Sobota, 2 października 2010
Ten pierwszy maraton
To nie był Powerade.
Może i dobrze, bo może potem nie byłoby nastepnych, gdyby mnie Grzegorz G. "postraszył" trasą.
To był Bike Maraton w Krakowie. Kiedyś na konkurs napisałam takie wspomnienie. Pomyślałam sobie: siedzi sobie u mnie w komputerze, niech "wyjdzie", może ktoś przeczyta i uwierzy, że tez może? Że warto spełniać marzenia, ze należy o nie dbać, a wtedy wszystko jest możliwe.
Miłego czytania i spełniania marzeń:)
BO SĄ…
Był przełom roku 2006/2007.
Okazał się również przełomem w moim sportowym życiu.
Spędzałam długie miesiące na rehabilitacji kolana ( po zabiegu artroskopii, usunięciu zerwanego w czasie gry w siatkówkę więzadła i łąkotki).
Podczas kolejnej wizyty kontrolnej zapytałam z niepokojem w głosie:
Panie doktorze.. będę mogła jeździć na rowerze? ( byłam już w tamtym czasie zapaloną rowerzystką).
- Oczywiście…- odpowiedział pan doktor.
Oczywiście nie przyznałam się , że nie jeżdżę po parku, a zdarza mi się jeździć trasy stukilometrowe.
Całe szczęście, mój lekarz nie miał okazji zobaczyć mnie kilka miesięcy później, kiedy to wystartowałam w swoim pierwszym w życiu maratonie mtb.
Miałam 35 lat i rozpoczynała się moja wielka kolarska przygoda, która trwa do dzisiaj. I dzięki Bogu, że się rozpoczęła, bo z powodu kontuzji z ukochaną siatkówką musiałam się pożegnać na zawsze.
Zanim moje rowerowanie nabrało rozmachu, przez długie miesiące musiałam toczyć walkę o powrót do pełnej fizycznej sprawności. Pamiętam kiedy jakieś półtora miesiąca po operacji, wyjechałam po raz pierwszy „na rower”, noga była jeszcze tak sztywna że z trudem przekręcałam korbę. Łzy stanęly mi w oczach i chciałam zawrócić do domu ale… nie zawróciłam. Zrobiłam 20 km i wiedziałam, że tak łatwo nie dam za wygraną.
Wiosną 2007 roku zaczęłam nieśmiało myśleć o zakupie roweru górskiego.
W domu „parkował” już rower crossowy, ale coraz bardziej „ciągneło” mnie w nie do końca dostępny na moim crossowcu, teren.
Kiedy na bankowym koncie pojawiły się pieniądze z odszkodowania zapadła decyzja- będzie nowy rower.
Nigdy nie zapomnę chwili, kiedy ujrzałam go w sklepie Mirka Bieniasza i powiedziałam : jaki on piękny….( rzecz jasna nie ujmując nic Mirkowi, chodziło o rower). Mój Magnus przejechał ze mną jak dotąd 19 martonów i chociaż pojawił się w moim życiu ktoś nowy – biało-pomaranczowy KTM, z sentymentu nie odsyłam Magnusa na sportową emeryturę.
Po jakimś miesiącu zaprzyjaźniania się z moim góralem, zaczęła mi nieśmiało kiełkować w głowie myśl o .. starcie w maratonie mtb.
To było jak porywanie się z motyką na słońce .
Wówczas maraton był dla mnie czymś absolutnie odległym… jakimś Everestem moich możliwości.
Owszem miałam trochę siły i wytrzymałości, ale technika.. zwłaszcza na zjazdach… pozostawiała wiele do życzenia. Nawet nie wiedziałam, że jest cos takiego jak technika zjazdu.
Najchętniej schodziłam z roweru kiedy pojawiała się jakaś „zjazdowa” przeszkoda. Po pierwszych nieudanych próbach, kiedy dosyć często przytrafiały mi się bliskie spotkania z matką Ziemią, stwierdziłam, że wcale nie muszę zjeżdżać. Najważniejsze żebym dobrze podjeżdżała. Ale byłam naiwna!
