Sobota, 30 maja 2009
Szczawnica
Powerade MTB Marathon Szczawnica 30 maja 2009
Maraton nr 12
Padało od kilku dni. Było wiadomo, że nie będzie łatwo.
We wtorek odbieram rower z serwisu. Nie bardzo mam okazję go sprawdzić. Jest upał, kolega treningowy Grzesiek nie bardzo chce jechać w górki. Jedziemy szybko po płaskim, nie ma jak sprawdzić przerzutek itd.
Środa pada, więc odpuszczam. W czwartek postanawiam jechać do Buczyny posprawdzać rower. Jedziemy z Mirkiem obok siebie, nie dogadujemy się na rozjeździe. Mirek skręca w prawo, ja jade prosto, on przecina mi drogę, zahaczam o jego tylne kolo i lecę. Tak nieszczęśliwie, ze podkręcam kostkę.
Boli. Do tego rower niezbyt sprawny.
Piątek rano, noga boli bardzo, chce mi się płakać, bo maraton się oddala.
Do tego po prostu leje.
Okładam nogę kwaśna nogą, kupuje w aptece opaskę i decyduję się.. jechać. Pomaga w podjęciu decyzji Grzesiek, który mówi: jak jesteś twarda to jedź. Przecież jestem prawda? No i Mirek, który mowi, ze będzie taka adrenalina, ze nie będę czuć bólu. Jadę mimo wszystko. Pada całą noc. Rano pada.
Dojeżdzamy do Szczawnicy przestaje padać.
Po raz pierwszy jadę z teamem. Od nowego sezonu w barwach Stalbomat Pasja Racing Team.
Fajnie tak jechać z całą grupą.
Za poźno zaczynam rozgrzewkę i poźno przyjeżdżam na start. Stoję w samym ogonie.
Zaczynamy podjazd na Przehybę. Ze mną nieźle, gorzej z przerzutkami.
Mozolnie wspinanie się, ale ja to lubię. Dojeżdzam do Rafała Kolbusza z teamu. Mówi, zebym jechała bo się .. zatkał. Za parę minut mija mnie mówiąc: co za cholerne kamienie. Mnie akurat się podjazd podoba.
Zaczyna się błoto. Dużżżo błotttaaa….. jeszcze nie jechałam w takim błocie. Pierwszy zjazd jadę asekuracyjnie, jest ślisko. Potem coraz bardziej odważnie. Opony trzymają dobrze.
Na Przeyhybie śnieg. Przepiękne widoki na zaśnieżone Tatry. Cos niesamowitego. Trochę zwaniam żeby popatrzeć.
Robi się coraz trudniej.
Zjazd z Wielkiego Rogacza… kwintesencja mtb. Jeszcze 2 lata temu mogłabym tylko pomarzyć , ze będę to zjeżdżać.
Kilka razy spada mi łańcuch. Jakoś jednak sobie radzę. Przerzutki wydają okropne dźwięki. Modlę się żeby dojechać, zeby nie było jakiejś awarii.
Zjeżdżam zjazdy .. takie, ze w życiu bym się po sobie tego nie spodziewała.
Np. zjazd korytem potoku… pełen kamieni.
Upadek jeden… na bardzo gliniastym zjeździe… ale tam wielu leciało. Upadek przyjemny bo błoto mięciutkie.
Nie mam spektakularnych zgonów. To mój 12 maraton i wiem jak jeść. Nie zatrzymuję się na bufetach, co 10 km jeden mały żel, do tego maxim w bidonie rozpuszczony z wodą.
Wystarcza. Pradu nie odcina.
Nie ścigam się specjalnie, chce po prostu przejechać bezawaryjnie, bezupadkowo. Jeszcze przyjdzie czas na ściganie.
Podjazd pod durbaszkę częściowo podchodzę. Siły jeszcze sa ale niesprawne, zapchane błotem przerzutki odmawiają posłuszeństwa.
