Niedziela, 14 lipca 2013
Piwniczna - relacja czyli nigdy nie wierz kobiecie:)
&feature=youtu.be
Maraton nr 38
Piwniczna MTB MARATHON
miejsce w kategorii: 1 ( k4)
miejsce open: 214
czas ( dramatyczny:)): 6 godz. 12 minut
Żadna nawet, najlepsza opowieść, żadne słowa.. nie oddadzą moich odczuć, moich emocji, stanu mojego ducha i ciała na tej trasie.
Zaczynam pisać ze świadomością, że to zapewne będzie bardzo długa relacja, więc jeśli ktoś dotrwa do jej końca – ogromnie gratuluję. Być może przez chwilę poczuje się tak jakby jechał ze mną ten maraton.
Prognozy na tę sobotę, sobotę 13 lipca, optymistyczne nie były.
Bałam się tego maratonu, bo powrót na golonkowe trasy po dwóch latach, to niemalże jak debiut. Gdybym wiedziała w jakich warunkach przyjdzie mi zmierzyć się z tą trasą… bałabym się jeszcze bardziej.
Dodatkowo nieco paraliżowała mnie myśl, że przyszły tydzień w pracy będę mieć bardzo ciężki i bardzo ważny, więc jakikolwiek wypadek eliminujący mnie z zawodowego życia, to byłaby katastrofa.
A tuż przed startem spotykam Monię Brożek ( a właściwie już PODOS) I Monia mówi: chyba nie wystartujemy z Mateuszem, bo przypomina się nam Zabierzów…
Można jechać jak pada. Można jechać jak jest zimno, ale jak pada i jest zimno, to nie…
Mówię: no ja też z Zabierzowa nie mam dobrych wspomnień ( skręcona noga).
Do Piwnicznej ruszamy w 4 osobowym składzie: Krysia, Marcin ( debiutant na giga) i Staszek debiutant absolutny jeśli chodzi o maratony. Wielki szacunek dla chłopaków, że nie przestraszyli się pogody i jednak na trasę wyjechali.
Padało całą noc, pada całą drogę do Piwnicznej ( Krysia mówi: to jest trasa odporna na deszcz).
Ale tuż przed Piwniczną jakby trochę przestaje. Wysiadamy z aut w Kosarzyskach ( bo tam jest start właściwie , a nie w Piwnicznej)… jest przeraźliwie zimno.
Staram się za dużo nie myśleć… bo wszystko przemawia za tym, żeby dać sobie spokój. Iść do restauracji w hotelu, usiąść przy kominku z ciepłą herbatą w dłoni ( skądinąd jak byłam w nim w maju na szkoleniu też było tak zimno i palił się kominek).
Bardzo dużo znajomych ( miło). Niektórzy jak mnie widzą to co najmniej jakby ufoludka zobaczyli, a przecież pomimo tego, że 2 lata mnie nie było, to wciąż jeżdżę na rowerze:).
Ale generalnie miłe słowa pt : no wreszcie… ( Adam z Katowic np), powitania itd.
Długo ociągam się z przebieraniem w ciuchy kolarskie, bo jest bardzo zimno. W końcu po stracie giga, mówię do Staszka: no nie ma wyjścia, trzeba się przebrać.
Ale aż do 10.45 nie wychodzę z auta, tym bardziej, że zaczyna padać. Efekt jest taki, że rozgrzewka prawie zerowa, ot dwa razy podjechanie kilkaset metrów podjazdu. Spotykam Anię Suś i mówię: chyba mnie porypało… ( słownictwo byle jakie, ale oddaje mój stan ducha a tamtym momencie).
Ania: mnie też..
Stoimy w sektorze. Przed nami Mariusz Lajkonik - Topór z młodzieżą. Pada coraz mocniej, któryś młody od Mariusza mówi:
Nie ma co.. fajny sposób na spędzanie wakacji…
Myślę: nie ma co fajny sposób na spędzanie weekendu, po tygodniu harówki…
Zimnoooooo…. Trzęsę się… z nadzieją, że zaraz przestanie być zimno…. Bo na dzień dobry jest bardzo mocno pod górę, ok kilometrowy podjazd na Obidzę.
Patrząc na warunki pogodowe, myślę sobie: żadnych szaleństw – jadę spokojnie, głównie na zjazdach, bo przy takiej pogodzie, łatwo będzie sobie coś uszkodzić.
No to jedziemy. Na młynku. Pomimo braku rozgrzewki dość dobrze mi się jedzie. Mijam Pawła Przybyło, mijam Anię Suś. Jadę. Nagle ktoś przede mną, mija mnie i zajeżdża mi drogę, a że nie ma ten chojrak sił żeby dostatecznie szybko jechać do góry – wjeżdżam w jego oponę ( zbyt duży tłok żebym mogła go ominąć) i…. nie wypinam się z lewego spd i lecę na bok.
No tak.. mam od kilku dni nowe pedały , nowe bloki. Pedały zbyt mocno były skręcone, ale w piątek je „poluzowałam” i wydawało mi się, że jest ok. Nie było i to znacznie mi utrudniło jazdę. Szkoda, że póki jeszcze dłonie nie odmawiały mi posłuszeństwa , nie zatrzymałam się i ich nie poluzowałam, oszczędziłabym sobie kilku bardzo śmiesznych gleb.
Ale im dalej w trasę tym bardziej zatrzymanie się ( chociażby na chwilę) groziło całkowitym zamarznięciem.
Przez ten upadek , mija mnie i Paweł i Ania, Staszek i dużo innych osób. Ale jadę znowu dość dobrze i znowu mijam i Pawła i Anię. Podjazd wymaga dość dużego „spięcia się” , ponieważ jest momentami stromy. Kiedy wjeżdżamy do lasu, robi się okropnie zimnooooooo….
A ja mam rękawiczki z krótkimi palcami ( innych nie posiadam niestety, bo zgubiłam w ub roku w górach, a nowych się nie dorobiłam). Jest bardzo zimnooooooo…. Wtedy pojawiają się pierwsze myśli pt zawróć, jeszcze jest niedaleko do mety. Z naprzeciwka jedzie Sufa z jakimś kolegą i jeden mówi do drugiego: nie jadę, pierd….. Paweł, który akurat jedzie obok mnie mówi: Sufa się wycofuje, będzie rzeźnia.
