Poniedziałek, 16 sierpnia 2010
Krynica relacja
Powerade Suzuki MTB Marathon
Krynica 14 sierpnia 2010
Czas jazdy 6 h 24 min
Miejsce w kat 6
Dystans 57 km
Przewyższenie : 1950
Kiedy 4 lata temu zakupiłam rower górski, kiedy przejechałam swój pierwszy maraton w Krakowie u Grabka ( łatwy, dzisiaj to wiem, b. łatwy), nawet nie marzyłam że przeżyję kiedyś taką masakrę jaką zgotowała nam Krynica 2010.
W tym sezonie zdecydowanie pobijam rekordy czasu spedzonego w siodełku podczas maratonowych tras ale ..powoli.
Tuż przed startem w sektorze stoję z Ryszardem z Poznania. Pyta mnie co to za wykres ( profil trasy ) mam na mostku. Mówię, ze z Gluszycy i ze jak będę zmęczona, to będę sobie myslec ze może być jeszcze gorzej…
Na wspomnienie tych moich słów sprzed maratonu uśmiecham się sama do siebie.
Gorzej… tak może być jeszcze gorzej. Gorzej niż w Gluszycy.
„Gorzej” to może złe słowo bo brzmi jakby mi ktoś za karę kazał jechać. Dobrze, niech więc będzie – „ trudniej”.
Na ten maraton byłam nastawiona bardzo, bardzo pozytywnie. Prawie nie było przedstartowego stresu, jakaś taka duża chęć jazdy no i ogromna chęć pomszczenia nieudanego startu z tamtego roku.
Przed startem wdycham sobie atmosferę Krynicy. Mam sporo czasu przed startem , wiec rozgrzewam się niespiesznie, odwiedzając na rowerze krynickie dobrze mi znane kąty. Wszak to prawie moje tereny. Zaledwie 90 km od Tarnowa i sporo tu już jeździłam.
Spotykam Monię, Mateusza i Daniela. Monia mówi: chciałam sobie dzisiaj poprawić wynik i popatrz.. , patrzę a tu z Justyną Frączek jedzie Anna Szafraniec. No tak, Monia będzie niestety tych pkt mieć mniej bo strata do pierwszej będzie tym razem kolosalna.
Potem jeszcze widzę Szafraniec przed startem. Rower, ubranie, skarpetki , buty wszystko najwyzszej jakości. Wyróznia się.
Start. Dosyć szybko staram się jechać, licznik pokazuje blisko 40 km/h.
Potem zaczyna się podjazd, wiem ze jestem w stanie go pokonać na średniej tarczy, ale jednak zrzucam na młynek, tak jest bezpieczniej, bowiem duża ilośc kolarzy sprawia ze trzeba walczyc o utrzymanie się na rowerze i nieźle balansować miedzy tymi, którym się nie powiodło i muszą zsiadać z roweru. Słońce pali niemiłosiernie, jest potworny upał, a podjazd otwarty.
Po podjeździe wjeżdzamy w las i już wiadomo co będzie się działo. Tony błota….Jedzie się cieżko, ale probuje jechać tak długo jako mogę. Tutaj spotykam Monię, która mnie mija, staram się utrzymać za nią, ale gdzieś po drodze spadam z roweru i muszę iść. Wreszcie pojawia się pierwszy zjazd, ten nieszczesny zjazd, na którym polegałam w ub roku i musiałam sporą czesc stawki przepuścić bo nie dało się włączyc „do ruchu”. Zjeżdzam dobrze, chociaz jest bardzo slisko , wiec mam powód do zadowolenia. Po wyjeździe z lasu kawałek asfaltu, skrecamy w prawo i już wiem.. zaczyna się podjazd na Jaworzynę.
To długi podjazd, nietrudny technicznie, ale momentami stromy, momentami w pełnym słoncu, wiec wysysa siły. Jadę jednak dzielnie i staram się dość mocno pedałować.
W pewnym momencie jakiś chłopak mówi: staram się utrzymywać za tobą.. grunt żeby jechać.
Miło. Wyprzedza mnie, ale po chwili na jakims bardziej technicznym kawałku spada z roweru i wyprzedzam go. W połowie trasy na Jaworzynę przejeżdzamy przez nartostradę. Spoglądam na chwilę w doł i wierzyć mi się nie chce, ze jestem tak wysoko, ze aż tak wysoko można się wspiąc na rowerze. Po drodze spotykam turystów, jeden z nich niesie butelkę piwa. Pyta czy poczestowąć. Mówię: nawet nie wie pan jak chetnie bym się napiła…
Jest gotowy się zatrzymać, ale ja jade dalej, zalezy mi na dobrym wyniku.