Na szczęście klocki wytrzymały i spokojnie mogę zjeżdżać.
Zjazd z Durbaszki szybki, otwarty, ale pełen zasadzek. Zupelnie jak łąka na naszej marcince.
I kiedy myślę, ze to już koniec.. zaczynają się schody. Tuz przed metą jeszcze jeden podjazd, błotnisty, nie da rady jechać. Idę. Mija mnie Justyna Fraczek jadąca giga. Przerażenie. Az tak źle ze mna?
Potem uświadamiam sobie ze wyjechała przecież godzine wczesniej.
Ostatni zjazd jadę za Justyną. Potem tylko trzeba przeprawić się do mety przez grajcarek. Jadę. Utykam na metr przed brzegiem, wpadam do wody do polowy łydki. Ktoś się smieje: pryznajmniej umyjesz sobie buty.
No tak.
W życiu nie miałam tak brudnego roweru.
Dojeżdżam do mety. Jestem szczęśliwa, zadowolona. Wynik jakby mniej ważny. Spełniło się marzenie – przejechałam maraton w błocie, w gorach.
I nawet nie czuję skrajnego wyczerpania jak to bywało czasem na innych maratonach. Są chyba rezerwy, czas je wykorzystywać.
Na mecie Jacek i Adrian. Okazuje się ze Adrian wygrał swoja kategorię.
Długo czekam na wynik, ale w koncu Jacek przynosi radosną wiadomość. Jestem 5, jest kolejne szerokie podium.
Może będzie lepiej. Nie w sensie miejsca, bo o to będzie ciezko, ale w sensie jazdy. Czas zacząć ściagnie.
Czas 4h 48 min, open 215, kat k3 m5.
Czas nierewalcyjny ale jak dla mnie udany maraton. Biorąc pod uwage kontuzję i źle działający sprzęt… naprawdę nieźle. Spelnilo się moje marzenie – przejechałam trudny, gorski maraton w trudnych warunkach.
W poniedziałek gościmy w radiu RDN i opowiadamy o maratonie. Wychodzi nieźle.
Maraton nr 12
Padało od kilku dni. Było wiadomo, że nie będzie łatwo.
We wtorek odbieram rower z serwisu. Nie bardzo mam okazję go sprawdzić. Jest upał, kolega treningowy Grzesiek nie bardzo chce jechać w górki. Jedziemy szybko po płaskim, nie ma jak sprawdzić przerzutek itd.
Środa pada, więc odpuszczam. W czwartek postanawiam jechać do Buczyny posprawdzać rower. Jedziemy z Mirkiem obok siebie, nie dogadujemy się na rozjeździe. Mirek skręca w prawo, ja jade prosto, on przecina mi drogę, zahaczam o jego tylne kolo i lecę. Tak nieszczęśliwie, ze podkręcam kostkę.
Boli. Do tego rower niezbyt sprawny.
Piątek rano, noga boli bardzo, chce mi się płakać, bo maraton się oddala.
Do tego po prostu leje.
Okładam nogę kwaśna nogą, kupuje w aptece opaskę i decyduję się.. jechać. Pomaga w podjęciu decyzji Grzesiek, który mówi: jak jesteś twarda to jedź. Przecież jestem prawda? No i Mirek, który mowi, ze będzie taka adrenalina, ze nie będę czuć bólu. Jadę mimo wszystko. Pada całą noc. Rano pada.
Dojeżdzamy do Szczawnicy przestaje padać.
Po raz pierwszy jadę z teamem. Od nowego sezonu w barwach Stalbomat Pasja Racing Team.
Fajnie tak jechać z całą grupą.
Za poźno zaczynam rozgrzewkę i poźno przyjeżdżam na start. Stoję w samym ogonie.
Zaczynamy podjazd na Przehybę. Ze mną nieźle, gorzej z przerzutkami.
