Niedziela, 12 września 2010
Rabka relacja
Maraton nr 30
MTB Powerade Suzuki Marathon Rabka Zdrój
11 września 2010
Czas jazdy 5 h 11 min
Miejsce w kat 6
suma podjazdów: 1900m
Maraton jubileuszowy.
Cieszyłam się na ten start, starałam się od maratonu w Krakowie robić treningi głownie podjazdowe.
Cieszyłam się na nową, nieznaną trasę – w Gorcach jeszcze nigdy na rowerze nie byłam.
No i.. teraz mogę powiedzieć, ze nigdy tak wysoko na rowerze nie byłam – Turbacz 1300 m npm.
Kiedy Krysia z Adamem przyjechali po mnie Adam uśmiechnął się i powiedział:
- a po co ty tam jedziesz? Nie lepiej się wybrać do jakiegoś SPA w Tarnowie?
No tak… opady deszczu, w piątek, całą noc z piątku na sobotę i w czasie całej drogi do Rabki.
Na szczęscie kiedy dotarlismy na miejsce ustały, ale było zimno, aż nie chciało się wychodzić z auta.
Krysia przyszła z taką wiadomością, ze panowie motocykliści oceniają trasę w skali trudności od 1-6 na … 8.
No tak… z powodu cięzkich warunków skrócono nawet dystans giga do niespotykanych dotąd 55 km.
Na starcie poznaję Klosia:) Pozdrowienia.
Spotykam jeszcze Panów z Poznania ( Rybczynski) i Pawła z MPEC-u, który mówi, ze skonczyl jazdę na dzisiaj, bo rozciął oponę.
Kręcę sobie dosyć długo przed startem, potem staje w sektorze III.
Obok mnie Agnieszka Sobczak, a za mną Czarna Mamba. Mówię jej, ze najbardziej obawiam się o rower bo chyba coś z nim nie tak. Więc trochę mnie to martwi.
Spiker na stracie ostrzega nas przed zjazdem na 7 km. Podobno na giga doszło tam już do kilku poważnych wypadków.
Radzi też ciepło się ubrac bo na Turbaczu ok. 4 stopni było rano.
Wyjątkowo więc ubieram bluzę z długim rękawem i nogawki.
Fragma na stracie , bezcenne. No i ruszamy. Od razu dośc długi asfaltowy podjazd. Nogi zaczynają mnie boleć , jak to na początku.
Mijam Ryszarda z Poznania i mówię: Jezu.. ale mnie już nogi bolą, co to będzie dalej…
Bo rzeczywiście bolą wyjątkowo mocno.
Asfalt się konczy i zaczyna się zabawa z błotem. Już wiadomo po tym pierwszym odcinku, że będzie cięzko.
Ale próbuję jechać ile sił w nogach i powtarzam sobie: trzeba sobie zadać ból.
Za ciepło mi w tych nogawkach, żałuję, ze je ubralam. Moje odczucie jest już inne na Turbaczu, gdzie naprawdę jest zimno.
Na pierwszym zjeździe jest ok. Dobrze się jedzie, pomimo tego, ze jest slisko i duzo kamieni.
Ale mnie już naprawdę dobrze i pewnie jeździ się na takich zjazdach.
A potem zjazd, o którym chyba mówił spiker. Szybki a co 10 m drewniane ,sliskie belki.
Staram się uważać, bo wiem jakie potrafią być zdradzieckie.
No niestety.. na ostatniej chyba wjeżdzam pod złym kątem i już wiem, ze się nie wyratuję.
Padam. Na szczęscie bez większych obrazen, trochę stłuczone kolano i rozcięta nogawka, gdybym ich nie miała, obrażenia zapewne byłyby dotkliwsze.
Dojeżdzamy do pierwszego bufetu. Nie musze uzupełniać picia, ale postanawiam sięgnąć po bidon. Spoglądam w dół.. bidonu nie ma. Jaka szkoda, miałam tam rozpuszczonego maxima. Widocznie pozbyłam się go przy upadku.
Biorę więc Powerade’a z bufetu i probuję jakos umocować w koszyku.
Niestety wciąż mi się przekrzywia, albo próbuje „uciec”, wiec ciągle muszę go poprawiać.
Mało komfortowo.
I zaczyna się jakiś podjazd, widzę z boku stoi Monia, kolega z druzyny dłubie jej przy rowerze.