Upał, upał,upał… wysysa siły.
Wreszcie jestesmy na Jaworzynie. Przypominam sobie jak 4 lata temu , 2 miesiące po tym jak wsiadłam na rower górski zaliczylam ten szczyt. Jaka byłam dumna z siebie. Wtedy miałam więcej entuzjazmu do jazdy.. wszystko było przede mną… trudne podjazdy, nauka zjazdów, pierwsze maratony, pierwsze górskie maratony.
Z Jaworzyny zjeżdzam płynnie i znowu wierzyć mi się nie chce: kiedyś tu sprowadzałam rower! Teraz nawet nie zauwazyłam tego niegdys trudnego dla mnie zjazdu.
Ale jest niespodzianka: zamiast prosto jedziemy w prawo czyli trasa zmieniona.
I .. znowu zaczyna się wspinaczka.. czyli własciwie zero odpoczynku po Jaworzynie.
I tutaj przeżywam najcieższe chwile. Błoto jest tak straszne ze zalepia nie tylko przerzutki, ale też gromadzi się pod podkową od amora i koło się nie toczy. Co chwilę przystaje i wyjmuję, ale to jest syzyfowa praca, w kilka sekund pod podkową znowu gula. Całymi garściami wyjmuje to błoto. W koncu biorę rower na plecy , ale jest tak ciezki, oblepiony błotem.. nie wiem co robić..
W pewnym momencie błoto jest takie gliniaste, ze rower zapada mi się w nie po piasty i nie mogę go z niego wyciągnąć.
W takim błocie jeszcze nie jechałam!
Wyciągam z przerzutek , uderzam kołami o podłoże…
Gdzieś przed pierwszym bufetem spotykam chłopaka , który pyta:
Lemuriza?
Mówię: tak
On: jestem fanem Twojego bloga.
Miło.
Mówi mi ze nawet dołączyl do moich znajomych na blogu, podaje nicka , ale nie dosłyszałam. Mam nadzieję, ze kolega to przeczyta i się przypomni.
I pierwszy bufet. W życiu tyle czasu nie spędziłam na bufecie. Nalewam sobie powerade’ a. Jem ciastka, bo mam tylko dwa żele. Spodziewąłam się trasy 45 km , liczylam na jakieś 4 godz. Jazdy, a tu ma być podobno 53 km.
Rozglądam się gdzie dalej jechać, po lewej nie widze nic, tłum ludzi na bufecie, po prawej zjazd w doł, ktoś jedzie, wiec jadę za nim.
Po jakichs 2 min, coś zaczyna mi się nie podobać. Nikt za mną nie jedzie i nie ma strzałek ani taśm…Jadę pełna niepokoju, ale po chwili widzę strzałki,wiec oddycham z ulgą i sunę w dół.
Niestety dojezdzam do miejsca, ze już wiem ze coś jest nie tak, bo wiem ze jestem blisko stacji na Jaworzynę, a przecież mielismy wjezdzac na Halę Łabowską.
Wiec robie w tył zwrot i pod górę. Na samą myśl robi mi się niedobrze. Stracę jakieś 10 min… nici z dobrego wyniku.
Diabeł kusi żeby zjechać do Krynicy, ale myślę sobie: trudno.. wynik będzie słabszy ale skonczę maraton. Jadę mocno na średniej tarczy. Spotykam jakiegos chłopaka, pyta dlaczego wracam. Mówię: chyba źle jedziemy..
On: faktycznie nikt nie jedzie,,,
Więc piłujemy pod górę.
Jadę mocno, bo chce mimo wszystko nadrobić do rywalek.
To kosztuję mnie masę siły. Okazuję się, ze trasę w tym miejscu pomyliła również Monia Brożek. Niestety kiedy dojeżdzamy do bufetu, nikogo prawie przy nim nie ma, wiec uświadamiam sobie jaka masa kolarzy musiała nas minąć. No i niestety droga prowadzi coraz bardziej stromo w górę.
Już wiem, ze pewnie minęły mnie wszystkie bezprośrednie rywalki. Postanawiam jednak nie odpuszczać. Jadę, ale wtedy zaczyna zaciągać łancuch. Dramat, a ja niestety nie wzięłam smaru. Co zaczynam jakiś krótki podjazd i zrzucam na młynek , łancuch zaciąga a ja spadam z roweru. Jechać ze średniej niestety nie mam siły.
