Środa, 3 lipca 2013
Tour de Lubinka
http://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=-JLLRAJwnlI
Zwierzątka te miłe towarzyszyły nam szczególnie na zielonym pieszym szlaku na Lubince.
Nikt się nie denerwował, nikt nie przeklinał, nikt się nie drapał. Po prostu niezmiernie zadowoleni byliśmy z tego niespodziewanego, licznego towarzystwa.
Ale po kolei.
Zaległy mini wtorek mtb , odbył się w środę. We wtorek Wtorek odbyć się nie mógł z różnych względów. No to dzisiaj.
Ale też dzisiaj z kolei nie wszyscy mogli, tak więc grono skromne: Krysia, Labudu i ja.
Może i dobrze, bo nie musiałam się wstydzić swojej niemocy dzisiejszej przed większym gremium.
Bo niemoc była przez znaczącą część trasy. Dawno nie czułam się na rowerze tak słabo.
Czy to zmęczenie , niewyspanie ( jakoś ostatnio nie nadążam ze wszystkim i późno kładę się spać), czy lichy obiad, czy upał? Nie wiem…. Długo się zastanawiałam co za diabeł dzisiaj we mnie wstąpił, aż analizując całą sytuację doszłam do wniosku, ze wszystkiemu winne są te urocze zwierzątka, które postanowiły potowarzyszyć nam na zielonym szlaku na Lubince . Upiły co mogły... Ja to idąc w ślady Marcina Be, popijam sok z buraków, a tu chwila w lesie.. i całe to picie.. na nic.
Zaczęlismy sobie od Koszyc, wąwozem do Rzuchowej, a tam Krysia pokazała nam skrót, które nie znałam, ale bardzo cieszę się, że poznałam, bo to fajna terenowa alternatywa, w kierunku Błonia.
A potem Szczepanowice i podjazd obok kościoła do góry , do lasu. I tam poczułam, ze nie jest dobrze… Zadyszana, zamęczona, zniechęcona wjechałam w końcu do lasu i jak to powiedziała Krysia o sobie ( co sobie też przypisuję): stan przedzawałowy..
To tam pomyślałam: z taką formą do Piwnicznej… zapomnij…
Potem jednak zaczęłam tłumaczyć sobie, że to taki dzień, że czasem tak jest.. po prostu i trzeba to przetrwać.
Zjazd zielonym do strumyka fajnie, pewnie, bez przygód. Potem już gorzej było. To nie jest łatwy szlak, mnie chyba nigdy w całości nie udało się go podjechać. Tak i tym razem było. Było mokro, stromo i trzeba było rower wypychać… i wtedy doszło do bliskiego spotkania z uroczymi zwierzątkami. Ach, działo się, działo…..
Potem pojechaliśmy sobie do góry. Plan był taki , ze zjeżdżamy Doliną Izy szutrem w doł i potem wspinaczka do szlabanu, ale.. to było zbyt ryzykowne, bo mogła się znowu pojawić nagła potrzeba wypychu roweru i wtedy znowu… komary…
Tak więc obejchalismy asfaltem naokoło i od szlabanu w dół ( to jest fajny, nie do końca łatwy dzisiaj, bo mokry zjazd), a potem szutrem te 3 km do góry.
I tam naszły mnie takie myśli.. kiedy ciągnęłam się niemiłosiernie za Krysią i Labudu, że ja dalej nie jadę, zjeżdżam lasem z Lubinki pod kościół w Szczepanowicach i jadę niebieskim przez Buczynę do domu.
Dramat… tak siły dzisiaj nie miałam.
Ale kiedy wyjechaliśmy z lasu Krysia powiedziała: to co jedziemy na żółty pieszy , na zjazd?
Tysiąc myśli w głowie ( zjazd ok, ale żeby zjechać to najpierw trzeba podjechać tę straszną ściankę na Wał.. nie mam już siły… jak ja tam wjadę… jak?
no dobra jadę)
Bo najważniejsze jest żeby po prostu nie tworzyć sobie barier w głowie… nogi jeszcze dadzą radę, co pokazała dalsza część trasy, tylko ta nieszczęsna głowa…
Ona mi dzisiaj wszystko psuła, od wczesnego popołudnia. Jakąś niechęć miałam do .. wszystkiego.