Pomimo tych miernych umiejętności, wyznaczyłam sobie cel – przejechać maraton i z wielką konsekwencją rozpoczęłam przygotowania. Wyjazdy na rower przestały być zwykłymi przejażdżkami, a zaczęły być czymś na kształt rowerowych treningów.
Zaczęłam jeździć szybciej, mocniej i po większych wertepach, które dotąd raczej omijałam szerokim łukiem . Były więc treningi w pobliskim lesie, było zaliczanie pofałdowanych terenów nad Dunajcem.
Pamiętam do dzisiaj jak bardzo wyczerpującą była dla mnie jazda z prędkością 20 km/h po lesie .
Kiedy dzisiaj po tym samym lesie mknę ponad 30 km/h , uśmiecham się na tamto wspomnienie.
I w końcu nadszedł ten dzień. Lipiec 2007 rok. Stanęłam na starcie
MIO Fuji Bike Maraton w Krakowie.
Moim głównym celem było rzecz jasna samo ukończenie maratonu.
Był jeszcze drugi cel – nie być ostatnią.
Kiedy podjechaliśmy w okolice Błoń, kiedy zobaczyłam ten tłum kolorowo ubranych kolarzy, ze swoimi wspaniałymi maszynami, pomyślałam : co ty tu robisz kobieto? Czego tu szukasz?
Miałam ochotę uciec, ale.. jednak sportowa ambicja wzięła górę nad strachem. Stanęłam na starcie i.. wkrótce przeżyłam szok.
„Dlaczego oni jadą tak szybko? Co to ma być? Tour de France?”. To była pierwsza myśl.
Popełniłam wtedy swój pierwszy błąd podczas tego wyścigu. Zamiast jechać swoim tempem, dałam się „podpuścić” wszystkim gnającym na oślep przed siebie.
Tempo mnie zabiło.
Do tego zupełny brak doświadczenia sprawił, że po pierwszego batona sięgnęłam wtedy, kiedy było już o wiele za późno, to znaczy wówczas kiedy poczułam głód.
Wszystko to razem wzięte sprawiło, że od połowy dystansu umierałam z wycieńczenia i zmęczenia.
Na pierwszych zjazdach również przeżyłam szok… Ktoś krzyczał : lewa, prawa… i chociaż byłam na to przygotowana, to jednak te okrzyki powodowały niepokój. Bałam się, że nie zdążę dostatecznie szybko usunąć się z drogi.
No i stało się..ktoś tam we mnie wjechał, a potem ja weszłam zbyt ostro w zakręt i z wielkim impetem poleciałam z mojego rumaka na mało przyjazny asfalt.
Poobijałam się bardzo, ale przecież miałam konkretne zadanie do zrealizowania – ukończyć ten maraton.
Przytrafiały się momenty słabości, kiedy myślałam , że nie dam rady ukończyć wyścigu.
Jakiś diabeł szeptał : kobieto po co ci to? Daj sobie spokój.. usiądź.. odpocznij…po co się tak męczysz?
Na szczęście miałam też swojego anioła stróża który dopingował: przecież masz cel.. przecież musisz dojechać do mety, właśnie po to tutaj przyjechałaś!!!
Nadszedł moment kiedy spojrzałam daleko przed siebie.. nie było nikogo, obejrzałam się daleko za siebie.. nie było nikogo. I pomyślałam, że spełni się mój najczarniejszy sen: będę ostatnia. Pomyliłam się jednak, na mecie za mną było jeszcze sporo bikerów.
Kiedy w końcu ujrzałam Błonia i wiedziałam, ze jestem tuż tuż od mety, to tylko na głos powiedziałam: dzięki ci Boże...
I autentycznie płakać chciało mi się z radości, że się udało.... Łzy szczęścia stanęły w oczach.