Ale za chwilę jedzie mocno pod górę. Potem podjazd błotnisty i znowu widzę Monię.
Pytam co się dzieje, mówi, ze łancuch wypada jej za kasetę.
Mówi, ze przewróciła się dwa razy na tych belkach, a na jednej ktoś z kibiców powiedział jej, ze jest 22 ofiarą tej belki.
Pytam : a sprawdzałaś przerzutkę? Hak? Może skrzywione.
( kiedys jak skrzywiłam hak też mi łancuch za kasetę wypadał).
A mnie zaczyna zaciągać łancuch.. dramat bo to dopiero 12 km, chociaż już ponad godzina jazdy.
Gdzieś w oddali słychać dzwony z kościoła.
Myślę: komu bije dzwon?
Jakis chłopak mówi: dzwony nam biją:)
O tak… trasa taka bardziej survivalowa.
Zatrzymuję się i smaruję łancuch. Pomaga na jakiś czas.
I znowu mega trudny podjazd. Nijak go nie da rady zrobić na rowerze.
Idę.
Nagle słyszę za mną kobiecy głos:
- nie jeżdzę już u Golonki, będę jeździć u Grabka!!!
Odwracam się i mówię: Monia nie wierzę, ze to ty mówisz!!!!
Monia się smieje, za jakiś czas mnie mija, ale tylko przez chwilę mogę jechać za nią. Znowu zaciaga łancuch… i czasem nawet na płaskich odcinkach muszę schodzić z roweru.
Płakać mi się chce, bo co to za jazda! Siły są. Oponki trzymają super, można by było jechać, pomimo tego błota, zdradliwych kałuż, zimna i momentami potęznej mgły, utrudniającej widoczność.
Dosć szybko okulary chowam do kieszonki , bo są tak zabłocone , ze i tak nic nie widzę.
No niestety efekt jest taki, ze błoto kilkakrotnie wpada mi do oka na zjeździe tak skutecznie, ze nic nie widzę i robi się groźnie.
I znowu jakiś podjazd, którego po prostu nie dam rady „zrobić” . Idę i wtedy czuję, ze prawy but zaczyna mnie potęznie obcierać. No fajnie…
Za mną słyszę głosy, oglądam się, idzie m.in. Czarna Mamba. Trochę się wypłaszcza, ale zaczyna się koszmarne, lepiące błoto.
Podkowa pod amorem zbiera gulę na oponie. Staje, wyjmuje… rękawiczki ubłocone na maksa.
Za chwilę to samo. Złość mnie ogarnia, koło się nie toczy zupełnie. Nie wiem czy mam go brać na plecy czy co? Ale przecież to dopiero ok. 20 km, nie będę szła z rowerem do mety.
Dojeżdza do mnie Czarna Mamba, pyta dlaczego jestem dopiero w tym miejscu.
Mówię, ze rower nie chce jechać, to i jestem w tym miejscu.
Spotykamy się jeszcze na Turbaczu, na bufecie.
Smaruje łancuch, ale to syzyfowa praca, łancuch jest tak ubłocony, że żadne smarowanie mu nie pomoże. Wyciągam jeszcze błoto z przerzutek, biorę Powerade,a i jadę. Na szczescie jest zjazd, jadę chwilę z Czarną Mambą, ale po chwili mi odjeżdza. Nie gonię.. chce już tylko bezpiecznie dojechać do mety.
I nachodzą mnie pierwsze myśli z cyklu samobójczych.
„ Że tak się nie da jeździć, ze rower szwankuje, ze zimno bardzo, ze chyba nie mam radości z tej jazdy, iśc też się za bardzo nie da, bo but rani piętę, ze chce już do mety , ze do Istebnej już nie pojadę, jak będzie taka pogoda, bo chciałabym jednak pojeździć, a tu głównie chodzę”.
Na szczescie zjazdy rekompensują mi wszystko.
Jest slisko, duzo luźnych dużych kamieni, ale jakos tak przemykam między nimi i nawet mijam troche osób. I myślę sobie: jak to sie stało, ze to ja taki zjazdowy nieudacznik nauczyłam sie tak zjeżdzać. Ale przecież wiem jak. Proste. Starty na maratonach u GG.
Zjazdy przynoszą mi po prostu duzo radości.
