Niedziela, 1 maja 2011
Złoty Stok relacja
http://www.velonews.pl/galeria/filmy/2071-grzegorz-wypelnia-dane-zawodnikom-slowo
fajne
Maraton nr 33
Powerade Suzuki Mtb Marathon
Złoty Stok 30 kwietnia 2011-05-01
Miejsce w kat 12
Open 443/521 ( co z dramat!!!)
czas 3 h 46 min
To był mój trzeci Złoty Stok.
Dobrze, że nie czytałam przed tym startem swoich relacji z poprzednich, bo nie wiem czy po moim środowym upadku, wytrzymałabym…psychiczne napięcie.
Jakos tak nie sięgałam pamięcią wstecz i zapomniałam jakie ciezkie zjazdy są w Złotym.
Cały czwartek walczyłam z poupadkowym bólem i robiłam wszystko, żeby ciało jakos doszło do siebie.
Do tego stopnia , że nawet nie do końca przygotowałam sobie rower. Zawsze czyszczę łańcuch , kasetę, psikam amora Brunoxem… a tym razem byłam skoncentrowana na walce z bólem.
I może dlatego kompletnie nie wyszedł mi ten start, bo wszystko rozegrało się niestety w mojej głowie. Źle się rozegrało.
Nie rozpaczam.
Dzisiaj przeczytałam felieton.
Zaczyna się takim cytatem:
„ NIE MIERZ WARTOŚCI SWOJEJ I INNYCH LICZBĄ ŻYCIOWYCH PORAŻEK I SUKCESÓW. WYTRWALE ZDĄZAJ DO CELU, NAWET JEŚLI RAZ PO RAZ CI SIĘ NIE UDAJE. TO NIE ZAKLECIE, TO ŻELAZNA LOGIKA RACHUNKU PRAWDPODODBIENSTWA”
I tego się będę trzymać.
Bałam się tego startu. Wiedziałam, ze najgorzej będzie przełamać strach na zjazdach.
Nie dość, że mało zjeżdzałam w tym sezonie, to po tej nieszczęsnej środzie, coś tak w głowie utkwiło. Strach przed bólem?
Ale tak to już chyba jest.
Dlatego ja po takich „wpadkach” staram się szybko jechać gdzieś na zjazd na przełamanie.
Tym razem nie było kiedy….
Przed startem Rafał , który jedzie z nami po raz pierwszy na Powerade’a , musi się zapisać, wziąć czipa itd. Ja w tym czasie idę zobaczyć start giga. Na stracie chłopaki z „pszczółkowego” teamu i Jacek.
Miło.
Zaraz potem spotykam Ryszarda i Grzegorza z Poznania. Pytam się jaka będzie pogoda ( wszyscy mówią, ze ma padać). Ryszard mówi, ze ma zacząć padać o 11 ( czyli wtedy kiedy startujemy).
Mówię: no to tak w sam raz…:)
Ale pogoda sprawiła nam ogromnie miłą niespodziankę. Nie pada, jest ciepło, nawet momentami za ciepło.
Jaka to przyjemna odmiana po tym błotnym i dość zimnym sezonie 2010.
Niestety nie mam prawie w ogóle czasu na rozgrzewkę.
Szybko jadę , żeby mi nie zamknęli sektora.
Startuję z II ( pewnie po raz ostatni w tym sezonie). Przyjemnie. W sektorze tłok. Staję obok Czarnej Mamby. Rozmawiamy.
Trochę się denerwuję. Martwię się o zjazdy.
Ruszamy. Pierwszy podjazd.. bagatela 9 km prawie.
Jedzie mi się bardzo źle.. bardzo. Tętno ogromnie wysokie pomimo , że ja wcale nie jadę jakoś specjalnie szybko. Jakby zupełnie nie było mocy. Zwykle na pierwszym podjeździe jednak kogoś tam mijam, teraz mam wrażenie, ze mijają mnie WSZYSCY.
Mija mnie Monia i Mamba. Długo mam je na oku i staram się jechać tak żeby ich nie stracić z pola widzenia, ale niestety nie udaje się.
Wciąż mijaja mnie kolejni zawodnicy… czuję się załamana. Nie mam siły jechac pod górę.
Pojawiają się złe myśli pt: po co ci to? Koniec z tymi maratonami!