Zmęczenie było straszne, ból poobijanego ciała ogromny, ale cóż to oznacza w obliczu tego wielkiego poczucia spełnienia na mecie?
Tego drżenia duszy… i przepełnienia taką radością jaką daje niewiele rzeczy.
W swoim pierwszym starcie zanotowałam dość mizerny wynik . W swojej kategorii wiekowej byłam 16 na 19 kobiet.
Ale to był pierwszy i ostatni taki mój słaby wynik.
Ten wyścig uświadomił mi, w którym miejscu jestem i co muszę zrobić żeby znaleźć się bliżej tych najlepszych.
Mój pierwszy maraton sprawił, że złapałam bakcyla i w maratonach będę obecnie jeździć czwarty swój sezon, a mój pierwszy tegoroczny będzie jubileuszowym dwudziestym startem.
Krakowski maraton sprawił , że spełniłam swoje wydawałoby się nieosiągalne marzenie. Każdy ma swój Everest.
Mówi się, że siódemka to szczęśliwa liczba.
Był 31 maja 2008 roku, kiedy stanęłam na starcie swojego siódmego maratonu. Długo przeze mnie oczekiwanego , bo u siebie w Tarnowie. To było wielkie święto całej kolarskiej okolicy – Bike Maraton po raz pierwszy w naszym mieście.
Towarzyszył nam duży upał. Nie opuścił nas ani na chwilę podczas tego wyścigu. Wyssał siły ,zwłaszcza na otwartych podjazdach. Na szczęście malownicza trasa przebiegała też w lasach.
Jeszcze na 2 dni przed maratonem nie byłam taka pewna czy w nim wystartuje.
Popełniłam duży błąd. Nie było wcześniej czasu na objazd trasy , tak więc w czwartek wzięłam urlop i pojechałam.
Wyjechałam się do spodu, a do tego zaliczyłam w czasie jazdy lot przez kierownicę i trochę się poobijałam. Przyjechałam do domu zniechęcona, trasa wydawała mi się za trudna, upał zbyt duży.. Pomyślałam: nie jadę…
Ale po jakiejś godzinie w mojej głowie wszystko się odmieniło i wiedziałam, że nie darowałabym sobie gdybym odpuściła ten wyścig.
Na drugi dzień obudziłam się zmęczona, obolała, ale w sobotę już w ogóle nie myślałam o zmęczeniu. W sobotę była już pełna mobilizacja.
Jako mój anioł stróż pojechał ze mną mój nowopoznany kolega Mirek, mistrz rajdów ekstremalnych, wielokrotny mistrz Polski w biegach na orientacje.
Bardzo mi pomógł w czasie tego wyścigu. Mobilizował, przypominał o piciu , jedzeniu.
Wyścig zaczęłam spokojnie, bo rozpoczynał się od mocnego akcentu czyli wjazdu na Górę św. Marcina. Góra to może niepozorna ( chociaż wyższa niż największe wzniesienie na Litwie:)), ale o dość dużym nastromieniu i skutecznie weryfikująca klasę kolarza. Wielu bikerów z innych części Polski było mocno zdziwionych że przychodzi im się wspinać na taką górkę w Tarnowie. Słyszałam nawet jak ktoś powiedział: myślałem , że jestem w Istebnej. Za każdym razem kiedy podjeżdżam na Marcinkę mówię do niej: nienawidzę cię…:)
Do połowy dystansu jechało mi się bardzo dobrze. Wjazd na najwyższe wzniesienie podczas tego maratonu czyli Brzankę ( ponad 500 m n.p.m) odbył się bez większych problemów. Warto wspiąć się na Brzankę i przy dobrej pogodzie obejrzeć panoramę Tatr.
Zjazd z Brzanki , który wówczas był dla mnie wielkim wyzwaniem, też przebiegał spokojnie do czasu kiedy jakaś dziewczyna przede mną , przewróciła się a ja zaliczyłam malownicze OTB. Mirek powiedział mi potem, że był pewien, że to już koniec wyścigu dla mnie, ale ja wstałam szybko i pojechałam dalej. Jak się okazało nie był to ostatni upadek tego dnia.