Faktycznie… to widać po wjeździe do lasu… błoto, błoto, błoto, a deszcz sobie pada cały czas….
Zimnoooooo…. Matko jedyna, jak zimno. Do tego wieje wiatr, który powoduje, że jeszcze z drzew leci fontanna wody.
Woda z góry, woda od dołu… błoto do oczu…
Gdzieś na podjeździe zaliczam kolejny upadek z powodu spda, bo jakiś ktoś przede mną spada z roweru, a ja nie mogę się wypiąć i ryp… co śmieszniejsze, rower mnie „przygniata” i nie mogę wstać, bo noga cały czas w pedale. Kolega – winowajca podchodzi, pomaga mi wstać, podaje rękę, przeprasza.
Jest zimnooooo… bardzo, bardzo zimno i nie wiem co będzie dalej. Dojeżdża do mnie Ania, mówiąc: Iza , ale masz formę!
Myślę sobie: dobre żarty, gdzie ona tę formę dojrzała ?
No ale…
Jedziemy dość spory kawałek gdzieś obok siebie. Robi się odrobinę cieplej bo są podjazdy, z którymi radzę sobie dobrze ( a wiele osób schodzi z rowerów). To budujące.
Dojeżdża Staszek .
Pierwsze zjazdy, na których ja nieco lepiej sobie radzę i jestem w przodzie przez kilka dobrych kilometrów. Zjazdy idą mi dość dobrze, ale kiedy w pewnym momencie opona jest już oblepiona masakrycznie błotem , widząc jak ludzie padają jak muchy, schodzę na nieco trudniejszym zjeździe z roweru – nie chcę ryzykować.
Staszek mówi- byłem pewien , że będziesz jechać. No może i bym jechała , gdyby nie świadomość, że w poniedziałek MUSZĘ być w pracy.
I znowu jest mi bardzo, bardzo zimnoooo.. a na domiar złego czuję, że klamka tylnego hamulca coraz bardziej luźna, coraz bliżej kierownicy… Wiem co to oznacza. Myślę o tym z niepokojem i od tamtej pory zaczyna się jakaś taka bardzo asekuracyjna jazda. Jazda bez luzu psychicznego. Tak bym to określiła. Mam w pamięci Gorlice i wiem czym grozi utrata hamulców ( całkowita utrata) – nieukończeniem maratonu.
Ale pocieszam się tym, że przecież przód – to nowiutkie klocki xtra, a hamulce mam zalepione izolatką, więc może tak źle nie będzie. Może ten przedni wytrzyma.
Wczoraj rzecz jasna sprawdzałam ten tył i było sporo klocków jeszcze, a przy tym nikt nie spodziewał się takiego błota i aż takiego deszczu. Miała być trasa odporna na deszcz.
Bo błoto, albo błotna maź jest wszędzie. To nie jest błoto z serii tych, które były w Krynicy w 2010 r, które tak oblepia opony, że nie da się jechać, ale i tak bardzo utrudnia jazdę, która jest przez to znacznie trudniejsza i wolniejsza i bardziej wyczerpująca. Powiem tak: gdyby nie było tak zimno, to to błoto pewnie sprawiłoby mi frajdę.
Ale to zimno.. dodatkowo nie pomagało mięśniom. Jestem przemoczona, w butach chlupie woda.. oczy zalewa woda ( nie wzięłam okularów bo to się mijało z celem), na zjazdach błoto wpada do oczu.
Na zjeździe przed podjazdem w kierunku Wlk. Rogacza spotykam znowu Staszka. Ja jadę już te zjazdy mocno asekuracyjnie i to był chyba błąd. Asekuracyjnie, bo ciągle w głowie mam, ze stracę hamulce.
No, ale właśnie… to przecież odwrotnie powinno być – powinnam nie hamować nadmiernie.
Cóż umysł w takich warunkach chyba też nieco szwankuje, podobnie jak rower. Widziałam pod koniec trasy chłopaka i dziewczynę. On ją prowadził, ona szła jak zombi, jakby nie kontaktowała zupełnie… on ją przekonywał, że musi iść dalej, bo przecież muszą dojść.
Zaczyna się podjazd i chwilę rozmawiamy ze Staszkiem. Mówi, ze tak mu było zimno na początku, że chciał się wycofać. Ja mówię, że mam już kłopot z jednym hamulcem ( bo wtedy tyłu już prawie nie ma), więc jeśli pójdzie mi drugi, to niech cierpliwie czekają na mnie na mecie, bo będę szła.
Podjazd… to jest 5 czy 6 km, niesamowicie masakrujący psychicznie podjazd. Niby nic. Szuter, więc technicznie łatwo… ale zakręt za zakrętem i kiedy wydaje ci się, ze to już koniec zza następnego zakrętu wyłania się znowu ściana… i tak ciągle i ciągle.
Jadę spokojnie. Widzę przed sobą Anię, ale nawet nie próbuje jej gonić, bo wiem, że na zjazdach i tak jej nie dam rady przez te hamulce.
No i niestety obraz przed oczami się rozmazuje i już wiem nadchodzi.. migrena. Moja „wysiłkowa „ zmora".Pytanie ile "aura" będzie trzymać, pół godziny, godzinę?Trzyma jakieś pół. No i pytanie: jak bardzo mi to osłabi organizm, bo czasem jest tak, ze zaraz zaczyna mnie bardzo boleć głowa i siły mnie opuszczają. Myślę sobie: niech już minie ta aura, to dam sobie radę, bo nie czuję się zmęczona, pojadę dalej.
Jadę… ludzie przede mną rozmazani… staram się nie patrzeć na nich, tylko na przednie koło, wtedy jakoś lepiej się czuję.
Kończy się podjazd i zaczyna się seria zjazdów. A ja niewiele widzę. No, ale jadę ostrożnie. To też znacznie czas mojego przejazdu wydłużyło niestety.
Kiedy jedziemy w kierunku Przehyby, znowu zaczyna mi być okropnie zimnoooooooo….. Tak bardzo zimno, że z niepokojem myślę czy dam radę dojechać do końca, bo to dopiero połowa trasy. Dojeżdża do mnie jakiś chłopak z teamu Adama z Katowic.