I w tym momencie konczy się dla mnie przyjemność z jazdy na maratonie.
Co chwilę z moich ust wydobywają się siarczyste przekleństwa, bo co rusz spadam z roweru. A siły jeszcze są – można byłoby jechać.
Towarzyszy mi jakaś dziewczyna, z którą tasujemy się prawie do konca trasy ( na kilka km przed koncem gdzieś „poległa” i już jej nie widziałam), momentami mocno idzie pod górę, ale za chwilę staje i odpoczywa.
Na drugim bufecie spotykam Beatę z Goleniowa i wtedy wiem w jakiej czesci stawki jadę.
Z Beatą zwykle wygrywam co najmniej 10 min.
Jedziemy już potem w zasadzie razem, mija mnie wtedy kiedy znowu mam kłopoty z łancuchem i na mecie jest 2 min przede mną.
Podjazd na Słotwiny. Gdyby łancuch nie wydawał dźwięków jak rowery , które mam okazję spotykać jeżdząc po wiejskich drogach i bezdrożach, to z pewnością bym go podjechała.
No ale niestety muszę dosc szybko skapitulować.
Na średniej nie dam rady. W dodatku to jest otwarty podjazd, w pełnym słoncu.
Pot spływa ze mnie strumieniami.
Mam już serdecznie dość, a wiem , ze jeszcze Huzary i Parkowa.
Na zjeździe ze Słotwin wpadam w nieoznaczony rów, zupełnie taki jak dwa lata temu na objeździe trasy w Tarnowie.
Teraz na szczescie mam lepszego amora i wieksze umiejetnosci i jakimś cudem wychodzę cało z opresji, ale wiem, ze tam było wiele wypadków.
Jeszcze krzyczę do Beaty, która jedzie za mną ( w ogole bardzo ładnie zjeżdza), żeby uważała, ale ona już wie i objeżdza rów z lewej strony.
Mnie robi się gorąco i dziękuję amorkowi ze wyłapał ten rów i jestem cała.
Potem już Huzary.
Błoto, gorąco, ciagle podjazdy. Mam wrażenie , ze na tym maratonie jest wiecej podjazdów niż zjazdów
Na 3 bufecie, ktoś mówi do mnie:
Cześć Lemuriza..
Patrzę: dziewczyna…
No tak to musi być Czarna Mamba. Jedziemy potem długo razem, trochę rozmawaimy, na metę własciwie wjeżdzamy równocześnie. Dorota jest lepsza o jakies ułamki sekund.
Przyjemnie było tak razem jechać.
Przez ten zaciagający łancuch podchodzę tam gdzie zwykle bym jechała, starsznie mnie to irytuje.
No i wreszcie Parkowa. Mijam na zjeździe dosyc trudnym jakąs dziewczynę ( mruczy pod nosem coś w rodzaju: no proszę…). Ale zjazdy pomimo, że cieżkie idą mi naprawdę dobrze. Nie zjeżdzam dwóch: bardzo stromego i błotnistego z Jaworzyny i tego najbardziej wrednego odcinka na Parkowej.
Na podjeździe pod Parkową jakąs dziewczyna pyta: będą jeszcze podjazdy?
Mowię: nie, teraz w doł.
Ona: trudno?
Ja: raczej tak.
Ale zjazdy pokonuję naprawdę fajnie, muszę skapitulować na odcinku gdzie panowie goprowcy corocznie sobie żartują.
Tym razem pytają: dziewczyny( bo obok mnie Czarna Mamba) a te rowery nie przeszkadzają wam? Nie lepiej byłoby pochodzić bez..
Uśmiecham się, bo… mają rację. Jest tak slisko ze nie mogę utrzymać się na nogach, a rower wybitnie mi przeszkadza.
Potem już jadę. Za punkt honoru obieram sobie zjechanie ostanich stromych zjazdów od stawu i zjechanie schodów.
Idzie mi świetnie i pewnie by sie udało gdyby tuż przy schodach nie staneli turyści, zjeżdzając ze schodów , chcialam zrobić wszystko zeby w nich nie wjechać , skreciłam za szybko kierownicę w lewo i była gleba . Na szczescie niegroźna, ale zła byłam bo cały maraton bez szwanku a tu.. na koniec. Stłukłam tak mocno kolano, ze ból był chwilowo mocny i musiałam miec dziwny wyraz twarzy... Na ostatnim zjeździe tym obok pijalni jeden pan do drugiego powiedział: popatrz jakie te kobiety zmeczone dojeżdzają:).