Szybki, szutrowy zjazd i diabeł mnie podkusił żeby zboczyć ze swojej „ścieżki”,Pojechałam za jakimś kolarzem przede mną, wjechałam w koleinę i po chwili szlifowałam już ramieniem o kamienie. To był bardzo bolesny upadek, a do mety było jeszcze sporo kilometrów. Wybiłam mocno palca i ciężko było mi utrzymać kierownicę.
Do tego wszystkiego zaczęło mnie jeszcze boleć kolano i to do tego stopnia, że ledwie przekręcałam korbę.
Na kilka kilometrów przed metą , w lesie pomyliliśmy trasę. Końcówka była dla mnie mordercza. Najpierw jazda po strasznej trawie i wertepach, a potem na dobicie jeszcze raz wjazd na Marcinkę i piękny zjazd najpierw korytem strumyczka, potem przez las. Ten już częściowo schodziłam, bo byłam tak zmęczona, że bałam się że nie jestem już w stanie go kontrolować i może to się zakończyć źle. Końcówka tarnowskiego maratonu jest wyjątkowa. Jestem stąd ale i tak za każdym razem urzeka mnie ten widok po wyjeździe z lasu, bo z Góry św. Marcina rozciąga się nieprawdopodobny widok na miasto. Takiego widoku nie ma żadna inna trasa.
Do mety po asfalcie jechałam już bardzo szybko, bo chciałam się zmieścić w 4 godzinach (udało się, ale tylko 0,01 sekundy dzieliło mnie od przekroczenia 4 h).
Potem był odpoczynek ze znajomymi i oczekiwanie na wyniki.
Kiedy dostałam smsa z informacją, nie wierzyłam w to co widzę na ekranie telefonu:
Miejsce w open 178, w kategorii K3 - 1!
Wygrałam swoją kategorię . Dopisało mi szczęście, bo dwie kolejne rywalki mocno pomyliły trasę i gdyby nie to, zapewne byłabym 3.
Po tarnowskim maratonie została mi pamiątkowa koszulka zwycięzcy, puchar i blizna na prawym ramieniu, ale zostało mi jeszcze coś o wiele bardziej cennego – przepiękne wspomnienia.
Wspomniałam dwa swoje maratony. Może nie najtrudniejsze, może wcale nie najlepsze w moim wykonaniu, ale najważniejsze. Ten z lipca 2007 był pierwszym i gdyby nie on.. nie byłoby następnych . Opisałam ten z maja 2008r., bo w nim odniosłam swój największy sukces. Jak na razie nie udało mi się powtórzyć takiego wyniku w tak dużym cyklu, ale mam nadzieję, że taki dzień kiedyś nadejdzie.
Bo wciąż stawiam sobie nowe cele, wciąż trenuje coraz więcej i ciągle się uczę , popełniam coraz mniej błędów.
Wciąż za każdym razem stając na starcie, przeżywam to radosne oczekiwanie na sygnał do rozpoczęcia wyścigu. Oczekując na starcie, wiem, że czeka mnie nie tylko wysiłek, czasem ból i cierpienie, ale przede wszystkim PRZYGODA. I wiem, ze jeśli dam z siebie wszystko to bez względu na wynik, na mecie otrzymam najlepszą z możliwych nagród – poczucie spełnienia. Bezcenne. Tego nie kupi się za żadne pieniądze.
Czasem jak sobie myślę o tych dwóch moich maratonach, to puszczając oko do samej siebie mam ochotę powiedzieć: from zero to hero..:). Oczywiście lokalnego hero:).
Odpowiadając na pytanie: „dlaczego wspina się pan na Everest?”, George Mallory , słynny himalaista, zwykł odpowiadać : bo jest.
Podobnie jak on, kiedy ktoś pyta mnie: „dlaczego startuję w maratonach”, odpowiadam: bo są.
