Poniedziałek, 11 lipca 2011
Słońce, góry i "górale" czyli relacja z maratonu w Ustroniu
Maraton nr 34
Ustroń 2011 Powerade Suzuki MTB Marathon
Miejsce 8
Czas jazdy 3 h 55 min
Dystans : 45 km
Przewyższenie 1600 m
Nie bez powodu na początku mojej relacji umieszczam tę piosenkę.
Adam wieczorem i rano na naszej „kwaterze” ( którą w myślach nazwałam Willą Śmiesznotką – kto zna klasykę literatury dziecięcej to wie o co chodzi) „zapodawał” nam muzykę z komputera. Ku mojej uciesze, wszak wiadomo, że bez muzyki cięzko mi zyć.
Gust muzyczny mamy na szczęscie zbliżony.
Rano ( podczas rytualnych przygotowań do startu głownie pod hasłem : jak wmusić w siebie coś do jedzenia) poprosiłam Adama, żeby zapodał cos optymistycznego.
No i usłyszałam znajomą mi skądinąd piosenkę Akurat.
Czas goni nas…
„ no.. odpowiedni tekst jak na wyścig”.
Adam powiedział, ze to jego pierwszy właściwy maraton w tym roku.
Spytałam co ma na mysli.
Wyjaśnił , ze Murowana.. no to wiadomo.. płasko.. Krynicy nie skonczył z powodu awarii, do Karpacza nie pojechał z powodu kontuzji, Cyklokarpaty ( które Krysia z Adamem jeżdzą) zdaniem Adama nie ta skala trudności
Coś na rzeczy jest. Z calym szacunkiem do innych cykli bo i tam jest niełatwo, ale
jak to Adam powiedział: zmęczyć się można wszędzie, a ja juz w myślach dodałam sobie, że tylko w górach jest ta skala trudności technicznych i tylko GG nie boi się wytyczania b.trudnych technicznie tras.
No bo Adam stwierdził, ze na Cyklo praktycznie nie ma trudnych zjazdów ( przynajmniej na tych edycjach na których on był do tej pory).
Cały czas myślałam jak ja na zjazdach na tym „właściwym” maratonie poradzę sobie.
Byłam raczej nastawiona optymistyczne i w głowie miałam jedną myśl: luz od początku… zapamietaj, ze potrafisz zjeżdżać.
Pogoda… cóż… słonce grzało niemiłosiernie od rana. Dla większości kolarzy to nie jest wymarzona pogoda, ale myślę sobie: nie ma co narzekać. Gorzej jakby było zimno i padało.
Na stracie straszą nas, że będzie burza, ulewa. Nie mam cieplejszych ciuchów, więc mnie to trochę martwi. Podśpiewuję sobie piosenkę Strachów „ idzie na burzę , idzie na deszcz”
Potem w trakcie jazdy modliłam się o tę ulewę. Było tak gorąco… ze myślam: niech już będzie ta burza…
Przed startem spotykam wielu, wielu znajomych.
Monia, Matuesz, Piotrek Klonowicz, cała ekipa MPEC-u, Bracia Toporowie ( czyli dzisiaj Tarnów mocną reprezentację ma).
Ryszard z Poznania wita się ze mna jak zwykle wylewnie, na tyle wylewnie, ze zaraz pojawia się jakić paparrazo ( na szczęscie nie zdązył fotki zrobić).
Przed startem giga rozmawiamy z Anią Suś.
Na stracie tuż przede mną w sektorze MiśQu z Rowerowania ( już chyba pogodził się z moimi czerwonymi barwami).
Obok mnie Olek Brich.
Dzieki temu, ze cały czas rozmawiamy, nie denerwuję się.
Ale w koncu nadchodzi start. Ponieważ Olek poinformował mnie, ze jest na poczatek kilka km asfaltu, postanawiam grzać ile sił w nogach.
Grzeje. Chyba nie najgorzej, ale nogi bolą okropnie i już pierwsze złe myśli…
Trzeba je oddalać.
Widzę przed sobą Anię Suś, więc postanawiam się jej trzymać. Jest kilka metrów przede mną. Jadę mocno, chce ją wyprzedzić. Zaczyna się podjazd w lesie. Zrzucam na młynek i spada łancuch. Wypada poza kasetę. Wyciagam, zakładam, wsiadam na rower i .. znowu to samo. I tak raz trzeci i czwarty. W koncu mija mnie Paweł z MPEC- u i krzyczy: Iza pomóc ci?