No i dojechałam wreszcie do tej mety o czasie 6 h 25 min.
To była piekielnie trudna trasa.
Piękna, wymagająca, ale piekielnie trudna. Jeszcze tak trudnego maratonu nie jechałam.
Wynik mnie nie usatysfakcjonował, chociaż miejsce 6 powinno cieszyć, ale wiem, ze czas byłby lepszy o pół godziny, gdyby nie to pobładzenie i gdybym miała ze sobą smar.
Zapłaciłam więc kolejne frycowe.
Na trasie myślałam o tym, że giga w Strzyżowie i nawet Gorlicach ( chociaz tak dla mnie trudne) to było niewiele w porównaniu z Krynicą.
Upał, błoto, prawie 2000 m przewyższenia, trudny teren zrobiło swoje.
Jeszcze nigdy nie byłam tak zmęczona po maratonie.
Na szczęście mój organizm już dość szybko się regeneruje.
Będzie co wspominać latami.. oj będzie
Krynica 14 sierpnia 2010
Czas jazdy 6 h 24 min
Miejsce w kat 6
Dystans 57 km
Przewyższenie : 1950
Kiedy 4 lata temu zakupiłam rower górski, kiedy przejechałam swój pierwszy maraton w Krakowie u Grabka ( łatwy, dzisiaj to wiem, b. łatwy), nawet nie marzyłam że przeżyję kiedyś taką masakrę jaką zgotowała nam Krynica 2010.
W tym sezonie zdecydowanie pobijam rekordy czasu spedzonego w siodełku podczas maratonowych tras ale ..powoli.
Tuż przed startem w sektorze stoję z Ryszardem z Poznania. Pyta mnie co to za wykres ( profil trasy ) mam na mostku. Mówię, ze z Gluszycy i ze jak będę zmęczona, to będę sobie myslec ze może być jeszcze gorzej…
Na wspomnienie tych moich słów sprzed maratonu uśmiecham się sama do siebie.
Gorzej… tak może być jeszcze gorzej. Gorzej niż w Gluszycy.
„Gorzej” to może złe słowo bo brzmi jakby mi ktoś za karę kazał jechać. Dobrze, niech więc będzie – „ trudniej”.
Na ten maraton byłam nastawiona bardzo, bardzo pozytywnie. Prawie nie było przedstartowego stresu, jakaś taka duża chęć jazdy no i ogromna chęć pomszczenia nieudanego startu z tamtego roku.
Przed startem wdycham sobie atmosferę Krynicy. Mam sporo czasu przed startem , wiec rozgrzewam się niespiesznie, odwiedzając na rowerze krynickie dobrze mi znane kąty. Wszak to prawie moje tereny. Zaledwie 90 km od Tarnowa i sporo tu już jeździłam.
Spotykam Monię, Mateusza i Daniela. Monia mówi: chciałam sobie dzisiaj poprawić wynik i popatrz.. , patrzę a tu z Justyną Frączek jedzie Anna Szafraniec. No tak, Monia będzie niestety tych pkt mieć mniej bo strata do pierwszej będzie tym razem kolosalna.
Potem jeszcze widzę Szafraniec przed startem. Rower, ubranie, skarpetki , buty wszystko najwyzszej jakości. Wyróznia się.
Start. Dosyć szybko staram się jechać, licznik pokazuje blisko 40 km/h.
Potem zaczyna się podjazd, wiem ze jestem w stanie go pokonać na średniej tarczy, ale jednak zrzucam na młynek, tak jest bezpieczniej, bowiem duża ilośc kolarzy sprawia ze trzeba walczyc o utrzymanie się na rowerze i nieźle balansować miedzy tymi, którym się nie powiodło i muszą zsiadać z roweru. Słońce pali niemiłosiernie, jest potworny upał, a podjazd otwarty.
Po podjeździe wjeżdzamy w las i już wiadomo co będzie się działo. Tony błota….Jedzie się cieżko, ale probuje jechać tak długo jako mogę. Tutaj spotykam Monię, która mnie mija, staram się utrzymać za nią, ale gdzieś po drodze spadam z roweru i muszę iść. Wreszcie pojawia się pierwszy zjazd, ten nieszczesny zjazd, na którym polegałam w ub roku i musiałam sporą czesc stawki przepuścić bo nie dało się włączyc „do ruchu”. Zjeżdzam dobrze, chociaz jest bardzo slisko , wiec mam powód do zadowolenia. Po wyjeździe z lasu kawałek asfaltu, skrecamy w prawo i już wiem.. zaczyna się podjazd na Jaworzynę.