Nie mam już całkowicie tylnego hamulca. Jedziemy razem, zdecydowanie lepiej chyba radzę sobie na zjazdach. On mówi, że jest mu tak zimno, że zawróciłby , ale nie wie gdzie. Ja mówię, że wiem jak dojechać do mety, na skróty…. Ale jakoś pomimo tego zimna , jednak nie myślę o odwrocie.
Jadę, ale z coraz mniejszą werwą ( nie z braku sił bo czuję, ze tego dnia naprawdę były), ale z tego niepokoju spowodowanego brakiem hamulca i zimnem.
Wtedy myślę o himalaistach: Nadludzie. Jak oni wytrzymują te temperatury?
Mnie jest już tak zimno, że nawet zimą w Tatrach chyba tak nie marzłam.
Chcę mi się płakać, dosłownie mam ochotę usiąść i sobie popłakać, bo nie wiem co mam z sobą zrobić. Wiem, że jestem już zbyt daleko do mety. Żadnego skrótu innego nie znam. Mapy nie mam, więc muszę jechać dalej….
Poza tym… tak po prostu zejść z trasy…? Już to kiedyś przeżyłam w Gorlicach, kiedy na 10 km przed metą s powodu braku klocków , nie mogłam już jechać.
Było mi strasznie przykro potem… strasznie. Było mi żal tych przejechanych już 70 km.
Łańcuch zaczyna zaciągać, a ja smar zostawiłam w .. aucie. Błąd, ale błąd „zapominalski”, bo w takich warunkach smar zawsze wożę w kieszonce. Wiem, jak bardzo się przydaje.
Dłonie są zgrabiałe, nie mogę zmieniać przerzutek.. nie mogę wyjąć żela z kieszonki.
Bufet. Kolega z Katowic bierze od obsługi czarny worek na śmieci, robi dziury na głowę i ramiona i zakłada na siebie. Pytam: czy to pomoże? On mówi, zawsze to będzie cieplej.
Zakładam worek i jadę dalej.
Worek wygląda szalenie efektownie ( jestem żywą reklamą ustawy śmieciowej haha), ale.. to on uratował mi życie. Bo miałam już moment na trasie, że po raz pierwszy w życiu myślałam: nie jadę, usiądę, niech się dzieje co chce. Tylko co by to dało?
Wczoraj w Piwnicznej było jak w Tatrach w zimie. Albo idziesz, albo … no właśnie. Kolega z Katowic mówi: chyba będę pierwszą ofiarą zamarznięcia w lipcu.
Na górze było 7 stopni, co to znaczy na zjazdach przy przemoczonych ciuchach, padającym deszczu?
Wiecie chyba.
Jedziemy. Mnie znowu napęd odmawia posłuszeństwa, kolega i jeszcze ktoś odjeżdżają mi pod górę. Mam ochotę krzyczeć: chłopaki nie zostawiajcie mnie tutaj… Proszę…..
Bo tak naprawdę ogromnie się boję czy ja to przetrwam. Czy mój organizm to zimno wytrzyma.
Ale worek zdaje egzamin. Robi się cieplej. I po co te wszystkie drogie , kolarskie ciuszki?:).
No i dalej jadę sobie walcząc z napędem i martwiąc się o hamulce. Jeszcze gdzieś wcześniej spotykam Mikiego z Rowerowania. Robi odwrót w kierunku mety, a do mnie krzyczy: dawaj, dawaj...
Jadę spokojnie, napęd na wiele nie pozwala. Myślę już tylko o dotarciu do mety, nic innego się nie liczy.
Ok 40 km przestaje mi działać i licznik i przedni hamulec. Od tamtego momentu można powiedzieć, że już tylko idę. Nie da rady jechać pod górę, nie da rady zjeżdżać. Kto kiedykolwiek stracił hamulce tak całkowicie, do blach, wie co to oznacza. Rower jest po prostu jak hulajnoga.
Jeszcze trochę próbuję, ale powtarzają się Gorlice. Rower wpada w taką prędkość, że z trudem hamuję nogą i jakoś się zatrzymuje.
Gdzieś w okolicach Białej Wody ( jakie cudne byłyby widoki gdyby była piękna pogoda!), pytam kogoś który jest km. „ 43 , jeszcze moment i będzie meta” . Myślę sobie: kolego, chyba nigdy nie jechałeś u Golonki… Ten moment może się ciągnąć w nieskończoność… U GG ostatnie km przed metą są zwykle najtrudniejsze.
Dla mnie wyjątkowo. Zjazdy, które spokojnie bym zjeżdżała, jestem zmuszona isć. O podjeżdżaniu nie ma mowy, co zrobię parę ruchów korbą, łańcuch zaciąga.
Jak zazdroszczę ludziom , którzy mogą jeszcze zjeżdżać…, bo wielu zjeżdżą.
Jakie to przykre, jak Cię tyle osób mija, a ty nic nie możesz zrobić…
No to idę…. Po jakimś czasie w końcu zaczyna być słychać spikera na mecie, ale kiedy zdarza się jakiś prześwit między drzewami widzę jak strasznie w dole jest Sucha Dolina. Co to oznacza? Ano to, że do mety mam bardzo w dół.I długo w dół.
Schodził ktoś z rowerem na bardzo stromym, błotnym zjeździe, kiedy rower nie ma hamulców?
Wiecie jak to jest? Rower ciągnie was w dół, trzeba użyć dużo siły żeby go utrzymać. Wyrywa się niczym chart:). Najlepiej byłoby go wziąć na plecy, ale tyle kilometrów , nie dałabym rady.
Ot co. Mam na szczęście towarzysza niedoli. Idzie obok mnie jakiś też pozbawiony hamulców i mówi, że w prawdziwym maratonie nie startował od 2006r. bo po drodze były tylko jakieś Langi, Mazovie. I że niezły moment sobie wybrał. No.. całkiem jak ja. No i tak sobie idziemy, jest raźniej, ale kiedy widzę tabliczkę 1 km do mety wzdycham ciężko…
1 km w dół po błocie, w butach z blokami na nogach… niezbyt fajna perspektywa. No ale idę, co mam zrobić.
No i wreszcie schodzimy w okolice mety, tam zaczyna się podjazd, nawet nie wsiadam na rower, bo wiem co będzie .. napęd nie zadziała.
Strażacy mówią do mnie: czemu pani nie jedzie?
