy, prawie 2000 m przewyższenia na 56 km i .. upał.
Ruszam dosyć mocno.
Na asfaltowej rozjazdowce widzę przed sobą Beatę Stradowską, mijam ją, potem Ankę Suś -Krzyżelewską, tez ja mijam i pędzę mocno żeby mieć przewagę. Widzę przed sobą niebiesko-żółte ubranko Ady Jarczyk. Mocno się spinam i dochodzę ją. Chwilę rozmawiamy i jadę do przodu.
Zaczyna się pierwszy podjazd… asfaltowy. Ciężko, pełne słonce.
Widzę przed sobą Paulinę, dojeżdżam do niej. Trochę sobie narzekamy na upał i jedziemy.
Myślę: Jezus.. Maria… jak ja to wytrzymam.
Patrzę na licznik.. ale kilometry jakby stały w miejscu. Podjazd zamienia się w szuter. Gdzieś po drodze mija mnie Ada i niestety nie daje rady utrzymac za nią koła. Ale jadę przed Pauliną.
Minie mnie dopiero na dwudziestym piątym kilometrze, Długo jeszcze mam z nią kontakt… potem go tracę i jak zwykle.. na mecie jest przede mna, ponad 15 min.
Trasa cudowna. Bardzo wymagające techniczne podjazdy i te zjazdy…
Ech… naprawdę poduczę się w tym sezonie.
To prawda, ze wyścig to najlepszy trening. Człowiek nabiera odwagi, czasem nawet stac go na brawurę.
Zjazdy albo kamieniste ( wielkie kamienie) albo szutrowe ( bardzo niebezpieczne, szybkie, wysypane jakims dziwnym grysem – ostre małe kamienie). Kola zapadają się w niektórych miejscach , a jadąc przy dużej szybkosci można nieźle wydzwonić.
Grzegorz Golonko to niezły sadysta – to już wiem:), w koncu już trzeci sezon jeżdzę Powerdeda
Po dwudziestym kilometrze przejeżdzamy obok startu… oj jak kusi żeby zjechać…:)
Zaczyna się podjazd a obok jakieś jeziorka… ludzie się kapią, a mnie pot kapie z czoła. Nogi zaczynaja boleć, do przejechania 36 km…
Myślę: jak ja dam rade??? Przeciez to niemozliwe…
Zaraz jednak mowie sobie: do przodu kobieto, trzeba walczyć.
No i wspinam się na górę. Która to już góra z kolei? Ile ich jeszcze?
Na jednej z nich mijają mnie najpierw bracia Brzózkowie, potem Galiński, potem Kaiser ( rzecz jasna dostaje dubla, oni jadą na giga)
Mam jednak satysfakcję po na tym podjeździe bo jadę podczas gdy wszyscy obok mnie , z wyjątkiem ww wymienionych pchają rowery pod gorę.
Na jednym z kamienistych zjazdów jakas pani krzyczy: O Jezus.. to i kobieta jedzie!!!
Usmiecham się pod nosem, a ona z wielkim przejęciem krzyczy za mna: powodzenia, powodzenia…
Myślę sobie: będzie mi potrzebne, bo nogi bolą, kolana bolą, kręgosłup, bark…
Chyba mam źle ustawione siodełko…
Jadę… i powtarzam sobie: możesz jeszcze, naprawdę możesz… jedź!
Jadę!
Kolejny podjazd…
Jezus Maria. Ktos oszalał.
Koncowka wjazdu na Wielka Sowę… wielkie kamienie.
Postanawiam oszczędzić siły i podchodzę, bo do mety jeszcze sporo kilometrów, a ta Sowa to byłby pożeracz moich sil.
I znowu jakiś trudny zjazd.
Niestety w którymś momencie odpuszczam.. schodzę s roweru.
Za mna biegnie jakaś panna, potem następna z Rowerowania.
O nie. Nie dam się. Będzie walka.
Walczę. Szybko wsiadam na rower i zjeżdzam. Wiem, ze mam je na ogonie, musze się spręzyć.