Może i dobrze, bo może potem nie byłoby nastepnych, gdyby mnie Grzegorz G. "postraszył" trasą.
To był Bike Maraton w Krakowie. Kiedyś na konkurs napisałam takie wspomnienie. Pomyślałam sobie: siedzi sobie u mnie w komputerze, niech "wyjdzie", może ktoś przeczyta i uwierzy, że tez może? Że warto spełniać marzenia, ze należy o nie dbać, a wtedy wszystko jest możliwe.
Miłego czytania i spełniania marzeń:)
BO SĄ…
Był przełom roku 2006/2007.
Okazał się również przełomem w moim sportowym życiu.
Spędzałam długie miesiące na rehabilitacji kolana ( po zabiegu artroskopii, usunięciu zerwanego w czasie gry w siatkówkę więzadła i łąkotki).
Podczas kolejnej wizyty kontrolnej zapytałam z niepokojem w głosie:
Panie doktorze.. będę mogła jeździć na rowerze? ( byłam już w tamtym czasie zapaloną rowerzystką).
- Oczywiście…- odpowiedział pan doktor.
Oczywiście nie przyznałam się , że nie jeżdżę po parku, a zdarza mi się jeździć trasy stukilometrowe.
Całe szczęście, mój lekarz nie miał okazji zobaczyć mnie kilka miesięcy później, kiedy to wystartowałam w swoim pierwszym w życiu maratonie mtb.
Miałam 35 lat i rozpoczynała się moja wielka kolarska przygoda, która trwa do dzisiaj. I dzięki Bogu, że się rozpoczęła, bo z powodu kontuzji z ukochaną siatkówką musiałam się pożegnać na zawsze.
Zanim moje rowerowanie nabrało rozmachu, przez długie miesiące musiałam toczyć walkę o powrót do pełnej fizycznej sprawności. Pamiętam kiedy jakieś półtora miesiąca po operacji, wyjechałam po raz pierwszy „na rower”, noga była jeszcze tak sztywna że z trudem przekręcałam korbę. Łzy stanęly mi w oczach i chciałam zawrócić do domu ale… nie zawróciłam. Zrobiłam 20 km i wiedziałam, że tak łatwo nie dam za wygraną.
Wiosną 2007 roku zaczęłam nieśmiało myśleć o zakupie roweru górskiego.
W domu „parkował” już rower crossowy, ale coraz bardziej „ciągneło” mnie w nie do końca dostępny na moim crossowcu, teren.
Kiedy na bankowym koncie pojawiły się pieniądze z odszkodowania zapadła decyzja- będzie nowy rower.
Nigdy nie zapomnę chwili, kiedy ujrzałam go w sklepie Mirka Bieniasza i powiedziałam : jaki on piękny….( rzecz jasna nie ujmując nic Mirkowi, chodziło o rower). Mój Magnus przejechał ze mną jak dotąd 19 martonów i chociaż pojawił się w moim życiu ktoś nowy – biało-pomaranczowy KTM, z sentymentu nie odsyłam Magnusa na sportową emeryturę.
Po jakimś miesiącu zaprzyjaźniania się z moim góralem, zaczęła mi nieśmiało kiełkować w głowie myśl o .. starcie w maratonie mtb.
To było jak porywanie się z motyką na słońce .
Wówczas maraton był dla mnie czymś absolutnie odległym… jakimś Everestem moich możliwości.
Owszem miałam trochę siły i wytrzymałości, ale technika.. zwłaszcza na zjazdach… pozostawiała wiele do życzenia. Nawet nie wiedziałam, że jest cos takiego jak technika zjazdu.
Najchętniej schodziłam z roweru kiedy pojawiała się jakaś „zjazdowa” przeszkoda. Po pierwszych nieudanych próbach, kiedy dosyć często przytrafiały mi się bliskie spotkania z matką Ziemią, stwierdziłam, że wcale nie muszę zjeżdżać. Najważniejsze żebym dobrze podjeżdżała. Ale byłam naiwna!