Pokazuję na rower i mówię: on nie chce….
No i odchodzę do mety, całkiem dziarsko jak na 50 km w nogach przy takiej pogodzie. Po raz pierwszy dochodzę , a nie dojeżdżam do mety.
Ufffff….. jest godzina 17:12… Wystartowaliśmy o 11.
Masakra… ale w sumie nawet nie wiem kiedy minęło te ponad 6 godzin w siodełku.
Początkowo jestem zła.. ale potem ta złość ustępuje radości. Jestem z siebie dumna, że w takich warunkach, z tak nie działających sprzętem , nie odpuściłam, a doczołgałam się do tej mety.
Ktoś może pomyśli: głupota…. A ja mam na ten temat swoje zdanie i wiem, że są tacy, którzy mnie zrozumieją.
Bo satysfakcja z ukończenia takiego maratonu jest dużo większa niż po przejechaniu maratonu przy dobrej pogodzie nawet z najlepszym wynikiem.
Nawet nie sprawdzałam wyników, bo cóż tu sprawdzać, jak tyle osób mnie minęło kiedy sobie szłam… Mam nawet obawy czy nie jestem ostatnia w open.
Potem okazało się, że w swojej starszawej kategorii K4 byłam… pierwsza. Ot niespodzianka. Taki dramatyczny czas….
No, ale żaden to powód do chwały, bo wśród kobiet open to jestem gdzieś na szarym końcu. Nieistotne. Nie o to chodzi.
Wiem, że siły były, wiem, że zniszczyła mnie pogoda i nie działający sprzęt, ale wiem też jedno : dotarłam do mety w okolicznościach przyrody takich.. ze wielu pękło i się wycofało.
Przejechałam znowu maraton w górach, a przejechanie maratonu w górach to są hm... jakby to powiedzieć.. ? to są jakieś wyższe odczucia.
Ja wiem, na każdym maratonie można się zmęczyć, ale dopiero maraton w górach daje mi pełnię satysfakcji.
I jeszcze słowo o moich towarzyszach, bo zasługują.
Staszek dojechał na metę cało i zdrowo z niezłym czasem. Brawo!
Krysia jechała giga 8 godzin, zmagając się z awariami, a ok 25 km jechała na kapciu, bo najpierw złapała kapcia, potem przy zakładaniu dętki uszkodziła wentyl.
Wielki, wielki szacunek.
Marcin objechał trasę giga i tylko nieznaczne pomylenie trasy spowodowało, że ma dnf, bo nie wjechał na metę. Może się jednak czuć moralnym zwycięzcą.
My z Krysią cóż… jechałyśmy bardzo długo: Krysia wyrobiła całą dniówkę. Mnie też niewiele brakło.
Czyli jak to mawiał Tomek Kowalski: wykonałyśmy kawał dobrej,solidnej, nikomu niepotrzebnej roboty:).
A skąd taki tytuł wpisu? Jest taka piosenka , chyba Budka Suflera śpiewa: Nigdy nie wierz kobiecie…
No… po pierwsze Krysia przekonywała nas o odporności trasy na deszcz…
Jadąc potem i przedzierając się przez to błoto, myślałam o tym z ironicznym uśmieszkiem na twarzy.
Po drugie: Marcin pytał mnie, jak się ubrać…
Kiedy proponował zestaw koszulka z długim rękawem i bluza na to, powiedziałam: nie! Będzie Ci za gorąco.
Myślałam o nim potem też jadąc, że marznie… przeze mnie.
Puenta...
Puentą niech będzie to, że wracając do domu i zatrzymując się na stacji benzynowej na hot dogi byliśmy w tak wyśmienitych humorach, że obsługa stacji nie bardzo wiedziała o co chodzi…
I puentą niech będą również słowa Staszka:
Najlepsza była Iza. Przyjechała i mówi: nie, no nie… już nie. Takich maratonów już nie. Nie będę jechać…
Minęło 15 minut, Iza pyta się Marcina
- To kiedy jest ta Dukla?
( Dukla – maraton w Cyklokarpatach)
Maraton nr 38
Piwniczna MTB MARATHON
miejsce w kategorii: 1 ( k4)
miejsce open: 214
czas ( dramatyczny:)): 6 godz. 12 minut
Start© lemuriza1972
Żadna nawet, najlepsza opowieść, żadne słowa.. nie oddadzą moich odczuć, moich emocji, stanu mojego ducha i ciała na tej trasie.
Zaczynam pisać ze świadomością, że to zapewne będzie bardzo długa relacja, więc jeśli ktoś dotrwa do jej końca – ogromnie gratuluję. Być może przez chwilę poczuje się tak jakby jechał ze mną ten maraton.
Prognozy na tę sobotę, sobotę 13 lipca, optymistyczne nie były.
Bałam się tego maratonu, bo powrót na golonkowe trasy po dwóch latach, to niemalże jak debiut. Gdybym wiedziała w jakich warunkach przyjdzie mi zmierzyć się z tą trasą… bałabym się jeszcze bardziej.
Dodatkowo nieco paraliżowała mnie myśl, że przyszły tydzień w pracy będę mieć bardzo ciężki i bardzo ważny, więc jakikolwiek wypadek eliminujący mnie z zawodowego życia, to byłaby katastrofa.
A tuż przed startem spotykam Monię Brożek ( a właściwie już PODOS) I Monia mówi: chyba nie wystartujemy z Mateuszem, bo przypomina się nam Zabierzów…
Można jechać jak pada. Można jechać jak jest zimno, ale jak pada i jest zimno, to nie…
Mówię: no ja też z Zabierzowa nie mam dobrych wspomnień ( skręcona noga).
Do Piwnicznej ruszamy w 4 osobowym składzie: Krysia, Marcin ( debiutant na giga) i Staszek debiutant absolutny jeśli chodzi o maratony. Wielki szacunek dla chłopaków, że nie przestraszyli się pogody i jednak na trasę wyjechali.
Padało całą noc, pada całą drogę do Piwnicznej ( Krysia mówi: to jest trasa odporna na deszcz).
Ale tuż przed Piwniczną jakby trochę przestaje. Wysiadamy z aut w Kosarzyskach ( bo tam jest start właściwie , a nie w Piwnicznej)… jest przeraźliwie zimno.