Do mety jakies 10 km. Myslę: dobrze, że poduczyłam się zjazdów, dobrze mi idzie, zadnego upadku i.. wtedy…. Rower wpada na coś… kołysze się jak titanic… po prawej przepaść.. już widzę siebie tam w dole.. ale jakims cudem wyprowadzam ten rower na prostą.. niestety prędkość jest ogromna, a przede mną głaz… nie daje rady nic zrobić i już lecimy.. ja i mój rower.
Na szczęście rozbite kolano to to samo co tydzien temu na scieżce rowerowej. Leje się krew a ja z ulgą mysle: jak dobrze ,ze to to kolano.
Na ktorymś ze zjazdów spada łancuch, patrzę w doł , zawinął się na korbie, masakra. Udaje mi się zatrzymać i założyć. Gdybym nie zauważyla.. pewnie bym go urwała…
I kolejny podjazd.. tym razem nie do podjechania.. błoto… idę..
Myslę sobie: trzeba iść szybciej, kobieto, większe kroki, pamietasz Jacek mówił z pięty na palce…
Pot zalewa oczy.. przede mną jakas kobieta, cieżko sapie.. mijam ją.
Ktoś mówi do niej: trzeba walczyć, o to w tym chodzi…
Myślę: no ma rację, trzeba walczyć. Walcz Iza!
Wsiadam na rower tak szybko jak się da i pedałuje ile siły w nogach.
Nogi ciezkie a jednak mowię sama do siebie: Iza, to tylko głowa, ona chce cie oszukac twoje nogi jeszcze dadzą radę.
Mocno pod górę. Nóżki daja rade.
Ostatni bufet. Zatrzymuje się, w tym momencie mija mnie ta wyprzedzona kobieta.
O nie… myślę i rzucam się w pogoń za nią.
Mocno pod górę. Ide naprawde mocno. Mijam ją, wypracowuje sobie przewagę i nagle… rozjazd, a strzalka tak niefortunnie umieszczona.. staje i nie wiem gdzie jechać… jade w prawo…dojezdza ta kobieta i mowi: to chyba nie tu i jedzie prosto…
Jezus Maria.. myślę… znowu mnie minęla, trzeba gonić…
Mocno pod górę, prawie ją mam.. i.. zaczyna się zjazd.. myślę: no to po ptakach…
Ale puszczam się na tym zjeździe jak szalona , sama siebie nie poznaje, w jakis dziwny sposób przejeżdzając po wielkich korzeniach mijam ją i mkne do mety.
Kilometrowy cięzki zjazd, a ja jade jakbym w Justynę Fraczek się zamieniła.
Co znaczy oddech rywalki na plecach!
Meta… pieknie.. była walka do samego konca. Żadnego odpuszczania.
Miejsce 8 w kategorii, ale punktowo najlepszy wynik w tym sezonie w Poweradzie.
Najważniejsze, że mam cudowne wspomnienia z tej niesmowitej trasy!
Czas 5 h 4 min
- DST 56.00km
- Teren 49.00km
- Czas 05:04
- VAVG 11.05km/h
- Podjazdy 1960m
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
No po prostu ciary przechodzą po plecach ! Taka Mała a taka silna, twarda, uparta,wytrwała ! Szczerze podziwiam!
Elżbieta - 18:30 sobota, 8 sierpnia 2009 | linkuj
nooooooooooo ...........
piknieś to poujmowała :)
siedze na plaży w gizycku w cieniu i czytam i wspominam
i wspominam, ten maraton
był ryli fajowski.
pozdr i powozdenia
ps. fajny bloog tesz
Marcin Bialik - 11:30 czwartek, 6 sierpnia 2009 | linkuj
piknieś to poujmowała :)
siedze na plaży w gizycku w cieniu i czytam i wspominam
i wspominam, ten maraton
był ryli fajowski.
pozdr i powozdenia
ps. fajny bloog tesz
Marcin Bialik - 11:30 czwartek, 6 sierpnia 2009 | linkuj
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!