Szkoda, ze mgła uniemożliwia podziwanie widoków. Pamietam tylko jeden, gdzieś z lewej strony widze piękna panoramę i myślę : jaki to byłby piekny maraton gdyby pogoda była fajniejsza.
W którymś momencie na jakimś zjeździe widzę przed sobą kogoś w ubranku Kellysa. Dojeżdzam i patrzę: a to Pan Janek Blańda.
Myślę sobie: Jezu.. to ze mną już całkiem źle ( no bo zwykle przyjeżdzał daleko, daleko za mną).
Goni mnie, muszę przyznać dość mocno pedałuje. Tasujemy się, ale w koncu gdzieś tam go mijam.
Na trzecim bufecie nie zatrzymuję się, bo i po co. Mam jeszcze sporo Powerade’a , głodna nie jestem. Jadę.
Trasa skręca w lewo i… płynie sobie drogą rzeczka. Przejeżdzam, ale za rzeczką zaczyna się mega ostry podjazd, dla mnie nie do zrobienia. Na średniej nie dam rady, młynek nie działa. Idę.
Obtarta pięta sprawa, ze każdy ruch nogą to duży ból, ale idę co zrobić.
Z boku stoi chłopak, mocuje się z łancuchem. Mówię, ze mam spinkę, mogę mu dać.
Z trudem wygrzebuję z kieszonki jedną część spinki. Niestety nie mogę znaleźć drugiej. Wysypuje na błoto wszystko z kieszonki. Nie ma… musiałam ją zgubić. Mija mnie sporo osób, w tym Pan Blańda.
Idę dalej.
Potem zaczyna się zjazd.. uffff…..,potem jeszcze jakieś schronisko, skrecam w lewo.
Mam przez chwilę wątpliwości bo przede mną nikogo za mna nikogo czy aby na pewno dobrze jadę?
Zaczyna się zjazd w lesie. Dość trudny, ale jadę, na zjeździe dwójka fotografów.
Krzyczą do mnie: brawo…
A ja myslę sobie: no chociaż to mi dobrze wychodzi.
Dalej jadę sama i myślę sobie co jest do cholery, pomyliłam trasę?.
I nagle przede mną traktor, zajmuje cały wąski leśny zjazd…
Nie ma go jak ominąć. Jadę z prędkością 7 km/h i myślę sobie: no tak to ja nawet do wieczora się nie doturlam na metę a czołowki nie mam:)
Jestem bardzo, bardzo zła.
Nie wiem jak długo tak jadę,..
W koncu kierowca wychyla się i mówi: jedź górą…
Patrzę rzeczywiście górą idzie jakaś ścieżka. Wdrapuje się z rowerem , jadę kilka metrów górą, jest zjazd, wyjeżdzam przed traktorem i mogę mknąć w dół.
Teraz jest seria zjazdów, tak długich i kamienistych, ze palce mi drętwieją od trzymania hamulców.
Gdzieś pod drodze spotykam chłopaka. Idzie. Pytam co się stało?
„nie mam hamulców”
Pyta mnie ile do mety.
Zatrzymuję się. Licznik mam tak zabłocony, ze nic nie widać.
Próbuję go przestawić na km, bo mam ustawiony czas jazdy. Z trudem daje radę, wiec muszę zdjać zablocone rękawiczki.
Mówię chłopakowi, ze jakieś 8 km do mety.
Mówię mu też ze mam zapasowe klocki, ale mówi, ze jakoś dotrwa i dojedzie.
Potem serdecznie mu wspołczułam, bo te ostatnie kilometry to były niemalże same zjazdy i to w dodatku śliskie i szybkie.
Jeden z ostatnich wyjątkowo błotnisty, ale jedzie się fajnie, opony mi dobrze trzymają.
Potem wyjeżdzamy na asfalt i pozostaje mknąć do mety, próbuję zrzucić na blat, manetka ani drgnie, wiec jadę 30 km/h na średniej, w koncu jakoś udaje mi się zmusić manetkę do działania,wrzucam blat , jadę wzdłuż potoku i uświadamiam sobie, ze do mety musi być już blisko, bo tędy jechałam na rozgrzewce.
Tak widzę już z daleka znajome rewiry, dojeżdzam. Stoi krysia i Adam, Krysia krzyczy: uważaj będzie kraweżnik, objeżdzam go bokiem i dojeżdzam do mety.