Staram się za dużo nie myśleć… bo wszystko przemawia za tym, żeby dać sobie spokój. Iść do restauracji w hotelu, usiąść przy kominku z ciepłą herbatą w dłoni ( skądinąd jak byłam w nim w maju na szkoleniu też było tak zimno i palił się kominek).
Bardzo dużo znajomych ( miło). Niektórzy jak mnie widzą to co najmniej jakby ufoludka zobaczyli, a przecież pomimo tego, że 2 lata mnie nie było, to wciąż jeżdżę na rowerze:).
Ale generalnie miłe słowa pt : no wreszcie… ( Adam z Katowic np), powitania itd.
Długo ociągam się z przebieraniem w ciuchy kolarskie, bo jest bardzo zimno. W końcu po stracie giga, mówię do Staszka: no nie ma wyjścia, trzeba się przebrać.
Ale aż do 10.45 nie wychodzę z auta, tym bardziej, że zaczyna padać. Efekt jest taki, że rozgrzewka prawie zerowa, ot dwa razy podjechanie kilkaset metrów podjazdu. Spotykam Anię Suś i mówię: chyba mnie porypało… ( słownictwo byle jakie, ale oddaje mój stan ducha a tamtym momencie).
Ania: mnie też..
Stoimy w sektorze. Przed nami Mariusz Lajkonik - Topór z młodzieżą. Pada coraz mocniej, któryś młody od Mariusza mówi:
Nie ma co.. fajny sposób na spędzanie wakacji…
Myślę: nie ma co fajny sposób na spędzanie weekendu, po tygodniu harówki…
Zimnoooooo…. Trzęsę się… z nadzieją, że zaraz przestanie być zimno…. Bo na dzień dobry jest bardzo mocno pod górę, ok kilometrowy podjazd na Obidzę.
Patrząc na warunki pogodowe, myślę sobie: żadnych szaleństw – jadę spokojnie, głównie na zjazdach, bo przy takiej pogodzie, łatwo będzie sobie coś uszkodzić.
No to jedziemy. Na młynku. Pomimo braku rozgrzewki dość dobrze mi się jedzie. Mijam Pawła Przybyło, mijam Anię Suś. Jadę. Nagle ktoś przede mną, mija mnie i zajeżdża mi drogę, a że nie ma ten chojrak sił żeby dostatecznie szybko jechać do góry – wjeżdżam w jego oponę ( zbyt duży tłok żebym mogła go ominąć) i…. nie wypinam się z lewego spd i lecę na bok.
No tak.. mam od kilku dni nowe pedały , nowe bloki. Pedały zbyt mocno były skręcone, ale w piątek je „poluzowałam” i wydawało mi się, że jest ok. Nie było i to znacznie mi utrudniło jazdę. Szkoda, że póki jeszcze dłonie nie odmawiały mi posłuszeństwa , nie zatrzymałam się i ich nie poluzowałam, oszczędziłabym sobie kilku bardzo śmiesznych gleb.
Ale im dalej w trasę tym bardziej zatrzymanie się ( chociażby na chwilę) groziło całkowitym zamarznięciem.
Przez ten upadek , mija mnie i Paweł i Ania, Staszek i dużo innych osób. Ale jadę znowu dość dobrze i znowu mijam i Pawła i Anię. Podjazd wymaga dość dużego „spięcia się” , ponieważ jest momentami stromy. Kiedy wjeżdżamy do lasu, robi się okropnie zimnooooooo….
A ja mam rękawiczki z krótkimi palcami ( innych nie posiadam niestety, bo zgubiłam w ub roku w górach, a nowych się nie dorobiłam). Jest bardzo zimnooooooo…. Wtedy pojawiają się pierwsze myśli pt zawróć, jeszcze jest niedaleko do mety. Z naprzeciwka jedzie Sufa z jakimś kolegą i jeden mówi do drugiego: nie jadę, pierd….. Paweł, który akurat jedzie obok mnie mówi: Sufa się wycofuje, będzie rzeźnia.
Faktycznie… to widać po wjeździe do lasu… błoto, błoto, błoto, a deszcz sobie pada cały czas….
Zimnoooooo…. Matko jedyna, jak zimno. Do tego wieje wiatr, który powoduje, że jeszcze z drzew leci fontanna wody.
Woda z góry, woda od dołu… błoto do oczu…
Gdzieś na podjeździe zaliczam kolejny upadek z powodu spda, bo jakiś ktoś przede mną spada z roweru, a ja nie mogę się wypiąć i ryp… co śmieszniejsze, rower mnie „przygniata” i nie mogę wstać, bo noga cały czas w pedale. Kolega – winowajca podchodzi, pomaga mi wstać, podaje rękę, przeprasza.
Jest zimnooooo… bardzo, bardzo zimno i nie wiem co będzie dalej. Dojeżdża do mnie Ania, mówiąc: Iza , ale masz formę!
Myślę sobie: dobre żarty, gdzie ona tę formę dojrzała ?
No ale…
Jedziemy dość spory kawałek gdzieś obok siebie. Robi się odrobinę cieplej bo są podjazdy, z którymi radzę sobie dobrze ( a wiele osób schodzi z rowerów). To budujące.
Dojeżdża Staszek .
Pierwsze zjazdy, na których ja nieco lepiej sobie radzę i jestem w przodzie przez kilka dobrych kilometrów. Zjazdy idą mi dość dobrze, ale kiedy w pewnym momencie opona jest już oblepiona masakrycznie błotem , widząc jak ludzie padają jak muchy, schodzę na nieco trudniejszym zjeździe z roweru – nie chcę ryzykować.
Staszek mówi- byłem pewien , że będziesz jechać. No może i bym jechała , gdyby nie świadomość, że w poniedziałek MUSZĘ być w pracy.
I znowu jest mi bardzo, bardzo zimnoooo.. a na domiar złego czuję, że klamka tylnego hamulca coraz bardziej luźna, coraz bliżej kierownicy… Wiem co to oznacza. Myślę o tym z niepokojem i od tamtej pory zaczyna się jakaś taka bardzo asekuracyjna jazda. Jazda bez luzu psychicznego. Tak bym to określiła. Mam w pamięci Gorlice i wiem czym grozi utrata hamulców ( całkowita utrata) – nieukończeniem maratonu.