No to pojechaliśmy. Jakoś się wturlałam na górę. Potem żółty zjazd, on zawsze przynosi radość. W Pleśnej w sklepie wafelek i mirinda i w drogę. Myślałam, że już pojedziemy do domu, a Krysia nagle zaproponowałam jakiś niby łagodny podjazd na Lubinkę.
Haha, trzeba było widzieć jaki był łagodny i jaki krótki….
Ciągnął się i ciągnął.. No, ale ok. Poznałam nowy podjazd, poza tym jakby mi nieco siły wróciły, chłodniej się zrobiło. No i te widoki. WArtooooooooooo....
Dojechaliśmy do mojego wymarzonego domu. Ilekroć przejeżdżam obok niego to tak myślę… Bo dom ogromnie mi się podoba ( drewniany) i te widoki…. I marzenia się włączają o niedzielnej kawie na tarasie z tym widokiem…
No i taki to był Podwieczorek MTB ( nazwa autorska Krysi). Co było dalej to pisać nie będę, bo dalej był standardowy powrót do domu przez Błonie, Koszyce, Zbylitowską Górę.
I jak już wróciłam to cieszyłam się, ze objechałam tę trasę pomimo tej niemocy i niechęci początkowej.
Wrcając wczoraj z wizyty u dentysty, ujrzałam Aśkę , żonę Mirka, jak rwała lawendę w ogródku. No i wróciłam z bukietem do domu i teraz mam w kuchni zapach łąki.
A do tego barszcz się kisi, więc będzie MOC.
Zwierzątka te miłe towarzyszyły nam szczególnie na zielonym pieszym szlaku na Lubince.
Nikt się nie denerwował, nikt nie przeklinał, nikt się nie drapał. Po prostu niezmiernie zadowoleni byliśmy z tego niespodziewanego, licznego towarzystwa.
Ale po kolei.
Zaległy mini wtorek mtb , odbył się w środę. We wtorek Wtorek odbyć się nie mógł z różnych względów. No to dzisiaj.
Ale też dzisiaj z kolei nie wszyscy mogli, tak więc grono skromne: Krysia, Labudu i ja.
Może i dobrze, bo nie musiałam się wstydzić swojej niemocy dzisiejszej przed większym gremium.
Bo niemoc była przez znaczącą część trasy. Dawno nie czułam się na rowerze tak słabo.
Czy to zmęczenie , niewyspanie ( jakoś ostatnio nie nadążam ze wszystkim i późno kładę się spać), czy lichy obiad, czy upał? Nie wiem…. Długo się zastanawiałam co za diabeł dzisiaj we mnie wstąpił, aż analizując całą sytuację doszłam do wniosku, ze wszystkiemu winne są te urocze zwierzątka, które postanowiły potowarzyszyć nam na zielonym szlaku na Lubince . Upiły co mogły... Ja to idąc w ślady Marcina Be, popijam sok z buraków, a tu chwila w lesie.. i całe to picie.. na nic.
Zaczęlismy sobie od Koszyc, wąwozem do Rzuchowej, a tam Krysia pokazała nam skrót, które nie znałam, ale bardzo cieszę się, że poznałam, bo to fajna terenowa alternatywa, w kierunku Błonia.
A potem Szczepanowice i podjazd obok kościoła do góry , do lasu. I tam poczułam, ze nie jest dobrze… Zadyszana, zamęczona, zniechęcona wjechałam w końcu do lasu i jak to powiedziała Krysia o sobie ( co sobie też przypisuję): stan przedzawałowy..
To tam pomyślałam: z taką formą do Piwnicznej… zapomnij…
Potem jednak zaczęłam tłumaczyć sobie, że to taki dzień, że czasem tak jest.. po prostu i trzeba to przetrwać.