No cóż.. sponiewierał mnie ten maraton, niewiele radości przyniósł, ale w koncu jednak dotarłam mimo wszystko do mety.
Z pomocą Krysi, która jest opiekuncza jak mama, myje się, ściągam brudne jak po maratonie w Krakowie ciuchy. Buta ściągam z jękiem, pięta okropnie obdarta. Nie wiem jak dałam radę iść ( dzisiaj w nocy budziłam się bo tak bolała).
Miejsce w kategorii 6, ale nie ma powodów do satysfakcji, bo strata do pierwszej ogromna.
Wręczający nagrody ( opona jak zwykle za 6 m, mam już kilka takich w piwnicy, malo przydatne, cięzkie drutówki na błoto) mówi: nastepnym razem jak będzie lepsze miejsce będą dwie.
Mówię z uśmiechem: ale ja już nie chce….:) ( miejsca w piwnicy by zabrakło).
No i pierwsza Rabka przeszła do historii i jest kolejnym maratonem z którym będę mieć porachunki.
Tak to już chyba musi być.. porażka drogą do sukcesu?:)
Wanda Rutkiewicz jeden z rozdziałów swojej ksiązki zatytułowała: Przegrać, aby wygrać.
I napisała: A żeby iść pod górę, trzeba znależć się na dole...
MTB Powerade Suzuki Marathon Rabka Zdrój
11 września 2010
Czas jazdy 5 h 11 min
Miejsce w kat 6
suma podjazdów: 1900m
Maraton jubileuszowy.
Cieszyłam się na ten start, starałam się od maratonu w Krakowie robić treningi głownie podjazdowe.
Cieszyłam się na nową, nieznaną trasę – w Gorcach jeszcze nigdy na rowerze nie byłam.
No i.. teraz mogę powiedzieć, ze nigdy tak wysoko na rowerze nie byłam – Turbacz 1300 m npm.
Kiedy Krysia z Adamem przyjechali po mnie Adam uśmiechnął się i powiedział:
- a po co ty tam jedziesz? Nie lepiej się wybrać do jakiegoś SPA w Tarnowie?
No tak… opady deszczu, w piątek, całą noc z piątku na sobotę i w czasie całej drogi do Rabki.
Na szczęscie kiedy dotarlismy na miejsce ustały, ale było zimno, aż nie chciało się wychodzić z auta.
Krysia przyszła z taką wiadomością, ze panowie motocykliści oceniają trasę w skali trudności od 1-6 na … 8.
No tak… z powodu cięzkich warunków skrócono nawet dystans giga do niespotykanych dotąd 55 km.
Na starcie poznaję Klosia:) Pozdrowienia.
Spotykam jeszcze Panów z Poznania ( Rybczynski) i Pawła z MPEC-u, który mówi, ze skonczyl jazdę na dzisiaj, bo rozciął oponę.
Kręcę sobie dosyć długo przed startem, potem staje w sektorze III.
Obok mnie Agnieszka Sobczak, a za mną Czarna Mamba. Mówię jej, ze najbardziej obawiam się o rower bo chyba coś z nim nie tak. Więc trochę mnie to martwi.
Spiker na stracie ostrzega nas przed zjazdem na 7 km. Podobno na giga doszło tam już do kilku poważnych wypadków.
Radzi też ciepło się ubrac bo na Turbaczu ok. 4 stopni było rano.
Wyjątkowo więc ubieram bluzę z długim rękawem i nogawki.
Fragma na stracie , bezcenne. No i ruszamy. Od razu dośc długi asfaltowy podjazd. Nogi zaczynają mnie boleć , jak to na początku.
Mijam Ryszarda z Poznania i mówię: Jezu.. ale mnie już nogi bolą, co to będzie dalej…
Bo rzeczywiście bolą wyjątkowo mocno.
Asfalt się konczy i zaczyna się zabawa z błotem. Już wiadomo po tym pierwszym odcinku, że będzie cięzko.
Ale próbuję jechać ile sił w nogach i powtarzam sobie: trzeba sobie zadać ból.
Za ciepło mi w tych nogawkach, żałuję, ze je ubralam. Moje odczucie jest już inne na Turbaczu, gdzie naprawdę jest zimno.
Na pierwszym zjeździe jest ok. Dobrze się jedzie, pomimo tego, ze jest slisko i duzo kamieni.