To długi podjazd, nietrudny technicznie, ale momentami stromy, momentami w pełnym słoncu, wiec wysysa siły. Jadę jednak dzielnie i staram się dość mocno pedałować.
W pewnym momencie jakiś chłopak mówi: staram się utrzymywać za tobą.. grunt żeby jechać.
Miło. Wyprzedza mnie, ale po chwili na jakims bardziej technicznym kawałku spada z roweru i wyprzedzam go. W połowie trasy na Jaworzynę przejeżdzamy przez nartostradę. Spoglądam na chwilę w doł i wierzyć mi się nie chce, ze jestem tak wysoko, ze aż tak wysoko można się wspiąc na rowerze. Po drodze spotykam turystów, jeden z nich niesie butelkę piwa. Pyta czy poczestowąć. Mówię: nawet nie wie pan jak chetnie bym się napiła…
Jest gotowy się zatrzymać, ale ja jade dalej, zalezy mi na dobrym wyniku.
Upał, upał,upał… wysysa siły.
Wreszcie jestesmy na Jaworzynie. Przypominam sobie jak 4 lata temu , 2 miesiące po tym jak wsiadłam na rower górski zaliczylam ten szczyt. Jaka byłam dumna z siebie. Wtedy miałam więcej entuzjazmu do jazdy.. wszystko było przede mną… trudne podjazdy, nauka zjazdów, pierwsze maratony, pierwsze górskie maratony.
Z Jaworzyny zjeżdzam płynnie i znowu wierzyć mi się nie chce: kiedyś tu sprowadzałam rower! Teraz nawet nie zauwazyłam tego niegdys trudnego dla mnie zjazdu.
Ale jest niespodzianka: zamiast prosto jedziemy w prawo czyli trasa zmieniona.
I .. znowu zaczyna się wspinaczka.. czyli własciwie zero odpoczynku po Jaworzynie.
I tutaj przeżywam najcieższe chwile. Błoto jest tak straszne ze zalepia nie tylko przerzutki, ale też gromadzi się pod podkową od amora i koło się nie toczy. Co chwilę przystaje i wyjmuję, ale to jest syzyfowa praca, w kilka sekund pod podkową znowu gula. Całymi garściami wyjmuje to błoto. W koncu biorę rower na plecy , ale jest tak ciezki, oblepiony błotem.. nie wiem co robić..
W pewnym momencie błoto jest takie gliniaste, ze rower zapada mi się w nie po piasty i nie mogę go z niego wyciągnąć.
W takim błocie jeszcze nie jechałam!
Wyciągam z przerzutek , uderzam kołami o podłoże…
Gdzieś przed pierwszym bufetem spotykam chłopaka , który pyta:
Lemuriza?
Mówię: tak
On: jestem fanem Twojego bloga.
Miło.
Mówi mi ze nawet dołączyl do moich znajomych na blogu, podaje nicka , ale nie dosłyszałam. Mam nadzieję, ze kolega to przeczyta i się przypomni.
I pierwszy bufet. W życiu tyle czasu nie spędziłam na bufecie. Nalewam sobie powerade’ a. Jem ciastka, bo mam tylko dwa żele. Spodziewąłam się trasy 45 km , liczylam na jakieś 4 godz. Jazdy, a tu ma być podobno 53 km.
Rozglądam się gdzie dalej jechać, po lewej nie widze nic, tłum ludzi na bufecie, po prawej zjazd w doł, ktoś jedzie, wiec jadę za nim.
Po jakichs 2 min, coś zaczyna mi się nie podobać. Nikt za mną nie jedzie i nie ma strzałek ani taśm…Jadę pełna niepokoju, ale po chwili widzę strzałki,wiec oddycham z ulgą i sunę w dół.
Niestety dojezdzam do miejsca, ze już wiem ze coś jest nie tak, bo wiem ze jestem blisko stacji na Jaworzynę, a przecież mielismy wjezdzac na Halę Łabowską.
Wiec robie w tył zwrot i pod górę. Na samą myśl robi mi się niedobrze. Stracę jakieś 10 min… nici z dobrego wyniku.
Diabeł kusi żeby zjechać do Krynicy, ale myślę sobie: trudno.. wynik będzie słabszy ale skonczę maraton. Jadę mocno na średniej tarczy. Spotykam jakiegos chłopaka, pyta dlaczego wracam. Mówię: chyba źle jedziemy..