Mówię: no spada mi łancuch, ale jakos sobie poradzę.
Ale znowu wypada poza kasetę. Paweł wraca do mnie i cos tam reguluje. Mówi: nie wolno ci już wiecej zrzucać, masz mozliwośc tylko tu i .. pokazuje na manetce.
Dotkliwie odczuje to potem podczas sztywnych podjazdów.
No ale dzięki Pawłowi jadę dalej , bo myslałam już, ze trzeba będzie zejść z trasy.
Niestety Ania Suś znika mi z pola widzenia, a wraz z nią chyba … i chęci i motywacja.
Nie wiem, naprawde nie wiem, co się ze mną dzieje, ze nie potrafię już jak kiedyś wyzwolić z siebie większej woli walki.
Potem mija mnie Monia i Mamba i wtedy myślę, ze musiałam początek nieźle pojechać skoro dopiero teraz mnie mijają.
A może one też miały jakieś kłopoty? Nieważne.
Podobno nieważne jak się zaczyna tak? Tylko jak się konczy… a ja skonczyłam… nie najlepiej.
Jadę.
Słońce pali jak na pustyni. Pije dużo, bardzo dużo. Podjazdy bardzo sztywne. Potem pierwsze zjazdy. Pamietam o tym, żeby się nie bać.
I zjeżdzam. Gdzieś tam tylko w którymś momencie jeszcze na początku niepotrzebnie się zatrzymuję. Potem już nie robię tego błędu. Jadę może nie najszybciej na zjazdach, ale odważnie.
A zjazdy nie są naprawde łatwe. Miliony jakis pieprzonych, ostrych kamieni, kamyczków ( takiego nagromadzenia kamyków to ja jeszcze chyba nie widzialam).
Jeśli kogoś poniesie fantazja, to przy tych szybkich zjazdach może być nie fajnie. Jadę wiec ostrożnie, ale bez przesady, bo wiem, że nagłe hamowanie może się źle skonczyc. Czasem wiec po prostu puszczam hamulce…i rower niesie mnie w doł.
Niestety jest jakiś problem z tarczą hamulcową. Nieraz i nie dwa słyszałam piszczace tarcze, ale te dżwięki które wydaje któraś z nich to jest cos niewyobrażalnego.
Jest mi wstyd zwyczajnie. Jestem postrachem peletonu po prostu
Gdzieś pod koniec maratonu sprawdzam, która to tarcza i okazuje się ze tył. Z tego wstydu hamuje więc tylko przodem, a momentami kiedy dżwieki stają się już nieznośne dla ucha, po prostu odpuszczam hamowanie.
Bezpieczne to nie jest, bo zjazdy ogromnie szybkie.
I długiiieeeee…. Niektóre bardzo długie.
Po jedynym z nich tak bolą mnie ręcę, ze wykorzystując asfaltowy kawałek strzepuję ręce tak jak to robią wspinacze, kiedy ręka „spuchnie”.
Generalnie zjeżdza mi się fajnie. Gdzieś pod koniec dystansu widzę człowieka , który schodzi z roweru przed jakąś „przepaścia” . Myślę sobie, co tam jest? No jest… ostro w dół mocno kamienisty zjazd. Szybka decyzja: próbuję.
Jadę i mysle sobie: ten z tyłu pewnie mi zazdrosci , ze potrafię.
Ja też tak czasem ludziom zazdrościłam.
Ale nie ma czasu na myślenie, za mną ktoś jedzie i popędza mnie: no jedź!
Ja mam śmierć w oczach, zjazd jest naprawde trudny. Pupa prawie na tylnym kole, a on mnie popedza!!!
Ładnie łykam te wszystkie kamienie, korzenie. Jedynie jednej poprzecznej belce na samym koncu ulegam, ale wielkiej krzywdy mi nie robi na szczęscie.
Podjazdy. To jest osobny temat.
Staram się jechać tak długo jak się da, i naprawde dużo podjeżdzam, ale tempo nie najlepsze. Nie czuję mocy.