Ale mnie już naprawdę dobrze i pewnie jeździ się na takich zjazdach.
A potem zjazd, o którym chyba mówił spiker. Szybki a co 10 m drewniane ,sliskie belki.
Staram się uważać, bo wiem jakie potrafią być zdradzieckie.
No niestety.. na ostatniej chyba wjeżdzam pod złym kątem i już wiem, ze się nie wyratuję.
Padam. Na szczęscie bez większych obrazen, trochę stłuczone kolano i rozcięta nogawka, gdybym ich nie miała, obrażenia zapewne byłyby dotkliwsze.
Dojeżdzamy do pierwszego bufetu. Nie musze uzupełniać picia, ale postanawiam sięgnąć po bidon. Spoglądam w dół.. bidonu nie ma. Jaka szkoda, miałam tam rozpuszczonego maxima. Widocznie pozbyłam się go przy upadku.
Biorę więc Powerade’a z bufetu i probuję jakos umocować w koszyku.
Niestety wciąż mi się przekrzywia, albo próbuje „uciec”, wiec ciągle muszę go poprawiać.
Mało komfortowo.
I zaczyna się jakiś podjazd, widzę z boku stoi Monia, kolega z druzyny dłubie jej przy rowerze.
Ale za chwilę jedzie mocno pod górę. Potem podjazd błotnisty i znowu widzę Monię.
Pytam co się dzieje, mówi, ze łancuch wypada jej za kasetę.
Mówi, ze przewróciła się dwa razy na tych belkach, a na jednej ktoś z kibiców powiedział jej, ze jest 22 ofiarą tej belki.
Pytam : a sprawdzałaś przerzutkę? Hak? Może skrzywione.
( kiedys jak skrzywiłam hak też mi łancuch za kasetę wypadał).
A mnie zaczyna zaciągać łancuch.. dramat bo to dopiero 12 km, chociaż już ponad godzina jazdy.
Gdzieś w oddali słychać dzwony z kościoła.
Myślę: komu bije dzwon?
Jakis chłopak mówi: dzwony nam biją:)
O tak… trasa taka bardziej survivalowa.
Zatrzymuję się i smaruję łancuch. Pomaga na jakiś czas.
I znowu mega trudny podjazd. Nijak go nie da rady zrobić na rowerze.
Idę.
Nagle słyszę za mną kobiecy głos:
- nie jeżdzę już u Golonki, będę jeździć u Grabka!!!
Odwracam się i mówię: Monia nie wierzę, ze to ty mówisz!!!!
Monia się smieje, za jakiś czas mnie mija, ale tylko przez chwilę mogę jechać za nią. Znowu zaciaga łancuch… i czasem nawet na płaskich odcinkach muszę schodzić z roweru.
Płakać mi się chce, bo co to za jazda! Siły są. Oponki trzymają super, można by było jechać, pomimo tego błota, zdradliwych kałuż, zimna i momentami potęznej mgły, utrudniającej widoczność.
Dosć szybko okulary chowam do kieszonki , bo są tak zabłocone , ze i tak nic nie widzę.
No niestety efekt jest taki, ze błoto kilkakrotnie wpada mi do oka na zjeździe tak skutecznie, ze nic nie widzę i robi się groźnie.
I znowu jakiś podjazd, którego po prostu nie dam rady „zrobić” . Idę i wtedy czuję, ze prawy but zaczyna mnie potęznie obcierać. No fajnie…
Za mną słyszę głosy, oglądam się, idzie m.in. Czarna Mamba. Trochę się wypłaszcza, ale zaczyna się koszmarne, lepiące błoto.
Podkowa pod amorem zbiera gulę na oponie. Staje, wyjmuje… rękawiczki ubłocone na maksa.
Za chwilę to samo. Złość mnie ogarnia, koło się nie toczy zupełnie. Nie wiem czy mam go brać na plecy czy co? Ale przecież to dopiero ok. 20 km, nie będę szła z rowerem do mety.
Dojeżdza do mnie Czarna Mamba, pyta dlaczego jestem dopiero w tym miejscu.
Mówię, ze rower nie chce jechać, to i jestem w tym miejscu.
Spotykamy się jeszcze na Turbaczu, na bufecie.