On: faktycznie nikt nie jedzie,,,
Więc piłujemy pod górę.
Jadę mocno, bo chce mimo wszystko nadrobić do rywalek.
To kosztuję mnie masę siły. Okazuję się, ze trasę w tym miejscu pomyliła również Monia Brożek. Niestety kiedy dojeżdzamy do bufetu, nikogo prawie przy nim nie ma, wiec uświadamiam sobie jaka masa kolarzy musiała nas minąć. No i niestety droga prowadzi coraz bardziej stromo w górę.
Już wiem, ze pewnie minęły mnie wszystkie bezprośrednie rywalki. Postanawiam jednak nie odpuszczać. Jadę, ale wtedy zaczyna zaciągać łancuch. Dramat, a ja niestety nie wzięłam smaru. Co zaczynam jakiś krótki podjazd i zrzucam na młynek , łancuch zaciąga a ja spadam z roweru. Jechać ze średniej niestety nie mam siły.
I w tym momencie konczy się dla mnie przyjemność z jazdy na maratonie.
Co chwilę z moich ust wydobywają się siarczyste przekleństwa, bo co rusz spadam z roweru. A siły jeszcze są – można byłoby jechać.
Towarzyszy mi jakaś dziewczyna, z którą tasujemy się prawie do konca trasy ( na kilka km przed koncem gdzieś „poległa” i już jej nie widziałam), momentami mocno idzie pod górę, ale za chwilę staje i odpoczywa.
Na drugim bufecie spotykam Beatę z Goleniowa i wtedy wiem w jakiej czesci stawki jadę.
Z Beatą zwykle wygrywam co najmniej 10 min.
Jedziemy już potem w zasadzie razem, mija mnie wtedy kiedy znowu mam kłopoty z łancuchem i na mecie jest 2 min przede mną.
Podjazd na Słotwiny. Gdyby łancuch nie wydawał dźwięków jak rowery , które mam okazję spotykać jeżdząc po wiejskich drogach i bezdrożach, to z pewnością bym go podjechała.
No ale niestety muszę dosc szybko skapitulować.
Na średniej nie dam rady. W dodatku to jest otwarty podjazd, w pełnym słoncu.
Pot spływa ze mnie strumieniami.
Mam już serdecznie dość, a wiem , ze jeszcze Huzary i Parkowa.
Na zjeździe ze Słotwin wpadam w nieoznaczony rów, zupełnie taki jak dwa lata temu na objeździe trasy w Tarnowie.
Teraz na szczescie mam lepszego amora i wieksze umiejetnosci i jakimś cudem wychodzę cało z opresji, ale wiem, ze tam było wiele wypadków.
Jeszcze krzyczę do Beaty, która jedzie za mną ( w ogole bardzo ładnie zjeżdza), żeby uważała, ale ona już wie i objeżdza rów z lewej strony.
Mnie robi się gorąco i dziękuję amorkowi ze wyłapał ten rów i jestem cała.
Potem już Huzary.
Błoto, gorąco, ciagle podjazdy. Mam wrażenie , ze na tym maratonie jest wiecej podjazdów niż zjazdów
Na 3 bufecie, ktoś mówi do mnie:
Cześć Lemuriza..
Patrzę: dziewczyna…
No tak to musi być Czarna Mamba. Jedziemy potem długo razem, trochę rozmawaimy, na metę własciwie wjeżdzamy równocześnie. Dorota jest lepsza o jakies ułamki sekund.
Przyjemnie było tak razem jechać.
Przez ten zaciagający łancuch podchodzę tam gdzie zwykle bym jechała, starsznie mnie to irytuje.
No i wreszcie Parkowa. Mijam na zjeździe dosyc trudnym jakąs dziewczynę ( mruczy pod nosem coś w rodzaju: no proszę…). Ale zjazdy pomimo, że cieżkie idą mi naprawdę dobrze. Nie zjeżdzam dwóch: bardzo stromego i błotnistego z Jaworzyny i tego najbardziej wrednego odcinka na Parkowej.
Na podjeździe pod Parkową jakąs dziewczyna pyta: będą jeszcze podjazdy?
Mowię: nie, teraz w doł.
Ona: trudno?
Ja: raczej tak.
Ale zjazdy pokonuję naprawdę fajnie, muszę skapitulować na odcinku gdzie panowie goprowcy corocznie sobie żartują.