Jest ogromnie ciężko, wiem ze znowu jadę w ogonie.
No trudno.
Kiedy widzę przed sobą koszulkę Gomoli i orientuje się ze to Gosia Adamczyk ( chyba), z którą zwykle bez problemów wygrywam, myślę sobie: no nie.. nie mogę na to pozwolić.
Spręzam się. Gosia mija mnie na zjeździe, ale potem na bufecie widzę ze chyba jest bardzo zmęczona, bo nie zbiera się do jazdy.
Ja szybko zwijam się z bufetu i staram się jak najmocniej pod górę.
Nie spotykamy się już na trasie.
W pewnym momencie słysze jak z tyłu ktoś mówi:
Wy w Tarnowie macie lepiej…
Ktoś pyta: dlaczego?
No bo górki macie większe…
Odwracam się, widzę jakiegoś pana w koszulce Sokoła. Mija mnie. Próbuje do niego dojechać, przywitać się i powiedzieć, ze ja też pomimo, ze w krakowskich barwach jestem z Tarnowa.
Ilekroć jednak zbliżam się do niego, mocniej naciska na pedały. Mam ochotę krzyknąć: proszę pana.. ja się chce tylko przywitać…
Co jeszcze pamietam z tego maratonu? ( no bo na ogół naprawde nie pamieta się wiele).
Upał, upał, upał.
Większość podjazdów w otwartym słoncu.
Kilka razy udało mi się rozjerzeć na boki. Cudowne, naprawde cudowne widoki.
Gdzieś na szlaku idą dwie panie w strojach bikini z kijkami trekkingowymi.
Jakaś nowa moda?
Zazdroszczę im, ze tak skąpo są ubrane, a ja mam na sobie cały ten kolarski strój. Chętnie bym się zamieniła.
Gdzieś na kilka kilometrów przed metą wpada mi w szprychy pół metrowy patol bo patykiem nazwać tego czegoś nie można, na szczęscie nie przekręciłam korbą… byłoby niewesoło.
Dojeżdzając do mety, wiem, że nie pojechałam dobrze, ale jestem szczęsliwa, ze nic się nie stało, że koncze ten maraton.
Bo prawda jest taka, ze nie mam w tym roku szczęscie do maratonów u GG. Jakies fatum do tej pory nade mną ciązyło.
Murowana – kapeć.
Przed Złotym – okropne upadki
Zabierzów – skręcona noga.
Może wiec czas na zrobienie jakiegos wyłomu i zamiast treningu w niedzielę pojechać na Cyklokarpaty.
Może jakos podbuduje swoje morale?
Zobaczymy. Myślę.
Wczoraj podczas jazdy miałam takie mysli, ze nie pojadę do Głuszycy, ze w obecnej formie ta trasa mnie zabije.
Dzisiaj zdecydowałam, ze nie poddam się. Spróbuję.
Wczoraj miałam dość roweru.. trochę.
Dzisiaj co prawda w niewielkim tempie, ale zrobiłam 70 km rozjazdowych i poczułam sie znacznie lepiej.
Ustroń - pierwsze kilometry, jeszcze po asfalcie:)© lemuriza1972
- DST 45.00km
- Teren 35.00km
- Czas 03:55
- VAVG 11.49km/h
- VMAX 56.00km/h
- Temperatura 34.0°C
- HRmax 180 ( 95%)
- HRavg 160 ( 85%)
- Kalorie 2000kcal
- Podjazdy 1600m
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
nie wiem jak będzie ale ... myślę że najbardziej byłoby mi szkoda że nie przejechałem fajnej trasy. ja do maratonów podchodzę bardzo na luzie. jadę tam żeby wygrać przede wszystkim ze sobą, pojeździć po szlakach które rzadko mam okazję odzwiedzić i przy okazji zobaczyć na ile mnie stać na tle innych. na codzień nie trenuję, w tym sensie że nie mam żadnego planu treningowego. staram sie jeździć tak często jak mogę - niestety nie jest to tak często jak bym chciał. oczywiście sprawdzam wynik bo przyjemnie jest zrobić dobry czas, ale do generalki nigdy jeszcze nie zajrzałem, nawet nie wiem gdzie jest :) maratony wybieram pod kątem atrakcyjności trasy stąd też ani Dolsk ani Murowana mnie nigdy nie zobaczą :) najważniejsza jest przyjemność z jazdy, reszta to tylko dodatek
slawek76 - 21:32 sobota, 16 lipca 2011 | linkuj
slawek76 - 21:32 sobota, 16 lipca 2011 | linkuj
ja ten pierwszy raz mam ciągle przed sobą :) i choć mam nadzieję że nigdy nie nastąpi to oczywiście wiem że każdy następny start może się tak zakończyć. myślę że najważniejsze to móc sobie powiedzieć że zrobiło się wszystko co się dało żeby dojechać. a siebie oszukać się nie da, zawsze się wie czy można było jeszcze się starać czy też nie miało to już żadnego sensu. czasem wycofanie się to najmądrzejsza decyzja ale mimo to zapewne bardzo trudna.