Potem sama siebie strofuję: Iza przecież wiesz, ze nie wolno Ci tak myśleć.. to samobójstwo.
Kiedy mija mnie Miłka Olejnik, jestem załamana….
Staram się przez chwilę jechać jej na kole, ale oddala mi się…
Potem jedzie kilka metrów za mną… więc robię wszystko, żeby nie tracić jej z pola widzenia, ale w koncu mi znika.
Pierwsze zjazdy to jakaś masakra…. Po prostu zachowuję się jak kompletny nowicjusz. Hamuje w miejscach gdzie nie ma takiej potrzeby, a wręcz może to być niebezpieczne.
Jadę tak asekuracyjnie, jakbym była po raz pierwszy na maratonie u GG.
Coś okropnego.
Mówię do siebie: Iza, rany boskie.. co się z Tobą stało, przecież ty potrafisz zjeżdzać!Uspokój się, opanuj.
Nie pomaga. Schodzę w miejscach , gdzie w ubiegłym roku nawet by mi to nie przyszło na myśl…
Ale moja głowa mnie nie puszcza. W niej ciągle tkwi ten ból ze środy, chociaż rany goją się dobrze, a kolano chociaż boli przy chodzeniu, na rowerze daje radę.
Niewiele pamietam z tego maratonu, zero widoków… tylko zapach.. ten zapach, który można poczuć w górach.
Ta walka z moją głową kosztuje mnie wiele…
W końcu jakos udaje mi się ją przekonać, żeby sobie odpuściła, żeby mi pozwoliła jechać swoje.
Jestem już w takiej części stawki, ze rozpacz mnie ogarnia.
Nie powinnam się w takiej części stawki znaleźć. Z całym szacunkiem dla wszystkich startujących, ale jak mijają mnie osoby na platformach dajmy na to i ze sporą nadwagą, to pojawiają się pytania o sens mojego trenowania.
Ale zaczyna się drugi podjazd i mówię sobie: dość tego opieprzania się.. dość.
I pomaga.
Jadę na młynku, ale bardzo rytmicznie, z dobrą kadencją. Każdy facet kilkanascie metrów przede mną to cel. Naciskam mocniej na pedały i po kolei mijam. Jednego, drugiego, trzeciego, pietnastego.
Któryś tam minięty z kolei mówi do kolegi:
Co się dzieje? Myślałam , ze to czołówka mini.. ale przeciez mini skręciło…
To znaczy, że jadę „ładnie”. Jest efekt. Od razu robi mi się trochę.. lepiej.
Od połowy dystansu jadę już znacznie odważniej.
I zaczyna się słynny zjazd z Borówkowej. Mówię sobie: Iza.. Ty musisz sobie przypomnieć jak się zjedza , bo to potrafisz i zrobisz to, tylko bez paniki…
I udaje się. Jadę już zupełnie inaczej niż na początku.
Mykam korzeń za korzeniem, balansuje między kamieniami… zaczynam pracować ciałem, tak jak potrafię no i wreszcie jadę…
To sa niebezpieczne zjazdy, bardzo niebezpieczne, ale je przejeżdzam i myślę sobie:
Kobieto.. zjeżdzasz takie zjazdy a przewróciłas się u siebie w Błoniu i na Lubince… jak to możliwe?
Kiedy tez zjazdy w Błoniu i na Lubince to .. można się uśmiac jak się je porówna do zjazdu z Bórówkowej.
Jakis chłopak jedzie za mna i mówi:
I jak się podobają zjazdy?
Ja: ja tu jadę po raz kolejny, więc jestem przyzwyczajona…
On: ale to jest przesada..
Ja: nie, to są po prostu góry…
On; ale zabić się można..
Ja: ano można… usmiecham się i zjeżdzam dalej ( i tylko myslę sobie, zebym tylko teraz gdzieś nie fiknęła).
Aaa..jeszcze troche o podjeździe w Lutynii…
Zatrzymuje się na bufecie. Pani oblewa mi rękawiczkę poweradem. No ale to nic. Gorzej, ze mówi do pana:
Już chyba nikt nie będzie jechał…
Szok. Myśle sobie: co ona mówi.. ze niby co, ostatnia jadę.. niemozliwe.
Do bufetu dojeżdza Pocio z Rowerowania.
Mija mnie potem pod górę, potem ja jego i tak jest kilkakrotnie.