Tym razem pytają: dziewczyny( bo obok mnie Czarna Mamba) a te rowery nie przeszkadzają wam? Nie lepiej byłoby pochodzić bez..
Uśmiecham się, bo… mają rację. Jest tak slisko ze nie mogę utrzymać się na nogach, a rower wybitnie mi przeszkadza.
Potem już jadę. Za punkt honoru obieram sobie zjechanie ostanich stromych zjazdów od stawu i zjechanie schodów.
Idzie mi świetnie i pewnie by sie udało gdyby tuż przy schodach nie staneli turyści, zjeżdzając ze schodów , chcialam zrobić wszystko zeby w nich nie wjechać , skreciłam za szybko kierownicę w lewo i była gleba . Na szczescie niegroźna, ale zła byłam bo cały maraton bez szwanku a tu.. na koniec. Stłukłam tak mocno kolano, ze ból był chwilowo mocny i musiałam miec dziwny wyraz twarzy... Na ostatnim zjeździe tym obok pijalni jeden pan do drugiego powiedział: popatrz jakie te kobiety zmeczone dojeżdzają:).
No i dojechałam wreszcie do tej mety o czasie 6 h 25 min.
To była piekielnie trudna trasa.
Piękna, wymagająca, ale piekielnie trudna. Jeszcze tak trudnego maratonu nie jechałam.
Wynik mnie nie usatysfakcjonował, chociaż miejsce 6 powinno cieszyć, ale wiem, ze czas byłby lepszy o pół godziny, gdyby nie to pobładzenie i gdybym miała ze sobą smar.
Zapłaciłam więc kolejne frycowe.
Na trasie myślałam o tym, że giga w Strzyżowie i nawet Gorlicach ( chociaz tak dla mnie trudne) to było niewiele w porównaniu z Krynicą.
Upał, błoto, prawie 2000 m przewyższenia, trudny teren zrobiło swoje.
Jeszcze nigdy nie byłam tak zmęczona po maratonie.
Na szczęście mój organizm już dość szybko się regeneruje.
Będzie co wspominać latami.. oj będzie
Start dystansu giga w Krynicy plus mój nowy kask od tyłu:)© lemuriza1972
start mega w Krynicy© lemuriza1972
jedziemy :) wszystko jeszcze przed nami:)© lemuriza1972
- DST 57.00km
- Teren 52.00km
- Czas 06:25
- VAVG 8.88km/h
- VMAX 48.00km/h
- Temperatura 35.0°C
- Podjazdy 1950m
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Witaj, to ja jestem tym "chłopakiem" z błota. Chyba niezbyt fortunnie wybrałem moment na pogawędkę bo to chyba był jeden z najgorszych odcinków.
No i byłem zdziwiony, że od bufetu już się nie spotkaliśmy na trasie. Widziałem jak podjeżdżałaś na Jaworzynę i myślałem, że dalej to będę oglądał Twoje plecy. Tak podejrzewałem, że coś się musiało stać. Gratuluję, że się nie poddałaś bo sam chwilami miałem ochotę odpuścić.
Do zobaczenia na następnych maratonach.
Pozdrawiam
Piotrek psc23 - 16:23 wtorek, 24 sierpnia 2010 | linkuj
No i byłem zdziwiony, że od bufetu już się nie spotkaliśmy na trasie. Widziałem jak podjeżdżałaś na Jaworzynę i myślałem, że dalej to będę oglądał Twoje plecy. Tak podejrzewałem, że coś się musiało stać. Gratuluję, że się nie poddałaś bo sam chwilami miałem ochotę odpuścić.
Do zobaczenia na następnych maratonach.
Pozdrawiam
Piotrek psc23 - 16:23 wtorek, 24 sierpnia 2010 | linkuj
kholbee - Mam podobne zdanie do Izy zdecydowanie u GG jeździ się lepiej jest więcej życzliwości nawet na forum. Jak brałem udział na forum u Grabka jak przejechałem Polanicę i napisałem że moim zdaniem była płaska i łatwa bez technicznych zjazdów i podjazdów to mnie zbluzgali i powiedzieli że mam jeździć u GG. A o słowie przepraszam to zapomnij ;)
Maks - 06:59 piątek, 20 sierpnia 2010 | linkuj
Dokładnie Iza i dla takich trzeba mieć zawsze zarezerwowane trochę miejsca tam... dokładnie tam :)
kholbee - 20:21 czwartek, 19 sierpnia 2010 | linkuj
Ja niestety widziałem i u Golonki zachowania jakby żywcem wzięte ze stadionu Legii. I to w czasie samego wyścigu, jak i przed nim. Fakt, że czołówka zawodników się szanuje ale w dalszych sektorach niestety jest różnie. Rzadziej słychać dziękuję za zrobienie miejsca, a częściej pretensje i bluzgi za jego nie zrobienie.