slawek76 - 19:52 sobota, 16 lipca 2011 | linkuj
faktem jest że im ciężej na trasie tym przyjemniej na mecie. dużo większa satysfakcja kiedy mimo bardzo ciężkich warunków człowiek się nie poddał. można nie ukończyć przez kontuzję albo awarię sprzętu ale zejść z trasy wyścigu to jest porażka trudna do przełknięcia.
ja do teraz najbardziej pamiętam maraton w Istebnej w 2008 kiedy na niektórych odcinkach szybciej byłoby przedostać się kajakiem. a jednak mimo braku tylnego hamulca od połowy trasy i mając tylko marne pozostałości przedniego dało radę dojechać do mety. po takim doświadczeniu zostaje w głowie że jak się bardzo chce to nawet w ekstremalnie trudnych warunkach można sobie poradzić. to hartuje i trudno potem w przyjemniejszych okolicznościach przyrody zejść z trasy mówiąc sobie że jest za ciężko. slawek76 - 21:08 piątek, 15 lipca 2011 | linkuj
ja do teraz najbardziej pamiętam maraton w Istebnej w 2008 kiedy na niektórych odcinkach szybciej byłoby przedostać się kajakiem. a jednak mimo braku tylnego hamulca od połowy trasy i mając tylko marne pozostałości przedniego dało radę dojechać do mety. po takim doświadczeniu zostaje w głowie że jak się bardzo chce to nawet w ekstremalnie trudnych warunkach można sobie poradzić. to hartuje i trudno potem w przyjemniejszych okolicznościach przyrody zejść z trasy mówiąc sobie że jest za ciężko. slawek76 - 21:08 piątek, 15 lipca 2011 | linkuj
ile ja się nagadałem ze sobą w czasie tegorocznej Krynicy. jeszcze nigdy tyle czasu nie miałem "ściany". dobre 20 km walki ze sobą. człowiek najchętniej usiadłby na trawie i musiałem się mocno namęczyć żeby jechać dalej. i wydawało mi się że fizycznie siłę jeszcze mam, próbowałem przyśpieszyć ale szło bardzo bardzo opornie.
pod tym względem w Ustroniu było znacznie lepiej, cały maraton w dobrym tempie. jedyne co mnie mocno stopuje to kurcze, zwykle zaczynają się ok 30 km i muszę pilnować kadencji żeby nie musieć schodzić z roweru. oprócz tego że bywają naprawdę bolesne to frustruje mnie to że mam siłę żeby mocniej jechać ale nie mogę bo jak tak zrobię to momentalnie zblokuje mi mięśnie. slawek76 - 19:01 piątek, 15 lipca 2011 | linkuj
pod tym względem w Ustroniu było znacznie lepiej, cały maraton w dobrym tempie. jedyne co mnie mocno stopuje to kurcze, zwykle zaczynają się ok 30 km i muszę pilnować kadencji żeby nie musieć schodzić z roweru. oprócz tego że bywają naprawdę bolesne to frustruje mnie to że mam siłę żeby mocniej jechać ale nie mogę bo jak tak zrobię to momentalnie zblokuje mi mięśnie. slawek76 - 19:01 piątek, 15 lipca 2011 | linkuj
I to jest pomysł na następny maraton - załatw z ekipą filmową żeby stała na najcięższych podjazdach - wjedziesz wszystko. telewizja jednak ma wielką siłę oddziaływania :)
ale to kolejny dowód że jedzie przede wszystkim głowa, choć wiadomo że moc w nogach się przydaje. slawek76 - 17:58 piątek, 15 lipca 2011 | linkuj
ale to kolejny dowód że jedzie przede wszystkim głowa, choć wiadomo że moc w nogach się przydaje. slawek76 - 17:58 piątek, 15 lipca 2011 | linkuj
taa, ja bym powiedział że to widoki zaparły dech w piersiach. widoki bardzo dłuuugich podjazdów do pokonania...:)
slawek76 - 17:28 piątek, 15 lipca 2011 | linkuj
Spoko, nie spodziewałem się raczej długiej wymiany bardzo głębokich myśli :)
slawek76 - 15:25 piątek, 15 lipca 2011 | linkuj
Hej. Widzieć też się widzieliśmy. Zagadałem do Ciebie na podjeździe, pytałem jak noga :)
Dużo jeździsz (też chciałbym móc tyle czasu przeznaczyć na rower) więc forma na pewno szybko przyjdzie. Najważniejsze to cieszyć się jazdą, reszta jest dodatkiem.