Ale pocieszam się tym, że przecież przód – to nowiutkie klocki xtra, a hamulce mam zalepione izolatką, więc może tak źle nie będzie. Może ten przedni wytrzyma.
Wczoraj rzecz jasna sprawdzałam ten tył i było sporo klocków jeszcze, a przy tym nikt nie spodziewał się takiego błota i aż takiego deszczu. Miała być trasa odporna na deszcz.
Bo błoto, albo błotna maź jest wszędzie. To nie jest błoto z serii tych, które były w Krynicy w 2010 r, które tak oblepia opony, że nie da się jechać, ale i tak bardzo utrudnia jazdę, która jest przez to znacznie trudniejsza i wolniejsza i bardziej wyczerpująca. Powiem tak: gdyby nie było tak zimno, to to błoto pewnie sprawiłoby mi frajdę.
Ale to zimno.. dodatkowo nie pomagało mięśniom. Jestem przemoczona, w butach chlupie woda.. oczy zalewa woda ( nie wzięłam okularów bo to się mijało z celem), na zjazdach błoto wpada do oczu.
Na zjeździe przed podjazdem w kierunku Wlk. Rogacza spotykam znowu Staszka. Ja jadę już te zjazdy mocno asekuracyjnie i to był chyba błąd. Asekuracyjnie, bo ciągle w głowie mam, ze stracę hamulce.
No, ale właśnie… to przecież odwrotnie powinno być – powinnam nie hamować nadmiernie.
Cóż umysł w takich warunkach chyba też nieco szwankuje, podobnie jak rower. Widziałam pod koniec trasy chłopaka i dziewczynę. On ją prowadził, ona szła jak zombi, jakby nie kontaktowała zupełnie… on ją przekonywał, że musi iść dalej, bo przecież muszą dojść.
Zaczyna się podjazd i chwilę rozmawiamy ze Staszkiem. Mówi, ze tak mu było zimno na początku, że chciał się wycofać. Ja mówię, że mam już kłopot z jednym hamulcem ( bo wtedy tyłu już prawie nie ma), więc jeśli pójdzie mi drugi, to niech cierpliwie czekają na mnie na mecie, bo będę szła.
Podjazd… to jest 5 czy 6 km, niesamowicie masakrujący psychicznie podjazd. Niby nic. Szuter, więc technicznie łatwo… ale zakręt za zakrętem i kiedy wydaje ci się, ze to już koniec zza następnego zakrętu wyłania się znowu ściana… i tak ciągle i ciągle.
Jadę spokojnie. Widzę przed sobą Anię, ale nawet nie próbuje jej gonić, bo wiem, że na zjazdach i tak jej nie dam rady przez te hamulce.
No i niestety obraz przed oczami się rozmazuje i już wiem nadchodzi.. migrena. Moja „wysiłkowa „ zmora".Pytanie ile "aura" będzie trzymać, pół godziny, godzinę?Trzyma jakieś pół. No i pytanie: jak bardzo mi to osłabi organizm, bo czasem jest tak, ze zaraz zaczyna mnie bardzo boleć głowa i siły mnie opuszczają. Myślę sobie: niech już minie ta aura, to dam sobie radę, bo nie czuję się zmęczona, pojadę dalej.
Jadę… ludzie przede mną rozmazani… staram się nie patrzeć na nich, tylko na przednie koło, wtedy jakoś lepiej się czuję.
Kończy się podjazd i zaczyna się seria zjazdów. A ja niewiele widzę. No, ale jadę ostrożnie. To też znacznie czas mojego przejazdu wydłużyło niestety.
Kiedy jedziemy w kierunku Przehyby, znowu zaczyna mi być okropnie zimnoooooooo….. Tak bardzo zimno, że z niepokojem myślę czy dam radę dojechać do końca, bo to dopiero połowa trasy. Dojeżdża do mnie jakiś chłopak z teamu Adama z Katowic.
Nie mam już całkowicie tylnego hamulca. Jedziemy razem, zdecydowanie lepiej chyba radzę sobie na zjazdach. On mówi, że jest mu tak zimno, że zawróciłby , ale nie wie gdzie. Ja mówię, że wiem jak dojechać do mety, na skróty…. Ale jakoś pomimo tego zimna , jednak nie myślę o odwrocie.
Jadę, ale z coraz mniejszą werwą ( nie z braku sił bo czuję, ze tego dnia naprawdę były), ale z tego niepokoju spowodowanego brakiem hamulca i zimnem.
Wtedy myślę o himalaistach: Nadludzie. Jak oni wytrzymują te temperatury?
Mnie jest już tak zimno, że nawet zimą w Tatrach chyba tak nie marzłam.
Chcę mi się płakać, dosłownie mam ochotę usiąść i sobie popłakać, bo nie wiem co mam z sobą zrobić. Wiem, że jestem już zbyt daleko do mety. Żadnego skrótu innego nie znam. Mapy nie mam, więc muszę jechać dalej….
Poza tym… tak po prostu zejść z trasy…? Już to kiedyś przeżyłam w Gorlicach, kiedy na 10 km przed metą s powodu braku klocków , nie mogłam już jechać.
Było mi strasznie przykro potem… strasznie. Było mi żal tych przejechanych już 70 km.
Łańcuch zaczyna zaciągać, a ja smar zostawiłam w .. aucie. Błąd, ale błąd „zapominalski”, bo w takich warunkach smar zawsze wożę w kieszonce. Wiem, jak bardzo się przydaje.
Dłonie są zgrabiałe, nie mogę zmieniać przerzutek.. nie mogę wyjąć żela z kieszonki.
Bufet. Kolega z Katowic bierze od obsługi czarny worek na śmieci, robi dziury na głowę i ramiona i zakłada na siebie. Pytam: czy to pomoże? On mówi, zawsze to będzie cieplej.
Zakładam worek i jadę dalej.
Worek wygląda szalenie efektownie ( jestem żywą reklamą ustawy śmieciowej haha), ale.. to on uratował mi życie. Bo miałam już moment na trasie, że po raz pierwszy w życiu myślałam: nie jadę, usiądę, niech się dzieje co chce. Tylko co by to dało?
Wczoraj w Piwnicznej było jak w Tatrach w zimie. Albo idziesz, albo … no właśnie. Kolega z Katowic mówi: chyba będę pierwszą ofiarą zamarznięcia w lipcu.