kholbee - 19:28 czwartek, 19 sierpnia 2010 | linkuj
Iza, uwierz w porównaniu z tym co było kilka lat temu teraz cała masa chamstwa się pojawia na maratonach i na forach. Ostatni przykład z Cyklokarpat, gdzie mieszali z błotem organizatorów, czy przykład z Twojego bloga.
kholbee - 18:21 czwartek, 19 sierpnia 2010 | linkuj
Niestety potwierdza się moja teoria o coraz większym udziale w zabawie w kolarstwo dresów ze złotymi łańcuchami, wożącymi na zawody swoje wypaśne rowery w mniej wypaśnych BeeMkach...
kholbee - 09:35 czwartek, 19 sierpnia 2010 | linkuj
Najlepiej włączyć opcję komentowania tylko dla zalogowanych.
Bardzo fajnie razem się jechało. Lubie ostre finisze, więc jak zobacyłam cię jakieś 50 m przede mną to postanowiłam jeszcze spróbować i jestem chyba pół sekundy szybciej.
W Krakowie na pewno odzyskasz sektor, do zobaczenia :) MAMBA - 13:05 wtorek, 17 sierpnia 2010 | linkuj
Bardzo fajnie razem się jechało. Lubie ostre finisze, więc jak zobacyłam cię jakieś 50 m przede mną to postanowiłam jeszcze spróbować i jestem chyba pół sekundy szybciej.
W Krakowie na pewno odzyskasz sektor, do zobaczenia :) MAMBA - 13:05 wtorek, 17 sierpnia 2010 | linkuj
Istota - tak. Ale nie "mała", he he
I jakoś nie widzę żeby post o hamulcach (braku) zniknął.
Coś chyba w tych plotach jest :)
No to jak to było, Izi ?
P.S.
Blog super.
Autorka też, ale z jednym małym zastrzeżeniem. A. - 07:54 wtorek, 17 sierpnia 2010 | linkuj
I jakoś nie widzę żeby post o hamulcach (braku) zniknął.
Coś chyba w tych plotach jest :)
No to jak to było, Izi ?
P.S.
Blog super.
Autorka też, ale z jednym małym zastrzeżeniem. A. - 07:54 wtorek, 17 sierpnia 2010 | linkuj
a ja myslałam ,że błotem obrzuca się wszędzie w internecie ale nie na takim super blogu jak ten -rowerowy. Myślałam ,że czytają to prawdziwie wspaniali entuzjaści tego cudownego sportu.Ale widać i tu wdarła się jakaś mała istota ...Czy to zawiść czy jakieś życiowe urazy a może po prostu bardzo smutne życie przemawia ..
Anonimowy tchórz - 07:34 wtorek, 17 sierpnia 2010 | linkuj
Twarda jesteś. Gratulacje !
Nieładnie plotkować, ale w Tarnowie mówią że puszczasz hamulce nie tylko na zjazdach... A. - 06:35 wtorek, 17 sierpnia 2010 | linkuj
Nieładnie plotkować, ale w Tarnowie mówią że puszczasz hamulce nie tylko na zjazdach... A. - 06:35 wtorek, 17 sierpnia 2010 | linkuj
Super relacja ;) Gratulacje ukończenia tego arcytrudnego maratonu błotnego.
Maks - 20:23 poniedziałek, 16 sierpnia 2010 | linkuj
ja tym razem byłem przewidujący i zabrałem rohloff'a ze sobą :) szkoda że się nie spotkaliśmy na trasie...fajny ten kachol, też muszę się rozglądnąć za czymś nowym. Na Słotwiny udało mi się wdrapać w siodle ale tylko dlatego że widziałem Grega (karmi) jak pomyka wśród pchaczy i to mnie zmotywowało, niestety na zjeździe zaliczył glebę na tym rowie który opisałaś, na szczęście nic poważnego się nie stało. Do zobaczenia w Krakowie.
pozdrawiam AdAmUsO - 20:22 poniedziałek, 16 sierpnia 2010 | linkuj
pozdrawiam AdAmUsO - 20:22 poniedziałek, 16 sierpnia 2010 | linkuj
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!