Pomimo tych miernych umiejętności, wyznaczyłam sobie cel – przejechać maraton i z wielką konsekwencją rozpoczęłam przygotowania. Wyjazdy na rower przestały być zwykłymi przejażdżkami, a zaczęły być czymś na kształt rowerowych treningów.
Zaczęłam jeździć szybciej, mocniej i po większych wertepach, które dotąd raczej omijałam szerokim łukiem . Były więc treningi w pobliskim lesie, było zaliczanie pofałdowanych terenów nad Dunajcem.
Pamiętam do dzisiaj jak bardzo wyczerpującą była dla mnie jazda z prędkością 20 km/h po lesie .
Kiedy dzisiaj po tym samym lesie mknę ponad 30 km/h , uśmiecham się na tamto wspomnienie.
I w końcu nadszedł ten dzień. Lipiec 2007 rok. Stanęłam na starcie
MIO Fuji Bike Maraton w Krakowie.
Moim głównym celem było rzecz jasna samo ukończenie maratonu.
Był jeszcze drugi cel – nie być ostatnią.
Kiedy podjechaliśmy w okolice Błoń, kiedy zobaczyłam ten tłum kolorowo ubranych kolarzy, ze swoimi wspaniałymi maszynami, pomyślałam : co ty tu robisz kobieto? Czego tu szukasz?
Miałam ochotę uciec, ale.. jednak sportowa ambicja wzięła górę nad strachem. Stanęłam na starcie i.. wkrótce przeżyłam szok.
„Dlaczego oni jadą tak szybko? Co to ma być? Tour de France?”. To była pierwsza myśl.
Popełniłam wtedy swój pierwszy błąd podczas tego wyścigu. Zamiast jechać swoim tempem, dałam się „podpuścić” wszystkim gnającym na oślep przed siebie.
Tempo mnie zabiło.
Do tego zupełny brak doświadczenia sprawił, że po pierwszego batona sięgnęłam wtedy, kiedy było już o wiele za późno, to znaczy wówczas kiedy poczułam głód.
Wszystko to razem wzięte sprawiło, że od połowy dystansu umierałam z wycieńczenia i zmęczenia.
Na pierwszych zjazdach również przeżyłam szok… Ktoś krzyczał : lewa, prawa… i chociaż byłam na to przygotowana, to jednak te okrzyki powodowały niepokój. Bałam się, że nie zdążę dostatecznie szybko usunąć się z drogi.
No i stało się..ktoś tam we mnie wjechał, a potem ja weszłam zbyt ostro w zakręt i z wielkim impetem poleciałam z mojego rumaka na mało przyjazny asfalt.
Poobijałam się bardzo, ale przecież miałam konkretne zadanie do zrealizowania – ukończyć ten maraton.
Przytrafiały się momenty słabości, kiedy myślałam , że nie dam rady ukończyć wyścigu.
Jakiś diabeł szeptał : kobieto po co ci to? Daj sobie spokój.. usiądź.. odpocznij…po co się tak męczysz?
Na szczęście miałam też swojego anioła stróża który dopingował: przecież masz cel.. przecież musisz dojechać do mety, właśnie po to tutaj przyjechałaś!!!
Nadszedł moment kiedy spojrzałam daleko przed siebie.. nie było nikogo, obejrzałam się daleko za siebie.. nie było nikogo. I pomyślałam, że spełni się mój najczarniejszy sen: będę ostatnia. Pomyliłam się jednak, na mecie za mną było jeszcze sporo bikerów.
Kiedy w końcu ujrzałam Błonia i wiedziałam, ze jestem tuż tuż od mety, to tylko na głos powiedziałam: dzięki ci Boże...
I autentycznie płakać chciało mi się z radości, że się udało.... Łzy szczęścia stanęły w oczach.
Zmęczenie było straszne, ból poobijanego ciała ogromny, ale cóż to oznacza w obliczu tego wielkiego poczucia spełnienia na mecie?