Smaruje łancuch, ale to syzyfowa praca, łancuch jest tak ubłocony, że żadne smarowanie mu nie pomoże. Wyciągam jeszcze błoto z przerzutek, biorę Powerade,a i jadę. Na szczescie jest zjazd, jadę chwilę z Czarną Mambą, ale po chwili mi odjeżdza. Nie gonię.. chce już tylko bezpiecznie dojechać do mety.
I nachodzą mnie pierwsze myśli z cyklu samobójczych.
„ Że tak się nie da jeździć, ze rower szwankuje, ze zimno bardzo, ze chyba nie mam radości z tej jazdy, iśc też się za bardzo nie da, bo but rani piętę, ze chce już do mety , ze do Istebnej już nie pojadę, jak będzie taka pogoda, bo chciałabym jednak pojeździć, a tu głównie chodzę”.
Na szczescie zjazdy rekompensują mi wszystko.
Jest slisko, duzo luźnych dużych kamieni, ale jakos tak przemykam między nimi i nawet mijam troche osób. I myślę sobie: jak to sie stało, ze to ja taki zjazdowy nieudacznik nauczyłam sie tak zjeżdzać. Ale przecież wiem jak. Proste. Starty na maratonach u GG.
Zjazdy przynoszą mi po prostu duzo radości.
Szkoda, ze mgła uniemożliwia podziwanie widoków. Pamietam tylko jeden, gdzieś z lewej strony widze piękna panoramę i myślę : jaki to byłby piekny maraton gdyby pogoda była fajniejsza.
W którymś momencie na jakimś zjeździe widzę przed sobą kogoś w ubranku Kellysa. Dojeżdzam i patrzę: a to Pan Janek Blańda.
Myślę sobie: Jezu.. to ze mną już całkiem źle ( no bo zwykle przyjeżdzał daleko, daleko za mną).
Goni mnie, muszę przyznać dość mocno pedałuje. Tasujemy się, ale w koncu gdzieś tam go mijam.
Na trzecim bufecie nie zatrzymuję się, bo i po co. Mam jeszcze sporo Powerade’a , głodna nie jestem. Jadę.
Trasa skręca w lewo i… płynie sobie drogą rzeczka. Przejeżdzam, ale za rzeczką zaczyna się mega ostry podjazd, dla mnie nie do zrobienia. Na średniej nie dam rady, młynek nie działa. Idę.
Obtarta pięta sprawa, ze każdy ruch nogą to duży ból, ale idę co zrobić.
Z boku stoi chłopak, mocuje się z łancuchem. Mówię, ze mam spinkę, mogę mu dać.
Z trudem wygrzebuję z kieszonki jedną część spinki. Niestety nie mogę znaleźć drugiej. Wysypuje na błoto wszystko z kieszonki. Nie ma… musiałam ją zgubić. Mija mnie sporo osób, w tym Pan Blańda.
Idę dalej.
Potem zaczyna się zjazd.. uffff…..,potem jeszcze jakieś schronisko, skrecam w lewo.
Mam przez chwilę wątpliwości bo przede mną nikogo za mna nikogo czy aby na pewno dobrze jadę?
Zaczyna się zjazd w lesie. Dość trudny, ale jadę, na zjeździe dwójka fotografów.
Krzyczą do mnie: brawo…
A ja myslę sobie: no chociaż to mi dobrze wychodzi.
Dalej jadę sama i myślę sobie co jest do cholery, pomyliłam trasę?.
I nagle przede mną traktor, zajmuje cały wąski leśny zjazd…
Nie ma go jak ominąć. Jadę z prędkością 7 km/h i myślę sobie: no tak to ja nawet do wieczora się nie doturlam na metę a czołowki nie mam:)
Jestem bardzo, bardzo zła.
Nie wiem jak długo tak jadę,..
W koncu kierowca wychyla się i mówi: jedź górą…
Patrzę rzeczywiście górą idzie jakaś ścieżka. Wdrapuje się z rowerem , jadę kilka metrów górą, jest zjazd, wyjeżdzam przed traktorem i mogę mknąć w dół.
Teraz jest seria zjazdów, tak długich i kamienistych, ze palce mi drętwieją od trzymania hamulców.
Gdzieś pod drodze spotykam chłopaka. Idzie. Pytam co się stało?
„nie mam hamulców”
Pyta mnie ile do mety.
Zatrzymuję się. Licznik mam tak zabłocony, ze nic nie widać.