Na górze było 7 stopni, co to znaczy na zjazdach przy przemoczonych ciuchach, padającym deszczu?
Wiecie chyba.
Jedziemy. Mnie znowu napęd odmawia posłuszeństwa, kolega i jeszcze ktoś odjeżdżają mi pod górę. Mam ochotę krzyczeć: chłopaki nie zostawiajcie mnie tutaj… Proszę…..
Bo tak naprawdę ogromnie się boję czy ja to przetrwam. Czy mój organizm to zimno wytrzyma.
Ale worek zdaje egzamin. Robi się cieplej. I po co te wszystkie drogie , kolarskie ciuszki?:).
No i dalej jadę sobie walcząc z napędem i martwiąc się o hamulce. Jeszcze gdzieś wcześniej spotykam Mikiego z Rowerowania. Robi odwrót w kierunku mety, a do mnie krzyczy: dawaj, dawaj...
Jadę spokojnie, napęd na wiele nie pozwala. Myślę już tylko o dotarciu do mety, nic innego się nie liczy.
Ok 40 km przestaje mi działać i licznik i przedni hamulec. Od tamtego momentu można powiedzieć, że już tylko idę. Nie da rady jechać pod górę, nie da rady zjeżdżać. Kto kiedykolwiek stracił hamulce tak całkowicie, do blach, wie co to oznacza. Rower jest po prostu jak hulajnoga.
Jeszcze trochę próbuję, ale powtarzają się Gorlice. Rower wpada w taką prędkość, że z trudem hamuję nogą i jakoś się zatrzymuje.
Gdzieś w okolicach Białej Wody ( jakie cudne byłyby widoki gdyby była piękna pogoda!), pytam kogoś który jest km. „ 43 , jeszcze moment i będzie meta” . Myślę sobie: kolego, chyba nigdy nie jechałeś u Golonki… Ten moment może się ciągnąć w nieskończoność… U GG ostatnie km przed metą są zwykle najtrudniejsze.
Dla mnie wyjątkowo. Zjazdy, które spokojnie bym zjeżdżała, jestem zmuszona isć. O podjeżdżaniu nie ma mowy, co zrobię parę ruchów korbą, łańcuch zaciąga.
Jak zazdroszczę ludziom , którzy mogą jeszcze zjeżdżać…, bo wielu zjeżdżą.
Jakie to przykre, jak Cię tyle osób mija, a ty nic nie możesz zrobić…
No to idę…. Po jakimś czasie w końcu zaczyna być słychać spikera na mecie, ale kiedy zdarza się jakiś prześwit między drzewami widzę jak strasznie w dole jest Sucha Dolina. Co to oznacza? Ano to, że do mety mam bardzo w dół.I długo w dół.
Schodził ktoś z rowerem na bardzo stromym, błotnym zjeździe, kiedy rower nie ma hamulców?
Wiecie jak to jest? Rower ciągnie was w dół, trzeba użyć dużo siły żeby go utrzymać. Wyrywa się niczym chart:). Najlepiej byłoby go wziąć na plecy, ale tyle kilometrów , nie dałabym rady.
Ot co. Mam na szczęście towarzysza niedoli. Idzie obok mnie jakiś też pozbawiony hamulców i mówi, że w prawdziwym maratonie nie startował od 2006r. bo po drodze były tylko jakieś Langi, Mazovie. I że niezły moment sobie wybrał. No.. całkiem jak ja. No i tak sobie idziemy, jest raźniej, ale kiedy widzę tabliczkę 1 km do mety wzdycham ciężko…
1 km w dół po błocie, w butach z blokami na nogach… niezbyt fajna perspektywa. No ale idę, co mam zrobić.
No i wreszcie schodzimy w okolice mety, tam zaczyna się podjazd, nawet nie wsiadam na rower, bo wiem co będzie .. napęd nie zadziała.
Strażacy mówią do mnie: czemu pani nie jedzie?
Pokazuję na rower i mówię: on nie chce….
No i odchodzę do mety, całkiem dziarsko jak na 50 km w nogach przy takiej pogodzie. Po raz pierwszy dochodzę , a nie dojeżdżam do mety.
Ufffff….. jest godzina 17:12… Wystartowaliśmy o 11.
Masakra… ale w sumie nawet nie wiem kiedy minęło te ponad 6 godzin w siodełku.
Początkowo jestem zła.. ale potem ta złość ustępuje radości. Jestem z siebie dumna, że w takich warunkach, z tak nie działających sprzętem , nie odpuściłam, a doczołgałam się do tej mety.
Ktoś może pomyśli: głupota…. A ja mam na ten temat swoje zdanie i wiem, że są tacy, którzy mnie zrozumieją.
Bo satysfakcja z ukończenia takiego maratonu jest dużo większa niż po przejechaniu maratonu przy dobrej pogodzie nawet z najlepszym wynikiem.
Nawet nie sprawdzałam wyników, bo cóż tu sprawdzać, jak tyle osób mnie minęło kiedy sobie szłam… Mam nawet obawy czy nie jestem ostatnia w open.
Potem okazało się, że w swojej starszawej kategorii K4 byłam… pierwsza. Ot niespodzianka. Taki dramatyczny czas….
No, ale żaden to powód do chwały, bo wśród kobiet open to jestem gdzieś na szarym końcu. Nieistotne. Nie o to chodzi.
Wiem, że siły były, wiem, że zniszczyła mnie pogoda i nie działający sprzęt, ale wiem też jedno : dotarłam do mety w okolicznościach przyrody takich.. ze wielu pękło i się wycofało.
Przejechałam znowu maraton w górach, a przejechanie maratonu w górach to są hm... jakby to powiedzieć.. ? to są jakieś wyższe odczucia.
Ja wiem, na każdym maratonie można się zmęczyć, ale dopiero maraton w górach daje mi pełnię satysfakcji.
I jeszcze słowo o moich towarzyszach, bo zasługują.
Staszek dojechał na metę cało i zdrowo z niezłym czasem. Brawo!
Krysia jechała giga 8 godzin, zmagając się z awariami, a ok 25 km jechała na kapciu, bo najpierw złapała kapcia, potem przy zakładaniu dętki uszkodziła wentyl.
Wielki, wielki szacunek.