Podjazd w Lutynii jadę…Pocio też. Reszta towarzystwa idzie. Jade większość.. sztywnych podjazdów w lesie, na niektórych musze jednak skapitulować… albo nie daje rady ( technika) albo po prostu brakuje siły.
Mateusz mówił, że jeden z nich miał 35 % nachylenia. Zresztą 1500 m przewyższenia na 40 km to sporo naprawdę.
Jadę powoli ale jadę
Marzę o mecie…
Jeszcze sobie mówię: to nic , ze rywalki odjechały daleko. Zmobilizuj się jeszcze, będzie ciut lepszy czas.
Czas na mecie jest kiepski. Na mecie widzę Anię z Bydgoszczy, więc już wiem, ze skoro mnie Ania objechała ( jak się poźniej okazuje bardzo dużo), to pojechałam bardzo słabo.
Przegrałam ten maraton nie z rywalkami , ale z samą sobą. Po prostu.
Ale nie dramatyzuję.
Myślę sobie: trudno… za dwa tygodnie następny maraton. Odkuję się. Na pewno.
Cytat:
„ NIE DZIWMY SIĘ, ZE W KAŻDEJ DYSCYPLINIE LUDZIE SUKCESU SĄ NIEMAL BEZ WYJĄTKU CZLONKAMI TEGO SAMEGO KLUBU: KLUBU OSÓB , KTÓRE SIĘ NIE PODDAJĄ”.
Ide zrobic rozjazd. Trzeba rozruszać mięśnie.
P.S I jeszcze cytat z forum Powerade'a, autorem jest Romek Pietruszka i chyba bardzo fajnie oddał sens tej naszej maratonowej "męczarni"
"W ciągu 2godzin wyścigu miałem tyle samo wrażeń, co w dobry jeden tydzień życia "śmiertelnika" ! "
Bliskie mojej filozofii zyciowej:), brawo Romek.
wszyscy chwalą bufet na mecie, piwo... nie miałam okazji spróbować:(
fajne
Maraton nr 33
Powerade Suzuki Mtb Marathon
Złoty Stok 30 kwietnia 2011-05-01
Miejsce w kat 12
Open 443/521 ( co z dramat!!!)
czas 3 h 46 min
To był mój trzeci Złoty Stok.
Dobrze, że nie czytałam przed tym startem swoich relacji z poprzednich, bo nie wiem czy po moim środowym upadku, wytrzymałabym…psychiczne napięcie.
Jakos tak nie sięgałam pamięcią wstecz i zapomniałam jakie ciezkie zjazdy są w Złotym.
Cały czwartek walczyłam z poupadkowym bólem i robiłam wszystko, żeby ciało jakos doszło do siebie.
Do tego stopnia , że nawet nie do końca przygotowałam sobie rower. Zawsze czyszczę łańcuch , kasetę, psikam amora Brunoxem… a tym razem byłam skoncentrowana na walce z bólem.
I może dlatego kompletnie nie wyszedł mi ten start, bo wszystko rozegrało się niestety w mojej głowie. Źle się rozegrało.
Nie rozpaczam.
Dzisiaj przeczytałam felieton.
Zaczyna się takim cytatem:
„ NIE MIERZ WARTOŚCI SWOJEJ I INNYCH LICZBĄ ŻYCIOWYCH PORAŻEK I SUKCESÓW. WYTRWALE ZDĄZAJ DO CELU, NAWET JEŚLI RAZ PO RAZ CI SIĘ NIE UDAJE. TO NIE ZAKLECIE, TO ŻELAZNA LOGIKA RACHUNKU PRAWDPODODBIENSTWA”
I tego się będę trzymać.
Bałam się tego startu. Wiedziałam, ze najgorzej będzie przełamać strach na zjazdach.
Nie dość, że mało zjeżdzałam w tym sezonie, to po tej nieszczęsnej środzie, coś tak w głowie utkwiło. Strach przed bólem?
Ale tak to już chyba jest.
Dlatego ja po takich „wpadkach” staram się szybko jechać gdzieś na zjazd na przełamanie.
Tym razem nie było kiedy….
Przed startem Rafał , który jedzie z nami po raz pierwszy na Powerade’a , musi się zapisać, wziąć czipa itd. Ja w tym czasie idę zobaczyć start giga. Na stracie chłopaki z „pszczółkowego” teamu i Jacek.
Miło.