Próbuję go przestawić na km, bo mam ustawiony czas jazdy. Z trudem daje radę, wiec muszę zdjać zablocone rękawiczki.
Mówię chłopakowi, ze jakieś 8 km do mety.
Mówię mu też ze mam zapasowe klocki, ale mówi, ze jakoś dotrwa i dojedzie.
Potem serdecznie mu wspołczułam, bo te ostatnie kilometry to były niemalże same zjazdy i to w dodatku śliskie i szybkie.
Jeden z ostatnich wyjątkowo błotnisty, ale jedzie się fajnie, opony mi dobrze trzymają.
Potem wyjeżdzamy na asfalt i pozostaje mknąć do mety, próbuję zrzucić na blat, manetka ani drgnie, wiec jadę 30 km/h na średniej, w koncu jakoś udaje mi się zmusić manetkę do działania,wrzucam blat , jadę wzdłuż potoku i uświadamiam sobie, ze do mety musi być już blisko, bo tędy jechałam na rozgrzewce.
Tak widzę już z daleka znajome rewiry, dojeżdzam. Stoi krysia i Adam, Krysia krzyczy: uważaj będzie kraweżnik, objeżdzam go bokiem i dojeżdzam do mety.
No cóż.. sponiewierał mnie ten maraton, niewiele radości przyniósł, ale w koncu jednak dotarłam mimo wszystko do mety.
Z pomocą Krysi, która jest opiekuncza jak mama, myje się, ściągam brudne jak po maratonie w Krakowie ciuchy. Buta ściągam z jękiem, pięta okropnie obdarta. Nie wiem jak dałam radę iść ( dzisiaj w nocy budziłam się bo tak bolała).
Miejsce w kategorii 6, ale nie ma powodów do satysfakcji, bo strata do pierwszej ogromna.
Wręczający nagrody ( opona jak zwykle za 6 m, mam już kilka takich w piwnicy, malo przydatne, cięzkie drutówki na błoto) mówi: nastepnym razem jak będzie lepsze miejsce będą dwie.
Mówię z uśmiechem: ale ja już nie chce….:) ( miejsca w piwnicy by zabrakło).
No i pierwsza Rabka przeszła do historii i jest kolejnym maratonem z którym będę mieć porachunki.
Tak to już chyba musi być.. porażka drogą do sukcesu?:)
Wanda Rutkiewicz jeden z rozdziałów swojej ksiązki zatytułowała: Przegrać, aby wygrać.
I napisała: A żeby iść pod górę, trzeba znależć się na dole...
Rabka dekoracja© lemuriza1972
- DST 44.00km
- Teren 37.00km
- Czas 05:11
- VAVG 8.49km/h
- Temperatura 10.0°C
- Podjazdy 1500m
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Iza co do Suportu jak masz XT to potrzebne są 2 klucze jeden do wykręcenia korby a drugi do wykręcenia łożysk suportu. Nie liczę 5 imbusa bo ten klucz to każdy powinien mieć. Przy okazji dostajesz się do zębatek. Co do piast to jest trochę więcej pracy jak masz piasty kulkowe. Ale generalnie nie ma z tym większego problemu. Warto się temu przyjrzeć bo zaoszczędza się i czas i zwiększa swoje umiejętności.
Pod warunkiem że ktoś lubi się tym zajmować i ma trochę czasu bo jak nie to faktycznie lepiej oddać do serwisu ;) Maks - 09:52 wtorek, 14 września 2010 | linkuj
Pod warunkiem że ktoś lubi się tym zajmować i ma trochę czasu bo jak nie to faktycznie lepiej oddać do serwisu ;) Maks - 09:52 wtorek, 14 września 2010 | linkuj
Iza - generalnie po myciu z błota rower trzeba rozebrać na części pierwsze. Gratulacje samozaparcia i woli walki ;)
Maks - 08:08 wtorek, 14 września 2010 | linkuj
Maks - 08:08 wtorek, 14 września 2010 | linkuj
Gratulacje! Najważniejsze to nigdy się nie poddawać! Końcówka sezonu zapewnia niezapomniane wrażenia, Kraków, a teraz Rabka, ciekawe jak będzie w Istebnej.
Pozdrawiam. noddi - 16:39 niedziela, 12 września 2010 | linkuj
Pozdrawiam. noddi - 16:39 niedziela, 12 września 2010 | linkuj
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!