Tego drżenia duszy… i przepełnienia taką radością jaką daje niewiele rzeczy.
W swoim pierwszym starcie zanotowałam dość mizerny wynik . W swojej kategorii wiekowej byłam 16 na 19 kobiet.
Ale to był pierwszy i ostatni taki mój słaby wynik.
Ten wyścig uświadomił mi, w którym miejscu jestem i co muszę zrobić żeby znaleźć się bliżej tych najlepszych.
Mój pierwszy maraton sprawił, że złapałam bakcyla i w maratonach będę obecnie jeździć czwarty swój sezon, a mój pierwszy tegoroczny będzie jubileuszowym dwudziestym startem.
Krakowski maraton sprawił , że spełniłam swoje wydawałoby się nieosiągalne marzenie. Każdy ma swój Everest.
Mówi się, że siódemka to szczęśliwa liczba.
Był 31 maja 2008 roku, kiedy stanęłam na starcie swojego siódmego maratonu. Długo przeze mnie oczekiwanego , bo u siebie w Tarnowie. To było wielkie święto całej kolarskiej okolicy – Bike Maraton po raz pierwszy w naszym mieście.
Towarzyszył nam duży upał. Nie opuścił nas ani na chwilę podczas tego wyścigu. Wyssał siły ,zwłaszcza na otwartych podjazdach. Na szczęście malownicza trasa przebiegała też w lasach.
Jeszcze na 2 dni przed maratonem nie byłam taka pewna czy w nim wystartuje.
Popełniłam duży błąd. Nie było wcześniej czasu na objazd trasy , tak więc w czwartek wzięłam urlop i pojechałam.
Wyjechałam się do spodu, a do tego zaliczyłam w czasie jazdy lot przez kierownicę i trochę się poobijałam. Przyjechałam do domu zniechęcona, trasa wydawała mi się za trudna, upał zbyt duży.. Pomyślałam: nie jadę…
Ale po jakiejś godzinie w mojej głowie wszystko się odmieniło i wiedziałam, że nie darowałabym sobie gdybym odpuściła ten wyścig.
Na drugi dzień obudziłam się zmęczona, obolała, ale w sobotę już w ogóle nie myślałam o zmęczeniu. W sobotę była już pełna mobilizacja.
Jako mój anioł stróż pojechał ze mną mój nowopoznany kolega Mirek, mistrz rajdów ekstremalnych, wielokrotny mistrz Polski w biegach na orientacje.
Bardzo mi pomógł w czasie tego wyścigu. Mobilizował, przypominał o piciu , jedzeniu.
Wyścig zaczęłam spokojnie, bo rozpoczynał się od mocnego akcentu czyli wjazdu na Górę św. Marcina. Góra to może niepozorna ( chociaż wyższa niż największe wzniesienie na Litwie:)), ale o dość dużym nastromieniu i skutecznie weryfikująca klasę kolarza. Wielu bikerów z innych części Polski było mocno zdziwionych że przychodzi im się wspinać na taką górkę w Tarnowie. Słyszałam nawet jak ktoś powiedział: myślałem , że jestem w Istebnej. Za każdym razem kiedy podjeżdżam na Marcinkę mówię do niej: nienawidzę cię…:)
Do połowy dystansu jechało mi się bardzo dobrze. Wjazd na najwyższe wzniesienie podczas tego maratonu czyli Brzankę ( ponad 500 m n.p.m) odbył się bez większych problemów. Warto wspiąć się na Brzankę i przy dobrej pogodzie obejrzeć panoramę Tatr.
Zjazd z Brzanki , który wówczas był dla mnie wielkim wyzwaniem, też przebiegał spokojnie do czasu kiedy jakaś dziewczyna przede mną , przewróciła się a ja zaliczyłam malownicze OTB. Mirek powiedział mi potem, że był pewien, że to już koniec wyścigu dla mnie, ale ja wstałam szybko i pojechałam dalej. Jak się okazało nie był to ostatni upadek tego dnia.