Zaraz potem spotykam Ryszarda i Grzegorza z Poznania. Pytam się jaka będzie pogoda ( wszyscy mówią, ze ma padać). Ryszard mówi, ze ma zacząć padać o 11 ( czyli wtedy kiedy startujemy).
Mówię: no to tak w sam raz…:)
Ale pogoda sprawiła nam ogromnie miłą niespodziankę. Nie pada, jest ciepło, nawet momentami za ciepło.
Jaka to przyjemna odmiana po tym błotnym i dość zimnym sezonie 2010.
Niestety nie mam prawie w ogóle czasu na rozgrzewkę.
Szybko jadę , żeby mi nie zamknęli sektora.
Startuję z II ( pewnie po raz ostatni w tym sezonie). Przyjemnie. W sektorze tłok. Staję obok Czarnej Mamby. Rozmawiamy.
Trochę się denerwuję. Martwię się o zjazdy.
Ruszamy. Pierwszy podjazd.. bagatela 9 km prawie.
Jedzie mi się bardzo źle.. bardzo. Tętno ogromnie wysokie pomimo , że ja wcale nie jadę jakoś specjalnie szybko. Jakby zupełnie nie było mocy. Zwykle na pierwszym podjeździe jednak kogoś tam mijam, teraz mam wrażenie, ze mijają mnie WSZYSCY.
Mija mnie Monia i Mamba. Długo mam je na oku i staram się jechać tak żeby ich nie stracić z pola widzenia, ale niestety nie udaje się.
Wciąż mijaja mnie kolejni zawodnicy… czuję się załamana. Nie mam siły jechac pod górę.
Pojawiają się złe myśli pt: po co ci to? Koniec z tymi maratonami!
Potem sama siebie strofuję: Iza przecież wiesz, ze nie wolno Ci tak myśleć.. to samobójstwo.
Kiedy mija mnie Miłka Olejnik, jestem załamana….
Staram się przez chwilę jechać jej na kole, ale oddala mi się…
Potem jedzie kilka metrów za mną… więc robię wszystko, żeby nie tracić jej z pola widzenia, ale w koncu mi znika.
Pierwsze zjazdy to jakaś masakra…. Po prostu zachowuję się jak kompletny nowicjusz. Hamuje w miejscach gdzie nie ma takiej potrzeby, a wręcz może to być niebezpieczne.
Jadę tak asekuracyjnie, jakbym była po raz pierwszy na maratonie u GG.
Coś okropnego.
Mówię do siebie: Iza, rany boskie.. co się z Tobą stało, przecież ty potrafisz zjeżdzać!Uspokój się, opanuj.
Nie pomaga. Schodzę w miejscach , gdzie w ubiegłym roku nawet by mi to nie przyszło na myśl…
Ale moja głowa mnie nie puszcza. W niej ciągle tkwi ten ból ze środy, chociaż rany goją się dobrze, a kolano chociaż boli przy chodzeniu, na rowerze daje radę.
Niewiele pamietam z tego maratonu, zero widoków… tylko zapach.. ten zapach, który można poczuć w górach.
Ta walka z moją głową kosztuje mnie wiele…
W końcu jakos udaje mi się ją przekonać, żeby sobie odpuściła, żeby mi pozwoliła jechać swoje.
Jestem już w takiej części stawki, ze rozpacz mnie ogarnia.
Nie powinnam się w takiej części stawki znaleźć. Z całym szacunkiem dla wszystkich startujących, ale jak mijają mnie osoby na platformach dajmy na to i ze sporą nadwagą, to pojawiają się pytania o sens mojego trenowania.
Ale zaczyna się drugi podjazd i mówię sobie: dość tego opieprzania się.. dość.
I pomaga.
Jadę na młynku, ale bardzo rytmicznie, z dobrą kadencją. Każdy facet kilkanascie metrów przede mną to cel. Naciskam mocniej na pedały i po kolei mijam. Jednego, drugiego, trzeciego, pietnastego.
Któryś tam minięty z kolei mówi do kolegi:
Co się dzieje? Myślałam , ze to czołówka mini.. ale przeciez mini skręciło…
To znaczy, że jadę „ładnie”. Jest efekt. Od razu robi mi się trochę.. lepiej.
Od połowy dystansu jadę już znacznie odważniej.