Zjazd zielonym do strumyka fajnie, pewnie, bez przygód. Potem już gorzej było. To nie jest łatwy szlak, mnie chyba nigdy w całości nie udało się go podjechać. Tak i tym razem było. Było mokro, stromo i trzeba było rower wypychać… i wtedy doszło do bliskiego spotkania z uroczymi zwierzątkami. Ach, działo się, działo…..
Potem pojechaliśmy sobie do góry. Plan był taki , ze zjeżdżamy Doliną Izy szutrem w doł i potem wspinaczka do szlabanu, ale.. to było zbyt ryzykowne, bo mogła się znowu pojawić nagła potrzeba wypychu roweru i wtedy znowu… komary…
Tak więc obejchalismy asfaltem naokoło i od szlabanu w dół ( to jest fajny, nie do końca łatwy dzisiaj, bo mokry zjazd), a potem szutrem te 3 km do góry.
I tam naszły mnie takie myśli.. kiedy ciągnęłam się niemiłosiernie za Krysią i Labudu, że ja dalej nie jadę, zjeżdżam lasem z Lubinki pod kościół w Szczepanowicach i jadę niebieskim przez Buczynę do domu.
Dramat… tak siły dzisiaj nie miałam.
Ale kiedy wyjechaliśmy z lasu Krysia powiedziała: to co jedziemy na żółty pieszy , na zjazd?
Tysiąc myśli w głowie ( zjazd ok, ale żeby zjechać to najpierw trzeba podjechać tę straszną ściankę na Wał.. nie mam już siły… jak ja tam wjadę… jak?
no dobra jadę)
Bo najważniejsze jest żeby po prostu nie tworzyć sobie barier w głowie… nogi jeszcze dadzą radę, co pokazała dalsza część trasy, tylko ta nieszczęsna głowa…
Ona mi dzisiaj wszystko psuła, od wczesnego popołudnia. Jakąś niechęć miałam do .. wszystkiego.
No to pojechaliśmy. Jakoś się wturlałam na górę. Potem żółty zjazd, on zawsze przynosi radość. W Pleśnej w sklepie wafelek i mirinda i w drogę. Myślałam, że już pojedziemy do domu, a Krysia nagle zaproponowałam jakiś niby łagodny podjazd na Lubinkę.
Haha, trzeba było widzieć jaki był łagodny i jaki krótki….
Ciągnął się i ciągnął.. No, ale ok. Poznałam nowy podjazd, poza tym jakby mi nieco siły wróciły, chłodniej się zrobiło. No i te widoki. WArtooooooooooo....
Dojechaliśmy do mojego wymarzonego domu. Ilekroć przejeżdżam obok niego to tak myślę… Bo dom ogromnie mi się podoba ( drewniany) i te widoki…. I marzenia się włączają o niedzielnej kawie na tarasie z tym widokiem…
No i taki to był Podwieczorek MTB ( nazwa autorska Krysi). Co było dalej to pisać nie będę, bo dalej był standardowy powrót do domu przez Błonie, Koszyce, Zbylitowską Górę.
I jak już wróciłam to cieszyłam się, ze objechałam tę trasę pomimo tej niemocy i niechęci początkowej.
Nowa ścieżka od Rzuchowej:)© lemuriza1972
Labudu na zielonym szlaku pieszym© lemuriza1972
Potoczek na zielonym pieszym© lemuriza1972
Krysia i Labudu© lemuriza1972
Krysia i Labudu w drodze do Doliny Izy:)© lemuriza1972
Przeprawa© lemuriza1972
Widoczek z podjazdu na Lubinkę© lemuriza1972
Wrcając wczoraj z wizyty u dentysty, ujrzałam Aśkę , żonę Mirka, jak rwała lawendę w ogródku. No i wróciłam z bukietem do domu i teraz mam w kuchni zapach łąki.
A do tego barszcz się kisi, więc będzie MOC.
Lawenda zdobyczna© lemuriza1972
- DST 50.00km
- Teren 20.00km
- Czas 02:52
- VAVG 17.44km/h
- VMAX 55.00km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Nie ma jeszcze komentarzy.
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!