Szybki, szutrowy zjazd i diabeł mnie podkusił żeby zboczyć ze swojej „ścieżki”,Pojechałam za jakimś kolarzem przede mną, wjechałam w koleinę i po chwili szlifowałam już ramieniem o kamienie. To był bardzo bolesny upadek, a do mety było jeszcze sporo kilometrów. Wybiłam mocno palca i ciężko było mi utrzymać kierownicę.
Do tego wszystkiego zaczęło mnie jeszcze boleć kolano i to do tego stopnia, że ledwie przekręcałam korbę.
Na kilka kilometrów przed metą , w lesie pomyliliśmy trasę. Końcówka była dla mnie mordercza. Najpierw jazda po strasznej trawie i wertepach, a potem na dobicie jeszcze raz wjazd na Marcinkę i piękny zjazd najpierw korytem strumyczka, potem przez las. Ten już częściowo schodziłam, bo byłam tak zmęczona, że bałam się że nie jestem już w stanie go kontrolować i może to się zakończyć źle. Końcówka tarnowskiego maratonu jest wyjątkowa. Jestem stąd ale i tak za każdym razem urzeka mnie ten widok po wyjeździe z lasu, bo z Góry św. Marcina rozciąga się nieprawdopodobny widok na miasto. Takiego widoku nie ma żadna inna trasa.
Do mety po asfalcie jechałam już bardzo szybko, bo chciałam się zmieścić w 4 godzinach (udało się, ale tylko 0,01 sekundy dzieliło mnie od przekroczenia 4 h).
Potem był odpoczynek ze znajomymi i oczekiwanie na wyniki.
Kiedy dostałam smsa z informacją, nie wierzyłam w to co widzę na ekranie telefonu:
Miejsce w open 178, w kategorii K3 - 1!
Wygrałam swoją kategorię . Dopisało mi szczęście, bo dwie kolejne rywalki mocno pomyliły trasę i gdyby nie to, zapewne byłabym 3.
Po tarnowskim maratonie została mi pamiątkowa koszulka zwycięzcy, puchar i blizna na prawym ramieniu, ale zostało mi jeszcze coś o wiele bardziej cennego – przepiękne wspomnienia.
Wspomniałam dwa swoje maratony. Może nie najtrudniejsze, może wcale nie najlepsze w moim wykonaniu, ale najważniejsze. Ten z lipca 2007 był pierwszym i gdyby nie on.. nie byłoby następnych . Opisałam ten z maja 2008r., bo w nim odniosłam swój największy sukces. Jak na razie nie udało mi się powtórzyć takiego wyniku w tak dużym cyklu, ale mam nadzieję, że taki dzień kiedyś nadejdzie.
Bo wciąż stawiam sobie nowe cele, wciąż trenuje coraz więcej i ciągle się uczę , popełniam coraz mniej błędów.
Wciąż za każdym razem stając na starcie, przeżywam to radosne oczekiwanie na sygnał do rozpoczęcia wyścigu. Oczekując na starcie, wiem, że czeka mnie nie tylko wysiłek, czasem ból i cierpienie, ale przede wszystkim PRZYGODA. I wiem, ze jeśli dam z siebie wszystko to bez względu na wynik, na mecie otrzymam najlepszą z możliwych nagród – poczucie spełnienia. Bezcenne. Tego nie kupi się za żadne pieniądze.
Czasem jak sobie myślę o tych dwóch moich maratonach, to puszczając oko do samej siebie mam ochotę powiedzieć: from zero to hero..:). Oczywiście lokalnego hero:).
Odpowiadając na pytanie: „dlaczego wspina się pan na Everest?”, George Mallory , słynny himalaista, zwykł odpowiadać : bo jest.
Podobnie jak on, kiedy ktoś pyta mnie: „dlaczego startuję w maratonach”, odpowiadam: bo są.
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Bardzo ładnie opisałaś swoją maratonową przygodę :)
JPbike - 20:32 środa, 6 października 2010 | linkuj
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!