Pozdrawiam slawek76 - 07:26 czwartek, 14 lipca 2011 | linkuj
Dużo jeździsz (też chciałbym móc tyle czasu przeznaczyć na rower) więc forma na pewno szybko przyjdzie. Najważniejsze to cieszyć się jazdą, reszta jest dodatkiem.
Pozdrawiam slawek76 - 07:26 czwartek, 14 lipca 2011 | linkuj
Cześć. A nie jest to przypadkiem tak że działa tu pewne sprzężenie zwrotne - jak idzie ciężko i noga się nie kręci to wola walki siada? Nie wiem jak to wygląda u Ciebie ale mnie większe problemy techniczne - a Ty miałaś taki na samym początku - nieco deprymują, przynajmniej przez moment. Muszę mieć wtedy naprawdę jasno określony cel żeby się zmobilizować. Tak miałem w Karpaczu kiedy po 15 km złapałem kapcia ale koniecznie chciałem wyprzedzić kolegę z zespołu więc po chwili zniechęcenia cisnąłem mocno. W Ustroniu zresztą też kapeć i to na 5 km przed metą. Chyba za szybkie były te zjazdy po kamieniach i zbyt niskie ciśnienie. Szkoda ale tak też bywa.
Nie ma też co ukrywać że pewną przerwę w treningach miałaś więc jednak od razu do dobrej formy nie wrócisz. Ale jak już wrócisz to myślę że wola walki też będzie na miejscu.
A na pierwszym podjeździe kiedy Cię mijałem szło Ci naprawdę dobrze :) slawek76 - 20:13 środa, 13 lipca 2011 | linkuj
Nie ma też co ukrywać że pewną przerwę w treningach miałaś więc jednak od razu do dobrej formy nie wrócisz. Ale jak już wrócisz to myślę że wola walki też będzie na miejscu.
A na pierwszym podjeździe kiedy Cię mijałem szło Ci naprawdę dobrze :) slawek76 - 20:13 środa, 13 lipca 2011 | linkuj
Ja traktuje moją wrzeszczącą tylną tarczę na zjazdach jak odstraszacz pieszych turystów :] Im bardziej przeraźliwy dźwięk -tym lepiej :P
Moja rada: Podchodź do tych wyścigów z wiekszym luzem, bez oczekiwań co do wyniku. To, że w poprzednich sezonach było lepiej -nie oznacza, że musisz w tym sezonie być jeszcze lepsza. Po prostu jedź swoje, na 100% możliwości w danym dniu. To nie wyścig szczurów. Zawsze będzie ktoś lepszy od Ciebie, choćbyś nie wiem ile trenowała. marusia - 13:51 środa, 13 lipca 2011 | linkuj
Moja rada: Podchodź do tych wyścigów z wiekszym luzem, bez oczekiwań co do wyniku. To, że w poprzednich sezonach było lepiej -nie oznacza, że musisz w tym sezonie być jeszcze lepsza. Po prostu jedź swoje, na 100% możliwości w danym dniu. To nie wyścig szczurów. Zawsze będzie ktoś lepszy od Ciebie, choćbyś nie wiem ile trenowała. marusia - 13:51 środa, 13 lipca 2011 | linkuj
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!