I zaczyna się słynny zjazd z Borówkowej. Mówię sobie: Iza.. Ty musisz sobie przypomnieć jak się zjedza , bo to potrafisz i zrobisz to, tylko bez paniki…
I udaje się. Jadę już zupełnie inaczej niż na początku.
Mykam korzeń za korzeniem, balansuje między kamieniami… zaczynam pracować ciałem, tak jak potrafię no i wreszcie jadę…
To sa niebezpieczne zjazdy, bardzo niebezpieczne, ale je przejeżdzam i myślę sobie:
Kobieto.. zjeżdzasz takie zjazdy a przewróciłas się u siebie w Błoniu i na Lubince… jak to możliwe?
Kiedy tez zjazdy w Błoniu i na Lubince to .. można się uśmiac jak się je porówna do zjazdu z Bórówkowej.
Jakis chłopak jedzie za mna i mówi:
I jak się podobają zjazdy?
Ja: ja tu jadę po raz kolejny, więc jestem przyzwyczajona…
On: ale to jest przesada..
Ja: nie, to są po prostu góry…
On; ale zabić się można..
Ja: ano można… usmiecham się i zjeżdzam dalej ( i tylko myslę sobie, zebym tylko teraz gdzieś nie fiknęła).
Aaa..jeszcze troche o podjeździe w Lutynii…
Zatrzymuje się na bufecie. Pani oblewa mi rękawiczkę poweradem. No ale to nic. Gorzej, ze mówi do pana:
Już chyba nikt nie będzie jechał…
Szok. Myśle sobie: co ona mówi.. ze niby co, ostatnia jadę.. niemozliwe.
Do bufetu dojeżdza Pocio z Rowerowania.
Mija mnie potem pod górę, potem ja jego i tak jest kilkakrotnie.
Podjazd w Lutynii jadę…Pocio też. Reszta towarzystwa idzie. Jade większość.. sztywnych podjazdów w lesie, na niektórych musze jednak skapitulować… albo nie daje rady ( technika) albo po prostu brakuje siły.
Mateusz mówił, że jeden z nich miał 35 % nachylenia. Zresztą 1500 m przewyższenia na 40 km to sporo naprawdę.
Jadę powoli ale jadę
Marzę o mecie…
Jeszcze sobie mówię: to nic , ze rywalki odjechały daleko. Zmobilizuj się jeszcze, będzie ciut lepszy czas.
Czas na mecie jest kiepski. Na mecie widzę Anię z Bydgoszczy, więc już wiem, ze skoro mnie Ania objechała ( jak się poźniej okazuje bardzo dużo), to pojechałam bardzo słabo.
Przegrałam ten maraton nie z rywalkami , ale z samą sobą. Po prostu.
Ale nie dramatyzuję.
Myślę sobie: trudno… za dwa tygodnie następny maraton. Odkuję się. Na pewno.
Cytat:
„ NIE DZIWMY SIĘ, ZE W KAŻDEJ DYSCYPLINIE LUDZIE SUKCESU SĄ NIEMAL BEZ WYJĄTKU CZLONKAMI TEGO SAMEGO KLUBU: KLUBU OSÓB , KTÓRE SIĘ NIE PODDAJĄ”.
Ide zrobic rozjazd. Trzeba rozruszać mięśnie.
P.S I jeszcze cytat z forum Powerade'a, autorem jest Romek Pietruszka i chyba bardzo fajnie oddał sens tej naszej maratonowej "męczarni"
"W ciągu 2godzin wyścigu miałem tyle samo wrażeń, co w dobry jeden tydzień życia "śmiertelnika" ! "
Bliskie mojej filozofii zyciowej:), brawo Romek.
wszyscy chwalą bufet na mecie, piwo... nie miałam okazji spróbować:(
- DST 40.00km
- Teren 37.00km
- Czas 03:46
- VAVG 10.62km/h
- VMAX 42.00km/h
- Temperatura 18.0°C
- HRmax 177 ( 94%)
- HRavg 155 ( 82%)
- Kalorie 1785kcal
- Podjazdy 1500m
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Ten najstromszy podjazd miał 20 %. Nachylenie 35 % mają już żleby w Tatrach :) Wystartowałaś po upadku, dojechałaś tego się trzymaj. Wyniki przyjdą w Zabierzowie.
kubakmtb - 15:17 niedziela, 1 maja 2011 | linkuj
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!