Mozolnie wspinanie się, ale ja to lubię. Dojeżdzam do Rafała Kolbusza z teamu. Mówi, zebym jechała bo się .. zatkał. Za parę minut mija mnie mówiąc: co za cholerne kamienie. Mnie akurat się podjazd podoba.
Zaczyna się błoto. Dużżżo błotttaaa….. jeszcze nie jechałam w takim błocie. Pierwszy zjazd jadę asekuracyjnie, jest ślisko. Potem coraz bardziej odważnie. Opony trzymają dobrze.
Na Przeyhybie śnieg. Przepiękne widoki na zaśnieżone Tatry. Cos niesamowitego. Trochę zwaniam żeby popatrzeć.
Robi się coraz trudniej.
Zjazd z Wielkiego Rogacza… kwintesencja mtb. Jeszcze 2 lata temu mogłabym tylko pomarzyć , ze będę to zjeżdżać.
Kilka razy spada mi łańcuch. Jakoś jednak sobie radzę. Przerzutki wydają okropne dźwięki. Modlę się żeby dojechać, zeby nie było jakiejś awarii.
Zjeżdżam zjazdy .. takie, ze w życiu bym się po sobie tego nie spodziewała.
Np. zjazd korytem potoku… pełen kamieni.
Upadek jeden… na bardzo gliniastym zjeździe… ale tam wielu leciało. Upadek przyjemny bo błoto mięciutkie.
Nie mam spektakularnych zgonów. To mój 12 maraton i wiem jak jeść. Nie zatrzymuję się na bufetach, co 10 km jeden mały żel, do tego maxim w bidonie rozpuszczony z wodą.
Wystarcza. Pradu nie odcina.
Nie ścigam się specjalnie, chce po prostu przejechać bezawaryjnie, bezupadkowo. Jeszcze przyjdzie czas na ściganie.
Podjazd pod durbaszkę częściowo podchodzę. Siły jeszcze sa ale niesprawne, zapchane błotem przerzutki odmawiają posłuszeństwa.
Na szczęście klocki wytrzymały i spokojnie mogę zjeżdżać.
Zjazd z Durbaszki szybki, otwarty, ale pełen zasadzek. Zupelnie jak łąka na naszej marcince.
I kiedy myślę, ze to już koniec.. zaczynają się schody. Tuz przed metą jeszcze jeden podjazd, błotnisty, nie da rady jechać. Idę. Mija mnie Justyna Fraczek jadąca giga. Przerażenie. Az tak źle ze mna?
Potem uświadamiam sobie ze wyjechała przecież godzine wczesniej.
Ostatni zjazd jadę za Justyną. Potem tylko trzeba przeprawić się do mety przez grajcarek. Jadę. Utykam na metr przed brzegiem, wpadam do wody do polowy łydki. Ktoś się smieje: pryznajmniej umyjesz sobie buty.
No tak.
W życiu nie miałam tak brudnego roweru.
Dojeżdżam do mety. Jestem szczęśliwa, zadowolona. Wynik jakby mniej ważny. Spełniło się marzenie – przejechałam maraton w błocie, w gorach.
I nawet nie czuję skrajnego wyczerpania jak to bywało czasem na innych maratonach. Są chyba rezerwy, czas je wykorzystywać.
Na mecie Jacek i Adrian. Okazuje się ze Adrian wygrał swoja kategorię.
Długo czekam na wynik, ale w koncu Jacek przynosi radosną wiadomość. Jestem 5, jest kolejne szerokie podium.
Może będzie lepiej. Nie w sensie miejsca, bo o to będzie ciezko, ale w sensie jazdy. Czas zacząć ściagnie.
Czas 4h 48 min, open 215, kat k3 m5.
Czas nierewalcyjny ale jak dla mnie udany maraton. Biorąc pod uwage kontuzję i źle działający sprzęt… naprawdę nieźle. Spelnilo się moje marzenie – przejechałam trudny, gorski maraton w trudnych warunkach.
W poniedziałek gościmy w radiu RDN i opowiadamy o maratonie. Wychodzi nieźle.
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!