Marcin objechał trasę giga i tylko nieznaczne pomylenie trasy spowodowało, że ma dnf, bo nie wjechał na metę. Może się jednak czuć moralnym zwycięzcą.
My z Krysią cóż… jechałyśmy bardzo długo: Krysia wyrobiła całą dniówkę. Mnie też niewiele brakło.
Czyli jak to mawiał Tomek Kowalski: wykonałyśmy kawał dobrej,solidnej, nikomu niepotrzebnej roboty:).
A skąd taki tytuł wpisu? Jest taka piosenka , chyba Budka Suflera śpiewa: Nigdy nie wierz kobiecie…
No… po pierwsze Krysia przekonywała nas o odporności trasy na deszcz…
Jadąc potem i przedzierając się przez to błoto, myślałam o tym z ironicznym uśmieszkiem na twarzy.
Po drugie: Marcin pytał mnie, jak się ubrać…
Kiedy proponował zestaw koszulka z długim rękawem i bluza na to, powiedziałam: nie! Będzie Ci za gorąco.
Myślałam o nim potem też jadąc, że marznie… przeze mnie.
Puenta...
Puentą niech będzie to, że wracając do domu i zatrzymując się na stacji benzynowej na hot dogi byliśmy w tak wyśmienitych humorach, że obsługa stacji nie bardzo wiedziała o co chodzi…
I puentą niech będą również słowa Staszka:
Najlepsza była Iza. Przyjechała i mówi: nie, no nie… już nie. Takich maratonów już nie. Nie będę jechać…
Minęło 15 minut, Iza pyta się Marcina
- To kiedy jest ta Dukla?
( Dukla – maraton w Cyklokarpatach)
Przygotowania...( jeszcze nie padało)© lemuriza1972
Krysia i Marcin© lemuriza1972
Giga na starcie© lemuriza1972
Adam z Katowic© lemuriza1972
- DST 51.00km
- Teren 47.00km
- Czas 06:12
- VAVG 8.23km/h
- Sprzęt KTM
- Aktywność Jazda na rowerze
Komentarze
Ja już w tym sezonie powiedziałam, że w błocie nie startuję. Po Zdzieszowicach tak mnie szarpnęło finansowo, że uznałam, iż jeżdżę tylko w ładną pogodę :)
Z kolanem nie dziękuje :) MAMBA - 20:26 środa, 17 lipca 2013 | linkuj
Z kolanem nie dziękuje :) MAMBA - 20:26 środa, 17 lipca 2013 | linkuj
Niestety w Korbielowie będę raczej towarzysko.
Na wakacjach na prostym chodniku skręciłam drugą nogę.
Wiesz jak jest. W przyszłym tygodniu okaże się czy poszło też więzadło.
Znasz temat, więc rozpisywać się nie będę.
Jak już wróciłaś to teraz już startować trzeba :)
MAMBA - 17:46 środa, 17 lipca 2013 | linkuj
Na wakacjach na prostym chodniku skręciłam drugą nogę.
Wiesz jak jest. W przyszłym tygodniu okaże się czy poszło też więzadło.
Znasz temat, więc rozpisywać się nie będę.
Jak już wróciłaś to teraz już startować trzeba :)
MAMBA - 17:46 środa, 17 lipca 2013 | linkuj
Czytam, że może będziesz w Korbielowie, więc do może tam :)
No chyba, żeby lało, to wtedy wiesz... pie** nie jadę :) sufa - 18:01 poniedziałek, 15 lipca 2013 | linkuj
No chyba, żeby lało, to wtedy wiesz... pie** nie jadę :) sufa - 18:01 poniedziałek, 15 lipca 2013 | linkuj
Ale sobie wybrałaś pogodę na powrót :)
Gratuluję siły woli.
Do zobaczenia może w Korbielowie. MAMBA - 15:07 poniedziałek, 15 lipca 2013 | linkuj
Gratuluję siły woli.
Do zobaczenia może w Korbielowie. MAMBA - 15:07 poniedziałek, 15 lipca 2013 | linkuj
Witamy ponownie w golonko-sekcie ;)
No to sobie wybrałaś dzień na powrót na trasy GG.
A co do ubranek z folii, pierwszy raz w życiu cieszyłem się na widok znajomego w czarnym foliowym worku. Pozdrów ode mnie Krysię, jakoś nie spotkaliśmy się w Piwnicznej. karmi - 09:52 poniedziałek, 15 lipca 2013 | linkuj
No to sobie wybrałaś dzień na powrót na trasy GG.
A co do ubranek z folii, pierwszy raz w życiu cieszyłem się na widok znajomego w czarnym foliowym worku. Pozdrów ode mnie Krysię, jakoś nie spotkaliśmy się w Piwnicznej. karmi - 09:52 poniedziałek, 15 lipca 2013 | linkuj
hah masakra, fajna relacja, aż mi się zimno zrobiło i widziałem to błoto wszędzie :) Gratuluje i podziwiam, ja bym nie wiedział co i jak w takich warunkach :D
piotrkol - 21:21 niedziela, 14 lipca 2013 | linkuj
Po przeczytaniu całości. Pozostaje tylko pogratulować. I żałować że się nie udało wystartowało.
Tuannika - 20:48 niedziela, 14 lipca 2013 | linkuj
Gratuluję ukończenia i zdobytego miejsca pomimo takich trudności. Niewiele jest gorszych rzeczy niż meta pokonana pieszo. Na takich maratonach powinny być miejsca gdzie można by zostawić koła i iść z samą ramą w rękach bo lżej :P Po czasach z giga i mega zastanawiałem się czy warunki tak bardzo się pogorszyły. Teraz już wiem ze tak było.
A słyszałem gdzieś opinie że Piwniczna to jeden z bardziej lajtowych Golonkowych maratonów... labudu - 12:27 niedziela, 14 lipca 2013 | linkuj
A słyszałem gdzieś opinie że Piwniczna to jeden z bardziej lajtowych Golonkowych maratonów... labudu - 12:27 niedziela, 14 lipca 2013 | linkuj
Gratki za zdobyte miejsce w swojej kategorii:)) Super impreza - pozdrawiam
Nefre - 11:59 niedziela, 14 lipca 2013 | linkuj
Komentować mogą tylko znajomi. Zaloguj się · Zarejestruj się!